• Kanapka Francuska, czyli szukajcie straconego czasu a znajdziecie

    Teatr to dziś sposób spędzania czasu trochę ekskluzywny. Nie mówię tu o teatrach komercyjnych, w których niestety widać, że 20- te wyjście aktora na scenę w tym miesiącu jest tylko sposobem na zarabianie na życie. I to jest takie trochę smutne. Lepiej już obejrzeć jakiś stary spektakl Teatru Telewizji w TVP Kultura. Inaczej jest z teatrem Warlikowskiego. Choćby spektakl “Francuzi”.

    Taki Teatr przez duże T nie jest łatwo dostępny. Spektakle są produkcjami kosztownymi, więc dzieją się rzadko, aktorzy muszą zarabiać w serialach i gdzie indziej, więc trudno ich zebrać, no i bilety ciężko kupić, trzeba trzymać rękę na pulsie i polować na nie, no potrzeba jakiegoś większego zaangażowania niż przy wyjściu do kina.

    Osobiście nie przepadam za teatrem.

    Zawsze trochę śmieszy mnie to udawanie, że człowiek wychodzi na scenę, nagle mówi cudzy tekst a ludzie wstrzymują oddech. Nie bardzo jestem z tym na tak.

    Ale jest gość, który potrafi zrobić tak, że patrzę na to, co on zaplanował na scenę i po paru minutach przełamuję barierę niechęci do teatralnych szeptów, gestów i póz.
    Za każdym kolejnym ujęciem pojawiają się rzeczy, które wyrywają myśli z codziennych kolein, które kanalizują uwagę ku obszarom, które na codzień się porzuca, o których się nie myśli, zapomina.

    Cuda

    Takie cuda to Warlikowski. A teraz w nowej siedzibie na Mokotowie, w Nowym Teatrze.

    Na początku wchodzi się tam, patrzy na scenę i próbuje z dziecinną zaciętością dociec – o co chodzi, co autor miał na myśli, o czym to jest, jak to opowiedzieć znajomym?

    Wychwytuje się ze sceny zrozumiałe frazy typu:

    – że życie jest nudne
    – że ciągle robimy w nim nudne rzeczy, które nas nie obchodzą
    – że zawsze mówimy ludziom nie to, co chcielibyśmy powiedzieć
    – że miłość jest fajna, bo byle kto może kochać byle co

    Tak mówiła Oriana, w postaci Magdy Cieleckiej.

    No i można pomysleć sobie, ale przecież to są oczywistości. Tylko, że cała zabawa polega na tym, że to wszystko dociera do nas zupełnie inaczej niż gdybyśmy usiedli sobie na winie z kumpelką i żalili się, że życie jest ciężkie i szybko przemija albo gdybyśmy zakreślili flamastrem wers w „Alchemiku” P. Coelho.

    Całość, jaka dzieje się na scenie sprawia, że to co dzieje się na niej, to czego się nie rozumie i co kuma się bardzo dobrze nagle potraja się w naszych głowach. I wtedy nie jest aż tak ważne „o czym to jest”, ważne jest jak to wszystko zagnieżdża się w głowach, jak dzięki głosom, słowom, ciałom tych aktorów, muzyce, oprawie, scenografii wsącza się w nas i wierci jak brudny paluch w skaleczeniu.

    Nieważne są niewygodne siedzenia, 4 godzina na widowni, ciężki miniony tydzień, ważne, że przyjemność w mózgu puchnie.

    Marcel i tropy

    Kiedy wyczytałam jakiś czas temu, że Warlikowski adaptuje na scenę 7 tomową powieść, której założę się nikt z tu obecnych nie czytał, „W poszukiwaniu straconego czasu” M. Prousta, wiedziałam, że muszę zobaczyć, jak on to zamierza w ogóle ugryźć. Jak to możliwe, żeby coś takiego, tak ulotnego,opartego na zmysłach (no, ta magdalenka) przenieść na scenę. Długo czekałam, bo spektakl miał premiery w Niemczech, we Francji i dopiero w październiku ub roku w Polsce, wreszcie wiosną dotarł na swoje miejsce do Teatru Nowego.

    Widziałam wszystkie jego spektakle, ze wszystkich właściwie wychodziłam odurzona, za każdym razem z trochę innego powodu i tak samo było i na „Francuzach”.

    Właściwie można rzec, że teatr Warlikowskiego ma swój charakter pisma, ma swoje stałe punkty, wokół których obraca się przekaz. Swoimi spektaklami reżyser wchodzi w mega intelektualny dyskurs z widzem. No trzeba tam trochę poczytać i nieco się interesować otoczeniem, żeby stwierdzić, że oglądanie tego wydarzenia może potroić nasz umysł.

    W każdej z jego sztuk sprawy rozbijają się o:

    – zmierzch zachodniej cywilizacji
    – wykluczenie jakichś grup społecznych – biednych, Żydów, homoseksualistów i tak dalej
    – transpłciowość, że w sumie płeć to kwestia umowna
    – i mój ulubiony wątek – przemijanie

    W każdym, ale to absolutnie każdym przedstawieniu razem z super dobraną muzyką pulsuje w głowie widza świadomość o nieuchronności pewnego procesu, który widz aktualnie ma w dupie i udaje, że go nie dotyczy. Chodzi rzecz jasna o to, że wszystko się kończy, absolutnie każda przyjemność, nieprzyjemność, plan, mniemanie, założenie, idea i kolagen. Wszystko.

    Nie ma z tego wyjścia oczywiście, Warlikowski nie pozostawia żadnych złudzeń, okrasza tylko ten smutny proces pięknym pokazem ludzkiego miotania się między pragnieniem miłości, niespełnieniem, żądzą władzy, pieniędzy, nikczemnością, wielkością.

    Ludzie, którzy pokazują to na scenie są czymś więcej niż postaciami jakąś hrabiną czy księciem, są figurami uosabiającymi nasze własne lęki, potrzeby, pragnienia, obawy i skarłowacenia. Doskonale ubrani, świetnie wygimnastykowani nie sprzedają nam byle czego oprawionego w pazłotko.

    f

    fot. za www.kulturaonline.pl

    Wychodzimy stamtąd i w uszach jest ciągle to pulsowanie. Ta świadomość, że niby nic takiego życiowego się nie wydarzyło, a jednak jest inaczej. Nie można zasnąć, tęsknota się wzmaga, ale umysł pozostaje spokojny.

    Udało się.

    Nie zidiocieliśmy.

    Wciąż jest to coś, co nie pozwala myśleć, że to wszystko co mamy w sobie jest nieważne.

    fot. główne – za www.culture.pl

  • Fúsi, czyli kiedy życie mówi ci NIE

    Uwielbiam skandynawskie kino.

    Kiedy film powala mnie na wstępie widokiem zapierającym dech, kaskadami barw, egzotyki, spektakularności to ja patrzę na to z niechęcią. Nie znoszę takiego wdzięczenia się w kinie. Lubię takie filmy jak Fúsi. Lubię, jak dzieje się w Islandii.

    Widzę pierwszy kadr z filmu, płyta lotniska, szaro jest, buro, totalnie nijako, widać wózki bagażowe, na które pracownicy obsługi wyrzucają bagaże z samolotu. Wiadomo od razu po tempie, w jakim rusza się kamera, po barwach i klimacie, że nie, zza węgła nie wyskoczy zaraz Bruce Wiilis i nie urządzi Szklanej pułapki. Wiadomo od razu, że tam się nic nie zdarzy, że tak jest co dzień i nagle robi mi się głupio, że czasem narzekam. Mogłabym mieć w sumie gorzej, pracować przy wyładunku bagażu i mieszkać nadal z matką.

    Ale czy tylko o to chodzi? Żeby się tanim kosztem pocieszyć, że inni mają gorzej albo tak samo słabo?

    Lubię skandynawskie kino, bo nikt w tych filmach niczego nie udaje. Rozmowy są rzadkie, jeśli już to jak wszystkie rozmowy – właściwie o niczym, to co ważne rozgrywa się na poziomie działań  bohaterów i ich uśmiechów, które też zdarzają się rzadko, ale kiedy wystąpią, to wiemy, że właśnie tak wygląda szczęście i wcale nie jest ono na Hawajach, w 100 orgazmach na minutę, tylko głęboko w nas, tylko jest pewien problem. Dość trudno to dostrzec.

    Fúsi ma skończone 40 lat. Wymyka się standardom przyjętym w społecznościach. Nie przeszkadza mu, że jest gruby, że łysieje a nosi długie włosy, że nie ma żony ani dziewczyny, że mieszka z zaborczą matką, że nie chodzi z kolegami na piwo, że ma nikomu niepotrzebne zainteresowanie w postaci układania planu bitew z II wojny światowej za pomocą żołnierzyków i czołgów. Co rano ugniata sobie czekoladowe kulki w misce z mlekiem, idzie do pracy, wraca, maluje mikroskopijne plamy na swojej armii spod El Alamain, bawi się samochodami na baterie pod blokiem i trudno powiedzieć, czy jest szczęśliwy, czy nie. Po prostu sobie jest i zdaje się to akceptować, choć dobrze wie, że inni nie są tak wyrozumiali dla niego, jak on czy matka.

    W pracy jest szykanowany. Jest inny. A ludzi drażni inność. Trzeba być ładnym i  się dostosować, wtedy ludzie obok czują się bezpiecznie. Ale Fúsi znosi to bez skargi. Godzi się z tym, że jest jak jest. Nie udaje, że zmieni świat i siebie, bo tako rzecze społeczeństwo w postaci bandy biednych półgłówków z aspiracjami do bycia męskimi.

    A jednak przychodzi zmiana. Podręczniki, z których czerpie się wiedzę, „jak żyć” nauczają, że aby doznać jakiegoś poczucia szczęścia, trzeba porzucić swoją strefę komfortu. Czyli prócz tego codziennego ugniatania kulek w mleku i jarania skrętów z sąsiadem przy układaniu żołnierzy w bitwach – może coś jeszcze.

    I to akurat zdaje się być prawdą. Ta nauka o komforcie. Fúsi, podejmuje wyzwanie. Za namową matki idzie na naukę tańca, kowbojskiego zresztą. Pasuje przecież jak ulał. Nie za bardzo ma ochotę wystrojony przez mamę w krawat i koszulę tam zostać, ale przypadek zrządza, że nastaje śnieżyca i dziewczyna z kursu prosi go, aby ją podwiózł do domu.

    Dziewczyna nie jest ani ładna ani brzydka, ani młoda ani stara, ale oczy jej się śmieją i zadaje Fúsiemu pytania. Fúsi bardzo się dziwi, że ktoś go o coś pyta, bo nikt nigdy się nim nie interesuje, no może za wyjątkiem dzieci z podwórka, które jeszcze śmiało się dziwią, że jest dorosły a nie ma żony. Wiadomo – żona, mąż to podstawa.

    Dziewczyna zaprasza go do siebie, Fúsi,pije mleko, dowiaduje się, że pracuje w kwiaciarni i lubi podróże.

    Coś wstępuje w bohatera, dobrze wiadomo co. Czyjś uśmiech i czyjeś zainteresowanie podbijają chęć do życia. Więc Fúsi nawiązuje kontakt. Po drodze zdarzają się życiowe perypetie, którym ociężały, pozornie nijaki bohater stawia czoła bez żadnych zbędnych heroizmów pt. patrzcie, jestem dobry, pomagam.

    Fúsi po prostu robi. Robi dużo dla dziewczyny, która się do niego uśmiechała i zadała parę pytań.

    Zmiana dotychczasowych nawyków i odwaga, jaką podjął przy zmianie trybu życia, nawet pracy z lepszej na gorszą spowodowała, że znowu wychodząc ze znanej sobie strefy, w której nie było za dobrze ani za źle – natknął się na coś co potrzebne każdemu, na akceptację.

    Niesiony falą życzliwości przyjaciółki, jej planów, marzeń ulega nawet jej namowom i wyprowadza się od matki i znowu wykupuje wycieczkę w ciepłe kraje.

    I wszystko zdawałoby się wieść do happy endu, żyli długo i szczęśliwie, każdy zasługuje (???) na szczęście, wygląd jest nieważny, kiedy życie znowu mówi bohaterowi NIE.

    Fúsi nigdy nie obrażał się na życie, choć nie wiadomo skąd pobrał tę mądrość, że właśnie tak należy postępować. Może ludzie już tacy się rodzą? Mądrzy albo głupi i nic nigdy tego nie zmieni. Niemniej ani się nie obraził ani nie zawrócił z tego na co się zdecydował.

    Niezależnie od wszystkich TAK lub NIE w życiu stwierdził, że jedyne co trzeba, co można, co warto to spróbować wsiąść do swojego samolotu.

    Piękny, mądry film o panu, który zamawiał raz w tygodniu w knajpie to co zwykle, aż kiedyś przyszedł tam nie sam i zamówił co innego. Widok pary tych roześmianych i żywo gestykulujących ludzi przywodzi widzowi na myśl tylko jedno skojarzenie, że szczęście jest bardzo blisko. Tylko paradoks polega na tym, że naprawdę trudno się go doczekać, czasem trudno dostrzec i nie wszystkim łatwo się pogodzić z tym, że to mija.

    Fúsi patent znalazł. Wcale nie w tym, że postanowił biegać, przejść na dietę, schudnąć, lepiej się ubrać i oglądać porno w internecie, przypodobać innym. On po prostu zrobił coś czego nigdy nie robił – wsiadł do swojego samolotu. Z niedowierzaniem, niepewnością, wahaniem, ale zrobił to.

    Film polecam każdemu, kto ma słabszy okres w życiu. Ilośc skandynawskich filmów opiewanych przeze mnie nawet na tym blogu przywodzi na myśl, że ciągle mam taki okres, ale może faktycznie, wciąż nie wyszukałam dla siebie odpowiedniego połączenia.

     

  • Optymistycznie o życiu, czyli “The Affair” jako twój homework

    W internetach wpadłam na serial.
    Nie mogłam przestać go oglądać, robiłam to wszędzie, nawet w myślach i nawet śpiąc. W 2 dni obejrzałam 13 odcinków, półtora sezonu, bo sprawiał, że czułam się tak bardzo źle, czyli swojsko.
    Nie pozostawił żadnej nadziei. Sprawił, że wiadomo już wszystko, że nie ma dokąd uciec, bo nie ma raju, słowa są bez znaczenia, gesty są puste. Gatunek ma przetrwać na wszelkie możliwie głupie sposoby, reszta to ściema, żałosna iluzja i w gruncie rzeczy nie ma większego znaczenia, choć wszystko wokół nas skłania do tego, by temu, co jest tak ulotne, nadawać sens większy niż ma.

    The Affair

    Serial, który w drodze do Złotego Globu w 2015 pokonał Grę o tron, House of Cards , Dowtown Abbey czy Żonę idealną.

    Ok, Gry o tron nie kumam, nie fascynuje mnie ten sztafaż, Żona idealna jak dla mnie przeciętny i nudny, Dowtown Abbey – specyficzny, ale dla ludzi naprawdę mających dużo czasu na kontemplację super kostiumów z epoki, (ja miałam hyhy), ale House of Cards – dla mnie fenomen, ideał narracyjnej konstrukcji plus szekspirowskie postaci. A tymczasem jakiś The Affair, serial o tematyce banalnej.

    Czyli o czym?

    Pan domu ma rodzinę, żonę i czworo dzieci. Zakochuje się w młodszej, na wakacjach, ona zakochuje się w nim, choć też ma męża oraz traumę. I przez to zakochanie rozpadają się te rodziny. Jak potoczą się losy kochanków?

    Banał.

    A jednak nie do końca.

    Kobiety są z Wenus a mężczyźni z Marsa

    Mężczyźni są z Marsa a kobiety z Venus, opowiadał nam w latach 90- tych John Gray i wszyscy się tym jarali a potem uznali, że uproszczenie i głupota w ogóle, a potem jednak, że prawda. Bo prawda. Ja się czasem dziwię, że babka z facetem są w stanie w zgodzie posiedzieć chwilę, w sytuacji, kiedy akurat nie chcą się przelecieć. To trudne.

    Serial Tha Affair bardzo spektakularnie pokazuje różnice między tym, jak rzeczywistość postrzegają kobiety a jak mężczyźni. Rozziew między tym, jak zapamiętują sytuacje, jak je potem interpretują jest tak przepastnie ogromna, że podziwiam to, że kobiety i mężczyźni nie mają chęci na co dzień za te rozziewy komunikacyjne się wzajemnie, szybko pozabijać.

    Wydaje mi się, że ten fenomen zawdzięczamy wszechmocnej biologii, która nastawiona czujnie na dbałość o przetrwanie gatunku, każe się ładnie obwąchiwać i oszukiwać w wielu sytuacjach, kiedy babka facetowi czy facet babce chce powiedzieć tylko jedno słowo – spierdalaj, no albo przynajmniej – daj mi spokój, chcę se serial/mecz  właśnie pyknąć w spokoju.
    Dla utrzymania ciągłości trzeba jednak udawać, że jest fajnie fajnie, chociaż każda ze stron fajność czy niefajność widzi zupełnie inaczej, w innych momentach i one właściwie nigdy się ze sobą nie stykają.

    To jak pokazuje tę dychotomię ten serial powaliło mnie, dosłownie wkuło w kanapę.

    Sytuacje opowiedziane są z różnych punktów widzenia, np. jak on ją poznaje, jak ona poznaje jego, jak poszli gdzieś tam, zrobili coś tam, mamy pokazane jak pamięta to ona, jak pamięta to on. Różnice w percepcji są tak wielkie, że widz zastanawia się, czy to wciąż te same zdarzenia i ci sami ludzie.

    Np. facet zawsze pamięta babkę z rozwianymi włosami i kusej kiecce, Facetka zawsze pamięta siebie na skromno, w spodniach i związanych włosach. Facet zapamiętuje babkę jako egzaltowaną i pijącą za dużo, babka pamięta siebie jako wstrzemięźliwą. Ona pamięta faceta jako agresywnego, on pamięta siebie jako łagodnego, ona pamięta sytuację jako żenującą, on pamięta jako zajebistą. Przykładów można mnożyć.

    Porozumienie jako fikcja

    Powtórzę, zwaliło mnie to z nóg. Autorzy scenariusza wzruszająco pokazali, że porozumienie dusz to bzdura, Nie ma takich zjawisk po prostu. Parcie ludzi ku sobie następuje z przyczyn odwiecznego parcia człowieka ku odnowie, którą znajduje w adoracji czegoś nowego, w kopulacji z kimś nowym i jak ta faza występuje, różnice lekko się zacierają lub działają na korzyść. Potem różnice w percepcji świata oddalają kobietę i mężczyznę na zawsze i bezpowrotnie.

    Zostaje taka para razem w zależności od tego jak szczery kontrakt ze sobą zawarła na początku. Jeśli oparty na romantycznym złudzeniu, pożądaniu i wierze, że dobry seksik załatwia zacną starość we dwoje – to już przegrali.
    Jeśli chcą poprowadzić swój związek jak firmę przeprowadzkową – może się udać, ale istnieje ryzyko, że któryś z partnerów uzna, że się przebranżowi i poprowadzi interes z kim innym.

    Gwarancji nie ma żadnej. że dwoje ludzi to jedność. Nie ma po prostu takiej opcji.

    Najpierw miałam z tego powodu zły humor.
    A potem dobry.

    To naprawdę oczyszczająca świadomość jak się temu przyjrzeć.

    Spotykasz kogoś i wiesz, że radosny seks potrwa chwilę, a potem może być różnie, zależy jak się splotą okoliczności i co uda się wynegocjować. Z partnerem i z samym sobą.

    Serial ten genialnie też pokazuje to, co najboleśniejsze przy rozstaniach, nieudanych inwestycjach związkowych. Wcale nie sam fakt rozejścia się dróg, oczekiwań, ale najgorsza jest rodząca się

    Obcość

    W pierwszej scenie serialu widzimy pana na pływalni, jak sobie pływa a następnie opiera się zalotom jakiejś młodszej laski na basenie. Podbudowany adoracją wraca do śpiącego jeszcze domu, wchodzi do łóżka, dotyka żony, małżonkowie sobie mruczą, chwalą swoje tyłeczki i takie tam, atmosfera jest nabrzmiała ich snem, bliskością, intymnością. Przerywa im drący się dzieciak domagający się czegoś tam, co zapewne mógłby wziąć sobie sam. Często w filmie powraca motyw dzieci psujących rodzicom ogólnie dobrą zabawę w bycie sobą, w bycie parą. No ale zdecydowali się na firmę z dziećmi, to pchają ten niewdzięczny wózek udając, że super jest ogólnie.

    Słowo „udając” jest tu kluczowe. Bo w sumie w takich układach prędzej czy później ktoś spasuje, da dupy i nagle zechce mu się jednak nie udawać, tylko wybierze się w drogę ku szukaniu kontaktu z samym sobą i własnym spełnieniem.

    Wtedy zaczyna się droga ku obcości niegdysiejszej pary.

    Najpierw pojawiają się skrywane znużenie, irytacja powtarzalnością, uciążliwością rutynowych obowiązków, niespełnienie w czymś, niedowartościowane w czymś, złość, gorycz i na takie ładnie spulchnione pólko wkracza jakieś ziarno.
    Najczęściej jest to młoda osoba płci żeńskiej. Bo młodego faceta żona prawdopodobnie odrzuci, bo jakoś biologicznie chyba kobiety zaprogramowano na te bardziej odpowiedzialne i obowiązkowe:)

    Wkracza młoda laska/ inna laska

     

    THE AFFAIR SEASON 1 EPISODE 1 SKY ATLANTIC HANDOUT ... Dominic West as Noah, Ruth Wilson as Alison and Maura Tierney as Helen in The Affair (season 1, episode 1). - Photo: Craig Blankenhorn/SHOWTIME - Photo ID: TheAffair_101_0971

    fot. za www.telegraph.co.uk

    W postaci klockowatej i in my opinion zupełnie nieciekawej kelnerki. Żona była ta ciekawa i wyrafinowana, pyskata i mądra, ubrana jak wytyczna nowojorskiej bohemy. Kelnerka była tandetna, korpulentna i niewiele wiedziała, ale jak pan opowiadał jej o astronomicznych zajawkach potakiwała i pytana, czy ją to nie nudzi – odpowiadała” tak bardzo lubię, jak opowiadasz”. Pan szczęśliwy, pani mruży oczy. O to chodziło. Nikt nic nie kuma, ale jest miło, prawda?

    Okazuje się, że panowie do szczęścia wcale nie potrzebują jakichś wyrafinowanie intelektualnych gadek z paniami. Pani ma mieć krótką kieckę, jędrną dupę, długie włosy i lubić eksperymenty oraz nie pytać i nie mówić za dużo. Wtedy może zyskać nawet status muzy pana, jeśli on coś tworzy. Bo taka pani co za dużo się mądrzy i opowiada muzą nie zostanie nigdy, co najwyżej rywalką. I wiadomo, że przegra.

    Tak więc pan coraz bardziej angażuje się w ten romans. I tu następuje mielizna w tym serialu. Nie jest to dobrze uzasadnione psychologicznie, ta jego fascynacją nią. Widz patrzy i nie rozumie, dlaczego akurat ona. Ta postać nie ma tego CZEGOŚ w sobie, niemniej pan z jakichś przyczyn ku tej lasce prze. Nie wiem, może faceci zawsze fascynują się bezmyślnymi, szczerymi buziami z oczami dziecka w wiecznym zdziwieniu? Jeszcze jak niesforny lok na wietrze się plącze po karku, to już w ogóle.

    Mija czas, mijają perypetie losowe, zawodowe, prywatne bohaterów i ostatecznie pan postanawia zerwać więzy i po prostu. Wyprowadzić się z domu.Bo to jest przecież takie normalne – dążę do tego by żyć z w zgodzie ze sobą, chcę być szczęśliwy, wy dzieci, żono to musicie skumać, takie jest życie.

    Potem trwają przepychanki rozwodowe, negocjacje, ustalania, patrzymy na to okiem żony i okiem jego i widzimy właśnie to najgorsze, kiedy z nabrzmiałego snem i małżeńskim seksem łózka przechodzimy do obserwowania ludzi, którzy wczoraj razem spali a dziś są sobie obcy. Tak, jakby nigdy w życiu się nie znali, za to chcieli się nawzajem z czegoś okraść.

    Pan

    W serialu tym uderzyła mnie też prawdziwość postaci bohatera męża. Facet jest nauczycielem, pisze książki, czyli można założyć, że kuma. Ale jego podejście do całej tej sytuacji, do żony, rodziny, kochanki przyszłości jest tak totalnie z dupy, tak idiotyczne, że wierzyć się nie chce.

    Pan mówi słowa górnolotne. Zawsze bez pokrycia.
    Jego dzisiejsze kocham cię, jutro już nic nie oznacza.

    Np. oświadcza się kochance, daje jej pierścionek, podczas gdy ani ona ani on nie są jeszcze rozwiedzeni, ale co tam, jakoś to będzie. Nawet kelnerka wpadła na to, że samo to się wszystko nie poukłada i mógłby pan zbastować, ale cóż, skoro pan akurat ma ochotę być romantycznym.
    Tak to jest, panowie szukają zgody z samym sobą, cały świat powinien wychodzić im na przeciw.

    Podsumowanie

    Pięknie to wszystko jest pokazane. Naprawdę.

    • Jak panowie mogą więcej, bo w zasadzie nie zastanawiają się nad czymś tak drobnym jak odpowiedzialność. Przecież tak bardzo kochają swe dzieci, najlepiej w co drugi weekend. Chociaż o więcej opieki powalczyć też mogą, żeby żonie dokuczyć i pokazać światu jak im zależy, że rozwód to z żoną, nie z dziećmi.
    • Jak bardzo są panowie prości.
    • Jak bardzo wygrywają kobiety, którym nie zależy, aby wiedzieć i prowadzić dysputy, ale chodzą za to w sukienkach.
    • Jak bardzo wszystkie żony są tak samo naiwne i głupie wychodząc z założenia, że coś jest na zawsze i chroni je ilość urodzonych dzieci.
    • Jak bardzo rodzina to źródło cierpień.
    • I jak strasznie jest ten świat poukładany, pełen nieporozumień komunikacyjnych z zerową opcją na jakiekolwiek porozumienie człowieka z człowiekiem na temat spraw wychodzących poza seks i pożądanie.

    Chociaż może dobrze w sumie, jak sobie uświadomić, że wszystko mamy na chwilę, nic nigdy nie na zawsze to można żyć i rozsądniej i bardziej świadomie?

    W kwestii formalnej dodam, że serial jest osnuty na wątku kryminalnym. To zaskoczka. Miesza gatunki i udaje się to moim zdaniem super. Nie ma chronologii zdarzeń, poznajemy wydarzenia w poszczególnych odcinkach, sekwencjach, mimochodem, a jednak wszystko jest klarowne i trzyma się kupy.

    Znakomity serial pokazujący bardzo nieładną prawdę o nas, że staramy się bardzo, bo tak bardzo chcemy mieć kontrolę, ale w sumie i tak nie mamy wpływu na to, czy dostaniemy od życia umowę na etat z pełnym socialem, czy śmieciówkę. Mamy talenty i chęci dobre, ale decyzje zapadają poza nami. Są wpisane w jakieś biologie, prawidłowości międzyludzkie, damsko męskie, kulturowe, obyczajowe a na samym końcu i tak

    zostaje się samemu.

    Bardzo mi przykro. Ale nie do końca.

  • Życie jako gama zła, czyli o “Jolancie” Sylwii Chutnik

    Bardzo sobie tak obiecywałam, że zgodnie z wytycznymi poradników dla młodych (hmmm) twórców – nie będę nic czytać. Żeby się nie sugerować i szukać własnych słów. Lecz nic tego.

    Bo Sylwia Chutnik wydała „Jolantę”, a ja na nią czekałam wiedząc, że po paru jej książkach, na które z kolei nie czekałam, ta już musi być dobra i spełnić moje potrzeby wzruszeń jak „Kieszonkowy atlas kobiet”, na którym ryczałam pijąc wino w pięknych okolicznościach przyrody hotelu 4 gwiazdkowego na Sycylii na balkonie wychodzącym na skład brudnej pościeli.

    Teraz też wzruszeń nie mało było, bo Sylwia Chutnik lubi pisać ballady o kobietach wykluczonych, wyobcowanych, niby w społeczeństwie, ale jakby na jego marginesie. A mnie to wzrusza. Czasem bywają to faktycznie skazane na wykluczenie prostytutki z Poznańskiej, ale często kobiety, dziewczyny – jak to mówią – zwyczajne. Córki, matki, żony, gotujące rosół na obiad, czekające na męża nie mającego nic wspólnego ani z bohaterką ani ogólnie z niczym. No jak to z facetami (rechot z offu).

    Tak też jest i tym razem. Bohaterką jest Jolanta z warszawskich blokowisk na Żeraniu. Jolanta jest dziewczynką, potem dziewczyną, wreszcie kobietą – wyobcowaną, ale nie w stylu Alberta Camusa, nie jest przykładem człowieka zbuntowanego z zapędami na egzystencjalne rozterki. Chociaż jakieś znamiona buntu próbuje w sumie w swoje życie wcielić – nie myjąc np. rąk po wyjściu z toalety, mimo że przecież TAK SIĘ ROBI. To ona nie robi i tak oto realizuje się w swoim egzystencjalnym buncie.

    Jolanta jest wyobcowana w sposób bliższy i bynajmniej nie wydumany. Jest po prostu samotna, mimo życia w rodzinie, otoczona sąsiadami, znajomymi – jest sama. To poczucie oderwania i bycia skazanym na samą siebie towarzyszy jej od początku, od kiedy ją poznajemy.

    Cała ta mierna i niepozorna egzystencja bohaterki jest usadowiona w modnej scenerii PRL-u, tak na pograniczu gospodarczo politycznych przemian po 89 roku.

    Dziś lubi się wracać do tamtych czasów i obdarzać je sentymentem. Społecznościówki żywią się potrzebą wspominania z sentymentem czasów, kiedy użytkownicy Facebooka w przedziale wiekowym 45-35 – byli młodzi czy mali. Mamy więc fan page Pewex, BORN IN THE PRL, Czar PRL-u, portal SpodLady.com, gdzie można kupić zestaw kolejkowy w siatce z okami plus perfumy Przemysławka lub Pani Walewska z kiosku Ruchu.

    Ze łzą w oku przywołuje się czas, kiedy biegało się po podwórku, robiło fikołki na osiedlowym trzepaku i grało w gumę. Z wyższością patrząc na obecne pokolenie dzieciorów podmieniających tylko w wolnym czasie tablet na smartfona czy plejaka. My, urodzeni w tamtych latach byliśmy tacy lepsi, tyle świeżego powietrza uderzało nam do głowy i tak ładnie opadały nam z chudych nóg komunijne podkolanówki.

    I owszem, Chutnik też to czytelnikowi podaje. Napatrzymy się więc na Jolki otoczenie, na eleganckie herbatki z sąsiadką pite w duraleksie, na meblościanki, pokoje wielkości pudełka od zapałek, wersalki, paprotki, oranżady w proszku zlizywane z brudnej ręki i wyczekiwane seriale „Powrót do Edenu”.

    Ale do tych sentymentów dodane są też prawdziwe obserwacje życia blokowisk tamtych lat, w których gnieździli się ludzie jak szczury podrapując pazurkami w cienkie ścianki swoich pudełek, podglądając przez wizjery sąsiadów, smażąc kapustę na bigos i czekając na męża pijaka, który wraca zataczając się z zakładu, potem w domu awanturuje się, choć na ogół chłop to dobry był.

    Są tam rodzice niepotrafiący nawiązać ze swoimi dziećmi żadnej relacji, nie wiedzący jak komunikować się z partnerem, dzieckiem, sąsiadem, są tam czasy, kiedy dzieci się opieprzało co dzień miliony razy a nie zatrudniało logistyka, który ogarnie odwożenie i przywożenie dziecka z zajęć tenisa czy ćwiczeń manualnych metodą Montessori. To są czasy, gdzie wszyscy byli na coś źli, z niczego nie zadowoleni, wszystkiego się bali i woleli mieć w dupie, bo nikt im nigdy nie pokazał, że można też inaczej.

    I w takim właśnie zbiorowisku funkcjonuje bohaterka – Jolanta, która niby pije herbatę z matką i ogląda serial na wersalce, niby ma ojca, który zasypia przed telewizorem bujając kapciem w dni, w które akurat po pijanemu nie sika na meble, niby chodzi do szkoły i wychodzi pod blok, niby się uczy nie ucząc się, niby się zakochuje i nie na niby sama zostaje matką, ale z dnia na dzień coraz bardziej wszystko, każda najdrobniejsza czynność wydaje jej się czynnością nadprzyrodzoną, posmarowanie chleba masłem – nie do ogarnięcia wyczynem życiowym.

    Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku Jolanta zapada się, choć żyje tak jak wszyscy. Nic specjalnego.

    I na tym moim zdaniem polega siła tej książki.

    Żadnych diw wygnanych z raju odnajdujących na końcu swe szczęście, bo je zwizualizowały, żadnych kolorowych śmiesznych takich perypetii, że Jolka nie może znaleźć chłopaka albo ma perturbacje z rodzicami jak w rodzinie Borejków na Jeżycach. Żadnych zwrotów akcji ani wydarzeń zapierających dech, tajemnic i zagadek do rozwiązania zero.

    Jest blok, wizjer, wycieraczka, rachityczna rodzina, obleśny sąsiad, szarość, Jolanta, zwyczajność tak bardzo zwyczajna, że aż dojmująco kłuje w oczy, że aż ma się ochotę przefarbować włosy na różowo.

    Ciekawe co dziś robi Jolka, babka już pod 40-tkę, wychowana w środowisku skazującym na nijakość, na pranie przygłupiemu mężowi dziurawych skarpetek, na nieustającą wiarę, że będzie dobrze, w końcu na doczekanie się aż on odejdzie do młodszej.  Może sprząta domy tych, którym się udało lub uczyli się lepiej? Może się wyemancypowała, ogarnęła i pracuje w biurze? Może wyjechała do Londynu na zmywak?

    Trudno stwierdzić.

    Ale książka o Jolancie się udała. Jolanta jest bohaterką, która ma wszystko – krew i kości, której nawet zapach się czuje i której odczucia względem świata nas obchodzą a nie, że tak pozostawiają nas obojętnymi zupełnie.

    I jest to książka przypominająca nam, że mimo tej cepeliady teraz PRL, wszystkie rzeczy, stany umysłów, ludzie – wcale nie byli fajni i nie było to dobre życie, tylko mroczne i pełne braku nadziei nawet na to, że proszek do prania będzie biały i bez grudek.

    W sumie mamy teraz Persil, Ariel i Vizir, ale czy życie stało się takie lepsze? Czy wszystkie Jolanty świata nie pozostają same, tak jak niegdyś? Może nadal siedzą wyobcowane na tych samych wersalkach albo całkiem nowych kanapach z IKEI i myślą, że zrobienie kanapki to coś, co ich przerasta. Teraz może tylko głośniej słychać głosy – Weź się Jolka w garść, weź zrób mapę marzeń i wyznacz cel a nie użalasz się nad sobą, podczas gdy życie przecież to nie frywolitki:)

  • “Moja walka” 2, czyli codzienność jako bohater

     

    Pojedyncze, 20.05.2015 o 20.21

    Na tę książkę nie mogłam się doczekać.

    2 tom Mojej walki miał ukazać się w marcu, a trafił do księgarń dopiero pod koniec maja.
    Przeczytałam to, a raczej połknęłam i pożarłam, w jakieś 3 doby i tak na końcu dawkując sobie tekst jak ostatnie odcinki Rodziny Soprano, żeby na „dłużej starczyło”, bo miałam przeczucie, że kiedy skończę, nic nie będzie już takie jak wcześniej.

    Tak jak z nadziejami na temat związków, które upadają.

    Po prostu, tak po katastrofie, której nic nie zapowiadało, tak po lekturze tej książki wiedziałam, że wszystko co nastąpi potem, wszystko cokolwiek przeczytam potem – to będą tylko popłuczyny, marna imitacja i świadomość, że nie, to nie to.
    Na szczęście tu wiemy, że kolejny tom już za kilka miesięcy.

    Myślałam o tym, czy ta książka podoba mi się tylko dlatego, że trafia dokładnie we wszystkie punkty i podpunkty moich własnych emocji, z którymi się mierzę. Czy to taki zbieg okoliczności po prostu, że jakiś przekaz wychodzi na przeciw naszym aktualnym odczuciom, czy coś więcej to jest.

    Uważam, że coś więcej niż zbieżność z moimi emocjami. Fenomen 6 – tomowej powieści Knausgårda wynika z tego, że facet zastosował się w 100% do złotej zasady dobrego pisarstwa, czyli „pisz o tym, co znasz najlepiej”.

    Zaprzestał wymyślania fabuł o aniołach, kreowania protagonistów i antagonistów a do tego struktury intrygi, żeby nie nudziła. Uznał, że najlepszym materiałem powieściowym jest on sam.

    Może wydawać się mega nudne i niepotrzebne to, że przez dziesiątki stron gość opisuje z detalami jakieś przyjęcie u znajomych czy kinderbal, raczy czytelnika szczegółami takimi jak: co podano do stołu, co robili poszczególni goście, jak się przemieszczali, co jedli, co mówili, jak zachowywały się dzieci w pokojach, jak był ubrany, jak ubrana była córka, jakiego koloru miał sznurowadła butów.

    Ale to ma swój sens. Taka apteczna drobiazgowość w relacjonowaniu przebiegu tego, co nam się przydarza w życiu niejako tę codzienność, zwykłość sakralizuje. Pokazuje, że moczenie torebki herbaty w kubku z wrzątkiem ma głębszy wymiar, ma znaczenie, jest ważne, zwłaszcza jak komuś o tym wszystkim opowiemy.

    Nie lubię wymysłów. Tego całego nadęcia związanego z wymyślaniem nie wiadomo czego, tej ekscytacji wielką przygodą, marzeń o zdobywaniu gór czy  marzeń o życiu jak w Jamesie Bondzie. Takie powieści jak ta pokazują, że największą przygodą jaka nam się przytrafia, jest samo życie, z jego nudą, rutyną, obmierzłością. Że codzienne wstawanie, mycie zębów, zmuszanie się do entuzjazmu w sprawach, które nam się opatrzyły, sterowanie swoimi emocjami, żeby nie wybuchnąć, nie wrzasnąć, bo mamy bliskich, znajomych i pracę, więc nie wypada – że to też jest bohaterstwo.

    Jesteśmy bohaterami naszej powszedniości.
    I Knausgård to pięknie pokazuje, dlatego te opowieści o przyjęciach, kinderbalach, dzieciach, rutynie, złości, wzniosłości czyta się lepiej jeszcze niż zawiłe acz spektakularne intrygi u Stiga Larsssona.

    2 tom Mojej walki jest bardzo różnorodny, a jednocześnie spójny. Nie ma tu chronologii zdarzeń, nie ma opisanych wydarzeń dzień po dniu, rok po roku, ale całość spaja wątek relacji pisarza z żoną oraz z trójką dzieci.

    Relacje damsko męskie, dzieci, rodzicielstwo, wiadomo większość z nas ma coś na ten temat do powiedzenia, a obserwacje i losy większości z nas w tej kwestii są bardzo podobne. Dlatego czytanie tego jest takie przejmujące. Ja miałam wrażenie, jakby ten facet pisał moje własne myśli.

    Niejeden z nas ma problem z tym, że zaczyna jakąś relację, związek i jest super fajnie, wysokie C emocji, szczęścia i tak dalej, a potem w tym związku już nic nie przypomina tego, co było na początku. Druga osoba zaczyna drażnić, jej zachowania, gesty, słowa stają się nie paliwem miłosnego uniesienia, tylko zwyczajnie wkurwiają, osłabiają. Knausgård  nie oszczędza nam żadnych szczegółów w tym temacie. Uczciwie bez ściemy pisze o kłótniach, o absurdach w relacjach, o zmęczeniu tym wszystkim, o przerastającej go liczbie kompromisów, na jakie musi iść, by relacja trwała.

    Potem dochodzą do tego dzieci i zmagania z ich chowaniem, pielęgnacją itd. To on usprawiedliwia wszystkich rodziców, którzy kochają swoje dzieci, ale często, nie czasem, często, mają tego wszystkiego co z nimi związane serdecznie dość.

    Już niemal na początku książki padają słowa, które były balsamem na moje wieczne życie w poczuciu winy:

    „Przebywając z innymi byłem z nimi związany, czułem z nimi niesłychaną bliskość, ogromnie się przejmowałem, do tego stopnia, że ich dobre samopoczucie było ważniejsze od mojego. Podporządkowywałam się niemal do granicy samounicestwienia. Ale w chwili, kiedy zostawałem sam, inni przestawali dla mnie cokolwiek znaczyć. (…)

    Codzienność z jej obowiązkami i rutynowymi czynnościami wytrzymywałem, lecz nie czerpałem z niej radości, nie przydawała ona sensu mojemu życiu ani mnie nie uszczęśliwiała. Nie chodziło o brak ochoty do umycia podłogi czy zmienienie dziecku pieluchy, tylko o coś bardziej zasadniczego, o to, że nie przeżywałem wartości codziennego życia, lecz chciałem się od niego oderwać; tak było zawsze. Życie, które wiodłem, nie było moim życiem. Starałem się uczynić je swoim, toczyłem ze sobą walkę o to, bo przecież chciałem tego, ale mi się nie udawało, tęsknota za czymś innym dziurawiła na wylot wszystko, co robiłem”.

    Genialny moim zdaniem opis poczucia nieadekwatności do tego, z kim, w czym żyjemy, który wcale nie wynika z prostego stwierdzenia – to egoista, myśli tylko o sobie, tylko z jakiegoś głębszego egzystencjalnego dysonansu w duszy, jaki nosi w sobie wielu z nas.

    W książce jest wiele, wiele kapitalnych scen. Knausgård  swobodnie przechodzi od szczegółowego opisu przyjęcia do wnikliwej obserwacji i refleksji na temat jakiegoś członka tegoż przyjęcia albo do refleksji nad jakąś lekturą, zjawiskiem społecznym, jakie zaobserwował.

    Ale jest też mistrzem opisu pojedynczych scen, z których każda nadawałby się na osobną filmową etiudę o ludziach.

    Np. scena porodu. Nie ma tam naturalistycznych opisów, ale jednocześnie jest to tak opisane, że i detale i emocje w niej przekazane poruszyły we mnie jakąś głęboko ukrytą, atawistyczną strunę odpowiedzialną za odczucia wspólnotowe – i się popłakałam, z żałości, że te instynkty objawiają się u mnie tak strasznie, ale to strasznie rzadko, a są one jeszcze fajniejsze niż zakochanie, bo zakochanie jest wsobne, a takie wspólnotowe emocje wybijają nas na mocniejszą pozycję naszego człowieczeństwa.

    Albo scena, kiedy pisarz zmuszony przez żonę idzie na gimnastykę dla niemowląt. Jest tam jedynym facetem, zajęcia prowadzi super babka, którą chciałby przelecieć, ale tymczasem musi śpiewać kosi kosi łapci i robić z siebie idiotę. Refleksje na temat tacierzyństwa, roli faceta w opiece nad swoim potomstwem – to są uwagi ponadczasowe.

    Sceny przyjęć ze znajomymi, przyjaciółmi, kiedy robią licytację – kto miał najgorsze dzieciństwo, albo kto w życiu poniósł najbardziej spektakularną porażkę.

    Uwielbiam.

    Albo konfrontacja z przyjacielem – przyjaciel mówi jak postrzega Knausgårda i myśli przyjaciela są totalnie odwrotne od tego, co pisarz sądzi sam na swój temat. To rozbicie opinii, naszych o sobie i tego, jak widzą nas inni. wow.

    W trakcie lektury ogarniała mnie też zazdrość i wściekłość, taka osobista. Strasznie wkurzającą osobą jest jego żona, albo tak ją pokazał. Histeryczna, labilna, nieprzewidywalna, zmemłana, smędząca, upierdliwa, wybuchowa, wyniosła, a jednak wciąż przy niej był i chyba nadal jest.

    Zastanawiałam się, co sprawia, że ludzie mimo wszystko pozostają ze sobą? Choć to męczące, destrukcyjne nierzadko, wcale nie takie, jak miało być. Ale nie znalazłam odpowiedzi.

    Bo moim zdaniem dobrze nie jest nigdy. Tylko jedni znoszą to lepiej, inni gorzej, a jeszcze inni – wcale.

  • zjedz kanapkę