• Szkic o lęku

    Dzisiaj taki nietypowy tekst, bo o mnie, a tyczy konkretnie lęku. Problematyka bardziej jednak demokratyczna niż recenzja aktu twórczego, który może być dostępny nielicznym. A tu zaryzykuję stwierdzenie, że chyba nie ma ludzi, którzy niczego się nie obawiają, nie boją, choć z pewnością gradacja lękowości jest bardzo różna. Temat ten postanowiłam opisać w związku z jednym wydarzeniem, a mianowicie moją wizytą w ośrodku wczasowym Świt w Wildze, w lasach pod Warszawą. Wybrałam się tam na poszukiwanie straconego czasu i na duchologiczne eksploracje śladem czaru dawnego PRL, którym za dzieciaka się gardziło, a teraz klimacik ten zajmuje poczesne miejsce w segmencie Nostalgia. Nie jest istotne, czy było wtedy fajnie, raczej niefajnie, bo mnie się kiedyś chyba nic nie podobało, ale mniejsza z tym. Wróciłam na teren dawnego ośrodka, w którym bywałam na wczasach mając kilka lat i wdychałam zapachy dawnych czasów robiąc zdjęcia w kultowej stołówce ośrodka przy Borowików 8.Pozostała ona w niezmienionym stanie od 40 bodajże lat.

    Dlaczego piszę o tym przy okazji lęku?

     Ponieważ niespodziewanie okazało się, że po tym, jak personel opuścił ośrodek w okolicy 15:00, zostałam na jego terenie całkiem sama. Nie zjawił się tam nikt przez te 4 noce, które tam spędziłam i tu zaczyna się właśnie ta historia, którą chcę się podzielić.

    Każdy, komu o tym wspominam, o tych 4 nocach w środku lasu wyłącznie we własnym towarzystwie, zdumiewa się i na ogół twierdzi, że nie dałaby/nie dałby rady rady tak samopas, że porobiłby/-aby kilka zdjęć, wsiadła/-ł w samochód i zawrócił/-a do domu. Albo przynajmniej byłaby/byłby uzbrojony w gaz pieprzowy.

    Nie wiem czy ja bym się zatrzymała tam w takich okolicznościach, gdybym o tym wiedziała. Byłam przekonana, że będą ludzie, albo że zaraz ktoś dojedzie. Pani z recepcji zapewniała, że tak ma się stać. Nie dotarł nikt ,a ja, siłą inercji, zostałam na miejscu zagłuszając ciszę nocy głosem telewizora i kanału TVP Kultura, na którym leciały stare komedie Fredry w Teatrze Telewizji.

    Kłamałabym, gdybym twierdziła, że nie odczuwałam żadnego lęku, ale ze względu na to, co nieoczekiwanie przyniosły mi okoliczności, postanowiłam przyjrzeć  się moim emocjom i myślom. Może taka okazja do konfrontacji nigdy się nie powtórzy?

    W tym momencie rozmaitym przekołczowanym ludziom przyjdzie na myśl światła rada wszystkich liberalnych kołczingowców, że hello, wszystko kochana/-y masz w głowie! Ogarnij to! Pozbądź się toksyn myślowych, lęku, bo se tylko go stwarzasz a on wcale nie istnieje!

    Postanowiłam skonfrontować się z tym hasłem osobiście. Według mnie prawdą jest, że wiele naszych działań i myśli bywa kwestią decyzji. Jeśli zdecyduję, że jakiś wyjazd będzie udręką i nudą to prawdopodobnie mało co mnie przekona, że jest inaczej. Jeśli zdecyduję, że nastawiam się na case – będzie co będzie i decyduję w trakcie o emocjach, to prawdopodobnie tak się stanie i to pozostawia szerszy zakres możliwości doznawania tych emocji. Jeśli nastawię, że będzie ekstra – niestety istnieje niebezpieczeństwo, że wysoko wywindowane oczekiwania mogą przynieść odwrotny skutek. Zatem jest trochę prawdy w tym, że wiele jest w naszych głowach, wiele zależy od tzw nastawienia, ale jednak nie wszystko.

    Siedząc w tym domku w środku lasu i słysząc albo telewizor albo nic, myślałam o tym, co jest w mojej głowie. Obserwowałam uważnie każdą myśl i rozkładałam ją na czynniki pierwsze. Myślałam oczywiście o tym, że ktoś może tu być i chcieć mi zrobić jakąś krzywdę, bo tak. Bardzo, ale to bardzo, starałam się, żeby ta myśl nie rozgościła się w mojej głowie, żeby nie rozpełzła mi się po zwojach i nie przełożyła na reakcje w ciele. Racjonalizowałam ten lęk myśląc, że ale kto tu mógłby przyjść? kto mógłby chcieć okraść jakąś babę, która jeździ starym nissanem, po co komuś jakieś morderstwa w tym lesie, na dobrą sprawę pewnie nikt nie śledzi mieszkańców ośrodka, a poza tym wszędzie, na co drugim niemal drzewie, był monitoring. Dziś trudno tak naprawdę przemykać przez życie niezauważalnym. Zdobyłam się na wysiłek odtrącając te myśli, oglądając Fredrę i w końcu zasypiając, ale z radością niekłamaną witałam nadejście dnia. Każda kolejna noc nie była ani lepsza ani gorsza. Podjęłam decyzję, że ta totalna samotność będzie wartością dodaną do tego wyjazdu i odliczałam czas aż wszyscy pracownicy polezą sobie do domów i wszystko będzie należało tylko do mnie. Będę robić, co zechcę, siedzieć gdzie zechcę i nikt nie będzie zawracał mi głowy swoimi myślami, swoją obecnością. Było to wspaniałe uczucie.

    Nie jest tak, że zdarzyło mi się to pierwszy raz. Często podróżuję po Polsce sama i zdarza mi się trafiać na Mazurach czy nad morzem, zawsze poza sezonem, na pusty las i mnie w środku, opustoszałe jeziora albo wytrzebione z drzew polany, tereny totalnie puste. Ten lęk w takich sytuacjach opanowałam już jakiś czas temu, ale nie zdarzyło mi się obcować z tą samotnością aż przez 4 noce. 

    Jednak ważne jest, że ten trening odbywał się już wcześniej, a dodatkową istotną sprawą pozostaje to, że ja uwielbiam być sama i mam tak od dziecka. To był i jest dla mnie zawsze największy stan szczęścia. Więc to pomogło mi kiedy byłam sama w ośrodku Świt.

    Ale też prawda jest taka, że ktoś inny mógłby z takiej próby wdrożenia nośnego optymistycznego nakazu – że wszystko masz w głowie i decydujesz – wyjść pokonany. System oczywiście wbija ludzi z takich powodów w poczucie winy, że są lamusami, przegrywami i leniami, którym nie chce się podejmować czelendży. Jednak oczywiste jest przecież, że w tych głowach każdy ma inne repozytorium doświadczeń, inny sposób absorbowania zdarzeń zaistniałych i wymyślonych, inne rodzaje reagowania i kumulowania emocji. To jest wg mnie skrajnie szkodliwe wymagać od ludzi, że każdy reagował podobnie na jakąś sytuację trudną. Niby oczywiste, ale kiedy zerkniemy na jakikolwiek nasz pogląd wyrażony choćby ostatnio w jakiejkolwiek rozmowie, okazuje się, że rzadko dajemy innym prawo do tego, żeby mniemali o czymś inaczej niż my.

    Hasło „wszystko jest w twojej głowie” to paradoksalnie jedno haseł, które wyrządziły mnóstwo spustoszeń w relacjach międzyludzkich. Wbiły ludzi w poczucie winy, że są niewystarczający, zrobiło z innych opresyjnych rozmówców oczekujących od innych działań, jakie im wydają się słuszne etc.

    Wracając do tematu lęku. Ja siebie uważam np. za osobę lękową.

    Miałam lękową matkę, która bała się sama przechodzić przez ulicę i obiecałam sobie, że nigdy taka nie będę, co oczywiście udało mi się mocno średnio. W procesie upływu lat, socjalizacji, doświadczeń udało mi się pokonać różne lęki, ale wrzucone na matrycę wzorce zachowań nie dają się wymazać gumką myszką, stanowią punkt odniesienia już na zawsze. Mając ten właśnie wzorzec w swojej głowie nigdy nie byłam człowiekiem tzw przygód, nie szukam wyzwań i czelendży, nie fascynuje mnie rywalizacja i ze wszystkiego co kręciło i kręci mnie najbardziej to jest święty spokój. Na pewno ma to podłoże lękowe w jakimś stopniu, ale pogodziłam się z tym i mi to nie przeszkadza. Jako człowiek lękowy kocham rytuały, swoje zwyczaje, bo dają mi oczywiście złudzenie poczucia bezpieczeństwa. Jak byłam dzieckiem jadłam latami tylko chleb z powidłami i frytki. Do dziś mam takie kulinarne fiksacje i mnóstwo dziwnych fobii.

    Nie lubię zmian, nie lubię się przemieszczać, wszystko to potem akceptuję, ale nie wywołuję tych zdarzeń jakoś namiętnie. Pierwszy raz samodzielnie jechałam pociągiem mając 19 lat na praktyki robotnicze do Jarocina i miałam dwie przesiadki. Pamiętam, że wszystko, dosłownie wszystko i każdy wydawało mi się zagrożeniem. Okazało się, że dotarłam bez problemu, nic się nie zdarzyło i potem wielokrotnie miałam okazję przekonać się, że to co mnie stresowało, napędzało strach typu: medyczne atrakcje jakieś, zepsuty samochód w polu, trudne konfrontacje z ludźmi, nagła zmiana sytuacji życiowej – było do przeżycia, kiedy już w tym byłam. Z prostego powodu. Kiedy ma się zabieg, psuje się coś nagle, coś idzie nie pomyśli, ktoś jest niemiły – to przecież nie podejmuje się wtedy decyzji, że się z tego powodu umrze. Żyje się dalej. Wychodzi się nawet silniejszym i tu każdy kołcz mówi – a nie mówiłem. Z tym, że wiemy, że też nie każdy tak ma i są ludzie, którzy obumierają w środku bo muszą odezwać się do obcego. Ja mam szczęście – nie lubię, ale mogę to zrobić.

    Oswajanie lęku to proces, który nigdy się nie kończy. Świat, media, informacje bardzo nam w tym pomagają, abyśmy stale się bali, stale utrzymywali się z stanie poczucia zagrożenia. Taką masą łatwiej jest manipulować, łatwiej wmówić, że jak zrobią coś tam ,to będzie lepiej, a wcale tak przecież nie jest. Kiedy sobie przypomnimy ostatnie info, jakie przeczytaliśmy w internecie, obejrzeliśmy w tv to jest wojna, znęcanie się nad zwierzętami, ludźmi, to są ludzie, którzy mają więcej a my mniej, to są problemy ekonomiczne, zagrożenia klimatyczne, absurdy rządzących, próby niewolenia ludzi, dyskryminacja i tak bez końca. Rzadko do tego przebija się coś dobrego. Dobro słabo się klika, chyba że jest to Paulina Młynarska i jej dobro, które opowiada apropos swoich przygarniętych kotów i psów, a i tak ludzie zarzucają jej, że jest niemiła albo mówi dziecinnym językiem o kocie a nie powinna. Lubimy do każdego dobra włożyć łyżkę dziegciu i nawet przestaliśmy się zastanawiać skąd nam się to bierze. Boimy się zostać sami w środku lasu nocą, bo co by było, gdybyśmy usłyszeli swoje własne myśli.

    Czy to właśnie nie ich boimy się najbardziej?

  • „Kiedy widzę Filipkę, chcę założyć garsonkę”- o spektaklu „Orlando.Biografie”- Teatr Powszechny

    Według mojej obserwacji żyjemy obecnie trochę w takiej aberracji jeśli chodzi o narrację odnośnie płci, ciał, ludzkiej seksualności. Bo z jednej strony jesteśmy w kraju, który posiada najbardziej restrykcyjną politykę kontroli prokreacji, który nadal mocno usadawia kobiety w stereotypowych rolach i niżej w hierachii uposażeń za tę samą pracę jaką wykonują mężczyźni, w kraju, który ustanawia „strefy wolne od LGBT” a osoby queer nazywa ideologią, prezes wiodącej partii rządzącej zaś stwierdza na jakimś wiecu na temat środowiska queer, że „on by to badał”. A z drugiej strony niebinarność, perfomatywność płci, reprezentacje queerowe, kultura drag coraz silniej przebijają się do mainstreamu. Myślę, że nadal w wielu miejscach usłyszy się wyraz słynnej tolerancyjnej postawy a la wujek „niech oni se robią co chcą, kochają jak chcą, ale po co tak się z tym afiszować, parady jakieś urządzać”. Jednak da się zauważyć, że jawne kwestionowanie płynności seksualności, płci i tego, że miewa ona przeróżne reprezentacje zyskuje powoli status obciachu.

    Judith Butler napisała flagowy manifest gender „Uwikłani w płeć” 30 lat temu, więc świadomość tego, że płeć to płynny kulturowy kod, nie tylko coś zdeterminowane biologią, prostym podziałem – chłopiec czy dziewczynka? istnieje nie od dziś. Jednak dopiero teraz częściej być może przychodzi nam do głowy pytanie – dlaczego osoba dekodowana jako kobieta ubrana w obcisłą sukienkę i buty na obcasach zyskuje społeczną aprobatę a osoba dekodowana jako mężczyzna ubrana tak samo jak kobieta tej aprobaty nie zyskuje? Dlaczego nie dziwi nas osoba męska przebrana w złocone szaty, suknie, ornaty, ze złotym pierogiem na głowie, a Andrzej Szwan znany jako Lulla de La Polaca mówi, że w Polsce boi się wyjść na ulicę w kolczykach i z umalowanymi ustami. Czy zastanawiamy się w ogóle nad tym kto konsekruje takie a nie inne wzorce zachowań przypisanych do płci? Kto o tym decyduje co jest „męskie”, co „kobiece”, co właściwe a co nie? Dlaczego kiedyś nie do pomyślenia było, aby kobieta nosiła spodnie a teraz, że mężczyzna nosi sukienkę? Czy myślimy nad tym, że to jak wyglądamy, jak wyglądać chcemy, czego się boimy w swoich reprezentacjach to nic innego jak tylko pochodne funkcji władzy, narracji systemów państwowych, religijnych, które nakładają na społeczeństwa narzędzia opresji, kontroli, aby nimi łatwiej zarządzać i przy okazji wzniecać podziały i kontrolę wewnątrz nich samych?

    Tymczasem – Judith Butler, która udowadniała, że wyznaczanie jedynych słusznych reprezentacji płci to prosta droga do hierachizacji i wykluczeń, Paul B. Preciado i jego biopolityka, farmakopornografia, spektakle Nowa Europa w Teatrze Nowym, wcześniej Simone de Beauvoir, Michel Foucault, Tilda Swinton:) i wiele więcej jeszcze głosów przebija się i wychodzi z backstage na mainstage społeczny.

    Dowodem tej aktywności pozostaje także spektakl z Teatru Powszechnego, w reżyserii Agnieszki Błońskiej, który sięgnął jeszcze dalej w kulturowych inspiracjach, a mianowicie do tekstu Wirginii Wolf „Orlando” oraz do postaci 16 letniego chłopaka z dworu królowej Elżbiety, która to postać była emanacją dwoistości ludzkiej natury, jej niejednoznaczności. Orlando to figura dramatu uwikłania w kulturowe reguły płci, a spektakl zatytułowany „Orlando. Biografie” przedstawia ten temat z perspektywy konkretnych, wyrazistych losów postaci, które w nim występują. Całość zaaranżowana jest jako zjawisko na pograniczu teatru, perfromancu, sztuk wizualnych, techno-party, terapii zbiorowej i wykładu. Poszczególne osoby dzielą się swoimi historiami funkcjonowania z innym poczuciem na temat kodu swojej płci niż przewiduje to nakaz społeczny, wszystko zestawione i przestawione jest tak, że brzmi jak mocny wolnościowy manifest i zdarzenie społeczne. Uteatralizowanie tych historii nadaje im zaś wymiar czytelnego symbolu łatwego do odczytania także przez osoby nie zorientowane w akademickich dyskursach o reprezentacji płci.

    Nie ma w spektaklu hierachii ważności poszczególnych losów. Poddajemy się terapii zafundowanej nam przez Anu Czerwińskiego będącego w momencie tranzycji płci (jego losy były wplecione w historię „Mieszkanie na Uranie” w Teatrze Nowym), jest taka chwila, kiedy po zapytaniach jakie Anu rzuca do widowni czy jesteśmy gotowi przysiąc, że zawsze czuliśmy się tymi, kim się czujemy – osoby ze sceny długo patrzą na osoby na widowni, a widownia osoby na scenie – w totalnym milczeniu i jest to jeden z najbardziej gęstych momentów, jakie przeżyłam ostatnio w teatrze. Ludzie patrzą na ludzi. Proste, a jednak…

    Przysłuchujemy się komentarzom Filipki Rutkowskiej, która z gracją godną pozazdroszczenia obnosi swoje torebusie i garsonki i nakłania do weryfikacji naszych poglądów odnośnie reprezentacji outfitów oraz spojrzenia na tematy nie tylko z męskiej perspektywy, do której przyzwyczaił nas patriarchalny system. Jak powiedziała w rozmowie moja przyjaciółka Agata Zbylut podsumowując oglądany spektakl “Kiedy widzę Filipkę, chcę założyć garsonkę”:)
    Widzimy Pepe le Puke trans osobę z kolektywu dj’skiego oraz Lullę – najstarszą drag w Polsce. Andrzej Szwan ma 84 lata i można powiedzieć, że wreszcie jest na fali. Stał się widzialny, ma wiele reklamowych kontraktów, udziela wywiadów, bierze udział z niezliczonych queer imprezach. Jest barwny, jest wytrwały, jest dowcipny i nie użala się nad sobą. Widziałam dokument o nim w reż. Bogny Kowalczyk „Boylesque”, w którym poznajemy bliżej tę niezwykłą postać nadal zawzięcie tańczącą do przeboju Beaty Kozidrak „Co mi panie dasz” po nieudanej randce na mieście, zabawnie tłumaczącą kolegom, że może się z czymś nie wyrobić, bo zapominają, że jest od nich jednak starsza o 50 lat:) Czuje się, jak zwyczajowe uprzedzenia związane z tym, jak kto wygląda, ile ma lat zanikają.

    fot. Magda Hueckel

    Ale dopiero na scenie Powszechnego słowa Anadrzeja Szwana, który zawsze lubił przebierać się w sukienki i malować usta, uderzają mnie mocno. Szwan w kilku słowach szkicuje moment, jaki zapamiętał z wczesnego dzieciństwa, bomby spadające na miasto, ukrywanie się przed 2 miesiące w szczelnie zabarykadowanej piwnicy, szczęcie, że bomba nie trafiła akurat w ten budynek. Ciężko uniknąć skojarzenia z tym, co dzieje się obecnie na naszych oczach, tuż za naszą wschodnią granicą. Kiedy wydawało nam się, że wszystko mamy z grubsza poukładane, okazuje się, że to nie stabilizacja ale chwiejność i niepewność jest wpisana w nasz los. Co niby wiemy, ale do końca nie dowierzamy nigdy.Z wywiadów dowiadujemy się też Lulla la Polaca to szczęśliwie ocalone dziecko holocaustu. Potem ten mroczny PRL, akcja Hiacynt, te homofobiczne opresje i oto stoi na scenie ona/on w kostiumie scenicznej diwy, w błyszczącej sukni i śpiewa dla nas, a ja nie ukrywam, jak szalenie mnie to wszystko porusza.

    Do kultury drag zawsze miałam wielkie umiłowanie i właściwie nigdy nie zastanawiałam się dlaczego. Pociągała mnie teatralność tego zjawiska, ten rodzaj przerysowania, brania w nawias  pewnych atrybutów kobiecości, które akurat mnie cis kobiecie wydawały się nieznośne. Fascynowało mnie to i fascynuje nadal. Po przyjrzeniu się też losom Kim Lee – Wietnamczyka mieszkającego w Polsce, który w sile wieku zmarł rok temu na covid, odnalazłam w tym więcej niż przegięcie i zabawę. Widzę w tym polemikę z zasadami, jakie zostają ludziom wyznaczone, zapytania- dlaczego nie mogę wyglądać, poruszać się, być – w sposób inny niż przypisuje kultura. Kim Lee przebierała się nie tylko za kobietę, tańczyła np w stroju ludowym do piosenki „My Słowianie”. Nie było to jednak przaśne kulturowe zawłaszczenie jak Gosi Rozenek prężenie się na instagramie w indiańskim pióropuszu podczas podróży do Stanów. To była performatywna polemika z tym jakie role wypada nam odgrywać. To jest rodzaj dyskursu, poddania w wątpliwość znaków uznanych za kanony.Stąd prosta droga do wyzwolenia się z myślenia o swojej płci, jej reprezentacji w sposób jaki wyznaczają systemowe reguły.

    Oczywiście to wszystko nie polega na tym, że płeć to rodzaj ubrania, które zmieniamy, odwieszamy do szafy w zależności od potrzeb czy humoru.

    fot. Magda Hueckel

    Przedstawione na scenie losy postaci, przygotowana przez Katarzynę Kozyrę scenografia złożona z pluszowych, plastikowych części ciał, dramatyzm losów, czasem komizm jednostkowych doświadczeń wskazują wyraźnie trop, aby uświadamiać sobie że spektrum bycia człowiekiem nie jest binarne, nie bywa jednoznaczne, bywa też zmienne w czasie, jest prądem, z którym unosi nas biologia, społeczeństwo, nakazy, role, własne samopoczucie i świadomość, że możemy przyglądać się bacznie i polemizować z tym co jest uznawane za „oczywiste”, „naturalne” i „przyzwoite” i mapować swoje życie po swojemu.

    W październiku spektakl wraca na scenę. Warto, aby wam to nie umknęło.

    fot. Magda Hueckel

  • I libido i romantico – o nowym spektaklu Teatru 21

    Nienormatywność, inkluzywność, ciałopozytywność, różnorodność reprezentacji seksualności i płciowości – te tematy przewijają się w moich własnych obserwacjach społecznych norm i narzucanych zachowań. Biorąc pod uwagę ilość spektakli i performenców teatralnych, które w ubiegłym i bieżącym roku obejrzałam, a które ilustrowały emancypacyjne odniesienia do wymienionych kwestii – mogłabym pokusić się o stwierdzenie, że coś w temacie drgnęło. Przywołam tu choćby „Tanz” Florentyny Holziger, „Habitat” Doris Uhlich w Nowym Teatrze czy „Larvę” Marty Ziółek w Komunie Warszawa. Stosunek do naszych ciał i jego potrzeb przeobraża się, wychodzi z ciemnych szaf opresyjnych religijnych reżimów i systemów zaprzężonych do obsługi patriarchalnych instytucji. Zaczynamy nabierać nawyku coraz śmielszego mówienia o tym i w praktyce wychodzenia poza praktyki pamiętane z epoki Anieli Dulskiej.

    Wydawało by się, że jesteśmy już na dobrej drodze i nic nie umknie nam uwagi, żadna grupa, żadna ludzka potrzeba. Jednak możemy się mylić obierając ten punkt widzenia.

    Tu w sukurs przychodzą twórczynie z Teatru 21 – Justyna Wielgus – reżyserka i Justyna Lipko – Konieczna – scenarzystka, dramaturżka, które na scenie Komuny Warszawa wystawiły spektakl „Libido Romantico”. To już drugie moje – po „Jak przestałem być doskonały” – przedstawienie tego teatru, w którym scena należy do osób z niepełnosprawnością umysłową, z zespołem Downa. Tym razem po performensie w cyrkowo – mityczno – hinduskim anturage biorącym na warsztat kwestię odmienności fizycznej twórczynie  dają widzom obraz sytuacji ludzi z niepełnosprawnościami w kontekście ich seksualności. My ze swoją się oswajamy a co z nimi? Z ludźmi i tak społecznie marginalizowanymi w widzialności społecznej?

    Aby opowiedzieć te historie Wielgus i Lipko – Konieczna odwołały się do tekstu, którego na współczesnych scenach też raczej byśmy się nie spodziewali. To licealna narodowa zdawałoby się – ramota, dzieło koturnowego wieszcza  Mickiewicza „Ballady i romanse”. Jednak twórczynie odnalazły w tym dziele performatywny potencjał. Mija równo  200 lat od wydania Ballad. Wtedy rewolucjonizowały kostyczną oświeceniową narrację i każdy, kto choć trochę uważał na polskim pamięta, że od „Ballad i romansów” datuje się początek epoki romantyzmu w literaturze. Jakie to jednak ma związek z seksualnością osób z niepełnosprawnością? Czy teksty z XIX wieku mogą trafić w jakąkolwiek współczesną tarczę. Otóż mogą. Mogą być dobrym komentarzem do tematu, o którym niełatwo się mówi i który praktycznie w mainstreamowej narracji nie istnieje. „Ballady i romanse” na tamte czasy realizowały się jako rewolucyjny tekst, bo głos dostały w nim osoby właśnie dotąd niesłyszalne, ludzie z gminu, z klas niższych, ci których głos nie był istotny. Dzikość, mroczność, silne koneksje z naturą, sensualność przedarły się do świadomości czytelników z poziomu ludzi, którym prawa do odczuwania odmawiano i nawet nad tym nigdy się nie pochylano. Wtem okazało się, że ich odczuwanie, ich praktyki są bliższe niepokojom epoki i pytaniom jakie stawia niż oficjalny język szacownego „mędrca” ze szkiełkiem i okiem. To „Ballady i romanse” wysunęły postulat demokratyczności uczuć. Tym samym lektura wieszcza ożywa na nowo w kontekście seksualności osób z niepełnosprawnością. Ich seksualność jest wypierana z głównego nurtu narracji, tak samo jak kiedyś głos czy emocje ludzi z tzw. gminu. Ze sceny rezonuje w głowy widzów pytanie – czy osoby z niepełnosprawnością mogą czuć pożądanie i jak sobie z tym radzą one i otoczenie? Prawda jest taka, że osoby takie są zaklęte w wiecznej figurze dziecka. Nieistotne jest dla nas, czy mają lat 10 czy 30. Widzimy ich jako wieczne dzieci. Dzieci, do których przemawia się dziecinnym językiem i spodziewa po nich emocji przypisanych parolatkom.

    Jak ten niełatwy dyskurs został urządzony i przełożony na język sceny?

    Według mnie brawurowo i spektakularnie. Jest dramatycznie, zabawnie i wzruszająco, bardzo energetycznie, zero czasu na zwyczajowy odruch grzebania w telefonie, co definiuję jako gruby sukces twórczyń.
    Osią spektaklu jest wg mnie postać Remigiusza Kijaka. 

    Kim jest Remigiusz Kijak?
    Jak sam mówi na wstępie – nie skojarzymy go z innych scen teatralnych, z prostego powodu, że nie jest aktorem. Jest wykładowcą uniwersyteckim, pracownikiem naukowym na UW specjalizującym się w seksualności osób z niepełnosprawnością intelektualną. Twórczynie miały taki pomysł, żeby historie, jakich wysłuchał, w jakich doradzał Remigiusz były przytaczane przez niego na scenie w ramach improwizacji, a do tych opowiadań i historii z życia będą dołączane odpowiednie komentarze z „Ballad i romansów” oraz  teksty aktorów Teatru 21 przygotowane specjalnie lub też improwizowane. W ten sposób pod lupę wzięto motywy ludzkiej seksualności osób z niepełnosprawnością takie jak: miłość romantyczna, pożądanie, erekcja, miłość homoseksualna, seks sado – macho, macierzyństwo, kontakt z przemocą seksualną, a do tego – odrzucenie, pragnienia z poziomu i emocji jak i ciała. Wszystkie te konteksty są przygotowane w zupie porządnej popkultury zarówno wizualnej, muzycznej jak i wyznaczającej kulturowe wzorce. Jake i Rose z Titanica, Celine Dion i hit z tego filmu, włoskie San Remo, plakatowe wzorce męskości, mity o macierzyństwie, kobiecości i płci – wszystko w kontekście tego, jak odczuwają to osoby z niepełnosprawnością.
    Spektakl jest dynamiczny i spójny. Wyzwala ten rodzaj energii, jaką mamy na codzień skrytą przed światem, a nawet przed samymi sobą. Nie myśli się o jego bohaterach w kategorii ckliwego współczucia, raczej zażenowania, że wciąż i wciąż nie jest się tylu kwestii świadomym, że myśli się o fundamentalnych ludzkich potrzebach wybiórczo, pobieżnie i schematycznie.

    Usadowiłam się w pierwszym rzędzie i choć nienawykła do interakcji ochoczo przyjęłam zaproszenie, do końcowych wspólnych z aktorami pląsów na scenie w rytm włoskiego hitu z lat 80-tych. Totalnie moje klimaty, choć radość to nie jest coś co definiuje mnie na codzień. A tam właśnie tak się zdarzyło. Czy to jest wystarczające reko?

  • Mówić głośno, o czym się nie mówi – „Kobieta i życie” w teatrze WARSawy

    To był taki nic nie znaczący poniedziałek kolejnej brudnej zimy – nie zimy w Warszawie. Ciemno o 15:00 i zero ekscytacji. Nie lubię chodzić na wydarzenia w poniedziałki. Zakładam, że poniedziałki nie są po to, żeby się nimi emocjonować. A jednak tak wyszło, że poszłam. W zimnym foyer teatru Ateneum czekałam na spektakl kupiwszy uprzednio kieliszek białego wina, chociaż nie wiem czy to ma znaczenie, ale raczej nie. Po mającym rozegrać się za chwilę spektaklu niczego się nie spodziewałam, bo uwielbiam luksus niespodziewania się. Pielęgnuję w sobie tę myśl i wchodzę na widownię.

    To nie był spektakl grupy z Ateneum, tylko użyczona w budynku scena dla offowego teatru WARSawy prowadzonego przez Adama Sajnuka. Teatr WARsawy nazywa siebie „Rynkiem Nowego Myślenia”, deklaruje otwartość na dyskusje, wymianę poglądów, niezależność myślową, poszukiwania społecznych tożsamości. Zakłada też wsparcie reprezentacji młodych absolwentek aktorstwa na swojej scenie, co uważam, jest z góry skazane na słuszność. Mam obejrzeć tym razem spektakl wyreżyserowany przez Jerzego Jana Połońskiego, do którego tekst napisała poznańska dramaturżka Malina Prześluga.

    „Kobieta i życie”, taki ma tytuł i myślę wtedy, że jest banalny. Przywołuje mi wspomnienie poczytnego za czasów mojego dzieciństwa tygodnika – wtedy społeczno – kulturalnego, dziś poradnikowego i o życiu gwiazd. I nawet nie wiem czy ktoś ma jeszcze świadomość, że taki tytuł istnieje na rynku i nie wiem też czy to skojarzenie ma jakieś znaczenie. Może tylko takie, jak potransformacyjne kapitalizacja kultury spłyciła przekaz „kobiety i życia” sprowadzając je do domowych porad i plotek. 

    Tytuł nie pociąga mnie też, bo wolałabym coś mniej oczywistego, mniej jednoznacznego, nie że ciągle o kobietach, bo przecież o tym, że mają ciężko wiem przecież WSZYSTKO. 

    A teraz jest właśnie ciekawy czas tożsamościowych weryfikacji, poszukiwań odpowiedzi na pytanie kim jest obecnie kobieta, jakie jest jej miejsce, kim była, kim być miała, jakimi obłożono ją oczekiwaniami i jak weryfikuje je czas. Paradoks polega na coraz większej eskalacji emancypacyjnych aktów w przypadku kobiet, i nie mam na myśli prostego wyzwolenia się z zasady 3 K (Kinder, Küche, Kirche) i możliwościach swobodnego decydowania o tym co zaważy na wartości ich losu, przy jednoczesnym zacieśnianiu się pętli systemowych ograniczeń odnośnie praw kobiet do samostanowienia o swoim ciele. Kwestie kulturowych kodów płciowych, rewizje rzekomych kompetencji przynależnych płci to już fakty, a mimo to przy takim poszerzeniu pół redefinicji skostniałych teorii płci, podejścia do ciał odbywa się brutalne likwidowanie możności decyzji o tym, jak to ciało ma wyglądać i czemu służyć. Ciało pozostaje wciąż znakiem reprodukcyjnego celu, aktu podlegającego ścisłej kontroli systemu i państwa. Jednak – ujmując w skrócie – wszystko się zmienia a mimo pozostaje tak samo.

    W protest przeciwko temu systemowi zawłaszczania ciał osob kodowanych kulturowo i biologicznie jako kobiety wchodzi dużo aktów twórczych. Wystarczy choćby przypomnieć “Cząstki kobiety” Kornela Mundruczo z TR, w których każda bohaterka przemyca jakieś smutne fragmenty swojej biografii, na ogół palące i wstydliwe. Strata dziecka, prawo do przeżywania śmierci na swój sposób, metody wychowawcze, relacje matka-córka -siostra, te wszystkie mocno realistyczne obrazy trudnych rodzinnych i systemowych uwikłań nasuwające jedno pytanie – dlaczego bycie kobietą jest tak przygnębiająco duszne i ciężkie.

    Tak więc wiem, jestem świadoma, widziałam, doznałam, czego jeszcze mogę się dowiedzieć o życiu kobiety?

    Ale jak często bywa w takich sytuacjach i brawurowo postawionych sprawach – znowu się mylę. I nie chodzi tu o tę całą nadbudowę, ale o to, co na ogół chowa się w szafie i o szeroko pojętą rewizję samoświadomości. A piszę o tym, bo to własnie umożliwił mi spekatkl Połońskiego i Prześlugi.

    Ogromna w tym zasługa tekstu, rozpisanej na 4 aktorki quasi ballady z rymami częstochowskimi i piosenkami obrazującymi kolejne etapy życia jednej bohaterki – od jej wczesnego dzieciństwa, dorastania w małomiasteczkowej, przeciętnej rodzinie, dojrzewania poprzez czasy nauki, kariery w dużym mieście, małżeństwa, macierzyństwa, rozwodu aż do wyjścia na ulice w ramach protestu przeciwko aborcyjnym restrykcjom rządowym.

    Zdawałoby się, że cliché , banał, #aletojużbyło, jednak tekst poznańskiej dramaturżki poprzez stylizowaną naiwnośc językową, rym, powtarzalność zyskał siłę rażenia, która mnie zaskoczyła. Już pomijam fakt, że długo potem myśli układają się człowiekowi wierszem:)

    Siedzę na widowni w pierwszym rzędzie i ulegam melo-deklamacyjnemu transowi scen z życia przeplatających się między 4 aktorki. Kamilla Baar i 3 młode absolwentki aktorstwa: Pola Dębkowska, Klaudia Janas, Jowita Kropiewnicka.  Żadna z nich nie przypisana na stałe do jakiejś figury głównej bohaterki, matki, ojca, kolegi ze szkoły czy męża. Dialogi, monologi przepływają przez nie niepostrzeżenie, w ich postaciach widać całe panopticum rodzinnych dramatów, emocji ciasnych pokoi z boazerią, kuchni z ceratami na stole, szyderstw ojca i kolegów ze szkoły, utyskiwań matki, toksycznych uwag męża w nowoczesnym apartamentowcu na kredyt. W tej pozornie naiwno-kabaretowej formie upostaciawia się dramat dzieciństwa i dorastania dziewczynek w Polsce lat 80 tych, ich losu jako dorosłych kobiet, dopełniania się schematów, w których każda przeciętna kobieta funkcjonuje i których odium nosi praktycznie całe życie. Dramat, w którym chodzi tylko o to, aby ona była grzeczna, żeby była cicho, żeby nie sprawiała problemu, żeby nie płakała, nie awanturowała się, nie za dużo chciała.

    To jest też dramat o ciele. Właściwie  ono jest też głównym bohaterem. Od początku podlegające rozmaitym ocenom, opresjom, cudzym pomysłom jak powinno wyglądać i jak się sprawować i do kogo należeć.

    Wszystko to już widziałam, słyszałam, wiem, że życie nie głaszcze i w zasadzie dla kobiet bywa średnio przyjazne, na pewno było, bo tak to zapamiętałam z własnego dzieciństwa, chociaż nie pochylałam się nigdy nad tym zanadto, bo wydawało mi się, że TAKIE WŁAŚNIE JEST ŻYCIE. Mocno średnio fajne. Ze świadomością, że średnio to skala sporo na wyrost. A jednak  mimo to, że wszystko juz wiem, kiedy spektakl dobiega końca, dokonuję niemiłego spostrzeżenia, że zaskakuje mnie moje własne wzruszenie, afekt i niepożądane w publicznych okolicznościach łzy. Konsternuje mnie to, bo poważni ludzie, którzy na wszystko mają definicję nie ulegają wzruszeniom. Umysł podsuwa więc szybko podejrzenia. Czy może to po prostu sceniczna terapia, drama mająca przywołać rodzaj oczyszczenia. Pytania, jak reagowałaby moja córka, moje przyjaciółki, czy tak samo, czy inaczej. Czy poruszenie było efektem odnalezienia podobieństw do moich własnych historii czy też tego, że spektakl był taki dobry? 

    Trudno mi to jest rozdzielić. Efekt został wywołany tymi konkretnymi historiami, w taki sposób opowiedzianymi, tymi głosami, ciałami i ekspresjami tych konkretnych aktorek, z których każda była absolutnie inna, wyrazista, spektakularna. I według mnie nie był to łatwy materiał do zagrania. W mojej ocenie 2 godziny nieustannej, rytmicznej, naprzemiennej deklamacji, nieuchwytnego przeistaczania się z postaci w postać, bez przerw – zgubienie jednego słowa sprułoby pracowicie nanizany łańcuch sensu. To ogromna presja. Młode aktorki pozostawiły mnie pod wrażeniem pasji, talentów, braku nieznośnych manier, wiarygodności, zerowej emfazy, która na ogół w teatrach mnie drażni. Tak więc pomimo moich osobistych powodów do poruszeń, całość tego przedsięwzięcia miała szansę wywołać takie efekty poprzez sposób, w jaki została skomponowana i zagrana. Niby dziecinna piosenka, rzewna ballada a jednak mocny głos wkurwu i sprzeciwu wobec tego jak kultura, system traktują ciała zakodowane jako kobiece, sprzeciwu wobec presji, oceniania, uciszania, przycinania, formowania.

    Dalsza część tego poniedziałku okazała się mieć kolejne niespodziewane następstwa, kiedy to niezwyczajnie, bo w poniedziałek poszłam do Pawilonów na Nowym Świecie uczcić udany wieczór, a tam, w czasie kiedy prowadziłam rozmowę do baru weszły 4 osoby kodowane jako męskie i które z tego powodu tylko uznały, że ich rozmowa jest lepsza niż moja, a na pewno powinna być bardziej słyszalna. I jak ja wtedy zareagowałam – to jest już początek zupełnie nowej, przynajmniej dla mnie, historii.

  • Co ty wiesz o kapitalizmie, a co wie Kacper Pobłocki?

    Nigdy bym nie przypuszczała, że ponad 600 stronicową książkę o ekonomii, społeczeństwie, systemie i historii można czytać jak najlepszą powieść. Co prawda od dawna powieści mnie nużą i nie mam do nich cierpliwości, ale wiecie co mam na myśli. Chodzi o sposób pisania na tematy zarezerwowane dla ław uczonych i ekspertów w taki sposób, że przyswojenie sobie punktu widzenia autora nie przysparza trudności, ani męki – a wręcz przeciwnie, wprawia w nastrój euforii z rzędu „aha! a więc to tak! nie myślałam o tym w ten sposób!”.

    Już „Chamstwo” mocno mnie pobudziło do rozmyślań tyczących klas społecznych i własnego dziedzictwa, ale „Kapitalizm” wybił mnie na kolejną orbitę świadomości. Świadomość pozyskana po lekturze tyleż mnie zatrwożyła co – też zmieniając perspektywę – dała jakąś nadzieję. Jakkolwiek głupio to nie brzmi. I nie, nie chodzi o proste przekonanie, czy wszystko stracone czy nie. Tylko o wątpliwości. Wątpliwość to zawsze ta nadzieja, że ktoś, kogo słyszymy w dyskursie o naszej rzeczywistości może się mylić, jego myślenie nie musi być obowiązujące i w związku z tym, można szukać innych wytłumaczeń i innych sposobów myślenia.

    No więc dlaczego warto przeczytać „Kapitalizm – historię krótkiego trwania”?

    Powodów jest kilka, a nawet kilkanaście. Głównym jest ten, że lektura tej solidnie napisanej, bazującej na mnóstwie źródeł książki wybija czytelnika z jego nawyków myślowych na temat rzeczywistości, w której żyjemy i czasów, których jesteśmy spadkobiercami.

    Z ważniejszych – dla mnie – wątków podbiłabym:

    dekonstrukcję okcydentalnych mitów, czyli zerwanie z przeświadczeniem o wyjątkowości Zachodu i jego centralnej pozycji w kulturze i ekonomii.


    To dla mnie szczególny wątek, bo sama niemal całe swoje życie hołduję przekonaniu, że my stara Europa to coś „lepszego”,  że centrum sterowania to Berlin, Paryż, Londyn. Zaczęło do mnie docierać już jakiś czas temu, że postrzeganie Europy jako pępka świata jest trochę dziecinne, jest wynikiem braku szerszego spojrzenia na dynamikę przepływu i idei i pieniądza i politycznych fluktuacji. Ale zaczynam dostrzegać zmierzch kultury Zachodu, naszej centrowości i amerykańskiej hegemonii. To już gnije, to już skompromitowało się nie raz, to przyczyniło się do dewastacji środowiska i złowróżbnych polaryzacji społecznych. Pobłocki opierając się na swoich badaniach i żródłach wykazuje zmierzch tego sposobu myślenia oraz niebezpieczeństwa mogące wynikać z kurczowego trzymania się go.

    wyjście z mitu o naszej, polskiej chociażby, ale nie tylko naszej, peryferyjności wobec Zachodu


    Pobłocki twierdzi, że warto wyjść poza dynamikę oscylowania między dumą a wstydem peryferii, że jesteśmy wyjątkowi, czy też zawstydzająco wtórni. Wskazuje on na zależność pomiędzy tym, jaka była współzależność różnych obszarów, a KTO to opisywał. Uważa, że błąd kryje się w założeniu, że gospodarczy wyścig narodów stanowi lokomotywę globalnej historii (pamiętacie to „będziemy drugą Japonią” czy dogonimy Niemców:) ) Pobłocki ciekawie opisuje te zależności, wskazuje, że to, że na zachód od Łaby istniała inna kultura niż agrarna decydowała globalna koniunktura często rządzona prawem przypadku. Udowadnia powołując się na różne historyczne źródła, że radykalny, czarno biały podział na zaawansowany Zachód i zacofany Wschód jest obrazem przerysowanym.

    wskazanie na pochodzenie kapitalizmu jako systemu


    Pobłocki wykazuje, że system ten jest stary jak ludzkość. Nie powstał on w dorzeczach holenderskich rzek, tylko w szeroko rozumianym Oriencie. Wykazuje skąd np nasi Piastowie mieli hajs na pobudowanie swoich grodów i ostatecznie stworzenie czegoś co nosiło znamiona państwowości. Znalezione w wykopaliskach arabskie monety są dowodem na handel pierwszych piastów z Arabskimi kupcami i na  przedmiotem tych transakcji. A był nim nie bursztyn jak chcą zacni kronikarze w stylu Wincentego Kadłubka wciskający też kit o tym, że awansowaliśmy, bo Mieszko przyjął chrześcijaństwo:) Otóż państwowość udało się Piastom zbudować dzięki handlowi niewolnikami. Pobłocki nazywa to „dirhermowym prosperity”i  wykazuje, że cały system kapitalistyczny opiera się na niewolnictwie i kulturze długu. Wykazuje, że obecnie utrzymuje się ten sam system niewolniczy leżący u podstaw kapitalizmu, z tą różnicą, że obecny pracownik najemny tym różni się od niewolnika tym, że jako właściciel swojego ciała (choć ciężarne kobiety w Polsce tego nie zaświadczą, że są właścicielkami swoich ciał) sam negocjuje warunki, w których ograniczana jest jego wolność.

    wykazanie, że podstawą kapitalizmu jest niewolnictwo, które z kolei bierze się się z długu

    Pobłocki wiąże to też z chrześcijaństwem, które dołożyło się do tego procederu związanego z długiem, czyli z byciem permanentnie winnym. Wszak chrześcijanie wierząc w grzech pierworodny wypuszczają w świat przekonanie, że z gruntu jesteśmy po prostu „winni”. To bardzo żyzne pole do manipulacji, żeby każdego nowo narodzonego członka społeczności udupić i wmówić mu, że zawsze jest coś komuś winien. Uwidacznia się to też w języku. Być winnym to popełnić grzech, ale też mieć u kogoś dług pieniężny czy jakikolwiek inny. Geld – Geild -staroang. ofiara, guilt – winny. Wszystko tu się w języku ładnie zazębia wskazując, co leży u samych podwalin systemu i jak systemy kościelne też ładnie ten wyzysk wspierają, jak mocno są tym zainteresowane.

    wykazanie, z czego bierze się niestabilność kapitalizmu

    otóż z procesu utowarowienia czy monetyzowania wszystkiego – twierdzi autor. Społeczeństwo staje się niejako dodatkiem do systemu gospodarczego. Gospodarka wolnorynkowa może istnieć w społeczeństwie wolnorynkowym, ale gdy społeczeństwo jest całkowicie urynkowione – przestaje ono istnieć. Ogólnie rzecz biorąc prywatyzacja każdego sektora to podcinanie gałęzi, na której siedzimy. Pobłocki wykazał też, jak na przestrzeni pierwszej dekady tzw. transformacji po wejściu Polski do UE można było zaobserwować wymieranie rodzinnych biznesów, bo weszły monopole, które dobiły prywatne inicjatywy kupieckie. Smutny koniec etosu kupieckiego pokazuje choćby złodziejski casus Żabki.

    analizę zjawiska kryzysu


    Pobłocki bierze pod lupę i rok 2008 i obecny czas i wyciąga wniosek taki, że kryzys pokazuje, iż nierówny rozwój opiera się na prywatyzacji zysków i uspołecznieniu strat. Prościej – że w systemie zyskuje garstka a odpowiedzialność za wszelkie tąpnięcia w przepływie pieniądza przejmuje całe społeczeństwo biedniejąc oczywiście przy okazji i tracąc dostęp do podstawowych usług, jakie społeczeństwu zapewnia państwo.
    Ale Pobłocki nie bije w dzwony trwogi. Pisze, że kryzys to moment prawdy kierujący zbiorową uwagę na nowe tory. No chciałoby się powiedzieć – oby!

    wskazanie na współczesne źródła presji społecznych, które podbijają systemowe nierówności

    Źródłem tych presji jest – jak to nazywa Pobłocki – klasa transnarodowa, te Biebery, Beckhamy, Przetakiewicze itp. ludzie, którzy wszędzie czują się u siebie, są panami wszystkiego. Ich kosmopolityzm, beztroski styl życia jaki lansują w social mediach, gwiazdorski status określają pragnienia reszty społeczeństwa, złudzenie, że każdy może taki być, może wszystko, być wszystkim i wszędzie. Niestety to jeden z bardziej szkodliwych społecznych mitów upasionych na social mediach dających złudzenie dostępności dla każdego. Szkodliwy, bo generujący frustrację, kiedy sobie człowiek uświadomi, że niestety – nic z tego.

    Ciekawe, nawet dla ekonomicznego laika są wątki związane z redefinicją pieniądza, z narzędziami kapitalistycznych generatorów kryzysów czyli derywatami finansowymi, lewarowaniem finansowym. Nie przypuszczałam, że będę o tym czytać z zainteresowaniem i jest to zasługa tego, że Pobłocki świetnie potrafi o tym pisać i wkręcać te terminy w narrację ważną dla każdego i tak samo dla każdego zrozumiałą.

    Na koniec konstatuje – nie wiem czy optymistycznie czy nie – że kapitalizm nie przeminie, tak jak nigdy zresztą nie zniknął. Jedyne co przeminie wg autora to świat euroamerykański, do którego przywykliśmy i którego tak kurczowo się uczepiliśmy.

  • Habitat. Poetyka ciał.

    To  jest taki znany mechanizm, że kiedy o czymś intensywnie się rozmyśla, świat podsuwa te obrazy. Z tysięcy innych, podsuwa pod nos właśnie te. Mam tak ostatnio z ciałem. Mocno absorbuje mnie kilka ważnych wątków odnośnie ciała w kontekście płci biologicznej, kulturowej, w kontekście wyglądu, normatywności, ubioru jako kodu, ocenności, przyporządkowania.

    Habitat. Doris Uhlich – Nowy Teatr

    Niezaplanowanie, rzutem, jak to mówią, na taśmę znalazłam się w piątek w Teatrze Nowym na performansie Ewy Partum Zapach Kobiety a potem wciągnięto mnie na  gościnny spektakl austriackiej artystki Doris Uhlich „Habitat” w ramach Festiwalu Nowa Europa. Inne spojrzenia. To, co zobaczyłam było najsilniejszą konfrontacją tego, co naprawdę siedzi w mojej głowie na temat cielesności, jaka mi się dotąd przydarzyła. W „Habitat” widzimy na scenie kilkanaście osób, kobiety, mężczyźni, w różnym wieku, o bardzo różnych sylwetkach. Wszyscy są nadzy. Pierwszy raz zetknęłam się z taką mocą z emanacją nagości obcych ludzi. Ludzie i ich ciała siedziały, przyjmowały pozycje leżące, klęczące, wibrowały, drżały, biegały, wpadały na siebie, wyglądały jakby chciały dokądś się wyrwać, ale coś niewidzialnego trzymało je w miejscu, pociły się, oddychały, ruszały nogami, rękami, głowami, w ciszy lub w rytm transowowej muzyki techno.

    Doris Uhlich – Habitat

    Te widoki generowały w mojej głowie tysiące myśli. Stałam tam wobec tych ludzi ja ubrana, ale naga. Moje myśli jakie miałam, nie pozostawiły mi złudzeń na własny temat. Moje erudycyjne nadbudowy na temat ciał innych i własnego to jedno. To efekt wielu lektur, rozmów, przemyśleń, obserwacji i spostrzeżeń. To efekt jakichś moich ewolucji w światopoglądzie. A drugie to nawykowe, wyuczone przez lata życia w wychowaniu i systemie myślenie pełne opresywnych ocen, bardzo typowych w stylu „ale ma wielki ten brzuch, ale ma małego penisa, ale wielką mosznę, ale grube uda, ale nieproporcjonalną sylwetkę, ale mały biust, ale duży biust, ale cellulit, ale dużo znamion” i tak dalej. Widok tych ciał w większości budził moją odrazę. Ale z czasem, kiedy przyglądałam się ich palcom, ich kościom, pośladkom, sromom, odbytom, ramionom, nogom, plecom ta odraza kruszała. Ruch ciał tych ludzi nakierowywał uwagę na ich funkcjonowanie, na możliwości jakie daje ciało – zmierzania w prawo lub w lewo, kładzenia się na plecach lub boku, możliwości oddychania, pocenia się, biegnięcia, spoczynku. Po czasie przestały być dla mnie kategorią estetyczną. Zaczęły być dla mnie jedynymi narzędziami, jakie posiadali ci ludzie, aby iść, biec, oddychać, ruszać się, żyć.

    Nie znajduję prawdy w powiedzeniu, że wszystkie kobiety są piękne, czy wszyscy ludzie są piękni. Nawet nie dlatego, że pętają mnie te okowy kulturowych normatywności, bo jak wiemy, jest to bull shit. Po prostu nie jest to dla mnie zagadnienie czy ktoś jest piękny czy nie. a przynajmniej nie chcę, aby było. Każdy jest jaki jest w stanie być i jeśli jego ciało funkcjonuje na jakichś płaszczyznach – to jest wystarczająco odpowiedni. Tak mówi mi moja nadbudowa. Tą myślą zaszczepiam się ostatnio again and again przeciw truciźnie wymogów systemu wtłaczającego nas w jakieś fit i beauty abstrakcje, aby móc zarabiać żerując na naszych lękach o to, czy wyglądamy wystarczająco dobrze, aby ten wygląd legitymizował nasze bycie w świecie.

    Odebrałam spektakl  Doris Uhlich jako moment mojej dużej prywatnej epifanii. Jej performance koncentrują się na weryfikacji standardowej percepcji obrazu ciała, poszukują wspólnotowości tych ciał, dzielą się energią i moje własne ciało i myśli wspaniale z tym rezonowały.

    Adelina Cimochowicz, Alka Nauman – “Za tobą moja zimna ciotko”

    Zaraz drugiego dnia poszłam na spektakl do Komuny Warszawa „Za tobą moja zimna ciotko” przygotowany przez Adelinę Cimochowicz i Alkę Nauman. Temat ciał wciąż był na scenie. Całość performansu skupiała się na identyfikacji z ciałami performerek, które uwięzione były w nylonie jak w symbolu naszej własnej skóry. Punktem odniesienia dla ciał była wielka kurtyna ze starych skrawków materiału, jak wielka granica, mur oddzielający coś co jest na zewnątrz od tego, co jest niby wewnątrz. Za kurtyną działy się SPRAWY: bulgotanie, ciamkanie, całowanie, plucie, prychanie, całe to misterium działania żywych organizmów plus chęć sforsowania tej granicy, ujarzmienia jej, zlikwidowania tak, aby pokazać, że w istocie ta granica nie istnieje. Cali jesteśmy spektaklem bulgotania, trawienia, ciamkania, gazów, przepływów, rodzenia się i umierania tkanek.

    Koncepcja tego przedstawienia zrodziła się z praktyki pary psychoterapeutów zza niegdysiejszej żelaznej kurtyny tj. z Czechosłowacji -małżeństwa Knoblochów. Według nich żyjemy „w paradygmacie fałszywej dychotomii zakładającej istnienie podziału na doświadczenie wewnętrzne i to co inne, na zewnątrz. Wg nich granice naszej skóry nie są granicami naszego ciała.

    Adelina Cimochowicz, Alka Nauman – “Za tobą moja zimna ciotko” Komuna Warszawa

    Wracamy tu do kwestii rozmyślań nad narzucanymi przez system wizjami ludzkiej cielesności, kiedy to system  – religie, rynek, systemy prawne, kulturowe dyktują co jest wstydliwe, co piękne, co obrzydliwe, co wolno a czego nie odnośnie naszej ekspresji. Diagnozy, etykiety, powinności. W to są ubrane nasze skóry, mięśnie, tkanki i kości.

    “Łabędzi śpiew” Todd Stephens, Festiwal Filmów LGBT

    W ten sam weekend przyszedł kolejny obraz będący idealnym podsumowaniem rozmyślań o cielesności. Tym razem mowa o kolejnym wypieranym aspekcie naszych ciał, tym mianowicie, że są one podatne na entropię i mają określony czas funkcjonowania w tej przestrzeni. To jest też kolejny aspekt, który system wypiera z narracji traktując kres ciał, śmierć jako efekt jakichś zaburzeń, które przytrafiają się jakimś innym, nie nam i tym czy temu co jest nam bliskie. I tak oto na otwarciu Festiwalu Filmów LGBT zobaczyłam  „Łabędzi śpiew” Todda Stephensa z Udo Kierem.

    Udo Kier w “Łabędzi śpiew”

    Bohater mieszka w jakimś prowincjonalnym miasteczku w Utah, dokańcza swoją historię w domu opieki paląc po kryjomu niemodne papierosy, gdy ze świata żywych przychodzi propozycja, aby bohater- dawny fancy fryzjer uczesał swoją dawna klientkę do pochówku. bo to zmarła, a miała życzenie, by wyglądać pięknie w trumnie. Bohater ucieka więc z domu opieki, bez pieniędzy próbuje zdobyć środki na realizację życzenia zmarłej, a przy okazji odbywa podróż w przeszłość swojego życia, utraty partnera, majątku, przyjaciół itd. Ani razu nie traci jednak podczas tej wyprawy animuszu. Odzyskuje poczucie swojego bycia tym kim jest, przywdziewa różowy kapelusz ciotki Erny i szuka w tym zapyziałym mieście śladów tego, co minęło żegnając się z tym wszystkim czesząc klientkę na godną queerową ikonę i upijając się na ławce butelką kradzionej whisky. Film pokazuje jak system odziera starych ludzi z ich tożsamości, odbiera im ich ciała i godność, redukuje do roli zidiociałych, infantylnych starych dzieci. To jest moim zdaniem ostatni cios jaki kultura wbija w nasze ludzkie ciała.

    Nie dajmy się temu.

  • Dlaczego ona jest taka brzydka? – czyli co może uświadomić sztuka i aktywistki

    Ten tekst nie będzie stanowił precyzyjnej analizy niczyjej twórczości ani działań artystycznych, nie pretenduje też do ukucia jakieś nowej, odkrywczej idei społecznej i kulturowej. Jest za to próbą przedstawienia mojej własnej drogi zrozumienia czym jest wygląd, co oznacza to pojęcie, czym jest ciało moje i ciała innych, czym jest mój stosunek do nich, skąd się wziął i dlaczego taki. Wydaje mi się to istotne, bo nie świadczy wcale o próżności, jak przez stulecia wmawia się kobietom stającym przed lustrami, świadczy za to dobitniej niż nam się zdaje o naszej kondycji w świecie.

    Przeżyłam już parę dekad i dopiero całkiem niedawno dotarła mnie świadomość, jakiej społecznej i kulturowej tresurze zostałam poddana jako osoba płci żeńskiej w tym konkretnym obszarze geograficznym i kulturowym. Wcześniej o tym nie wiedziałam. Uważałam, że „tak po prostu jest” i nie zastanawiałam się nigdy dlaczego widzę swoje ciało tak a nie inaczej, a konkretnie dlaczego nigdy nie jestem z niego zadowolona, a tym samym bardzo zdecydowanie, przeważnie negatywnie, wypowiadam się na temat ciał innych. Nauczono mnie, że dziewczynka powinna być ładna i miła, kropka. Jednak wszystko albo wiele – co jest nami, dziewczynkami – raczej wymyka się z tego dyktatu.

    Tu przychodzi czas, kiedy należy przywołać ważny moment, właściwie punkt zwrotny w procesie mojej świadomości, tj. prace Agaty Zbylut prezentowane w różnych galeriach na wystawach pod tytułem „Pańcia”. Szerzej pierwszy raz zetknęłam się z nimi w 2018 roku w Lublinie w Galerii Białej, dokąd Agata zaprosiła mnie na swój wernisaż. Była to wystawa złożona z jej prac dokumentujących m.in. różne zabiegi medycyny estetycznej, jakim artystka się poddawała dokumentując też na zdjęciach swoje stany emocjonalne związane z tymi zabiegami, a konkretnie z pewnymi ich nieoczekiwanymi – mówiąc eufemistycznie – efektami, których tysiące kobiet poddających się takim zabiegom – raczej światu nie prezentują.

    fot. moja, z wystawy w galerii Bacalarte czerwiec 2021, na zdjęciu kuratorka Inés R. Artola i Beto Bacalarte

    fot. moja, zdjęcie z wystawy w mieszkaniu Agaty w ramach projektu “Our own room” kuratorowanego przez Inés R. Artola, październik 2020

     

    Przyznam szczerze, że oglądając te prace czułam się nieco confused, ponieważ niewiele z nich rozumiałam. Nie bardzo wiedziałam, o co chodzi, czy to apologia czy potępienie, co Agata chce powiedzieć, jakie wrażenie wywrzeć na widzu, ale z pewnością te prace oglądane potem w różnych wystawienniczych konfiguracjach sprawiły, że zaczęłam się zastanawiać, dlaczego właściwie myślę o kimś „brzydka/brzydki”? Z czego wynika, że czyjś wygląd oceniam z wyższością? Dlaczego w ogóle poddaję cudze ciała bezwzględnemu skanowaniu? Dlatego styczność z twórczością Agaty mogę nazwać swoim aktem emancypacyjnym albo inicjacyjnym.

    Jako osoba wytresowana przez system i uważająca, że rolą kobiet jest być ładnymi – jestem w stanie wchodzić dziś z tym poglądem w polemikę dzięki m.in takim aktom jak twórczość Agaty. Z polemik tych nie wynika czysty i prosty przekaz, że jedyną drogą do wolności i odzyskania kontroli nad sobą i swoją cielesnością jest negacja tego, co narzuca kultura. Zakwestionowanie tego, co system kobietom narzuca jeśli chodzi o ich wygląd i ciała to dopiero jeden ze schodków, po których należy wspinać się dalej. Należy na przykład uważnie baczyć na to, aby nie ulec odwrotnej formie opresji i negować wszystkich tych, którzy sobie za pomocą medycyny estetycznej coś poprawili, nosy, usta, biust, czy korygowali bruzdy czy też wstrzykiwali botoks starając się przechwycić moment odchodzenia w strefę kulturowego cienia i temu zapobiec. Należy uważać, żeby nie popaść w wyższościowy ton, kiedy samemu hoduje się np. włosy na nogach z pogardą nie patrzeć na cale rzesze kobiet pracowicie polujące na najdrobniejszy włosek na ciele zakłócający idealną harmonię ich nieskazitelnej gładkości. I uważność, aby nie popaść w tę skrajną wersję wizji wyglądu i oceny ciał wcale nie wynika z prostego przełożenia, że tak nie wypada robić, że to jest niemiłe i komuś może zrobić się przykro. Nie. Uważność ta powinna wynikać z mozolnej pracy nad świadomością, z czego nasze odruchy, zabiegi, ich zaniechanie, oceny ciał swoich i innych wynikają. Wydaje mi się, że zrozumienie tego procesu przełoży się na możliwość odczucia prawdziwej wolności, która pozwoli dokonywać bardziej własnych świadomych wyborów odnośnie naszych ciał, pozwoli na uzyskanie odpowiedzi dlaczego robię ze swoim ciałem to co robię, dlaczego uważam, że 5 kg mniej uczyni mnie szczęśliwszą, dlaczego kaloryfer na brzuchu ma stać się miarą mojej niezłomności, dlaczego trzebienie włosów na ciele ma takie znaczenie, czy farbowanie włosów na głowie to coś więcej niż tylko „dbanie o siebie”, co w ogóle znaczy bycie zadbaną kobietą i zaniedbaną, gdzie przebiega ta granica i jak sama mogę te trajektorie kształtować.

    Kiedy rodzi się pytanie, z czego wynika silny trend poprawiania urody, to w sukurs przychodzi ikoniczne dzieło na ten temat, napisane 3 dekady temu a mające obecnie coraz silniejszy wydźwięk, mam na myśli „Mit urody” (The Beauty Myth) Naomi Wolf  w Polsce wydany w 2014 r.przez wydawnictwo Czarna Owca i do tej pory nie wznawiany. Przypadek?

    fot.moja, książka z zaznaczeniami zrobionymi przez Agatę Zbylut i Zofię Krawiec, ja dodałam swoje

    Wolf bada obowiązujące kanony urody w kontekście czasów, geografii, ekonomii a także związków z religiami, które zresztą zawsze były nośnikiem wszelkich opresji odnośnie ludzkiej cielesności oraz prototypem zniewolenia przez obecny kapitalistyczny chociażby system. Z grubsza rzecz biorąc – z czego wynika trend poprawiania urody u kobiet? Jak zawsze z kanonów społecznych, umów, które powstawały bez udziału ich samych. Wymyślano je pod męskie gusta w taki sposób, aby były zawsze narzędziem władzy nad kobietami. Od wieków to się udawało i udaje się do dziś. Zatem uznano np., że ładne jest wąskie i małe, co w przypadku dorosłych kobiet wiązało się z koniecznością wiązania gorsetami, czy deformowania stóp w Chinach poprzez ich wiązanie, bo męski wzorzec kobiecej urody zasadzał się i zasadza właściwie na pożądaniu kobiet gładkich, filigranowych, wiotkich, czyli przypominających bezwolne, niewinne dzieci. Dziecięcość, virginity, czerwone usta jako symbol witalności to skojarzenie z naiwnością, płodnością, uległością, z czymś czym łatwo jest po prostu sterować.

    Kultura nigdy nie była i nie jest zainteresowana siwymi, dojrzałymi kobietami bez wyraźnie zaznaczonych cech płciowych. Takie postaci były dla patriarchalnego wzorca kłopotliwe. I to nie dlatego, że taka jest „biologia” i jest oczywiste, że przedmiotem męskiego pożądania może być gładka dziecięca kobieta, bo to oczywiste i biologicznie uzasadnione. Takie postawy wobec kobiet dojrzałych, czy o wyglądzie nie podlegającego męskiemu kanonowi urody, wynikają głównie z relacji władzy, nie biologii. Siwa dojrzała kobieta nie wdzięcząca się do patriarchalnego wzorca urody wskazuje, że trzeba się z nią układać, a po co komu taki ambaras jak układy z kobietami. Można zastosować wobec nich inna broń – pogardę i wykluczenie z pola widzenia jako podmiotów do dyskusji.

    Ale cóż z tego, zapyta ktoś. Co da komukolwiek ta świadomość skąd pochodzą wymogi i opresje na temat wyglądu kobiet. Nawet jeśli z układu władzy oczywistym jest też to, że ten kto zajmuje w społeczeństwie uprzywilejowaną pozycję i z tego korzysta, nie wyrzeknie się tej pozycji, bo ktoś inny mu powie, że to jest nie fair. Żadnego systemu takie wskazania jak wyżej nie obejdą ani go nie zdetonują.

    Jednak są sposoby na robienie wyrw w systemowym wmawianiu ludziom, jak mają się prezentować, aby byli społecznie atrakcyjni i widzialni.

    Ta walka, jak wspomniałam wcześniej, nie będzie krótka ani łatwa. Każdy z nas, w tym ja, cały czas pławi się w swoich nawykowych myśleniach o urodzie swojej i innych i niełatwo jest przełamywać te schematy. U mnie pierwszym zwiastunem nowego myślenia było żachnięcie się na postrzeganie mnie np przez pryzmat zgranych nóg. Ich wygląd nie jest bowiem moją zasługą. Udało mi się po prostu w genowej ruletce mieć nogi w kanonie. A co jeśli bym nie miała takich? Co będzie kiedy zbrzydną? Czy nie będę wtedy sobą? Jednocześnie stale we mnie silny jest skaner cudzych ciał. Kiedy widzę na ulicy na oko 60- paro letnią szczupłą kobietę w mini spódnicy z odkrytymi nogami i zwisającą skórą na kolanach – pytam siebie „ale dlaczego tak”, czy kiedy widzę ładną dziewczynę, która z roku na rok ma coraz węższy nos, pytam siebie – „ale po co”, kiedy widzę skóry pokryte tatuażami – znowu zjawia się pytanie – „ale czemu”?
    Dziś mamy na to tyleż sprytną co niezadowalającą odpowiedź – „bo mogę”, wyklucza ta odpowiedź właściwie każdą dyskusję. Ale wg mnie pytanie „po co” pozostaje otwarte i tworzy przestrzeń do zastanowienia się, czy to co robimy ze swoimi ciałami jest NA PEWNO tym, co chcemy my, czy też może wynika z czegoś innego.

    Rozmawiałam niedawno na ten temat z właścicielem kliniki medycyny kosmetycznej, który wykonuje takie zabiegi upiększające, odmładzające swoim klientkom, ale również sam im się poddaje. Pokusił się o bardziej obszerną odpowiedź na pytanie, po co zadawać sobie ból w celu deformowania twarzy pod jakiś kanon niż tylko lakoniczne „bo mogę”. Stwierdził bowiem, że stosując korekty twarzy szuka odpowiedzi na to, czego potrzebuje, a ta wiedza i te możliwości czynią go wolnym. Mówił, że skupia się na tym, na co ma wpływ i satysfakcjonuje go, ze ma te możliwości ma wybór. Posunął się nawet do konstatacji, że gdyby wszystkich było stać na poprawianie wyglądu – to każdy by to robił.

    Jakiś pogłos tego stanowiska odnalazłam w znakomitym komiksie polskiej feministki i działaczki społecznej mieszkającej od lat 80 tych w Australii Wandy Hagedorn. W komiksowej opowieści „Twarz, brzuch, głowa” ( to kolejny komiks po świetnym i recenzowanym przeze mnie “Totalnie nie nostalgia”) pokazała swoje próby sprawowania kontroli nad starzejącym się ciałem, możliwości korzystania z wyboru – wyglądać staro, szaro i przygnębiająco czy też świetliście, energicznie i młodo. Było to o tyle zaskakujące działanie dla niej samej, bo jest świadomą kulturowo kobietą, którą zdawałoby się nie powinno obchodzić kanonowanie się, czyli dopasowywanie się do przyjętych kulturowo wizji widzialnych kobiet. Jednak uszeregowanie jej przez kogoś z obsługi jako babci spowodowało, że wolała narazić się na realne oszpecenie w podejrzanych klinikach kosmetologicznych, a nawet utratę zdrowia niż na traktowanie siebie jako „babci”. Jest to historia o zawstydzeniu samej siebie z powodu pragnienia osiągnięcia nierealnego, czyli zatrzymania czasu oraz zawstydzenia z powodu uświadomienia sobie własnej historii wzajemnego dyscyplinowania się przez kobiety we własnych rodzinnych czy przyjacielskich gronach. Hagedorn pokazuje, że my kobiety robimy to wszędzie i stale. Jesteśmy prawilnymi narzędziami systemu, który chciałybyśmy zwalczyć. To pokazuje także jak trudna jest droga do robienia wyrw w systemie opresji.

    fot.moja

    I tu wracam do prac Agaty Zbylut, która zapytana co dały jej te zbiegi estetyczne, którym się poddała, odpowiedziała, że nic, ale dokumentacja tego otworzyła pole do dyskursu. Dyskursu o potrzebie kontrolowania swojego wizerunku za pomocą bolesnych zabiegów, o cierpieniu, jakie kobiety odbywają w ciszy i wpychają je w strefę tabu aby móc głosić światu, że są po prostu naturalnie gładkie i piękne, a zmiana rysów twarzy wywołana jest dietą. Cierpi się w ciszy i mówi, że ostatecznie to był nasz wybór i tu powraca znów pytanie, czy rzeczywiście ten wybór był nasz.

    fot. moja, prace Agaty Zbylut w jej mieszkaniu, obok praca Pawła Żukowskiego

    Na ciekawą rzecz zwróciła w „Micie urody” Naomi Wolf, kiedy przywołała badania mówiące o tym, że osoby z niepełnosprawnością fizyczną wykazały większe zadowolenie ze swoich ciał niż kobiety całkiem zdrowe. Wolf pisze o tym w klimacie niedowierzania, że w czasach, kiedy kobiety cieszą się rzekomo większą wolnością niż niegdyś, kiedy mogą zachować dłużej zdrowie i życie – pozostają jednak niezadowolone, traktując poszczególne części ciała jako wadliwe – za duży nos, za duży brzuch, za grube uda, za cienkie włosy i dalej niekończąca się litania braków. Ale bądźmy szczerzy. To nie zmieni się szybko. System zadba o to, aby to się nie stało. Jak pisze Wolf – kobieta zadowolona to kobieta nieopłacalna. Dlatego systemy czy to religijny, czy ekonomiczny nie ustaną w wysiłkach w pomnażaniu nienawiści kobiet do samych siebie. Zadba o chwiejność ich samoocen, aby dokarmić miliardowe biznesy kosmetyczne, dietetyczne czy fitnesowe, dlatego możemy być pewne, że nie wyplączemy się z tego łatwo.

    Tymczasem na tę scenę wkracza coraz mocniej zauważalny trend zwany bodypositive, bardziej swojsko – ciałopozytywność. Ale moim zdaniem nie rozprzestrzeni się jeszcze szybko jako główny wątek w dyskusji o ludzkiej cielesności. Choćby z tego względu, że część społeczeństwa łączy ciałopozytywność z propagowaniem otyłości. Zresztą, nawet jeśli zakładając hipotetycznie, że jako społeczeństwo bylibyśmy gotowi znowu za ok uznać ciała pulchne albo włosy na nogach kobiet – to jak wspomniałam wyżej – nie zezwoli na to system, w jakim żyjemy. Kapitalistyczny i korporacyjny system karmi się ludzkimi lękami, więc jest silnie zainteresowany ich podbijaniem. Znajdzie sposób, aby wszczepić lęk przed starością, przed nienormatywnością, przed akceptacją naturalnych oznak zmian, nie zezwoli na fanaberie w postaci mycia twarzy wodą, wmówi nam, że potrzebujemy 150 kremów, bo jesteśmy tego warte.

    Dlatego właśnie fakt, że komentarz do finisażu prac Agaty Zbylut w galerii Bacalarte w czerwcu tego roku dała krzewicielka ciałopozytywności w Polsce – Kaya Szulczewska stanowi wg mnie idealny moment wskazania na pęknięcia systemu a tym samym na możliwości przenikania go i demontażu. Wydawałoby się, że wydźwięk prac Agaty i clou idei propagowanych przez Kayę nie współbrzmią ze sobą w sposób oczywisty, a okazało się, że wręcz przeciwnie – są świetnym swoim dopełnieniem. Prace Agaty nie są prostym potępieniem zabiegów upiększających, nie są też ich apologią. Kierują uwagę na sytuację kobiety we współczesnym świecie, na jej kondycję i samoświadomość. Propagatorka idei „moje ciało, moja sprawa” Kaya Szulczewska swoim komentarzem dopełniła dyskusję na ten temat czyniąc ją wciąż otwartą.

    fot.moja, finisaż wystawy prac Agaty Zbylut, galeria Bacalarte lipiec 2021, od lewej – Agata, Kaya Szulczewska, Agata Całkowska, Paweł Woźniak

    Obie nakłoniły do przyśpieszenia procesu samoświadomości w wyborze składników tego co określa nas jako piękne, ładne czy godne pożądania. Na koniec oddam głos samej Wolf, która pisze tak:

    „Problem z kosmetykami istnieje wtedy, kiedy bez nich czujemy się niewidzialne lub niedoskonałe. Problem z ćwiczeniami fizycznymi istnieje tylko wtedy, gdy nienawidzimy się, gdy nie ćwiczymy. „Uroda” boli, kiedy jesteśmy zmuszane do ozdabiania swojego ciała, by zyskać zainteresowanie, gdy potrzebujemy wyglądu, by chronić tożsamość, gdy chodzimy głodne, żeby nie stracić pracy, gdy musimy zwabić utrzymującego nas kochanka, by móc zająć się swoimi dziećmi. To, co nas boli w związku z mitem urody, to nie ozdoby, wyrażanie seksualności czy czas spędzony na dbaniu o wygląd czy pragnienie zainteresowania kochanka. Wiele ssaków dba o wygląd, a każda kultura wytwarza ozdoby ciała. To co „naturalne” i to, co „nienaturalne”, nie jest tu poddawane w wątpliwość.Właściwa walka odbywa się między bólem a przyjemnością, między wolnością a przymusem”.

  • Dlaczego warto czytać dziś Joan Didion?

    Obejrzałam kiedyś dokument na Netflixie o Joan Didion i pomyślałam, co takiego było w kobiecie, która pisała reportaże. Przecież dużo osób pisze i z pewnością jakąś liczbę piszących spotkały osobiste tragedie, jak Didion, której adoptowana córka zmarła w sposób nieoczekiwany i nagły, choć przecież miała zapewnione idealne życie. Czy pisanie i strata czynią nas wyjątkowymi? Co ludzi takimi czyni, co sprawia, że streamingowy gigant kręci o kimś dokument?

    Aż Wydawnictwo Cyranka przypomniało reportaże i felietony Didion z lat 60-tych pt. „Dryfując do Betlejem”. Natknęłam się na wiele deklaracji przeczytania tego zbioru i na wiele słów zachwytu, ale przyczyna tego wciąż była dla mnie tajemnicą. Jedna moja znajoma przeczytawszy kilka z tych reportaży stwierdziła, że faktycznie, Didion pisze świetnie, ale ona nie potrafi się przejąć sprawami, które reporterka opisywała, sprawami datowanymi na lata 65-67 sugerującw rozmowie, że jest to już ramota.

    A ja się się z tym nie zgadzam. Wpisałam się do team zachwyt, team zrozumienie, dlaczego tę twórczość warto po latach odkurzać i przypominać, mimo że przecież mamy tyle współczesnych problemów i ludzi potrafiących pisać (choć co do tego ostatniego to już nie jestem taka pewna, że aż tyle).

    Zbiór otwiera reportaż z 67 roku o pewnej kobiecie, która przybyła do Kalifornii jako do krainy szczęścia szukać sobie męża a jej marzenia miały – jak pisze Didion – formę pokrowców na fotele, wizji życia w miłych okolicznościach i która to kobieta została skazana za zabicie swojego męża, czego nigdy jej nie dowiedziono zresztą. Z jakiegoś powodu, w sumie nie wiadomo dlaczego, skoro w Stanach takich spraw jest co chwila tak wiele, sprawa była bardzo głośna. Ale zapyta ktoś, cóż mnie dziś to obchodzi? Według mnie jest tak jak pisze w tym reportażu Didion „To mogło przydarzyć się każdemu – podobnie złe lato, podobny napad gorąca i nerwów, migreny i obaw o finanse”.

    To jedna sprawa. Ta, że Didion prowadzi swoje narracje w taki sposób, że niezależnie od przedmiotu oglądu – wydźwięk poszczególnych historii zdaje się być uniwersalny. Teksty w tym zbiorze poruszają w większości kwestię ogólnego rozpadu, rozsypywania się świata, co wskazuje wg mnie, że świat właściwie rozsypuje się stale, że kolejne pokolenia są nieustannie w procesie rozpadu. Umiejętność uchwycenia tego zawsze czyni twórczość danego twórcy ponadczasową – niezależnie od czasów, do jakich się odnosi.

    Tak zaczyna się jej tytułowy felieton: „Wszystko było w rozpadzie. Wokół roztaczał się kraj zawiadomień o upadłości, ogłoszeń o licytacjach, zaginięć osób (…) To nie kraj ogarnięty jakąś rewolucją, tylko USA chłodną późną wiosną 1967, gdy rynek był stabilny a PKB wysokie, a rzesza elokwentnych osób sprawiała wrażenie zaangażowanych w realizację społecznie wzniosłych celów”.

    Czy to brzmi znajomo?

    Są też reportaże dotyczące osób, zjawisk z tamtych lat, które mogłyby być komentarzem do obecnych wydarzeń. Np. tekst o Joan Baez, o której Didion pisze, że „została osobistością zanim w pełni stała się osobą. I jak każdy, komu się to przydarza, jest w pewnym sensie nieszczęsną ofiarą tego wszystkiego co inni w niej dostrzegli, co o niej napisali, co chcieli by uosabiała bądź nie”. Opis fenomenu Joan Baez przypomina mi przypadek pogubionej Britney Spears czy Justina Biebera, który też swego czasu mocno mierzył się z tym poślizgiem w życiu jaki nałożyła na niego wielka sława, tak idealizowana i fetyszyzowana w każdych czasach.

    Podobał mi się też reportaż o młodym radykalnym komuniście Michaelu Laskim. Didion wysłuchawszy jego utopijnych deklaracji politycznych oraz niezadowolenia z przychodu ze sprzedaży propagandowych ulotek podsumowała bystrze : „Rozumiecie, czym jest świat Michaela Laskiego: to drobny, aczkolwiek ryzykowny tryumf bytu nad nicością”. Tym krótkim i celnym zdaniem podsumowała właściwie większość, jeśli nie wszystkie, wysiłki ludzi propagujących idee i to, do czego te idee się sprowadzają.

    Jest też w zbiorze reportaż o działaności pewnego coachingowego Centrum, który to opis dowodzi, że wykorzystywanie przez jednych naiwności innych nie jest znakiem ery internetu czy falangi neoliberalnych zakusów. Fenomen tego Centrum Didion podsumowuje tak: „retoryka Centrum charakteryzuje się ektoplazmatyczną ogólnością, która zawsze upewnia mnie, że jestem na tropie nie lada gratki, autentycznego amerykańskiego kiczu”. Twórcy Centrum z Santa Barbara toczą oczywiście „poważne” debaty na tym samym poziomie ogólności na temat rozwiązywania problemów naszego hipernowoczesnego świata, następnie kolportują i sprzedają gazety, kasety z nagraniami tych banałów, które wyznawcy z lubością kupują jako prawdy objawione.

    Czy to nie brzmi znajomo?

    Pisząc o Hawajach Didion zadaje kolejne brzmiące współcześnie pytanie „czy postęp należy w ogóle uważać za cnotę?” albo o opuszczonym więzieniu Alcatraz, gdzie trafnie podsumowuje na czym polega urok opuszczonych miejsc, na tym mianowicie, że są „opróżnione z ludzkiej pychy, wolne od ludzkich złudzeń, odzyskane przez żywioły”.

    Pomimo łatwo dostrzegalnej trafności obserwacji Didion w omówionych przykładach, to najbardziej przemówiły do mnie jej bardziej osobiste dywagacje, bardzo tematycznie zbliżone do tych, które i mnie zajmują dość często.

    Jak choćby ten o szacunku do siebie samej.

    Didion uważała, że ludzie mylą szacunek do siebie z aprobatą nas uzyskiwaną od innych, a innych łatwo przecież zwodzić, więc ta aprobata z zewnątrz kompletnie na szacunek do samego siebie się nie przekłada. Pisarka przedstawia więc ciekawe spostrzeżenie na temat poczucia własnej wartości, uważa, że „posiadać poczucie własnej wartości to mieć wszystko – zdolność do dokonywania rozróżnień, kochania i pozostawania obojętnym, a być go pozbawionym to paradoksalnie niezdolność i do miłości i do obojętności”. Wiele mądrych ksiąg na temat miłości własnej i samoakceptacji przeczytałam w ciągu życia, ale nigdzie nie zetknęłam się z tak lapidarną i trafną diagnozą tego stanu. Tak często myli się przecież rozpacz po nieudanych związkach z rzekomą miłością do kogoś, brak obojętności z zaangażowaniem i wrażliwością, a jest to po prostu tylko i wyłącznie brak skomunikowania z samym sobą i brak szacunku do samego siebie, który nie pozwala kochać kogoś naprawdę. Niby proste a tak trudne do pojęcia.

    Tym jednak, co najbardziej urzekło mnie w reportażach, felietonach Didion to jej uwikłanie w fenomen przemijania. Jest o tyle ciekawe, że tworząc ten zbiór tekstów miała około 30 lat. Według mojej prywatnej teorii tak wczesna umiejętność dostrzeżenia przemijalności wszystkiego, to oznaka rzadko spotykanej świadomości i inteligencji. Fenomen tych spostrzeżeń zawiera się w krótkim, zdawałoby się banalnym, choć wcale tak nie jest, kiedy się zastanowić, zdaniu „Mijają dni”.W felietonie „O powrotach do domu” opowiada o swoich wrażeniach z domu rodzinnego w Sacramento, że była „sparaliżowana neurotycznym odrętwieniem zrodzonym ze spotkania z własną przeszłością”, jedyną stałą w Kalifornii swojego dzieciństwa widziała w tempie w jakim ta Kalifornia znikała, zaś „snucie wspomnień” opisuje jako jedyny preferowany tam tryb rozmowy. Tak więc miała trochę jak ja, kiedy widzę w lipcu pierwszy uschnięty liść, przeczuwam już nadchodzącą jesień, tak ona będąc u szczytu swoich życiowych możliwości odczuwała miejsce swojego dzieciństwa, jako symbol nieuchronnej przemijalności.

    Didion nie opowiada tu o Sacramento, ale o rzeczach, które się traci i o obietnicach, które się łamie w miarę, jak przybywa nam lat, o „życiu, które jest własną żałobą” jak w wierszu Hopkinsa.

    Świetnym esejem jest ten o Nowym Jorku, mitycznym mieście, do którego wyjechała mając 20 lat, w którym miała zostać 3 miesiące a została 8 lat. Pobyt tam i ewolucję jej stosunku do miasta przełożyła na etapy dorastania. Młodość definiowała więc jako stan, kiedy „nic nie było nieodwracalne”, kiedy można było składać obietnice ludziom w przekonaniu, że będzie mnóstwo czasu, aby ich dotrzymać, kiedy można było spać do późna i popełniać błędy a nic z tego nie miało znaczenia.

    Dojrzewanie zaczyna się wtedy, kiedy człowiek zaczyna zyskiwać świadomość, że nie wszystkie obietnice zostaną dotrzymane, że niektóre rzeczy są nieodwołalne, a każde słowo, pomyłka, wszystko – ma znaczenie. Dorosłość jest zaś wtedy, kiedy wszystko zaczyna brzmieć tak, jakby wielokrotnie się to już słyszało.

    Życie jako takie podsumowuje trafnym stwierdzeniem „Przecież o to w tym chodziło, o obietnice”.

    Wartość tego typu pisarstwa nie sprowadza się do konkretnych tematów, których siła rażenia wiadomo – z czasem słabnie, nawet nie do skąd inąd perfekcyjnego języka, lapidarnego, celnie puentującego i poruszającego. Transformacyjna moc twórczości Didion polega na unikanej na ogół w życiu konfrontacji z tym, co nieuniknione, na uspokojeniu związanym z poczuciem, że nasze lęki, emocje nie są wcale wyjątkowe a tym samym dewastujące i skazujące nas na samotność. To właśnie głównie po to czyta się przecież książki, żeby złapać conect w ogólnoludzką świadomością, która jest też nasza w tym akurat czasie i w tej akurat kondycji, w jakiej się znajdujemy.

  • Rzeczy, które wracają

    Mój stosunek do rzeczy, przedmiotów, ich posiadania lub nie jest jak wszystkie moje stosunki – skomplikowany oraz ewoluujący.

    kiedyś

    Początki jakiejkolwiek świadomości wiążą się oczywiście z poczuciem, że rzeczy są jakie są i w związku z tym nie poświęca się na myślenie o nich za dużo czasu. Rzeczy po prostu były, a sprawy się wydarzały. Nie myślałam, dlaczego mam akurat takie buty, a nie inne, dlaczego jadłam na takim talerzu, a nie innym, dlaczego siedziałam na takim krześle, a nie na innym. Nie istniała we mnie jeszcze świadomość, że mam jakiś wybór i całe szczęście, bo kiedy ona nadeszła, okazało się, że niestety przeważnie i tak nie mogę mieć tych rzeczy, które chcę. Chciałam ich, bo inni mieli, co już czyniło je z założenia atrakcyjniejszymi przy jednoczesnej pogardzie dla tych rzeczy, które posiadałam.

    potem

    Mija czas, bardzo dużo czasu napędzanego świadomością podkręcaną przez społeczne życie, rynek i brak pewności co jest w życiu ważne. W czasie tym wszystkie przedmioty poddawane są ocenie wynikającej z porównania – co mam ja a co mają inni. W związku z tym toczy się akcja nabywania rzeczy pozornie atrakcyjnych, acz zbędnych, rzeczy, które mieć wypada, a nie potrzeba, rzeczy w nadmiarze, aby zaspokajać złudne poczucie bezpieczeństwa, rzeczy na topie, aby zaspokajać z kolei inne złudzenia – bycia on air poprzez posiadanie czegoś co zostało społecznie uznane za pożądane i atrakcyjne. Skutkuje to potem posiadaniem w szafie np. mokasynów z cekinami, różowych płaszczy w pepitkę, 10 zastaw stołowych, sprzętu grającego wysokiej klasy, telewizorów na pół ściany, wyrafinowanych wyciskarek do owoców użytych raz.

    niedawno

    Potem przychodzi okres, kiedy pytanie „po co to wszystko” staje się zasadnicze i wymaga szybkiego objaśnienia i deklaracji. Efektem przemyśleń staje się czyszczenie przestrzeni z rzeczy, które mogłam uznać za zbędne. Zostają puste ściany, książki i zastawa będąca prezentem ślubnym z rustykalnym wzorem. Wchodzi modny trend zero waste będący oddolną odpowiedzią społeczną na zjawisko szkodliwego konsumeryzmu, konsumpcjonizmu, który nabrał takiego rozpędu, że zalewa naszą planetę himalajami plastiku, rzeczy niebiodegradowalnych, ale napędzających PKB. Ze strachu, że nas to zaleje i polegniemy pod hałdami własnych niepohamowanych roszczeń i apetytów – zaczynamy kupować coraz mniej. Albo przynajmniej niektórzy, w tym ja. Ubraniami się można wymieniać, albo sprzedawać  te nienoszone, kupować używanie, można dawać odrzuconym rzeczom drugie życie, nie generować nowych zbędnych zakupów, obracać w palcach każdy przedmiot i ważyć jego sens oraz skład.

    Wpisałam się w to nie z powodu mody oczywiście. Kłamałabym też, gdybym twierdziła, że jestem taką świadomą ekologiczną aktywistką.
    Przyczyna pozbycia się przeze mnie rzeczy i nie kupowania nowych była prozaiczna – przytłoczył mnie nadmiar oraz narastające przeczucie ich zbędności w sytuacji, kiedy chodzę praktycznie wciąż w tych samych ubraniach i używam w domu kilku rzeczy.

    Deyan Sudjic w swojej książce „Język rzeczy – dizajn i luksus, moda i sztuka. W jaki sposób przedmioty nas uwodzą” napisał; „Przedmioty to sposób, w jaki odmierzamy upływ naszego życia. Za ich pomocą definiujemy siebie, wysyłamy sygnał, kim jesteśmy, a kim nie”.

    Pozbywając się rzeczy, nie zakupując nowych chciałam chyba poniekąd „zdefiniować się na nowo”. Mieć przestrzeń do tego, aby w pustych ścianach skonstruować jakąś nową definicję tego, o co mi właściwie chodzi.
    Taki przykład podam o tym procesie.
    Mam w domu dużo książek. Wlokę je wszędzie za sobą od czasów liceum, we wszystkie lokacje. Są jakimś tam właśnie świadectwem mojej ciągłości w sytuacji, kiedy pozbawiona jestem obszernych rodzinnych strychów, piwnic i wielopokoleniowych korzeni. Ale któregoś dnia naszła mnie dość czarna myśl, że mam w domu książki, do których mogę już nigdy przed swoją śmiercią nigdy nie zajrzeć! Wyciągam więc z zakurzonych półek dawno czytane książki i podczytuję je od nowa, sprawdzam, co w nich zakreślałam, przypominając sobie, co było dla mnie ważne, kim wtedy byłam, jak to czytałam. I przyszło mi do głowy to samo co Sudjicowi, że najgorsze w tym wszystkim jest to, że nasze związki z rzeczami są coraz bardziej pozbawione znaczenia. Mamy dostęp do wielu rzeczy wyrabianych tanim kosztem i siłą rzeczy zwalniamy się z odpowiedzialności za ich posiadanie, pozbawiamy je i znaczenia i ducha, z góry wyznaczając im miejsce śmieci, które za chwilę zasilą hałdy niebiodegradowalnych rzeczy, które niszczą nam wszystko w sposób nad wyraz konsekwentny i coraz szybszy.

    teraz

    I w takim oto klimacie, jaki rozrysowałam powyżej, przychodzi pewna kwietniowa zimna sobota roku zwanego pieszczotliwie ZOZI, a ja jadę na Ochotę odebrać torby z naręczem gazet, książek, rzeczy, które mając u siebie pewnie natychmiast bym wyrzuciła, rzeczy uzbieranych na śmietnikach po to, żeby przewieźć je do siebie i zrekonstruować z nich swoje imaginarium powrotów do przeszłości czy prób przywracania znaczenia czemuś, co lata temu uznawało się za oczywiste lub nieinteresujące.

    Pobudził mnie do tego działania post i sama akcja, jaką wymyśliła sobie pisarka Małgorzata Halber, która na wzór kultowego Bohatera tworzy notesy, kołonotatniki do osobistych zapisków, złożone z zeszytowych kartek, papierów, stron starych książek, czasopism znalezionych właśnie na warszawskich śmietnikach. Wiele z nich personalizuje i rozdaje też znajomym. Napisała na FB, że ma za dużo tych odzyskanych zdobyczy i chętnie część komuś odda. No to pojechałam je odebrać, bo przypomniałam sobie, że w dzieciństwie robiłam takie notesy – wyklejanki w okładkach ze starych tapet. Ponieważ pozbyłam się z domu wszystkich zbędnych gazet, papierów i rzeczy, a po śmietnikach nie umiem chodzić i znajdować takich ciekawych obiektów – uznałam, że to jest dobra okazja, żeby zatoczyć pewnego rodzaju koło, dotknąć tego, co wyrzucono, wykorzystać to na nowo, jak personalizowany notes, wrócić tym skrawkom jakiś sens, pozyskać nowy porządek.

    Małgorzata Halber na moją prośbę pokazała mi notesy, jakie zrobiła dla swoich przyjaciół i dla siebie, nie umiem powiedzieć dlaczego tak silnie mną to poruszyło. Te rzeczy i to, o czym rozmawiałyśmy siedząc na podłodze i przeglądając stare książki i kiczowate naklejki, przebierając sztuczne kwiaty sprawiło, że doznałam silnego wzruszenia, co podejrzewam zaskakuje ludzi, kiedy robią jakiś skok w przeszłość i widzą tam dawnych siebie, którymi już przestali być. Potem MH zrobiła coś, czego się nie spodziewałam, mianowicie podarowała mi jeden z tych notesów. A teraz siedzę i nie mogę przestać go oglądać, macam kartki z papierów pakowych, czasopism o uprawie ogródka, podręczników z geometrii, zeszytów z wykreślanymi kątami prostymi, tematami z religii z 84 roku, notatkami temperatury w maju w 1974, czuję zapach jak z pokoju, w którym paliło się papierosy. Ten notes jest jak proustowska magdalenka, nawija mi ewokacje i myśli, o których zapomniałam, a jednocześnie wpisuje mnie w porządek, jaki zaczęłam przeczuwać wracając do ponownego przeglądania moich własnych książek.

    Nagle okazało się, że istotnym śladem po nas samych może nie być wcale drzewo, dom czy urodzony lub spłodzony syn (!!!), ale np zeszyt do przyry z 4 klasy, fragment jakiegoś zmurszałego i już nieaktualnego podręcznika, skrupulatnie podliczane wydatki – wydał – ma. Ogólnie sprawy, rzeczy – nieistotne poboczności.

    Widzę Małgorzatę Halber, która zaprosiła do swojego mieszkania obcą osobę (mnie), siedzi ze mną na podłodze, opowiada o swoich kotach i o tym, jak zaleca zrobienie kolażu na bazie osoby i żeby była to postać, ale bez głowy, bo to daje pole do interpretacji, widzę jak trzyma się za stopy w różowych skarpetkach, widzę niebieski lakier na palcach, słyszę jak do mnie mówi, rejestruję detale z jej mieszkania, nawet zapach perfum jakie unosiły się w powietrzu, a które mnie nie drażniły, jak zazwyczaj. Mój umysł pracuje na pełnym gazie. Wehikuły czasu, istotne rozmowy generują zapotrzebowanie na dużo energii. 

    Następnie idę do vintage shopu na Ochocie, w modernistycznej kamienicy, oglądam te wszystkie rzeczy, jakie pamiętam ze swojego dzieciństwa, przeglądam się w przydymionych lustrach i wychodzę z obrazkiem przedstawiającym kicz, bo najbardziej mnie poruszył.

    Tak oto oscylując między wzruszeniem a kiczem nie dowiaduję się czy to jakoś dezawuuje moje przemyślenia odnośnie istoty posiadania rzeczy. Czuję tylko jakbym załapała jakąś nitkę, która mi umknęła wcześniej, jakbym chciała sobie wreszcie powiedzieć, że wiem o co chodzi.

    A potem kupiłam kredki.

  • Niecodzienność „(Nie)dziennika” Jacka Poniedziałka

    Naczelną zasadą chyba każdego krytycznego tekstu, recenzji jest przedstawienie potencjalnemu odbiorcy dzieła, co dany wytwór ludzkiej myśli, działań reprezentuje i co może ewentualnie wnieść w jego życie, jak może go – że tak powiem – ubogacić.

    W przypadku „(Nie)dziennika” Jacka Poniedziałka mam trochę utrudnione zadanie z jednego co najmniej powodu. Podniesiony bowiem w tym dzienniku temat detabuizacji  wstydu jest mi szczególnie bliski. Wychodzę z założenia, że gdyby kultura zdjęła odium wstydu, jakim obarcza wiele sfer ludzkich aktywności, żyłoby nam się chyba łatwiej i nie kisilibyśmy swoich potencjałów na rzecz walki z tym wszechogarniającym wstydem. Jest to dla mnie dość mocny problem, stąd moje zdanie odnośnie tego, co Jacek napisał, może być, a raczej na pewno będzie, zabarwione swego rodzaju stronniczością wynikającą z tych zakresów moich zainteresowań, o jakich wspomniałam wyżej.

    Jacek Poniedziałek – artysta, aktor nie-prowincjonalny, członek eksluzywnej ekipy  Nowego Teatru  w Warszawie, tłumacz – stanowi zresztą dość wyjątkowe zjawisko jeśli chodzi o temat wstydu, albowiem w jego przypadku to odczucie stało się silnym asumptem do szybkiej ewakuacji z zawstydzającego świata dzieciństwa i dorastania, a potem do eksploatacji swoich wcześnie przyuważonych talentów i wykorzystania ich jako przepustki do świata zupełnie innego.

    Niemniej z biegiem czasu okazało się, że demon wstydu składa swoje larwy na Jackowej osi czasu i nagle okazuje się, że życie nadal jest trochę robaczywe, z czym, zarówno w realnym życiu jak i w omawianym tu „(Nie)dzienniku”, aktor postanowił się zmierzyć. Jacek zaś jak to Jacek, znany z bycia pyskatym i bezkompromisowym w głoszeniu poglądów często tyleż słusznych co niepopularnych na swojej wojnie ze wstydem jeńców nie bierze. Nie oszczędza w swoim dzienniku niczego i nikogo, przede wszystkim siebie nie.

    Jego „(Nie)dziennik” mieści się w nurcie literatury konfesyjnej, do której zaliczam chociażby „Moją walkę” Knausgarda czy „O tym się nie mówi” Emilie Pine, z tym, że opowieść Jacka nie rozlewa się na tysiące stron wspomnień bliższych i dalszych. Jego narracja jest silnie skondensowanym ciosem między oczy. Myli się ten, kto przypuszcza, że lektura ta zaspokoi jego plotkarskie zakusy na temat tzw. środowiska. Nawet jeśli Jacek obnaża sposób funkcjonowania tego świata, to nie w kontekście tanich sensacji czy plotek. Opowieść o różnego rodzaju wstydach jest tu przypisana pod konkretne wydarzenia i postaci, ale jednocześnie sposób przedstawienia zdarzeń i myśli uniwersalizuje moim zdaniem to jednostkowe przeżycie.

    Tak na marginesie przyznam, że kiedy na instagramie Jacka zobaczyłam jakiś czas temu zajawki, że coś pisze, że pisze książkę, miałam nastawienie sceptyczne i myśl – „o, kolejny” plus wymowne wywracanie oczami. Oczywiście ten sceptycym to mój problem. Magda (Trus- Urbańska) – jak mówiła, że napisze książkę, też w to nie wierzyłam. Eribon w „Powrocie do Reims” też opowiadał o tym, że wątpił, iż może napisać książkę inną niż naukową. Wydawało mu się, że utwory takie do czytania piszą ludzie z pewnego rozdania kulturowego, rozdania, które jego ominęło. To poczucie braku posiadania kulturowego backgroundu jest we mnie tak silne, że powątpiewam we własną sprawczość w tej materii, jak i w sprawczość innych. Na szczęcie moje lęki nie są lękami innych i zarówno Magda, jak i Jacek te książki napisali.

    Nie wiem, czy Jacek zdecydowałby się napisać „(Nie)dziennik” tak sam z siebie. Trzeba by go zapytać. Warto nadmienić myślę, że bezpośrednim zawezwaniem do pisania był pewien eksperyment teatralny zalecony przez reżysera Krzysztofa Garbaczewskiego, mający posłużyć do zbudowania nowojorskiego spektaklu o spotkaniu Ginsberga i Białoszewskiego w 1968. Grupa aktorów dostała, jak to Jacek pisze, bazę linków, książek, filmów oraz zachętę do wszczęcia własnych działań pisarskich w formie dzienników. No ale niezależnie od zarzewia – Jacek mógł tematu nie pociągnąć. Jednak zrobił to i tak oto ukazał się „(Nie)dziennik”.

    Nie jest łatwo spiąć 50 parę lat wszystkich demonstracji wstydów jedną klamrą. Toteż, aby to rezonowało Jacek zastosował nielinearny sposób narracji. Sceny z dzieciństwa, młodości naznaczone jakimś rysem przełomowości przeplatane są opisami działań na planie meksykańskiego filmu, opisami seksualnych zdobyczy, kulturowych inspiracji (np. nie słyszałam o eksperymentalnym reżyserze Jonasie Mekasie, który rejestrację codzienności wynosił do rangi sztuki), poszukiwań i krakowskiej terapii grupowej dla osób uzależnionych. Jacek odnajduje się tam jako mało anonimowy alkoholik i narkoman.

    Nie raz natykam się na opinie wśród ludzi, że wstydliwe przeżycia chowa się w szafie, że swoje brudy pierze się w swoich ścianach albo na terapiach, że nie naraża się szwank dobrego (?) imienia żyjących lub nie rodziców, rodzeństwa, bliskich, znajomych, a szczerość to próba szukania taniej sensacji i rozgłosu czymiś kosztem. Co innego beletryzacja swoich doświadczeń. Ale dziennik? Co to to nie. Kultura hipokryzji, mówienia co wypada a co nie, przemilczanie tego, co niewygodne, metkowanie tego, co uznaje się za wstydliwe – to typowe kulturowe narzędzia opresji, które mają za zadanie trzymanie kontroli nad społecznym dyskursem tyczącym tak istotnych spraw jak jak: seksualność, przemoc, dojrzewanie, nieheteronormatywność, doświadczenie biedy, dziedzictwo ról społecznych, nienormatywność uczuć do rodziców, depresja, uzależnienia, rozpacz, autodestrukcja. To wszystko kultura hipokryzji wkłada do worka nazwanego jak tytuł przywołanej już powieści „O tym się nie mówi”.

    A Jacek właśnie mówi, pięknie wyłamuje się z tego trendu, raczy czytelnika nie tylko zdarzeniami ze swojego dość barwnego życia, ale przede wszystkim konsekwentnie przełamuje tabu wstydu i lęku.

    Tak się składa, że Jacek jest artystą, którego bardzo cenię od lat. Zetknięcie z nim, teatrem jaki współtworzy z Krzysztofem Warlikowskim – zrobiło mnie w dużej mierze jako konsumenta, odbiorcę kulturowych przekazów. To przez nich byle sceniczny szept mnie nie zadowoli, to przez nich spodziewam się od sztuki pierdolnięć i silnych wyładowań bazujących zarówno na moich intelektualnych jak i emocjonalnych zaczynach.

    Kiedy czytałam „(Nie)dziennik” słyszałam Poniedziałkowy głos, charakterystyczny, modulowany, kojąco-niepokojący i silnie narratywny (nie wiem czy jest takie słowo) głos biegłego opowiadacza rozkładającego akcenty tak, że jego historie mogą być interesujące dla każdego. Ta historia zresztą nie może być nieciekawa skoro stawia sobie fundamentalne pytanie charakterystyczne dla ludzi „w pewnym wieku”. Brzmi ono mniej więcej „czy to już wszystko?”, „a więc to tyle? i to już koniec?” Jacek pisze: „Dręczą mnie natrętne myśli, że życie przepływa między palcami, że niczego nie przeżywam, bo karmię się iluzją teatru czy filmu”. I w tym momencie w książce następuje swoista litania nieoczywistych tęsknot, retrospekcji i nostalgii, tak jakby 6 tomów „Mojej walki” zamknąć na 2 stronach. Proustowskie skojarzenia zapachów, smaków, powidoków, flashbacków z dzieciństwa, skomplikowane stosunki z matką, bratem alkoholikiem, bezimienne groby rodzinne i pytania – w jakim miejscu jest się teraz, jakie będzie to „dalej”, świadomość dochodzenia do pewnych kresów, robienie rozliczeń… to wszystko robi piorunujące wrażenie i silnie porusza.

    W tym wszystkim zaś ktoś mógłby zapytać – a co mnie to wszystko obchodzi? Kim jest Jacek Poniedziałek, aby ciekawiły mnie jego problemy?

    Otóż to jest dobre clou na podsumowanie. Wartość „(Nie)dziennika” polega moim zdaniem na tym, że jest on bardzo sprawnie napisaną opowieścią o jednostkowym losie, ale jednocześnie też historią lęku, pychy, próżności, wstydu, przemijania, kompulsywności, wzniosłości, upodlenia i wielu innych znaczników, które uwierają nie tylko Jacka Poniedziałka, ale w jakimś stopniu wielu z nas, tyle że nie każdy nie tylko nie potrafi o tym pisać, ale nawet przyznawać się do nich przed samym sobą.

  • zjedz kanapkę