• „Billions” w HBO, czyli kanapka dla hippisów

    HBO otworzyło swoje drzwi na pokoje otwartemu internetowi we właściwym momencie. Nastąpił u mnie pewien przesyt produkcjami Netflixa, zwłaszcza, że ich algorytm uważa, że najodpowiedniejsze dla mojego profilu będą seriale z niewydarzonymi 30 latkami, które gra ciągle ta sama aktorka. A ja przecież nie mam 30 lat, reszta może się zgadzać. Ale mniejsza z tym. W każdym razie możliwość oglądania seriali i filmów na HBO GO przez miesiąc za darmo, a potem za jedyne 29 zł miesięcznie sprawia, że serwery stacji zapłonęły.

    Pojawiło się kilka nowych produkcji, które mnie interesują, np. „Tu i teraz” z sepleniącą Holly Hunter i problemem fikcji, jaką jest prawilność i amerykańska polityczna poprawność jeśli chodzi o stosunek amerykańskich obywateli do rasy. Wydźwięk jest taki mniej więcej, że problem rasizmu istniał – i mimo wysiłków i starań różnych białych ludzi o pięknych duszach – problem ten nadal dobrze się miewa.

    I druga produkcja, której wchodzi już 3 sezon – „Billions”.

    To jest taki obraz, który autentycznie wypełnił mnie silnym egzystencjalnym smutkiem i lękiem, że wszystko na nic, że nasze poczucie bezpieczeństwa, jakie nosimy w sobie ochoczo lub mniej ochoczo wychodząc co rano gdzieś świadczyć usługi pracy na rzecz bogatszych i sprytniejszych od nas, to ułuda. To serial, który uświadomił mi, że cały ten system, to Golem na glinianych cienkich nóżkach, że on padnie. Albo pada. Teraz. I nic nie da się z tym zrobić.

    O co chodzi w „Billions”?

    Przede wszystkim serial ma dobrze skonstruowanych bohaterów.
    Są dwaj główni, antagoniści. Jeden uosabia władzę, prawo, stare pieniądze, kamienice na Upper West Side. Stare pieniądze, czyli zdobyte przez ojca, to jak szlachectwo, są uprawnienia do członkostwa w dziwnych klubach, gdzie siedzi się na skórzanych kanapach w poluzowanych frakach, sączy whisky i pali stare cygara przechowywane w sejfach. Gość jest prokuratorem, ma więc trochę mało kasy, ale tata mu pożycza.

    Drugi, jego przeciwnik, jest reprezentantem mitu od pucybuta do miliardera. Mały spryciarz z przedmieść, dla którego najwstydliwszą rzeczą na świecie było to, że ojca nie było stać na to, żeby kupić mu BMX-a. Facet jest genialnym banksterem i stworzył firmę zajmującą się funduszami inwestycyjnymi, innymi słowy spekulant manipulujący dużymi rynkami, zdobywający pieniądze niekoniecznie w czysty i klarowny sposób.
    Pierwszemu zależy, żeby w imię prawa udupić drugiego, bo przecież prowadzi połowę interesów nielegalnie a sprawiedliwości musi stać się zadość.
    Obaj oczywiście wiedzeni żądzą pieniędzy, władzy grają nieczysto i cały serial opiera się na tym, że raz jeden jest na wierzchu a raz drugi i ciągle sobie podkładają świnie.

    Oczywiście przez dwa sezony byłoby to nudne, więc są pikanterie, czyli ich protagoniści, nigdy nie wiadomo czy w tym protagonizmie jakoś specjalnie szczerzy. Są ich żony, które grają w tych układach mocno istotne role, są genialni finansiści o niesprecyzowanej płci, są typowi samce, nieudacznicy, intryganci i potentaci metalowi od czasów wojny secesyjnej niemalże. Jest cała galeria postaci, która skutecznie pcha akcję tak, że są w niej zwroty w najmniej oczekiwanych momentach. Kiedy już nam się zdaje, że gubernator będzie jeszcze większym gubernatorem, już przeszłość wyciąga trupa z szafy i nici z tego, już kiedy nam się wydaje, że miliarder w spokoju posączy wino z żoną na tarasie swojego obciachowego zamku w Hamptons, nagle okazuje się, że ktoś go wydał w imię czegoś tam i FBI puka do jego drzwi niczym stroskany Jezus, wprowadzić na drogę poznania i prawdy.

    Tak że dzieje się.

    Bobby Axelrode kontra Tony Soprano

    Na początku tak sobie to oglądałam z musu, bo nic innego nie było ciekawszego. Irytowała mnie w tym serialu przewidywalność i to, że wszystko od razu było oczywiste. Każda mina, każdy grymas bohatera jasno pokazywały, jakie bohaterowie mają intencje, czy kłamią, czy akurat są szczerzy, zero niejednoznaczności, znaków zapytania stawianych przed widzem. Twórcy założyli, że widz jest lekko głupawy, więc musi wiedzieć od razu o co chodzi, wszystko wytłumaczone, podkreślone dwa razy, żeby nie było nieporozumień. Nie lubię tego.

    W tym momencie zatęskniłam za Tonym Soprano, który wydał się w porównaniu z tymi facetami poczciwiną piorąc swoje pieniądze w firmie zajmującej się utylizacją śmieci i próbując utrzymać kilku włoskich mafiozów w ryzach. Są podobieństwa między bohaterami „Billions” a Tonym. Są w obu serialach podobne wątki, że jeśli na kimkolwiek w życiu srodze można się zawieść, to na najbliższej rodzinie. Podobna była chęć we wszystkich bohaterach polegająca na obsesyjnym posiadaniu władzy i kontroli nad wszystkimi i wszystkim w celu udowodnienia światu i swoim ojcom, którzy nimi skrycie gardzili, że są owszem cool samcami alfa. Tony miał ręce umazane krwią jakichś niesubordynowanych żołnierzy mafii, a tamci mieli na sumieniu losy emerytur, świadczeń socjalnych i bytu społecznego całych miasteczek, które stanęły na drodze w ich sporach o kasyna czy wyborcze cele. W ten czy inny sposób ci bohaterowie byli panami życia masy innych ludzi.

    To co różni te produkcje i co sprawia, że „Rodzina Soprano” jest serialem wybitnym a „Billions” tylko poprawnym, to to, że Tony był bohaterem złożonym i chociaż zajmującym się tematami tak bardzo nam odległymi, to każdy widz mógł się z nim utożsamić. To decyduje, czy obraz jest więc dziełem czy produkcją. Nie ma znaczenia, że nas nie będzie ścigać FBI i nie będziemy obracać milionami. W grubym, chamowatym, drapiącym się rano po dupie Tonym w za dużych gaciach, w facecie z manią wielkości pomieszaną z obsesyjnym lękiem objawiającym się atakami paniki – zaryzykuję twierdzenie – można dojrzeć kawałek samego siebie. Widz nigdy nie wie tak naprawdę co kryje się za grymasami i słowami Tonego, przeczuwa tylko jego niepewność i, mimo że nasz bohater bezwzględnie zabija przeciwników, trzyma się za niego kciuki, żeby „wygrał”.

    Bohaterowie z „Billions” zaś są papierowi. Przewidywalni do bólu zębów. Wiemy, że mają trzy namiętności – władzę, pieniądze i żeby pogrążyć tego drugiego. Nic poza tym. Są tam próby ich uczłowieczenia, np. finansista kocha żonę i jej nie zdradza, a gubernator uprawia sado – masochistyczny seks ze swoją z kolei żoną. Poza tym zawsze wiadomo, o co im chodzi.

    Irytujące dla mnie było też to, że scenarzyści nie stosują się do czechowowskiej zasady strzelby, która jeśli była w I akcie, to w III musiała wystrzelić. Tu tą strzelbą było właśnie to sado – macho gubernatora. Od takiej sceny zaczyna się 1 odcinek. Można się więc spodziewać się, że to wystrzeli, że to będzie hak na gubernatora, który go pogrąży, ale wchodzimy w 3 sezon i nic takiego się nie dzieje.

    Dziwi mnie też postać gubernatora dobranego jakoś nie po warunkach. Jest grubym łysiejącym safandułą, który jednakże ma szalenie przystojną szykowną żonę. W dodatku żona ta jest wobec niego zaskakująco lojalna. Trudno dociec w sumie dlaczego, bo gość mocno nadużywa jej wiedzy czy pozycji dla własnych celów, a mimo to ona nadal jest przy nim. Ewidentnie scenarzyści nie skupiają się na badaniu jakichś niuansów emocji i napięć między małżonkami. Gra tam toczy się na innym polu. Tym właśnie, który mnie tak przygnębił.

    Billions kontra Blake Carrington

    Serial ten dobitnie pokazuje, że w Stanach ludzka masa to nie jest coś, co się liczy. Społeczeństwo to tacy biedni frajerzy, którzy całe życie pracują na nic, żeby potem odbierać to nic, a na szczycie drabiny stoją rynkowi manipulanci z nowego bądź starego rozdania, którzy szafują synekturami, kasynami, ulgami, zniżkami, dobrodziejstwami, a nieposłusznych strącają w biedowanie na etacie albo za kratki. To jest taka garstka, która miewa się dobrze, reszta nie ma nic do gadania, wszystko dzieje się ponad ich głowami.

    Nie żeby to w filmografii była jakaś nowość i dopiero teraz docierały do nas wieści zza oceanu, że cały świat leży w rękach paru sprytnych gangsterów finansowych i skorumpowanej, zakłamanej władzy na ich paskach. Wystarczy przypomnieć sobie poczciwego Blake Carringtona, który w latach 80 – tych miał w rękach całe Denver i pola naftowe, a cała reszta to ewentualnie sprzedajni szoferzy czy poczciwi inżynierowie naftowi no i sekretarki, który mogły zostać żonami. Wiedzieliśmy, że są bogaci, średnio sytuowani, kongresmeni i biedni. Niemniej, raczej nie opowiadano nam co też Blake robił, żeby trzymać swoje pola naftowe w garści, skupiano się na wątkach jego sióstr z kosmosu, awanturniczych byłych żon i synach gejach.

    Tym razem rzecz ma się inaczej. Filmowi twórcy chcą nam powiedzieć, że sprawiedliwość to, serio, jest fikcją, i że ogólnie nie mamy co liczyć na coś takiego jak społeczne awanse pozyskiwane siłą własnego umysłu, talentu czy zdolności.

    My hippisi

    Być może moje myślenie jest naiwne, bo każdy już wie, że TO kiedyś musi upaść. Ten system w obecnym kształcie nie przetrwa. Że jesteśmy w rękach garstki oślepionych poczuciem wielkości facecikow trzymających w swoich szklanych biurach sterniki do naszych żyć. Że kiedy banksterom pękną bańki finansowe, to biedaczki z kredytem we franku w Warszawie zbiednieją w ciągu paru lat tak, że na urlop bedą mogli sobie wyjść co najwyżej na ławkę przed blok, a na emeryturze jadać suchary i zupę z liści.

    Ale w dialogu gubernatora z jego bogatym ojcem było coś takiego, co mnie osłabiło i sprawiło, że dotarło do mnie, że nie ma już żadnego sposobu na jakikolwiek eskapizm, a Szwecja już i tak nie przyjmuje imigrantów, że to koniec, nie ma nadziei.

    Otóż jest taka scena w serialu – stoją sobie dwaj panowie w przechowalni cygar, gdzie jest odpowiednia wilgotność i temperatura dla mieszkańców tj. dla cygar, i syn mówi ojcu, że nie pójdzie prosić metalowego potentata o wsparcie, bo nie są to czasy monarchii, a potentat to nie Król Słońce, na co ojciec odpowiada synowi z lekceważeniem:

    – synu, mówisz jak hippis.

    I to nam chyba tylko zostało, obejrzeć kolejny odcinek, założyć dzwony, kupić trawkę i pojechać na Woodstock.

  • zjedz kanapkę