• Marina Abramović, czyli po co nam sztuka?

    Marina Abramović.
    U mnie działa taki mechanizm – wszyscy interesują się Mariną, więc ja nie, wszyscy szturmują jej wystawę w Toruniu- ja nie. To, co tak popularne, wzbudza mój sceptycyzm. Mój entuzjam nie jest już potrzebny i niczego nie wniesie.
    Szyszka dała mi jej wspomnienia „Pokonać mur”, no to czytam. Zrazu książka ta wzbudziła we mnie niechęć. Abramović w opisach swoich odczuć używa prostych, niewyszukanych fraz ocierających się o banał czy wręcz kicz. Nie stara się czynić z języka narzędzia kreacji, ale mimo to mam wrażenie podczas lektury, że wymyśla sobie to dzieciństwo. Może nie, że dodaje jakieś  trwożne fakty, ale że je monumentalizuje, ubarwia czyniąc z siebie pomnik dziecięcego cierpienia. Może jestem dla niej niesprawiedliwa i faktycznie doznała tych wszystkich fizycznych krzywd i upokorzeń od rodziców, a zwłaszcza od matki, ale poprzez ten pełen patosu język – odczuwam niechęć. Z jednej strony wiem, że nie każdy będzie umiał uczynić z konfabulacji swojego dzieciństwa kilkutomowej powieści jak zrobił to Knausgard, niemniej nie jest mi na początku łatwo. Ale jednak czytam, nie męczę się i potem stwierdzam, że właśnie bardzo dobrze, że tak to opisała, szalenie prosto!

    Marina przyjaźniła się parę lat z Susan Sontag pod koniec życia pisarki i filozofki. I pomyślałam sobie, co za szczęście, że Abramović o swojej sztuce nie pisała takim językiem jak Sontag, bo bym pewnie do wiosny to czytała. Może coś w tym jest, że kiedy człowiek jest działaczem jak Marina, wykształca w sobie po prostu inne umiejętności niż sztuka pisania, a takie osobowości jak Sontag nakierowane na przemyśliwanie, kumulowanie wniosków, analiz i konwersowanie – fokusują się na ujmowaniu spraw w nieco bardziej skomplikowany sposób, jakby te sfery wzajemnie się nieco kanibalizowały. No i dobrze.

    We wspomnieniach Mariny robi się ciekawie, kiedy zaczyna się opis stopni na drodze do jej sztuki, pracy, performansu i w końcu kariery. Ostatecznie, jak by nie spojrzeć, uzbierała sukcesów sporo na polu sztuki niematerialnej, przeniknęła do pop kultury, rozpropagowała dość te hermetyczne środki wyrazu i przesłania. 

    Dlaczego mnie to interesuje?

    Na pewno nie dlatego, że zrobiła warsztaty z Lady Gagą. Ale lubię przyglądać się sztuce. Chadzam na różne wystawy i przeważnie nie rozumiem wystawianych tam prac ani ich idei. Robię temu instagramowe ujęcia, zdjęcia i potem dopiero w domu zastanawiam się, o co mogło chodzić twórcy. Lubię też myśleć o tym, dlaczego ludzie robią coś, co nazywają sztuką, co jest sztuką, a co nie jest i kto o tym decyduje? Porusza mnie to, że ludzie mają w sobie to coś, co każe im wyjść poza rutynę, poza sposób widzenia czegoś tak jak widzą, co każe im szukać innych środków niż te, których używa się powszechnie. Ciekawi mnie załamywanie rzeczywistości po to, żeby dotrzeć do jakiegoś punktu w odbiorcy, który nim poruszy.

    Sama Abramović też szukała. Zaczęła od malowania obrazów na zamówienie, których potem się wstydziła i od wykładów na Akademii Sztuk Pięknych w Belgradzie. Z pewnością pomógł jej w karierze jej kapitał kulturowy, koneksje matki ustawionej dobrze komunistki, jej działalność w obszarze sztuki. To było solidną podstawą do tego, żeby ona mogła o tym myśleć i wychodzić poza malowanie zachodów słońca dla utytułowanych członków partii. Ale oczywiście miała też co innego – nadludzką wytrzymałość, którą przypisywała nader twardemu i zimnemu wychowaniu, pasję i determinację. W tym pędzie ku odkrywaniu i przekraczaniu własnych możliwości i barier oraz odwadze chyba mało kto mógł jej dorównać, a skutek tego był taki, że zaczęła wyjeżdżać z komunistycznego Belgradu coraz dalej i dalej aż całkiem się z niego wyniosła i wkrótce nie było dla niej kierunków niemożliwych czy obcych. Zeksplorowała na użytek poszukiwań dla swoich performansów i zwyczaje hermetycznych Aborygrenów, i praktyki buddyjskie z Tybetu czy Indii, i wszystkie te odkrycia inkorporowała w poszerzanie pola swojej świadomości, której dawała wyraz w pokazach.

    Ostatecznie w swoich wspomnieniach pisze tak: „ Zawsze myślałam, że w sztuce chodzi o ekspresję w ramach pewnych technik: malarstwa, rzeźby, fotografii, pisarstwa, filmu, muzyki czy architektury. No i oczywiście performansu. Ale ten performans przekraczał granice performansu. To było życie. Czy sztuka może lub powinna być odizolowana od życia? Zaczęłam coraz intensywniej odczuwać, że sztuka musi być życiem, musi należeć do wszystkich”. W tym fragmencie mówi o spektakularnym i jednym z najbardziej znanych swoich dzieł „Artystka obecna”, kiedy to przez 3 miesiące w MOMie siadywała na krześle, a widzowie siadali na przeciwko niej i po prostu na siebie patrzyli. Pokonując ograniczenia jakie narzuca nam ciało, czyli żeby przez kilka godzin dziennie nic nie mówić, nie ruszać się, nie wydalać, nie jeść, nie pić, nie kichać – po prostu patrzyła widzom w oczy i działy się rzeczy niewiarygodne. Nawiązywał się kontakt z każdym, kto usiadł na przeciw niej, wyzwalały się emocje i przepływała między nimi wzajemna energia. Czyli wystarczyła chwila ciszy, uwagi i spojrzenia innemu człowiekowi w oczy. Tylko tyle. Właściwie aż tyle.

    Pokaz zrobił furorę i nie dziwię się temu. Abramović odwołała się w tym performansie do pierwotnych ludzkich potrzeb, które całe swoje życie pieczołowicie zakupujemy w procesie tzw. socjalizacji, tj. do uważności na drugiego człowieka. Potem, kiedy zobaczyłam w książce „Portrety w obecności Mariny”, które zrobił ludziom z tego pokazu Marco Anelli, to zachciało mi się płakać, widok tych twarzy wyzwolił i we mnie tę pierwotność, to pragnienie prawdziwości czy uważnego spojrzenia, czegoś czego unikamy na codzień, co nas krępuje, onieśmiela, płoszy czy denerwuje.

    To działo się w roku 2010, ale już w 2002 zrobiła podobny w wymowie performans „Dom z widokiem na ocean”. Tym razem spędziła 12 dni w galerii, w 3 pomieszczeniach podwieszonych pod sufit na widoku odwiedzających galerię gości. Na ich oczach brała prysznic, sikała i piła wodę. Nic nie jadła. poza myciem, piciem i sikaniem siedziała lub leżała. Ten pokaz miał służyć zwróceniu uwagi na to, że każdej czynności, nawet najbardziej banalnej należy się całe 100 % uwagi, wykonywała te proste aktywności z precyzjną dokładnością i pieczołowitością odwołując się do zasad buddyjskiej uważności. Ten performans został wykorzystany nawet w 6 części „Seksu w wielkim mieście”, przedarł się do popkultury, która zresztą poprzez ten odcinek akurat go wyśmiała. Carrie bowiem podważa autentyczność zachowań artystki. Niemniej jednak pokaz ten okazał się ważny, a prace Abramović na tyle przebijały się do świadomości nie tylko koneserów sztuki, ale też zwykłych ludzi, że dziś mając na uwadze sztukę niematerialną, ma się na myśli głównie Marinę.

    Dziś z pewnością nie należy ona do artystek żyjących w niszy i na skraju ubóstwa, z pewnością pomógł jej też zmysł do interesów i dobra koniunktura, którą umiała wykorzystać. Ale mi to akurat nie przeszkadza. Ja potrzebuję tylko rozumieć, dlaczego ludzie sztuki robią akurat to co robią, i co to dla mnie oznacza i w co mnie uzbraja. A ponieważ rozumiem coraz więcej, to się cieszę i książkę też polecam.

    Warto jeszcze nadmienić, że we wspomnieniach Marina poświęca sporo miejsca swoim partnerom, z którymi współtworzyła swoje prace. Ciekawe jest jej podejście do nich, to jak razem pracowali, na co zwracała uwagę i jak bardzo ta świadoma i odważna w sztuce i życiu kobieta długo zawsze nie mogła pojąć, że ukochany mężczyzna się od niej odwracał. Czy to było znamię totalnego egocentryzmu? Czy emocjonalnej nieporadności wyniesionej z domu rodzinnego? W każdym razie nie umiała zrozumieć tego, że odchodzili, nie robiła żadnych analiz, a przynajmniej nie skupiała się na pisaniu o tym. Po prostu  – długo bardzo te rozstania przeżywała jako niesprawiedliwe dla niej i niezrozumiałe, co pozwala mi czynić wniosek, że emocjonalnie bywamy totalnie bezbronni niezależnie od tego ile mamy na koncie zasług, nagród, osiągnieć czy pieniędzy. Lekceważeni w dzieciństwie cały czas ściągamy na siebie w jakiś sposób podobne traktowanie, a może sami je z czasem wyzwalamy w innych widząc w partnerach tych, którzy nas stworzyli i zawiedli, a potem żadnym sposobem nie umiemy się z tego wyzwolić. I to akurat jest zła wiadomość dla nas. Ale też te rozterki i porażki czynią przecież z tej posągowej artystki zwykłego człowieka, który zniesie 12 dni bez jedzenia, rany zadawane sobie na performansie, podpalenia a nie może znieść porażki w miłości.

    Jak to jest więc z nami, że jesteśmy tacy krusi, a jednocześnie nie do zniszczenia? Czy sztuka daje nam właśnie te nitki, linki, których możemy się łapać, żeby nie polec?

  • Czy podróżować jest bosko?

    Do podróży mam ostatnimi czasy stosunek ambiwalentny.
    Z jednej strony przychodzi taki czas, kiedy czuję, że gdzieś bym wyjrzała za opłotki, zmieniła powietrze, usłyszała jak ludzie kodują swoje emocje w innych językach, a z drugiej strony wydaje mi się to takim marnotrawieniem czasu i zasobów typu np benzyna do biedronkolotów, etaty na lotniskach do obsługi tłumów ludzi przemieszczających się w te i we te w sobie tylko znanych zapewne szalenie ważnych sprawach. Męczą mnie strasznie samoloty, podróżowanie nimi, te ceregiele na lotniskach, wyniosłe miny obsługi, jakby nasze życie zależało od przejścia przez te ich bramki, męczą mnie głośni ludzie i ich zapachy, nadmiar ludzi stłoczonych w małej blaszance, w której jesteśmy zdani na nic, budzi to we mnie rodzaj egzystencjalnej trwogi, dlatego zawsze zamykam oczy i udaję, że mnie tam nie ma. Współczuję wszystkim, którzy muszą latać kilka razy w miesiącu po świecie i wdychać sztuczne powietrze samolotowej klimatyzacji oraz wyziewy ludzi na zaśniedziałych lotniskach. Może można się do tego przyzwyczaić, nie wiem.

    Ale od czasu do czasu wpadam na myśl, a może by tak…coś, gdzieś, co tam w Norwegii słychać, jaka smaczna sucha bułka za milion monet? A co tam w Edynburgu? Faktycznie – jak w Trainspotting, mocno ekscytująco i naprawdę ładnie, a może by tak do Włoch, może Kalabria? Tanio, rolniczy region, skończył się sezon, a ciepło ciągle i nie tak daleko!

    Do Włoch mam ogromny sentyment. To był pierwszy kraj, jaki odwiedziłam w celach turystycznych, kiedy nie musieliśmy mieć wiz wjazdowych do Europy, jakiś 93 rok, przeżyłam wówczas szok kulturowy i choć Włochy ewidentnie biednieją, zwłaszcza na Południu, to trzymają fason zubożałej europejskiej arystokratki. Nie będę się tu może ekscytować smakiem czekolady Spar kupionej wtedy na stacji benzynowej Agip i tym, że mieli specjalne śmietany do swoich sosów i wszystko mieli takie dobre, a architektura była taka bezpretensjonalnie piękna, bo w tym temacie nie zmieniło się wiele. Czekoladę też mogę sobie kupić na stacji benzynowej już w Polsce, ale tego rodzaju nonszalanckiego uroku, nawet z zaśniedziałych przydrożnych barów z 3 foccaciami kawą i lokalnym winem, nie znajdzie się, moim zdaniem, nigdzie. To jest ten moment, kiedy ląduje się na dworcu kolejowym w Lamezia Terme idzie do kolejowego baru z wystrojem jak w Mielnie, ale jednak jest coś co różni i zawsze będzie różnić, kibelek na nitkę, dźwignie do puszczania wody w umywalce, stara lodówka z jednym rodzajów lodów Algida i zaskakująco dobre lokalne wino białe, które się sączy patrząc jak niscy, grubawi, w sile wieku Włosi siedzą i pchają grube paluszki do małych uszek filiżanek espresso, jest leniwawo, jak zwykle i miło, o 13:00 wszystko pozamykają i nikt się tym nie będzie przejmował prócz korpo turystów, którzy zapomnieli o tej ich sjeście, a przecież o 14 spożywają wege lancz, lecz nie tym razem.

    Tropea

    Tropea

    Tropea

    Tropea

    No więc jadę, lecę do tej Kalabrii a konkretnie Tropei i zauważam, że wiele się nie zmieniło. Jest i podupadające piękno starych bardzo budynków, są sjesty i najbardziej zajebisty gluten w ich pizzach i pastach, świetne a niedrogie wino, gacie suszące się przy ulicach i promenadach, nieufne koty wyjadające jedzenie ze śmietników, zanieczyszczające powietrze stare fiaty pandy, kierowcy, którzy nie mają zwyczaju zatrzymywać się przed przejściem dla pieszych, kiedy idzie po nich pieszy, włoskie głosy z chrypką, melodia ich języka, zamszowe światło przy zachodzie słońca, zaglądanie sobie w okna w domach, lekceważący stosunek do międzynarodowego angielskiego, mylenie nas z Rosjanami lub Ukrańcami, ciepłe morze, drobnoziarnisty piasek zostawiający na skórze ślady jak małe dżety, wszystko to jest, bardzo, bardzo jest i stoi i miło tam być nawet kosztem tych męczących podróży, miło zjeść canollo i popić limoncello a potem ewakuować się na poszukiwanie wina z kolejnym jakimś ich dolci i pozwalać sobie na to szaleństwo zjadania kalorii i picia i jedzenia praktycznie bez umiaru. Są to czynności tym bardziej krzepiące i ekscytujące, bo przy świadomości, że to nie będzie trwało przecież wiecznie.

    No a potem, potem mam w głowie tę samą refleksję, jaką ze 3 lata temu wyczytałam u Stanisława Dygata w powieści „Podróż”:

    Odjeżdżałem z Rzymu smutny i nieswój. Nie tylko dlatego, że było mi żal opuszczać piękne miasto, którego już nigdy nie zobaczę (…) Dręczyła mnie myśl, że miesiąc spędzony we Włoszech jest jeszcze jednym paciorkiem nawleczonym na różaniec straconego czasu.

    Po co tu przyjeżdżałem?
    Piękno tego kraju istnieje i beze mnie. Ani mu dodam, ani ujmę podziwem i zachwytem. Już od dawna wstydziłem się podziwiać piękno.

    Czymże jest współczesna turystyka międzynarodowa jak nie daremnym szukaniem pociechy i nadziei niespokojnych drobnomieszczan jednego kraju u zatroskanych mieszczan kraju drugiego.”

    Tiziano Terzani, o którego książce o duchowych, podróżniczych poszukiwaniach pisałam, przywołał w niej nauki różnych mistrzów Wschodu, którzy uważali, że kiedy nie ma się niczego w sobie, to żadna podróż nie zasypie tej dziury. Co stoi niejako w sprzeczności z naszym zachodnim myśleniem o podróżach, że one kształcą. Ale kształcą chyba tylko tych już dostatecznie dokształconych na pewne tematy, którzy nie spodziewają się, że podróż gdziekolwiek przyniesie im odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie mają w głowach. Według mnie nie jest to ten kierunek.

    Jedyny sens podróży upatruję w chwilowym acz intensywnym przeżyciu i doznaniu chwili, która we własnym domu nie miałaby szansy zaistnieć. Chodzi mi o odczucie światła, intensywne odczucie upływu czasu, które na wyjeździe próbuje się łapać jak wiatr w ręce i przez chwilę nawet to może się udać i nagle po latach pamięta się, jak siedziało się na jakimś przeciętnym skwerze, na cudzym osiedlu, była palma, kawa, pierdzący spalinami piaggio, dzikie koty, smak deseru i kawy z włoską wódką. I to jest magia podróży zawarta w pozwoleniu na inne odczucie własnego czasu. Pozostawia po sobie lekki smutek powrotów, lekką irytację, że polski jest taki zrozumiały, klimat nie taki ciepły, radość ze szczęśliwego powrotu do zapachu własnych rzeczy a za rok… pewnie ponowne odczucie lekkiej tęsknoty za tym, żeby czytać sobie stare dzieła w miejscu, gdzie dla odmiany jest ładnie, a kieliszek schłodzonego wina obiecuje niemyślenie o życiu na poważnie nawet jeszcze przed południem.

  • Jaki hasztag ma to wydarzenie? – “Kociarz”

    Opowiadań Kristen Roupenian „Kociarz” nie uważam za dobre, ale przeczytałam je (prawie w całości, bo niektórych nie dałam rady) z dwóch powodów. Pierwszy to oczywiście tytuł, na słowo „kot” mam odruch psa (sic!) Pawłowa, ślinię się i z defaultu mniemam, że to będzie mieć tylko dobre konotacje. A drugi to z ciekawości podyktowanej snobizmem. Otóż jedno z opowiadań, to tytułowe, w 2017 roku opublikował New York Times i było ona najchętniej czytanym opowiadaniem ostatnich czasów. Tak więc młoda autorka, można rzec, robi literacką karierę, o jakiej wielu twórców, z pewnością lepszych od niej, może sobie pomarzyć, więc ciekawiło mnie po prostu, jakie to opowiadanie musi być, żeby chciał je wydrukować New York Times, jakie są teraz wyznaczniki tzw. „dobrej” literatury.

    Otóż jeśli NYT wyznacza trendy w literaturze, to nie są to moim zdaniem trendy wskazujące, że w tej dziedzinie idzie ku dobremu. Ten trend wskazuje, że należy zmierzać ku taniemu efekciarstwu i ku pretensjonalności. Zresztą wystarczy zobaczyć, co się najlepiej klika na instagramie, żeby wiedzieć, o co chodzi. To, co w prosty sposób efektowne i ma skłonność do bycia czymś większym niż jest (pretensjonalność), klika się, czyta się, a więc sprzedaje.

    Na pierwszy ogień idzie więc ten tytuł – efektowny, hasztag kot ma z pewnością miliony wyświetleń w każdym języku, kojarzy się miło i może będzie o kotach. Otóż autorka wykazała się przewrotnością i kotach nie ma nic, prócz tego, że bohater opowiadania zmyślał, że je ma, bo najwidoczniej uznał, że to posiadanie kotów czyni go w oczach potencjalnej partnerki bardziej hot.

    Potem dla uzyskania efektu bierze się na warsztat nośne tematy, czyli: relacje  między facetami i laskami, opowiadanie o związkach z różnych punktów widzenia, seks – przeważnie rachityczny, jeśli wziąć za benchmark pornosy z pornhuba, podlany sosem nierealnych oczekiwań i zakłamań, no i do tego dochodzi jeszcze przemoc, fantazjowanie o tym, że się ją w zwykłe relacje z partnerem wdraża, żeby dodać tej zupie pikanterii.

    Jeśli chodzi o formę trzeba sięgnąć po styl przypowieści, symbolizm, klimat noir, jakieś twin peaksowe akcje i dla wytchnienia po stylówkę z high school, chociaż opowiadanie w tym właśnie stylu najbardziej mnie umęczyło.

    I tak oto dostajemy produkt, kilka opowiadań o tym, że ludziom trudno się porozumieć. Tak to prawda, trudno. Że ludzie mają na swój własny temat – a tym bardziej na temat innych – błędne mniemania, co bywa przyczyną pogłębiania się tychże nieporozumień. To też prawda. Że jesteśmy ofiarami popkulturowych kalek w oczekiwaniu tego, jaki partner powinien być i przede wszystkim, że stale czegoś oczekujemy i stale czegoś nam brak w związkach. Tak, to też prawda.
    Zatem skoro są same prawdy, powinno mi się to podobać i powinnam czuć się mocno ubogacona, ale jednak nie jestem. Dlaczego?
    Dlatego, że te opowiadania są jak ten opisany w nich seks. Zbudowane na kalkach, pełne obietnic, ale na końcu rozczarowujące. Autorka stara się jak może, żeby wznieść się na jakiś literacki schodek. Jak wspomniałam wyżej – eksperymentuje z formą, języka używa bardzo prostego, żadnych pasaży, zdań złożonych i niedomówień, wszystko prosto, jak w elementarzu, żeby spotęgować nastrój grozy, że pod tą przykrywką prostych czynności i zdarzeń czai się zło, jak lynchowski Bob z Twin Peaks. Ale nie udaje się ten z założenia niegłupi eksperyment. Coś tam w tej prozie rozłazi się w szwach. Brakuje tego czegoś, iskry zwanej talentem, która jest w stanie tak wniknąć we frazy, że czytelnik ma wrażenie, że to co wie już skąd inąd o miłości, ludziach, świecie, odkrywa niejako od nowa i doznaje iluminacji.

    Dla porównania – tak miałam z opowiadaniami Lucii Berlin, o czym doniosłam zresztą tutaj skwapliwie. Zapomniana amerykańska pisarka z przebogatym życiorysem pisała w sumie o swoim życiu w różnych ujęciach, w krótkich formach opowiadań w taki sposób, że kolokwialnie to ujmę – kapcie spadają, a nie kolokwialnie powiem, że przedstawione tam losy bohaterek, bohaterów działały mi na mózg tak, że widziałam swoje własne życie jak ciąg jakiejś narracji i idąc rano do metra slyszałam głos z offu zapowiadający moje myśli i przewidujący zdarzenia lub objaśniający przeszłość. Czułam się po lekturze Berlin jak w przysłowiowym teledysku, tylko zamiast muzyki miałam w głowie słowa i to, że jakiś twórca zapośredniczył takie coś w mojej głowie to jest właśnie geniusz. Zresztą jak czytam Bukowskiego, mam podobnie. Chcę być tak chropawa i mająca w dupie wszystko jak jego narrator i myślę jego słowami, a potem to mija, bo niestety moje słowa nie sięgają tak wysoko jak ich i to wszystko potem we mnie cichnie, ale nigdy nie znika.

    Tu pamięć o szkolnych perypetiach dorastającego Teda, kapryśnej księżniczki, co żadnego pana nie chciała tylko swój wymysł, pary, którą kręciło się znęcanie się nad kolegą, laski, która lubiła gryźć i znalazło to uzasadnienie społeczne – pewnie minie szybko. Ale to tytułowe opowiadanie „Kociarz” w sumie nie jest najgorsze i do kolumny dla początkujących literatek w jakimś niszowym zinie mogłoby wpaść.
    Rzecz jest o zjawisku znanym dziś chyba wszystkim, czyli o tym, jak na bazie wirtualnych wymian słownych tworzymy sobie bazę wyobrażeń o danej osobie, kreujemy całą masę interpretacji odzywek, zdań, reakcji, które w większości nie mają nic wspólnego z tym, co odczuwa ta druga osoba, czyli o tym, jak tworzymy relacyjne bańki iluzji i strzelamy ciągle na oślep, nigdy nie trafiamy do celu prawdziwych intencji drugiej osoby i nawet naszych własnych pragnień.
    Tu 20 letnia studentka smsuje z zapoznanym w kinowym barku gościem lat 34, nieco otyłym i nie za ciekawym, ale dość dowcipna wymiana smsów z jego strony każe lasce uważać, że skoro te smsy pisze nawet spoko, to on jest godny pożądania, cool guy. Jej zainteresowanie oczywiście rośnie proporcjonalnie do tego, jak bardzo on jest zdawkowy lub opieszały w odpisywaniu. Kiedy robi się odwrotnie i on staje się aktywniejszy, jej zainteresowanie gwałtownie spada. Kto nie zna tej amplitudy niech pierwszy rzuci kamieniem. Kiedy w końcu dochodzi do spotkania, ona stwierdza szybko, że gość jest w sztuce całowania, mówiąc oględnie, mało biegły, ale zamiast opracować szybki plan odwrotu, brnie dalej aż do finalnego seksu, rzecz jasna totalnie nieudanego i żałosnego.
    W tym opowiadanku skumulowało się moim zdaniem wiele bolączek naszych internetowych czasów, iluzoryczność relacji, nadinterpretacje, kalki zachowań, ciągłe roztrząsanie czyja wina i w czym, rozpaczliwa chęć bycia górą w relacji, tj. nie być złapanym na tym, że się chce bardziej, bo chcieć bardziej to być przegranym, niemożność wywikłania się z układów, które nas nie satysfakcjonują, wieczne przepychanki i gry pozorów i w efekcie – totalny impas w budowaniu relacji opartych na wyobrażeniach i interpretacjach i filtrach, nie na czymś co można posądzić o jakikolwiek procent szczerości czy otwartości. Dobrym, acz niewyszukanym podsumowaniem użalanka nad relacjami międzyludzkimi ery social mediów niech będzie ten cytat:
    „Co jakiś czas ogarniał ją melancholijny, marzycielski nastrój, jakby tęsknota. Tęskniła z Robertem, nie tym rzeczywistym, lecz za człowiekiem, którego sobie wyobraziła na podstawie tych wszystkich smsów podczas ferii.”.
    No to jedyne co mi pozostaje życzyć nam na koniec to – nie wyobrażajmy sobie, działajmy. I piszmy lepsze opowiadania o swoich żyćkach.

    Amen

  • “ISIS jutra. Zagubione dusze Mosulu” – dlaczego to jest interesujące?

    Już kiedy oglądałam film Nadine Labaki „Kafarnaum” o życiu przeciętnych ludzi, dzieci w biednych dzielnicach Bejrutu – zaczęło do mnie docierać jak mało wiem o tym, co się dzieje na świecie, a szczególnie w świecie arabskim, który większości z nas kojarzy się jednoznacznie źle – terroryzm, fundamentalizm, niesympatyczna religia, wrogość i tym podobne. Nagle w mediach społecznościowych  zaczęły pojawiać się relacje moich znajomych z tamtych regionów. Oczywiste jest, że nie spodziewałam się konkretnej wiedzy po sztampowych zdjątkach z betonowej plaży w Dubaju, ale już  coraz śmielsze i częstsze wyprawy do Jordanii, Iranu czy Libanu dają mi jakiś obraz, że coś tam zaczyna się dziać przychylnego podróżowaniu i turystyce na pewno patrząc ile jest check inów z atrakcyj na pustyni Wadi rum.

    Myślę, że atmosfera wokół tego świata, na który patrzyliśmy nieufnie – zaczyna się zmieniać. Coś, w co wielu z nas, na pewno ja, wierzyło apropos tego rejonu, chyba nie do końca okazało się takie oczywiste i stawiające świat arabski w jednoznacznie złym świetle.

    My tutaj żyjemy w bańkach swoich historii, wojna sprzed 80 lat jest ciągle w nas żywa, żyje w pokoleniach kolejnych, w pretensjach, roszczeniach i w dziedziczonym poczuciu krzywdy. Wiemy jak to jest mieć miasta zrównane z ziemią i wiemy jak to jest doświadczać dziejowych niesprawiedliwości, wciąż żyjemy pamięcią Holocaustu i innych ofiar jakie ponieśliśmy w czasie tej wojny i wcześniej. Wiemy jak to jest się z tego odgrzebywać i budować na nowo.

    Tymczasem w całkiem bliskim czasie 20 czy 30 lat przetoczyły się niejedne krwawe widowiska, że choćby wspomnieć wojnę w byłej Jugosławii w latach 90 -tych, której pewnie teraz jadący zadeptać Dubrovnik turyści już nie mają w głowie, a już na bank mało kto wie, jak wiele było tam bezsensownych ofiar w tej wojnie, ile obozów koncentracyjnych, jakich nie powstydziłby się żaden nazistowski organizator takich przybytków z czasów II wojny. A były takie. I nikt nie poniósł za to kary, bo układy geopolityczne są takie, że procesy na podobieństwo tych norymberskich nie kalkulowały się. A pokazowy proces Milosevica w Hadze zamiast być świadectwem prawdy przerodził się w farsę, której plan pisany był pod naciskiem politycznych interesów różnych stron. Polecam serdecznie książkę angielskiego reportera Eda Vulliamy „Wojna umarła, niech żyje wojna”. Pracowicie tropi on miejsca, gdzie takie obozy były i które w większości potem zrównano z ziemią udając, że nic się nie stało a tysiące ludzi, która tam zginęła nie ma nawet szans na pamięć o nich, bo pamiętać o tym jest niepolitycznie.

    I teraz rok 1990 pierwsza wojna w Zatoce Perskiej, następnie 2003 i druga wojna tamże. Przypomnijmy sobie klimat z czasów tych inwazji. Mamy biedny Kuwejt, który najechał zły Saddam Husajn, irakijski dyktator. Dobrzy Amerykanie wysyłają więc tam swoich dzielnych żołnierzy, żeby bronili tego napadniętego Kuwejtu. Bo wiadomo, Amerykanie to tylko ci „dobzi”.  Hussajn nie może tak na oczach świata dobrać się do tamtej ropy, to powinni zrobić Amerykanie właśnie. Nie jestem ekspertem od wojen, przywołuję tylko to, co pamiętam, przywołuję klimat tamtych czasów. Mija dekada i trzeba się rozprawić z Saddamem ostatecznie, bo na bank ma broń masowego rażenia i chce nas zabić, no i wspomaga terrorystów. Amerykańska propaganda była tak silna, że mieliśmy wręcz poczucie dumy, że jako Polacy możemy walczyć w Amerykanami i Brytyjczykami i innymi siłami zbrojnymi z Europy o coś co kompletnie nie było dla nas i o nas i nie zostało nigdy udowodnione, tej saddamowej bomby nie znaleziono, związków z Al Kaidą też nie udowodniono, ale kraj podbito, Saddama stracono, ofiar w żołnierzach i cywilach do dziś nikt porządnie nie policzył, wiz do USA jak nie mieliśmy tak nie mamy, a w Iraku zapanował chaos, zniszczenie i co więcej – ogromna, wielka, szczera nienawiść Irakijczyków do ludzi Zachodu.

    Dlaczego o tym piszę.

    Bo na festiwalu filmowym 16 -th Docs Against Gravity zobaczyłam dokument dwójki włoskich twórców zatytułowany „ISIS Jutra. Zagubione dusze Mosulu”. I przeżyłam kolejny szok i niedowierzanie, nie miałam bladego pojęcia o kolejnych masakrach tym razem nie sprzed 20 czy 30 lat tylko sprzed 3 i 2 lat. Tuż przy granicach krajów, gdzie latamy robić sobie super kontent na instagrama.

    Pokazano w tym znakomitym warsztatowo skąd inąd filmie, jakie są konsekwencje amerykańskich zapędów do rozporządzania każdą piędzią ziemi, która kryje ropę. Konsekwencje są takie, że w 2016 roku ISIS rozpanoszyło się w Iraku werbując ludzi do wstępowania w ich szeregi i budowania nowego kalifatu, państwa islamskiego, które zniszczy, zgładzi, zabije w jakikolwiek dostępny sposób każdego niewiernego – arabskiego, zachodniego – bez znaczenia. Można się oburzać oczywiście przy herbatce, jak tak można i w ogóle kobiety są źle traktowane i tak dalej. Ale film ten pokazuje w relacji na przestrzeni lat 2016 – 2018 przyczyny takiego stanu rzeczy. Odpaliliśmy taką bombę i ona wciąż tam czeka aż ktoś podpali lont, bo to wyzwolenie Mosulu od ISIS to jest strasznie rachityczne i źle organizowane. Bomba tyka.

    Relacje w filmie dostajemy z ust ludzi – synów bojowników ISIS, ich kobiet, dzieci, samych irakijczyków ofiar bratobójczych wojen nienawidzących ISIS, służb bezpieczeństwa, żołnierzy, matek, dzieci.

    Widzimy w pierwszych kadrach zrównany z ziemią Mosul, który wygląda jak Warszawa tuż po ostatnich nalotach w 1945. Nie leży tam kamień na kamieniu. Nie ma domów, nie ma zabytków, Nie ma dawnego Babilonu i po nim pamiątek, wszystko zostało przez ISIS i ich walki z irakijską armią zniszczone do ostatniego kawałka czegoś całego. I tam żyją sobie ludzie, głównie kobiety i dzieci, nastolatki. Ci podejrzani o udział w ISIS całymi rodzinami koczują w zamkniętych obozach na pustyni. Dzieci po jednej i drugiej stronie obozu pielęgnują w sobie wzajemną nienawiść do zabójców swoich ojców, wujków i braci i wspólnie podlewają nienawiść do ludzi Zachodu. Te dzieci nie tak dano chodziły sobie do szkoły, kopały piłkę, starały się mieć problemy jak dzieci na całym świecie, ale dziś nie nakręcą filmu na Youtuba o robieniu burgera z żelatyny, bekaniu po wypiciu napoju gazowanego czy jak zrobić naleśniki. Nakręcą za to film propagandowy jak wspaniale jest przywdziać pas szahida i wysadzić się w samym środku wrogiego obozowiska, ponieść piękną dla Boga śmierć i zabić dziesiątki innych ludzi.

    Nie ma tam w Iraku środków ani pomysłu jak zresocjalizować te dzieci i tych ludzi, nie ma dobrej organizacji ani planu. Jest przerwanie i bierne przyglądanie się eskalacji nienawiści.

    Kiedy patrzyłam na te obrazy, tak samo jak na film „Kafarnaum”, nie mogłam nie powstrzymać emocji i wstrząsu. Tam unaoczniły się wszystkie niezwizualizowane moje lęki o krachu zachodnich systemów, które trzymają nas w jakiejś nierealnej bańce, absurdalnego korporacyjnego konsumpcjonizmu i ogłupiającej beztroski. Owszem, mam poczucie, że to, że żyję w Europie to przywilej. Czuję to bardzo mocno. Że żyję sobie na takiej wysepce kulturowej utkanej z naszych takich a nie innych historyjek, naszych królów i książąt, tradycji, porażek i sukcesów, dzieł, muzeów i wystaw, że mogę sobie słuchać cantat i uwertur i nikt mi nie zawraca dupy ani w żaden inny sposób nie niepokoi. Tak, bardzo to doceniam. Każdego dnia.

    Ale ten lęk nie ustaje. Narasta wraz ze świadomością, że serio, nic nie trwa wiecznie. Coś kiedyś musi się skończyć w tych dyktowanych imperialną chciwością układach, tylko co? i dla kogo?

  • „Inni ludzie” w TR Warszawa, czyli sprawnie zagrany videoklip

    Osobiście nie przepadam za teatrem. Drażnią mnie sceniczne szepty, konwencje i naprawdę niezwykle rzadko zdarza się moim zdaniem w teatrach współczesnych inscenizacja, która tworzy jakąś wartość dodaną do utworu, który jest tej inscenizacji kanwą. Nowe przestrzenie powstałe z kompilacji nieoczywistych dzieł potrafi robić Warlikowski, ale nie będę się o tym rozpisywać, bo moje wielkie uznanie dla jego twórczości jest ogólnie znane, jak histeryczna miłość do kotów.

    Mam też sceptyczny stosunek do adaptacji scenicznych powstałych na bazie utworów dla mnie tyleż kultowych, co według mnie nieprzekładalnych na język teatru przez duże T. Nie dlatego oczywiście, że dla mnie są kultowe, ale dlatego, że zawierają takie armaty, haubice, katiusze (rodzaj wyrzutni rakietowych przyp.aut. hehe) ładunków emocji, prawdy o ludzkiej kondycji, że jeśli nie są specjalnie skonstruowane pod teatr, to są po prostu nieprzekładalne ze względów czysto technicznych, ogarnąć się tego zmasowanego ataku geniuszu na scenie po prostu nie da. Dlatego nie poszłam na inscenizację „Mojej walki”, i ponoć słusznie. I nie zamierzałam iść na inscenizację „Innych ludzi” do TR Warszawa, bo poemat Masłowskiej, którą poważam na równi z Warlikowskim i kotami, jest według mnie genialną diagnozą życia w obecnej Polsce, napisaną tak, że każde słowo, które tam pada, znane przecież z naszych własnych codziennych werbalnych aktywności, dźga prosto w mózg uśpiony omamami o tym, że jest super. Tak, że trochę nam się chce śmiać a potem niczym w Rewizorze rozglądamy się na boki i nagle się okazuje, że śmiejemy się z samych siebie, choć wcale byśmy nie chcieli, bo przecież jesteśmy świetni i tacy zaradni i ogólnie w porzo. Ale o tym też pisałam bardzo kwieciście i zażarcie w tekście o “Innych ludziach“, więc nie będę się powtarzać. Na ten wyczekiwany przez publisię spektakl do TR jednak poszłam, ponieważ miła osoba sprawiła mi cudną niespodziankę kupując mnie, osobie znanej z fanowania twórczości Masłowskiej, bilet na prapremierę w pierwszym rzędzie na samym środku. Bardzo się ucieszyłam i rada w tym rzędzie się umościłam. Miłej osobie spektakl się nie spodobał, reszta towarzystwa uczucia miała mieszane i ja tak samo.

    Wszystko, jak wiadomo zależy od oczekiwań.

    Jak już idę do teatru oczekuję, jak wiadomo, katharsis. Mam ambicje wyjść w coś bogatsza albo na jakimś mocnym speedzie uduchowienia. Jak po „Francuzach”, że wow, kiedy to zwyczajny wątek przemijania wwierca się we mnie tak, że aż mnie to boli, acz nie martwi. Jakoś tak przeczuwałam, że Jarzyna nie zrobi z „Innych ludzi” artystycznego, duchowego, katarktycznego seansu. I co więcej. Nie można się nawet tego czepić, bo w wywiadzie dla Wyborczej sam stwierdził, że przygotowując hip hopowy poemat Masłowskiej na scenę nie mieli sytuacji artystycznych oparów, metafizycznych dotknięć, bo ważniejszy był dla niego „temat samorozpoznania niż kreacja artystyczna”. Nie wyjaśnił niestety co znaczy dla niego to „samorozpoznanie”? Że widz odnajdzie siebie w tych postaciach? To jest w sumie oczywiste, ale aby odnaleźć się w Kamilu i jego prekaryjności i sytuacji przegrywa, Iwonie i jej budzącej litość pretensjonalności damy z Wilanowa, aspiracyjności zaocznych studentek pracujących w Rossmanach, zrzędliwych matek podcinających dzieciom skrzydła – nie trzeba udawać się do teatru, wystarczy ten poemat przeczytać.

    Masłowska, jak wiadomo, pisze sztuki sceniczne, ma też świadomość, że inne jej utwory mogą nadawać się na scenę, ale stanowczo podkreśla, też w wywiadzie dla Wyborczej tuż przed premierą „Innych ludzi”, że nie lubi, kiedy reżyserzy próbują jej twórczość udosławniać, nie lubi „kiedy idą w tautologiczną dosłowność”. Powołuje się na dość wyjątkowy przykład inscenizacji „Wojny polsko ruskiej” w Teatrze Słowackiego dokonanej przez Pawła Świątka, kiedy to reżyser poszedł w abstrakcję, postaci uczynił podwykonawcami, a z języka zrobił bohatera głównego. I że choć całość pozbawiona była blokowego anturażu, bohaterowie swojej tożsamości płciowej, to poprzez zastosowany zabieg widz i tak wiedział, o co chodzi. Zadowolona była autorka, że reżyser nie dał się zwieść pozornemu realizmowi języka, a potrafił z niego samego zrobić kreację.

    Moim zdaniem takiego zabiegu w przypadku „Innych ludzi” Jarzyna nie dokonał, co więcej, jeszcze bardziej ten poemat udosłownił.

    Fabuła „Innych ludzi” jest, jak wiadomo, przerysowana i konwencjonalna. Prawdziwym bohaterem jest, jak zawsze, język odbijający społeczne obsesje, nawyki, naszego polskiego nieco skisłego, zgorzkniałego, obitego narodowymi traumami i społecznymi nierównościami ducha.

    Jarzyna poszedł w inscenizacji w kierunku hip hopowego musicalu na bazie poematu Masłowskiej, czegoś co sprawia wrażenie videoklipu wykorzystującego wizualne elementy mediów społecznościowych, gier komputerowych, całej tej internetowej rzeczywistości, jaka rozgrywa się na ekranach naszych smartfonów i imituje tak zwaną „prawdę” o życiu. Zaprzęgnął do tego różne techniczne możliwości począwszy od muzycznej oprawy, w której maczali palce tuzy polskiej sceny hip hopowej jak Wojtek Sokół chociażby, po ustawione na scenie 3 greenboxy przypominające blachę falistą i wertykalne ekrany naszych smartfonów. Tam na tych ekranach rozgrywa się rzeczywistość utworu, życie bohaterów: Kamila z nizin społecznych co chciał nagrać płytę, sfrustrowanej Iwony z klasy średniej, wszystkich pozostałych rozczarowanych swoim życiem ludzi, no i życie miasta Warszawy. 

    Jarzyna we wspomnianym wywiadzie napomyka też, że odszyfrowywali poemat Masłowskiej kierując się topografią miejsc zdarzeń: Grochów, Wilanów, smutne dzielnice, dzielnice aspirujące do nie wiadomo czego, Warszawa jako miasto korków, narodowych traum i tygiel społecznych i kulturowych zmian. Na greenboxach miasto żyje w rytmie rapu swoim szarym, dziwnym życiem, a bohaterowie wypełniają go próbując jakoś okiełznać, na ogół ze skutkiem ze wskazaniem na słabo. Taki też jest wydźwięk utworu Masłowskiej, że nie za dobrze jest, życie w Polsce to siny styczeń. Spektakl w formie wertykalnych obrazków przypominających stories na Instagramie przekaz daje ten sam.

    Zatem pytanie – po co? I Czy warto?

    Moim zdaniem cały wysiłek realizacyjny tego spektaklu jest dość efektowny. Lekko się to trawi, czasem nawet rechocze zanim przypomni się case Rewizora, nóżka skacze w rytm hip hopu, podczas niektórych sytuacyjek domowych czy monologów bohaterów z tyłu głowy się tłucze znamienne „to kurwa o mnie”. Ale. Cała ta efektowna inscenizacja nie wiem czy się „Innym ludziom” przysłużyła. Była jednak zbyt dosłowna i przez to mało odkrywcza. Widz dostał dynamiczny pokaz brawurowych niekiedy kreacji (matka Kamila Maria Maj chociażby, czy naturszczyk Janek Zmit jako Kamil), ale czy wyszedł na nowo jakoś natchniony przekazem? Nie sądzę. Jeśli czytał „Innych ludzi” to wszystko to już wiedział. Może tak być, że utwory Masłowskiej wystarczy tylko słuchać i tworzyć sobie w głowie własne przestrzenie, jakie ich język nam podsuwa i jakie stwarza. No, słuchać albo czytać.

    Dlatego też podsumowując – „Inni ludzie” w TR Warszawa – ani chała ani arcydzieło, dzieło na scenie szanowanego teatru, do którego nie powstało kongenialne inne dzieło, powstał videoklip na Yotube’a, przedstawienie skrojone na potrzeby konsumentów influencerskich aktywności, ale raczej nie dla wymagających od teatru duchowych uniesień  przedstawicieli ubożejącej klasy średniej mających na to czas w piątek wieczorem, a czasem nawet w czwartek.

  • “Lukier” bez lukru, czyli kanapka dietetyczna

    Recenzowanie powieści „Lukier” Malwiny Pająk okazało się dla mnie niemałym wyzwaniem. Powód jest dość prosty. Nie czytam tego typu książek. Nie interesują mnie historie typu była sobie pani i pan, albo pani i pani, coś tam im wyszło, albo też nie wyszło. Nie mam czasu na czytanie historii, które w moje życie nic nie wnoszą. Literaturę postrzegam jako obszar kultury, który ma mnie porwać, albo sponiewierać, który ma mnie zmienić za pomocą formy, w jakiej opowiada się wciąż te same historie, czyli o miłości albo o niespełnieniu, za pomocą takich kombinacji słów, które znane zjawiska pokazują mi w nowym świetle. To trudne zadanie. Dla wybitnych. A przecież ludzie piszą i wydają mnóstwo książek i mnóstwo ludzi czyta niekoniecznie oczekując, że każda powieść w jego życiu będzie pomnikowym dziełem, dzięki któremu zmieni się jego życie. Ludzie sobie czytają dla samego czytania jakichś mniej lub bardziej wciągających historyjek i nie ma w tym w ogóle żadnej filozofii. Chcą wiedzieć „co dalej” i eksperymenty językowe, słowotwórcze innowacje i stylizowane wygibasy nie mają dla nich znaczenia. Czy powieść 30 – paroletniej blogerki spełnia takie wymagania?

    Otóż z pewnością może być rozrywką, pod jednym warunkiem, że nie ma się wobec literatury dużych oczekiwań.

    Początek

    Na początku czułam irytację. Zacznę od tego, że nie przepadam za stylem, w jakim Malwina Pe pisze swojego bloga. Styl ten nazwałabym napastliwym. Nie chodzi o używanie przekleństw, bo to akurat uważam zawsze dodaje stylowi pikanterii, pod warunkiem, że umiejętnie rozłoży się akcenty, z czym tu zresztą różnie bywa, ale nie w tym rzecz. W całym wywodzie twórczyni zawsze przebija agresywno – obronny ton w stylu „nie podoba się to won”.
    Z książki, jak już ktoś ją kupił, wygonić czytelnika nie może, toteż agresywnej postawy obronnej nie ma, ale sposób, w jaki prowadzona jest narracja też mnie irytował. Język jest taki niewyszukanie chropawy, zbitka językowych kalek, reklam z radia Eska i przebrzmiałego ulicznego slangu.

    Historia tyczy dwóch kobiet, studentki, która przyjechała z małego miasta do Warszawy i rzuciła studia, a dorabiała sobie jako barmanka i dilerka oraz korporacyjnej karierowiczki lat 36, też nabytku z małego miasta, nieszczęśliwej w małżeństwie i w pracy też tak sobie spełnionej. Ale o bohaterkach będzie w dalszej części traktującej o tym, co się z grubsza udało. Teraz chcę się jeszcze skupić na tym, co akurat moim zdaniem nie wyszło.

    Kiedy zaczęłam czytać poleconą mi przez wydawnictwo Znak Powieść Malwiny Pe złapał mnie dąs, musiałam sobie podać językową odtrutkę w postaci „Innych ludzi” Masłowskiej, w której 13 zgłoskowy rap o Kamilu i Anecie z Rossmana ma znamiona językowego geniuszu. Ale chciałam podjąć to wyzwanie i doczytać do końca coś, co ktoś napisał, zredagował i wydał. Zrobiłam to, przeczytałam do końca natykając się na niemało mielizn, które pokrótce wyliczę:

    • przede wszystkim jest to powieść moim zdaniem wtórna, mocno stylizowana na Żulczyka, zakładam dość świadomie, bo pada w tekście odwołanie do jego powieści „zrób mi jakąś krzywdę”, pada to konkretnie sformułowanie.
    • miejsce akcji – podgniła, zmęczona Warszawa i bohaterka handlująca kokainą, skąd my to znamy? hmm
    • nieporadności fabularne, na przykład panie w agencji przeżywają wielki stres, bo wysłały do klienta prezentację z propozycjami kampanii i ktoś wkleił złe zdjęcie, zamiast produktu wrzucił zdjęcie maści na hemoroidy, no i bardzo źle jest, panika, trwoga, wizja zwolnień.
      Rozumiem, że autorka zapewne pracowała kiedyś w jakiejś agencji i czerpała pomysły z tak zwanego życia, ale tak się składa, że mam do czynienia z podobnymi kliencko – agencyjnymi działaniami i ze swojego doświadczenia wiem, że pomyłki, źle zrobione prezentacje zdarzają się dość często i choć nikt za nie nikogo nie głaska po głowie i nie wystawia do nagród, to jednak są dość stałym elementem każdej pracy, w której w grę wchodzi tzw. czynnik ludzki. Histeria bohaterów, jaka została opleciona wokół wątku podmiany tego zdjęcia wydała mi się nieadekwatna i sztucznie wypompowana dramaturgicznie.
    • irytujące bywają też dialogi, bardzo wg mnie nienaturalne. Ja rozumiem oczywiście, że nie każdemu dany jest tak absolutny słuch językowy jaki ma Masłowska, ale moim zdaniem tak jak w „Lukrze”, ludzie jednak nie rozmawiają ze sobą, taki przykład: „Już cię nie wypuszczę. Jesteś moja.” Może jestem zdeprawowana inwersją w zdaniach, ale nie przepadam za poetyką harlekinów w dialogach.
    • irytujące sformułowania typu „gdyby nie trenował, nie miałby tych wszystkich mięśni, których tak bardzo mam teraz ochotę dotknąć”. 
    • irytujące tłumaczenia zjawisk typu – „Na początek odpalam LinkedIna, biznesowy portal społecznościowy, na którym można znaleźć oferty pracy i poznawać ludzi z podobnej branży”. Moim zdaniem można takie zjawiska inaczej tłumaczyć albo wcale tego nie robić po prostu.
    • irytujące komunały w stylu „bo seks i przemoc sprzedają się najlepiej”
    • irytujące kalki zachowań typu bogata, samotna babka z super chaty fantazjująca o seksie z dostawcą pizzy

    Brak językowego słuchu, może doświadczenia powodują, że wiele kwestii w książce brzmi jak suchary ze scenariusza „Trudne sprawy”.

    Co potem?

    No a potem

    zaczęłam kartkować szybciej, bo chciałam wiedzieć, jak potoczą się losy bohaterek Julki i Anki. Czyli przypisany rozrywce klasyk.
    Mimo tych wszystkich mielizn, jakie wyliczyłam, nie sposób odmówić autorce pewnej sprawności językowej, są slogany, banały, kalki, ale żongluje nimi dość sprawnie. Akcja posuwa się do przodu, nie siedzimy, nie zamulamy egzystencji w rytm inwersji lub w meandrycznych zdaniach zsyłających na nasze dusze jeszcze większy mrok niż mieliśmy go przed lekturą. Tu mamy konkret, konkretne osoby, obserwacje na ich temat i konkretne sytuacje oraz ich zachowania, żadnych analiz i prób pogłębienia ludzkich motywacji. Akcja reakcja.

    Bohaterki i ich losy zostały skonstruowane zapewne na bazie własnych doświadczeń życiowych autorki. Śmiem zaryzykować tezę, że młodsza Julka, która poszła na studia, ale z nich zrezygnowała, a potem zarabiała jako dilerka i barmanka, jest alter ego autorki. Przypuszczenie wysnułam na bazie znajomości osobowości internetowo blogowej Malwiny Pe, osoby pozycjonującej się jako pyskata, która dostała od życia po głowie, w związku z czym ma teraz twardą, a nie miękką dupę, osoby, która się nad sobą nie użala, ludzi traktuje nieufnie, ale jak ładny chłopak powie jej, że jest ładna, to jest skłonna nawet się zakochać, bo posiada pewne problemy z obrazem samej siebie. Pająk nie ukrywa też, że pochodzi z domu, w którym obcowała z alkoholizmem ojca i jakimiś formami przemocy. Jej bohaterka też została uposażona w taką trochę dysfunkcyjną, a trochę w normie polskiej, rodzinę.

    Ogólnie problemy, z jakimi borykają się obie bohaterki, choć charakterystyczne dla pewnych grup ludzi z dużych miast i specyficznych środowisk, mogą wydać się nie takie obce większej ilości osób, przynajmniej te emocjonalne, bo w końcu każdy chciałaby kochać i być kochanym a niekoniecznie większości z nas to się udaje. Zatem jest potencjał na poczucie więzi czytelnika z bohaterkami, co samo w sobie stanowi już jakiś atut tej powieści.

    Ja osobiście od książkowych bohaterów oczekuję pewnego rodzaju przeniesienia poza ogólnie mi dostępne rejony emocjonalne, oczekuję przekroczenia pewnych moich ograniczeń w odczuwaniu i myśleniu, tu tego zabrakło, ale wystarczyło, żeby doczytać do końca i tym czytaniem się bawić.

  • 4 powody do bycia zjedzonym lepiej, czyli Eduardo Gudiño Kieffer

    Etap fascynacji literaturą iberoamerykańską, który miał miejsce w Polsce jakoś w latach 80 – tych, przeminął bezpowrotnie i nie sądzę, aby przywołanie tutaj powieści argentyńskiego pisarza Eduardo Gudiño Kieffera „Żeby cię lepiej zjeść” o wchodzeniu w dorosłość młodych ludzi w Buenos Aires w 1969 roku spotkało się z jakąś mega euforią czy nawet uprzejmym entuzjazmem. Niemniej jest kilka powodów, dla których jednak o tym napiszę.

    powód 1 – Kora

    Latem odeszła niespodziewanie. To, że była dla mnie swoistym obiektem kultu, nie ukrywałam specjalnie i nawet o tym napisałam, że jej piosenki, słowa zawsze mam w głowie. I nagle ktoś, czy to byłaś ty Ewa? (Ewa Ryszawa, to osoba przez duże O ) Więc nagle ktoś, pewnie Ona, pisze mi , że a wiesz, tekst:

    Serdecznie witam panie dziennikarzu
    Zanim opowiem panu o swych planach
    Na imię mam Gladys del Carmen
    La Torullo Gladys Semiramis
    Chcę jeszcze raz pojechać do Europy
    Lub jeszcze dalej do Buenos Aires
    Więcej się można nauczyć podróżując
    Podróżować, podróżować jest bosko
    Ciągle pan pyta co sądzę o mężczyznach
    Ach proszę pana jaki pan jest ciekawski
    Naturalnie myślę o mężczyznach
    Ale teraz muszę jechać do Buenos Aires

     I Ewa mi wtedy mówi tak, Kora wzięła z takiej jednej książki, jakiej? no tej,  ‚Żeby cię lepiej zjeść”, aha, a jak ja mogę dostać w takim razie książkę, która była taką zajebistą inspiracją, no, problem w tym, że trudno będzie.

    Sam tekst w książce, kiedy młoda celebrytka Gladys Miss Piel Dulce, twarz super kremu w jakiejś kampanii udziela wywiadu jednemu z bohaterów, znudzonemu Sebastianowi z pretensjami do bycia ponad wszystkim, jest nieco inny, ale brzmi dość podobnie, patrzcie:

    Miss Piel Dulce – Chcę jeszcze raz pojechać do Europy. Byłam już raz, wie pan we Włoszech, u dziadków, byliśmy ze trzy miesiące, strasznie się wynudziłam, nie mogłam się doczekać powrotu do Buenos Aires. Ale Znów mam ochotę pojechać, poznać Paryż, Londyn… Podróżować jest bosko. Więcej można nauczyć się jeżdżąc niż czytając, panie dziennikarzu.

    Sebastian – Co pani sądzi o mężczyznach?

    Miss Piel Dulce – Ach, jaki pan jest ciekawski!

    Ja musiałam to sprawdzić, co Korę mogło w tym zafascynować, co to musiała być za treść. Nie czytałam nigdy Kieffera, prócz Cortazara, z którego „Gry w klasy” kompletnie nic nie zrozumiałam, prócz tego, że byli kochankowie i mieli między sobą magicznie.

    powód 2 – trudno to będzie dostać

    Uważam, bardzo dobry powód, postarać się, podjąć challenge, nigdzie tego nie ma, a ja właśnie przeczytam. I nagle przypomniałam sobie, że jest jeszcze coś takiego jak biblioteki, kto dziś ma czas chodzić do bibliotek. Ewa miała czas. Na moje bezowocne apele na FB odpowiedziała, że ma znajomą w bibliotece w Wyszkowie i ona mi tę książkę załatwi. A więc biblioteka, w Wyszkowie, a więc nieznajomi mi ludzie, którym się chciało znaleźć, przekazać innym nieznajomym ludziom, ostateczne odnalezienie w innej bibliotece na warszawskiej Ochocie, przekazanie do Ewy, potem przejście wymiętolonej wydanej w latach 70 – tych książki w moje ręce, ale tylko na dwa tygodnie. Prawdziwy powrót do przeszłości, kiedy książki były towarem deficytowym.

    Jak dobrze, że są tacy ludzie jak Ewa, dla których załatwienie czegoś tak nieistotnego jak zapomniana książka, jest jednak istotne. 

    powód 3 – konstrukcja powieści

    Nie wiem, czy te argumenty na temat narracji i budowy książki będą catchy i sexy, ale powiem tyle, że kiedyś to się pisało te powieści! Nie mam pojęcia, czy pisarze w Argentynie w tamtych czasach musieli kroić swoją twórczość pod rynkowe targety, czy mieli wolną rękę i mogli sobie pisać co chcą, stąd mogły powstać rzeczy może nie za proste w odbiorze, ale naprawdę interesujące? Nie wiem tego. Wiem tylko, że rozumiem, dlaczego Kora mogła się tym zainteresować, wiem, że dziś też przeczytanie takiej książki może zadziałać jak spa dla mózgu. Będzie musiał potrenować sam bidulek, ale wyjdzie z zajęć ukrwiony, pobudzony, z poczuciem, że wow, jestem mózgiem, użyłem się, przydałem się, dałem radę!

    Dla zobrazowania tego, o czym mówię przytoczę parę z brzegu technik narracyjnych zastosowanych w tej niedługiej w sumie powieści.

    Występuje w niej w ogóle kilkoro bohaterów, kobiety, mężczyźni, różne klasy społeczne, różne aspiracje, różne charaktery. Ale autor nie ograniczył się tylko do tego, że kolejny rozdział to inny bohater który mówi w swoim imieniu. Takie coś to taniocha. Owszem, zróżnicowanie języka, różne dialekty, żargony, odmiany powstałe ze względu na różnice umocowań społecznych bohaterów występują, ale to nie wszystko.

    Mamy tu do czynienia:

    • z narracją 1 – osobową i ze zwracaniem się do ty literackiego, czyli do czytelnika z poziomu tej narracji 1osobowej właśnie
    • z narratorem wszechwiedzącym, który widzi zachowania kilku bohaterów, ale ta jego wszechwiedza nie jest taka do końca demiurgiczna, jest w jakimś sensie ograniczona i to jest na swój sposób fascynujące, że ten narrator wie, ale nie wszystko
    • z narratorem w 2 osobie, tak jak stosował to Paul Auster niedawno w powieści „Zima”, czyli mówi np. tak: i wiedziałeś już, że zrobiłeś głupio, ale potem przypomniałeś sobie, że zawsze tak robisz ( przykład jest z mojej głowy, nie z Austera, bo nie chciało mi się szukać)
    • z wywiadem Gladys i Sebastian
    • z dialogami równoległymi, na przykładzie których jaskrawo widać, że ludzie konwersujący między sobą uprzejmie podczas spotkań gadają tak naprawdę sami do siebie, a to co mówi inna osoba kompletnie ich nie interesuje.

    Tego typu zabiegi formalne mogą wydać barierą w odbiorze utworu, mogą sprawić, że mniej wyrobiony czytelnik poczuje się zdezorientowany, ciężko będzie mu dociec, kto mówi, w jakim punkcie jest akcja i czy ona w ogóle występuje? Ale kiedy wyjdzie się ze swojej strefy czytelniczego komfortu, kiedy w czytaniu wszystko jest przewidywalnie i spokojnie sobie płynie ku jakiejś poincie, kiedy zdołamy się zorientować, że samo dzianie się nie jest aż tak istotne, jak świat tych bohaterów, ich postawy życiowe, udręki, emocje. I nagle dzięki tym zabiegom narracyjnym można zobaczyć, jak świat tych argentyńskich ludzi iskrzy się i mieni odmiennością pokazaną nie za pomocą prostego opisu, tylko tego, jak ci bohaterowie mówią. Ja uważam, że to fascynujące, bardzo odmienne, nietypowe i w sumie dość karkołomne jak na literacki zabieg, nie każdy by potrafił uczynić nas szczęśliwymi czytelnikami tak manipulując narracją.

    powód 4 – świat się zmienia, ale my nie bardzo

    czyli chodzi w skrócie o uniwersalność tej powieści.
    To nie jest książeczka tylko o jakichś młodych intelektualistach, grubych konsjerżkach, dziewczynach z prowincji chcących robić karierę, rzezimieszkach i złodziejach z Argentyny z roku 69. To jest rzecz o ludziach w ogóle. Wciąż też o nas, o tym, że ludzkie aspiracje, emocje, potrzeby pozostają takie same niezależnie od czasów czy miejsca.

    A więc jest to tym, że dzieciństwo to ciężki na ogół okres:
    „Ale zostawmy filozofię. Moje dzieciństwo – jak wszystkie dzieciństwa – pełne było rzeczy pięknych. I brzydkich, jak wszystkie dzieciństwa.”

    O tym, jak ciężko nam zdobyć porozumienie z drugim człowiekiem, bo przez większość czasu, kiedy wchodzimy w interakcję z kimś myślimy o tym, czy włosy nam się nie potargały:
    „A ona spaceruje po pokoju cały czas ze szklanką w dłoni, taka elegancka, taka elastyczna, taka obojętna wobec tego, co on mówi teraz, bo jest zbyt zajęta naśladowaniem samej siebie.”

    O tym, że singielstwo to pójście na łatwiznę:
    być samym to żadne bohaterstwo. Zwykłe tchórzostwo, zwykły śmieszny strach, zwykła nędza, zwykła impotencja, zwykła retoryka. Choć czasem sprawia to wrażenie odwagi.”

    I tak dalej.

    W każdym razie ta powieść nie jest zapisem ideologii świata hippisów z Buenos Aires ani też dekadenckie studium losów jednostki na tle egzotycznej scenerii, jest to udana próba poszukiwań, odpowiedzi o co nam ludziom w ogóle w życiu chodzi, kim jesteśmy a kim chcielibyśmy być, jak wyjść poza znienawidzone ramy i jak uświadamiać sobie, że będzie to trudniejsze niż przypuszczaliśmy o ile w ogóle wykonalne jest nie być tylko sobą.

  • “Ślepnąc od świateł” – czy to jest możliwe?

    Serial  “Ślepnąc od świateł” ma teraz swoje 5 minut, głośno o tym jest, komentarze są, opinie są, wyrazy nieuznania i całkiem uznania, zdania podzielone i spójne, memy są nawet. Jak wiadomo polska produkcja w dużej, wręcz potężnej stacji, w tym przypadku HBO, pobudza wyobraźnię, bo pozwala myśleć, że też mamy fajne historie do opowiedzenia, nie tylko Lena Dunham ma.

    Mam szczególny sentyment do tej produkcji. Trudno uwierzyć, ale czekałam na nią! Moja pierwsza recenzja na tej zacnej stronie jest właśnie o książce Jakuba Żulczyka „Ślepnąc od świateł”. Nienazbyt pochlebne miałam zdanie o tej książce, chociaż jakaś taka weselsza wtedy byłam i mniej spięta, ale wiadomo, lata lecą człowiek raczej nie staje się weselszy, a wręcz przeciwnie. Wracając do tej recenzji sprzed 4 lat. To bardzo się w nią wczułam! I mam dowód, że na produkcję na podstawie książki czekałam z myślą taką oto:
    „ … to na film zapewne pójdę, wierzę, że Skonieczny doda tej fabule jakiegoś smaku, którego książka jest niestety kompletnie pozbawiona.”

     4 lata później październik

    Doczekałam się, Krzysztof Skonieczny, Jakub Żulczyk i HBO Polska wypuścili serial.

    Czy się nie zawiodłam? Czy Skoniecznemu udało się uczynić literacką kanwę filmowym/serialowym dziełem? Czy ich ciężka praca, jak lubią opowiadać w wywiadach, nad tą produkcją przyniosła pożądane efekty?

    Ja bym powiedziała, że i tak i nie. Nie jest to wielkie dzieło przywołujące od razu na myśl filmowe obrazy reżyserów typu Cronnenberg, Tarkowski, Żuławski czy Coppola, na których próbował wzorować się reżyser, ale nie jest to też jakaś nadmuchana, pretensjonalna nuda. Serial jest nierówny i momentami męczący, ale nierzadko też łapie za łeb, choć nie za często.

    Wszystko co w tej produkcji się pojawia tuż obok ewidentnych zalet ma od razu przypisane niedociągnięcia, nie jest to serial w sposób czysty ani dobry ani jednoznacznie zły.

    może najpierw o klimacie, czyli

    jak się ślepnie od świateł w Warszawie

    To akurat właśnie się udało. Nie ma tu gangsterki a la Pasikowski czy Vega, chociaż akcenty są, nie powiem. Jest dużo konwencji poupychanych tak, żeby unaocznić widzowi wizję Warszawy jako miasta zatrutego, brudnego, szarego, zaropiałego, unurzanego w smogu, mgle, grudniowej mżawce, w beznadziei i w złu. Otwarcie serialu, sekwencja scen miasta widzianego z okien samochodu, smutni ludzie, smętne budynki, szarości i mgła, grudniowy klimacik nie pozostawiający nadziei, że maj przyjdzie wcześniej, w tle piosenka Maanamu „Boskie Buenos”, od razu wrzucają widzowi trop: rzecz będzie o tym, że bohater jest tu z musu, na chwilę, ale chce wyjechać, do Buenos i tam będzie miał sielankę, ale czy się uda?

    Przez kolejne parę dni z życia bohatera ekskluzywnego dilera Kuby będzie właśnie tak: szaro, buro, brzydko, smętnie i ciemno. momentami też przerażająco, bo w narrację reżyser wplata często sceny oniryczne, apokaliptyczne, więc gryziemy się z sumieniem bohatera, nasiąkamy jego lękami i jest nam jeszcze gorzej i zimniej niż było. To tak na zachętę. Ale ja osobiście lubię taki klimat w filmach, nie bawi mnie słońce Toskanii, słońce istnieje w życiu sporadycznie, większość wszystkiego przebiega w podziemiach i w mżawce.

    Klimat tego filmu, jego szarości i apokaliptyczne akcenty pozwalają odbierać go nie tylko jako przygody dilera Kuby czy perypetie warszawskich mafii. Cała ta formalna otoczka narzuca myślenie o bohaterze jako postaci tragicznej, jak my przecież, która coś chce, a nie może, która żyje w niezgodzie ze sobą i dlatego świat za jego oknami jest zawsze szary, która jest jak czechowowskie siostry, chce jechać do mitycznej Moskwy a wiadomo od razu, że tam nie dotrze, ale mimo to śledzimy co dalej, bo a nuż spełni się głupie powiedzenie „nigdy nie wiesz co cię spotka”. Niestety. Przeważnie wiadomo. Więc jeździmy po mieście i oglądamy te siedliska katastrof i ludzkich żenad z nikłą nadzieją na cud. W tym wszystkim bardzo pomaga ścieżka dźwiękowa. Kiedy ja w jednej scenie słyszę dżwięki klawiszy Lombardu “Adriatyk, ocean gorący” mam dreszcze.

    I tu trafiają się sceny, dla których warto na ten serial zerknąć, sceny, które śmiało nazwać można „epickimi”. Jest w nich wielki rozmach i pod względem konstrukcji i ich wymowy, scena u króla telewizji podczas party, scena w domu konstancińskiej znudzonej bogatej housewife, tragicznie samotnej i pustej, sceny w domach pretensjonalnych hipsterów, scena antycypująca prawdziwe wydarzenie, czyli kiedy naćpany celebryta (grany przez Cezarego Pazurę, wielki zresztą aktorski come back) jedzie porshe, pije sobie elegancko przy tym wódeczkę i zabija na pasach kobietę, scena w klubie, kiedy raper rapuje trzymając za cycki tabun nagich, wijących się w udawanej ekstazie kobiet, kiedy mu się wydaje, że ma u stóp cały świat na skutek miliona odsłon na Youtubie, a okazuje się, że to jednak fikcja. Więc są to sceny moim zdaniem – rzadko spotykane w polskich serialach.

    No ale.
    Są i zgrzyty.

    Kuba aka Kamil

    Jest nim główny bohater. Chociaż i tak jest o niebo sympatyczniejszy niż w książce. Tam autor nie potrafił wzbudzić w czytelniku sympatii do niego, a wiadomo, że do ludzi z mocno porysowanym morale miewa się sympatię też, wystarczy wspomnieć choćby Tony’ego Soprano, w którym nawet wręcz się kochałam.
    Więc w serialu jest lepiej. Diler celebrytów Kuba grany przez naturszczyka, rapera Kamila Nożyńskiego (poznajcie Saful Dixon 37) został wybrany do roli po warunkach. I nikt tu się z tym specjalnie nie kryje, że Nożyński nie dostanie raczej wnet propozycji od Krzysztofa Warlikowskiego. A warunki fizyczne do grania roli chłopaka z prowincji, konesera i adepta sztuki, który jednak głupi taki nie jest, żeby przez lata wynajmować kawalerkę na spółkę z dwiema osobami i brać na rękę 1500, no to warunki na to ma. Jest wizualnie jednocześnie delikatny, jak i twardy, nieprzenikniony jak i transparentny, uśmiecha się kącikami ust w dół i ma płaski nos, ale w oczach zastanawiający smutek. Dopóki się nie odzywa, a tylko jest – jest super. Sprawy komplikują się, kiedy bohater próbuje się emocjonować. Brakuje warsztatu, chęci są, ale niestety. Lecz co Kamil dowygląda, to plejada naszych tuzów Więckiewicz, Frycz, Chabior, Pazura – dogra. Oprócz flamy dilera Kuby, nad którą spuszczę litościwie zasłonę milczenia, inne kobiety jak Ewa Skibińska grająca konstancińską pańcię i przyjaciółka bohatera Pazina grana przez Martę Malikowską są tu krzepiąco wiarygodne w tym co pokazują i co mówią. I historia jakoś się toczy.
    W sumie dobrze, że Skonieczny dobrał do serialu na główną postać nieograną twarz. Nie wiem, może gdyby tam zagrał aktor o umiejętnościach np. Dawida Ogrodnika byłby to zupełnie inny film? Może o to chodziło? O jakiegoś rodzaju nieporadność bohatera, który ze wszystkich sił starał się być ponad to gówno, w które wszedł, być kimś i wszystko kontrolować a tak bardzo, tak bardzo mu się to nie udawało, bo nie jest to po prostu możliwe, żeby trzymać wszystkie linki. I to na jego twarzy w chwilach emocjonujących, w tonie jego głosu było czuć, tę niepewność, sztuczność wywołaną zdziwieniem, że coś idzie nie tak, jak zakładał. W sumie – ludzka sprawa.

    podsumowując…

    Nie będę się rozwodzić nad szczegółami, jak to diler Kuba sprzedawał towar, wszedł w dziwny układ i nie mogąc się z niego wywikłać popadł w kłopoty stające na przeszkodzie w jego wyjeździe na wymarzone wakacje do Buenos. Te kilka ostatnich dni w roku nie jest tylko zapisem gangsterskich przygód bowiem. Jest to raczej epicka opowieść o szarym mieście, szarych ludziach, ambicjach spełnianych lub nie, ale przeważnie nie, lub o kosztach ich spełnień, opowieść o tym, jak bardzo różni się to, czego pragniemy od tego co mamy i co możemy dostać, o tym, że wszyscy jesteśmy lub bywamy jednakowo zawiedzeni i właśnie całkiem sprytnie i inaczej można zobaczyć to z perspektywy pozornie wyabstrahowanej z takiego życia jak nasze  – osoby narkotykowego dilera.

    Więc czy ja rekomenduję oglądanie? Nie odradzam. To już uważam sporo.

    fot. zdjęcie główne za filmweb.pl

  • „Billions” w HBO, czyli kanapka dla hippisów

    HBO otworzyło swoje drzwi na pokoje otwartemu internetowi we właściwym momencie. Nastąpił u mnie pewien przesyt produkcjami Netflixa, zwłaszcza, że ich algorytm uważa, że najodpowiedniejsze dla mojego profilu będą seriale z niewydarzonymi 30 latkami, które gra ciągle ta sama aktorka. A ja przecież nie mam 30 lat, reszta może się zgadzać. Ale mniejsza z tym. W każdym razie możliwość oglądania seriali i filmów na HBO GO przez miesiąc za darmo, a potem za jedyne 29 zł miesięcznie sprawia, że serwery stacji zapłonęły.

    Pojawiło się kilka nowych produkcji, które mnie interesują, np. „Tu i teraz” z sepleniącą Holly Hunter i problemem fikcji, jaką jest prawilność i amerykańska polityczna poprawność jeśli chodzi o stosunek amerykańskich obywateli do rasy. Wydźwięk jest taki mniej więcej, że problem rasizmu istniał – i mimo wysiłków i starań różnych białych ludzi o pięknych duszach – problem ten nadal dobrze się miewa.

    I druga produkcja, której wchodzi już 3 sezon – „Billions”.

    To jest taki obraz, który autentycznie wypełnił mnie silnym egzystencjalnym smutkiem i lękiem, że wszystko na nic, że nasze poczucie bezpieczeństwa, jakie nosimy w sobie ochoczo lub mniej ochoczo wychodząc co rano gdzieś świadczyć usługi pracy na rzecz bogatszych i sprytniejszych od nas, to ułuda. To serial, który uświadomił mi, że cały ten system, to Golem na glinianych cienkich nóżkach, że on padnie. Albo pada. Teraz. I nic nie da się z tym zrobić.

    O co chodzi w „Billions”?

    Przede wszystkim serial ma dobrze skonstruowanych bohaterów.
    Są dwaj główni, antagoniści. Jeden uosabia władzę, prawo, stare pieniądze, kamienice na Upper West Side. Stare pieniądze, czyli zdobyte przez ojca, to jak szlachectwo, są uprawnienia do członkostwa w dziwnych klubach, gdzie siedzi się na skórzanych kanapach w poluzowanych frakach, sączy whisky i pali stare cygara przechowywane w sejfach. Gość jest prokuratorem, ma więc trochę mało kasy, ale tata mu pożycza.

    Drugi, jego przeciwnik, jest reprezentantem mitu od pucybuta do miliardera. Mały spryciarz z przedmieść, dla którego najwstydliwszą rzeczą na świecie było to, że ojca nie było stać na to, żeby kupić mu BMX-a. Facet jest genialnym banksterem i stworzył firmę zajmującą się funduszami inwestycyjnymi, innymi słowy spekulant manipulujący dużymi rynkami, zdobywający pieniądze niekoniecznie w czysty i klarowny sposób.
    Pierwszemu zależy, żeby w imię prawa udupić drugiego, bo przecież prowadzi połowę interesów nielegalnie a sprawiedliwości musi stać się zadość.
    Obaj oczywiście wiedzeni żądzą pieniędzy, władzy grają nieczysto i cały serial opiera się na tym, że raz jeden jest na wierzchu a raz drugi i ciągle sobie podkładają świnie.

    Oczywiście przez dwa sezony byłoby to nudne, więc są pikanterie, czyli ich protagoniści, nigdy nie wiadomo czy w tym protagonizmie jakoś specjalnie szczerzy. Są ich żony, które grają w tych układach mocno istotne role, są genialni finansiści o niesprecyzowanej płci, są typowi samce, nieudacznicy, intryganci i potentaci metalowi od czasów wojny secesyjnej niemalże. Jest cała galeria postaci, która skutecznie pcha akcję tak, że są w niej zwroty w najmniej oczekiwanych momentach. Kiedy już nam się zdaje, że gubernator będzie jeszcze większym gubernatorem, już przeszłość wyciąga trupa z szafy i nici z tego, już kiedy nam się wydaje, że miliarder w spokoju posączy wino z żoną na tarasie swojego obciachowego zamku w Hamptons, nagle okazuje się, że ktoś go wydał w imię czegoś tam i FBI puka do jego drzwi niczym stroskany Jezus, wprowadzić na drogę poznania i prawdy.

    Tak że dzieje się.

    Bobby Axelrode kontra Tony Soprano

    Na początku tak sobie to oglądałam z musu, bo nic innego nie było ciekawszego. Irytowała mnie w tym serialu przewidywalność i to, że wszystko od razu było oczywiste. Każda mina, każdy grymas bohatera jasno pokazywały, jakie bohaterowie mają intencje, czy kłamią, czy akurat są szczerzy, zero niejednoznaczności, znaków zapytania stawianych przed widzem. Twórcy założyli, że widz jest lekko głupawy, więc musi wiedzieć od razu o co chodzi, wszystko wytłumaczone, podkreślone dwa razy, żeby nie było nieporozumień. Nie lubię tego.

    W tym momencie zatęskniłam za Tonym Soprano, który wydał się w porównaniu z tymi facetami poczciwiną piorąc swoje pieniądze w firmie zajmującej się utylizacją śmieci i próbując utrzymać kilku włoskich mafiozów w ryzach. Są podobieństwa między bohaterami „Billions” a Tonym. Są w obu serialach podobne wątki, że jeśli na kimkolwiek w życiu srodze można się zawieść, to na najbliższej rodzinie. Podobna była chęć we wszystkich bohaterach polegająca na obsesyjnym posiadaniu władzy i kontroli nad wszystkimi i wszystkim w celu udowodnienia światu i swoim ojcom, którzy nimi skrycie gardzili, że są owszem cool samcami alfa. Tony miał ręce umazane krwią jakichś niesubordynowanych żołnierzy mafii, a tamci mieli na sumieniu losy emerytur, świadczeń socjalnych i bytu społecznego całych miasteczek, które stanęły na drodze w ich sporach o kasyna czy wyborcze cele. W ten czy inny sposób ci bohaterowie byli panami życia masy innych ludzi.

    To co różni te produkcje i co sprawia, że „Rodzina Soprano” jest serialem wybitnym a „Billions” tylko poprawnym, to to, że Tony był bohaterem złożonym i chociaż zajmującym się tematami tak bardzo nam odległymi, to każdy widz mógł się z nim utożsamić. To decyduje, czy obraz jest więc dziełem czy produkcją. Nie ma znaczenia, że nas nie będzie ścigać FBI i nie będziemy obracać milionami. W grubym, chamowatym, drapiącym się rano po dupie Tonym w za dużych gaciach, w facecie z manią wielkości pomieszaną z obsesyjnym lękiem objawiającym się atakami paniki – zaryzykuję twierdzenie – można dojrzeć kawałek samego siebie. Widz nigdy nie wie tak naprawdę co kryje się za grymasami i słowami Tonego, przeczuwa tylko jego niepewność i, mimo że nasz bohater bezwzględnie zabija przeciwników, trzyma się za niego kciuki, żeby „wygrał”.

    Bohaterowie z „Billions” zaś są papierowi. Przewidywalni do bólu zębów. Wiemy, że mają trzy namiętności – władzę, pieniądze i żeby pogrążyć tego drugiego. Nic poza tym. Są tam próby ich uczłowieczenia, np. finansista kocha żonę i jej nie zdradza, a gubernator uprawia sado – masochistyczny seks ze swoją z kolei żoną. Poza tym zawsze wiadomo, o co im chodzi.

    Irytujące dla mnie było też to, że scenarzyści nie stosują się do czechowowskiej zasady strzelby, która jeśli była w I akcie, to w III musiała wystrzelić. Tu tą strzelbą było właśnie to sado – macho gubernatora. Od takiej sceny zaczyna się 1 odcinek. Można się więc spodziewać się, że to wystrzeli, że to będzie hak na gubernatora, który go pogrąży, ale wchodzimy w 3 sezon i nic takiego się nie dzieje.

    Dziwi mnie też postać gubernatora dobranego jakoś nie po warunkach. Jest grubym łysiejącym safandułą, który jednakże ma szalenie przystojną szykowną żonę. W dodatku żona ta jest wobec niego zaskakująco lojalna. Trudno dociec w sumie dlaczego, bo gość mocno nadużywa jej wiedzy czy pozycji dla własnych celów, a mimo to ona nadal jest przy nim. Ewidentnie scenarzyści nie skupiają się na badaniu jakichś niuansów emocji i napięć między małżonkami. Gra tam toczy się na innym polu. Tym właśnie, który mnie tak przygnębił.

    Billions kontra Blake Carrington

    Serial ten dobitnie pokazuje, że w Stanach ludzka masa to nie jest coś, co się liczy. Społeczeństwo to tacy biedni frajerzy, którzy całe życie pracują na nic, żeby potem odbierać to nic, a na szczycie drabiny stoją rynkowi manipulanci z nowego bądź starego rozdania, którzy szafują synekturami, kasynami, ulgami, zniżkami, dobrodziejstwami, a nieposłusznych strącają w biedowanie na etacie albo za kratki. To jest taka garstka, która miewa się dobrze, reszta nie ma nic do gadania, wszystko dzieje się ponad ich głowami.

    Nie żeby to w filmografii była jakaś nowość i dopiero teraz docierały do nas wieści zza oceanu, że cały świat leży w rękach paru sprytnych gangsterów finansowych i skorumpowanej, zakłamanej władzy na ich paskach. Wystarczy przypomnieć sobie poczciwego Blake Carringtona, który w latach 80 – tych miał w rękach całe Denver i pola naftowe, a cała reszta to ewentualnie sprzedajni szoferzy czy poczciwi inżynierowie naftowi no i sekretarki, który mogły zostać żonami. Wiedzieliśmy, że są bogaci, średnio sytuowani, kongresmeni i biedni. Niemniej, raczej nie opowiadano nam co też Blake robił, żeby trzymać swoje pola naftowe w garści, skupiano się na wątkach jego sióstr z kosmosu, awanturniczych byłych żon i synach gejach.

    Tym razem rzecz ma się inaczej. Filmowi twórcy chcą nam powiedzieć, że sprawiedliwość to, serio, jest fikcją, i że ogólnie nie mamy co liczyć na coś takiego jak społeczne awanse pozyskiwane siłą własnego umysłu, talentu czy zdolności.

    My hippisi

    Być może moje myślenie jest naiwne, bo każdy już wie, że TO kiedyś musi upaść. Ten system w obecnym kształcie nie przetrwa. Że jesteśmy w rękach garstki oślepionych poczuciem wielkości facecikow trzymających w swoich szklanych biurach sterniki do naszych żyć. Że kiedy banksterom pękną bańki finansowe, to biedaczki z kredytem we franku w Warszawie zbiednieją w ciągu paru lat tak, że na urlop bedą mogli sobie wyjść co najwyżej na ławkę przed blok, a na emeryturze jadać suchary i zupę z liści.

    Ale w dialogu gubernatora z jego bogatym ojcem było coś takiego, co mnie osłabiło i sprawiło, że dotarło do mnie, że nie ma już żadnego sposobu na jakikolwiek eskapizm, a Szwecja już i tak nie przyjmuje imigrantów, że to koniec, nie ma nadziei.

    Otóż jest taka scena w serialu – stoją sobie dwaj panowie w przechowalni cygar, gdzie jest odpowiednia wilgotność i temperatura dla mieszkańców tj. dla cygar, i syn mówi ojcu, że nie pójdzie prosić metalowego potentata o wsparcie, bo nie są to czasy monarchii, a potentat to nie Król Słońce, na co ojciec odpowiada synowi z lekceważeniem:

    – synu, mówisz jak hippis.

    I to nam chyba tylko zostało, obejrzeć kolejny odcinek, założyć dzwony, kupić trawkę i pojechać na Woodstock.

  • Związki w czasach tindera, czyli redefinicja

    Tinder i czego tak właściwie szukamy?

    Nie chciałam dziś iść do kina na rosyjski film „Niemiłość”, którego diagnozą jest współczesna niezdolność do okazywania, posiadania emocji i uczuć. Mam i tak za wysoki poziom scynicznienia w tym temacie, więc nie chcę sobie dokładać przykładów, że miłość to dziś towar nawet nie tyle deficytowy, co po prostu na wspólne życie nierzadko niewystarczający. Klikałam więc bezmyślnie po Netflixie, który jak należało się spodziewać, na wszystko przygotował nam odpowiedź. (Tak to jest już przedsionek dystopii z Black Mirror). Wygrzebałam niepozorny film, nie miałam go nawet w moim newsletterze!, o błahym tytule „Nowość”.

    Jest to dość skromny materiał, nie zawiera fajerwerków, ani głębokich analiz społecznych. Skupia się na parze głównych bohaterów żyjących gdzieś tam sobie w Stanach, ale anturage nie ma tu większego znaczenia, wedle nowej myśli, że biali ludzie z klas średnich mogą w sumie żyć wszędzie, jeśli zechcą. Wchodzimy za to w emocje pary młodych, ładnych ludzi. Nie bez znaczenia, przynajmniej dla mnie, jest fakt, że młodego mężczyznę gra Nicholas Hoult, kultowy Tony Stonem ze „Skins” i nieporadny nastolatek z „Był sobie chłopiec”.

    Patrzcie. (nie, nie kochałam się w nim, jestem już za stara)

    Był sobie chłopiec – fot. za Kulisy kultury

    Skins – fot. za fanpop.com

    Tak więc on przystojny, wysoki, ma niebieskie oczy, ona młoda, apetyczna, bursztynowe oczy i zdrowe, długie włosy traktowane w sposób nonszalancki. Ogólnie swoje idealne ciała traktują jak coś co jest oczywiste i coś co jest narzędziem odczuwania miliona rozkoszy, przyjemności i przyjmowania ekscytujących bodźców bez końca płynących ze świata. Kamera fokusuje się głównie na ich twarzach, na wyrazie ich oczu, na grymasach, innymi słowy chodzi tu o skupienie się na tym, co mogą ci ludzie odczuwać względem siebie nawzajem i względem siebie samych.

    Film niespodziewanie podrzuca jakąś odpowiedź na pytanie, jak na nowo, w czasach tindera, aplikacji randkowych zdefiniować miłość. Jak ją w ogóle zidentyfikować, kiedy wszystko dzieje się szybko, łatwo i kiedy internet podrzuca nam szybko odpowiedź na jakiś zawód w relacji z innym człowiekiem, czyli innego człowieka, który też prawdopodobnie nie będzie odpowiedzią na nasze oczekiwania i potrzeby.

    Bohaterowie Martin i Gabi spotykają się umawiając się przez aplikację na niezobowiązujący seks, akurat bowiem tego wieczora nie udały im się inne umówione seksy. Okazuje się jednak, że powstał zalążek przyszłego uczucia, czyli zaciekawienie. Rozmawiali ze sobą i byli sobą wzajemnie zainteresowani. Na takich spotkaniach, każdy kto zaliczył kilka takich mityngów, wie, że to prawdziwy rarytas. Seks okazał się taki, jakiego oczekiwali oboje, dlatego jak przystało na te czasy – szybko zdecydowali się zamieszkać razem i wylogować z aplikacji randkowych z entuzjastycznym okrzykiem – Jebać bycie singlem.

    Potem dopiero zaczęły mnożyć się w nich pytania.

    Czym może być ta miłość dziś

    Pytani na przykład przez znajomych, czy kochasz ją/jego odpowiadali „myślę, że tak”, ale nie nie wiedzieli, czy miłość to:

    • wstęp do merkantylnych transakcji?
    • czy to, co fałszywie wbił nam do głowy romantyzm, że miłość to bycie dwiema połówkami tego samego i przy okazji lekarstwo na samotność?
    • czy to wieczny stan uniesienia, pragnienia dwojga idealnych, pozbawionych wad ludzi w jakimś idyllicznym raju?

    Z pewnością młodzi, piękni, bez trosk finansowych ludzie ci przywykli do tego, że odczuwanie ekscytacji i przyjemności to warunek sine qua non, aby uznali swoje życie za udane. W związku z tym wykluczały się obowiązki typu rodzina i dzieci, nie bardzo też przygodne seksy w klubie czy z ludźmi z tindera. To może by tak coś pośredniego. Razem, ale bez zamykania się na innych, wspólnie, ale bez odcinania się od ekscytujących bodźców płynących do atrakcyjnych ludzi z zewnątrz.

    Spróbowali więc czegoś, co jest największym wyzwaniem współczesnego życia emocjonalnego, tj. mariażu pomiędzy poczuciem przynależności i poczuciem swobody, oparciem, stabilnością, ale i wolnością i autonomią.

    Kochać i być wolnym – czy to się uda w ogóle?

    Cóż się okazało?
    To, że w głębi ducha, niezależnie od wieku, w jakim jesteśmy i sposobów w jakich poznajemy innych, jesteśmy ludźmi, którzy najwyżej cenią sobie wyłączność.

    Jeśli przytrafi się problem, chcemy, by był on rozwiązywany wspólnie z bliską osobą, tak szybko, czule i z oddaniem jak w czasach, kiedy byliśmy niczego nieświadomymi oseskami i dostawaliśmy od matek wszystko, czego nam było trzeba. Takich samych relacji, jak pierwotnych relacji z matkami, oczekujemy potem od partnerów. Oddania. Żeby jak źle, to był i wsparł tu i teraz, nie rano i nie później. Natychmiast i bezwarunkowo.

    W jakiś wywiadzie w ostatnim „Przekroju” filozof Alain de Botton słusznie zauważa, że miłość to nie jest naturalny stan, tylko ogromny wysiłek po prostu. To nie jest galop na jednorożcu na drugą stronę tęczy, tylko wybór implikujący ciężką robotę nad sobą, nad układem, o którym się myśli, że it must be the love.

    Ci bohaterowie zdobyli się na wykrzesanie jakichś zwiastunów dojrzałości z siebie. Przyznali decydując się na wybór siebie, że są nieidealni, że bali się zawsze przyznać do tego, że zawiodą, nie spełnią oczekiwań i że te właśnie lęki killują większość, nawet dobrze rokujących emocjonalnych układów.

    Najczęściej górę bierze zniechęcenie i rozczarowanie tym, że układ okazał się mniej dopasowany do naszych potrzeb i wyobrażeń niż na początku się zdawało. Tak było w przypadku pary pokazanej w głośnym i skandalizującym filmie Gaspara Noe „LOVE”. Co wskazuje na to, że same chęci, wielka namiętność, magia, piękne ciała, duże członki, jędrne cycki, dobra wola, naprawdę mogą okazać się niewystarczające.

    Ale jak film „Nowość” pokazuje, czasami ktoś tam zdobywa się na odwagę wzięcia na klatę znużenia, irytacji, zawodu i rozczarowań i tym poświadczyć istnienie jakiegoś uczucia do drugiej osoby. Przynajmniej w fazie deklaracji. I jeśli przyjąć skandynawski model myślenia o związkach, że nigdy nie ma się nikogo na zawsze, a ludzie towarzyszą nam na poszczególnych etapach naszego życia, ale na danym etapie na wyłączność, to okazuje się, że nawet tinder tego nie jest w stanie zepsuć.

  • zjedz kanapkę