• Życie jako gama zła, czyli o “Jolancie” Sylwii Chutnik

    Bardzo sobie tak obiecywałam, że zgodnie z wytycznymi poradników dla młodych (hmmm) twórców – nie będę nic czytać. Żeby się nie sugerować i szukać własnych słów. Lecz nic tego.

    Bo Sylwia Chutnik wydała „Jolantę”, a ja na nią czekałam wiedząc, że po paru jej książkach, na które z kolei nie czekałam, ta już musi być dobra i spełnić moje potrzeby wzruszeń jak „Kieszonkowy atlas kobiet”, na którym ryczałam pijąc wino w pięknych okolicznościach przyrody hotelu 4 gwiazdkowego na Sycylii na balkonie wychodzącym na skład brudnej pościeli.

    Teraz też wzruszeń nie mało było, bo Sylwia Chutnik lubi pisać ballady o kobietach wykluczonych, wyobcowanych, niby w społeczeństwie, ale jakby na jego marginesie. A mnie to wzrusza. Czasem bywają to faktycznie skazane na wykluczenie prostytutki z Poznańskiej, ale często kobiety, dziewczyny – jak to mówią – zwyczajne. Córki, matki, żony, gotujące rosół na obiad, czekające na męża nie mającego nic wspólnego ani z bohaterką ani ogólnie z niczym. No jak to z facetami (rechot z offu).

    Tak też jest i tym razem. Bohaterką jest Jolanta z warszawskich blokowisk na Żeraniu. Jolanta jest dziewczynką, potem dziewczyną, wreszcie kobietą – wyobcowaną, ale nie w stylu Alberta Camusa, nie jest przykładem człowieka zbuntowanego z zapędami na egzystencjalne rozterki. Chociaż jakieś znamiona buntu próbuje w sumie w swoje życie wcielić – nie myjąc np. rąk po wyjściu z toalety, mimo że przecież TAK SIĘ ROBI. To ona nie robi i tak oto realizuje się w swoim egzystencjalnym buncie.

    Jolanta jest wyobcowana w sposób bliższy i bynajmniej nie wydumany. Jest po prostu samotna, mimo życia w rodzinie, otoczona sąsiadami, znajomymi – jest sama. To poczucie oderwania i bycia skazanym na samą siebie towarzyszy jej od początku, od kiedy ją poznajemy.

    Cała ta mierna i niepozorna egzystencja bohaterki jest usadowiona w modnej scenerii PRL-u, tak na pograniczu gospodarczo politycznych przemian po 89 roku.

    Dziś lubi się wracać do tamtych czasów i obdarzać je sentymentem. Społecznościówki żywią się potrzebą wspominania z sentymentem czasów, kiedy użytkownicy Facebooka w przedziale wiekowym 45-35 – byli młodzi czy mali. Mamy więc fan page Pewex, BORN IN THE PRL, Czar PRL-u, portal SpodLady.com, gdzie można kupić zestaw kolejkowy w siatce z okami plus perfumy Przemysławka lub Pani Walewska z kiosku Ruchu.

    Ze łzą w oku przywołuje się czas, kiedy biegało się po podwórku, robiło fikołki na osiedlowym trzepaku i grało w gumę. Z wyższością patrząc na obecne pokolenie dzieciorów podmieniających tylko w wolnym czasie tablet na smartfona czy plejaka. My, urodzeni w tamtych latach byliśmy tacy lepsi, tyle świeżego powietrza uderzało nam do głowy i tak ładnie opadały nam z chudych nóg komunijne podkolanówki.

    I owszem, Chutnik też to czytelnikowi podaje. Napatrzymy się więc na Jolki otoczenie, na eleganckie herbatki z sąsiadką pite w duraleksie, na meblościanki, pokoje wielkości pudełka od zapałek, wersalki, paprotki, oranżady w proszku zlizywane z brudnej ręki i wyczekiwane seriale „Powrót do Edenu”.

    Ale do tych sentymentów dodane są też prawdziwe obserwacje życia blokowisk tamtych lat, w których gnieździli się ludzie jak szczury podrapując pazurkami w cienkie ścianki swoich pudełek, podglądając przez wizjery sąsiadów, smażąc kapustę na bigos i czekając na męża pijaka, który wraca zataczając się z zakładu, potem w domu awanturuje się, choć na ogół chłop to dobry był.

    Są tam rodzice niepotrafiący nawiązać ze swoimi dziećmi żadnej relacji, nie wiedzący jak komunikować się z partnerem, dzieckiem, sąsiadem, są tam czasy, kiedy dzieci się opieprzało co dzień miliony razy a nie zatrudniało logistyka, który ogarnie odwożenie i przywożenie dziecka z zajęć tenisa czy ćwiczeń manualnych metodą Montessori. To są czasy, gdzie wszyscy byli na coś źli, z niczego nie zadowoleni, wszystkiego się bali i woleli mieć w dupie, bo nikt im nigdy nie pokazał, że można też inaczej.

    I w takim właśnie zbiorowisku funkcjonuje bohaterka – Jolanta, która niby pije herbatę z matką i ogląda serial na wersalce, niby ma ojca, który zasypia przed telewizorem bujając kapciem w dni, w które akurat po pijanemu nie sika na meble, niby chodzi do szkoły i wychodzi pod blok, niby się uczy nie ucząc się, niby się zakochuje i nie na niby sama zostaje matką, ale z dnia na dzień coraz bardziej wszystko, każda najdrobniejsza czynność wydaje jej się czynnością nadprzyrodzoną, posmarowanie chleba masłem – nie do ogarnięcia wyczynem życiowym.

    Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku Jolanta zapada się, choć żyje tak jak wszyscy. Nic specjalnego.

    I na tym moim zdaniem polega siła tej książki.

    Żadnych diw wygnanych z raju odnajdujących na końcu swe szczęście, bo je zwizualizowały, żadnych kolorowych śmiesznych takich perypetii, że Jolka nie może znaleźć chłopaka albo ma perturbacje z rodzicami jak w rodzinie Borejków na Jeżycach. Żadnych zwrotów akcji ani wydarzeń zapierających dech, tajemnic i zagadek do rozwiązania zero.

    Jest blok, wizjer, wycieraczka, rachityczna rodzina, obleśny sąsiad, szarość, Jolanta, zwyczajność tak bardzo zwyczajna, że aż dojmująco kłuje w oczy, że aż ma się ochotę przefarbować włosy na różowo.

    Ciekawe co dziś robi Jolka, babka już pod 40-tkę, wychowana w środowisku skazującym na nijakość, na pranie przygłupiemu mężowi dziurawych skarpetek, na nieustającą wiarę, że będzie dobrze, w końcu na doczekanie się aż on odejdzie do młodszej.  Może sprząta domy tych, którym się udało lub uczyli się lepiej? Może się wyemancypowała, ogarnęła i pracuje w biurze? Może wyjechała do Londynu na zmywak?

    Trudno stwierdzić.

    Ale książka o Jolancie się udała. Jolanta jest bohaterką, która ma wszystko – krew i kości, której nawet zapach się czuje i której odczucia względem świata nas obchodzą a nie, że tak pozostawiają nas obojętnymi zupełnie.

    I jest to książka przypominająca nam, że mimo tej cepeliady teraz PRL, wszystkie rzeczy, stany umysłów, ludzie – wcale nie byli fajni i nie było to dobre życie, tylko mroczne i pełne braku nadziei nawet na to, że proszek do prania będzie biały i bez grudek.

    W sumie mamy teraz Persil, Ariel i Vizir, ale czy życie stało się takie lepsze? Czy wszystkie Jolanty świata nie pozostają same, tak jak niegdyś? Może nadal siedzą wyobcowane na tych samych wersalkach albo całkiem nowych kanapach z IKEI i myślą, że zrobienie kanapki to coś, co ich przerasta. Teraz może tylko głośniej słychać głosy – Weź się Jolka w garść, weź zrób mapę marzeń i wyznacz cel a nie użalasz się nad sobą, podczas gdy życie przecież to nie frywolitki:)

  • Cytat jako ucieczka

    Ludzie, którzy czytają książki, ludzie, którzy sporo wiedzą, ludzie, których można uznać za erudytów wydają się być mądrzy, ale wcale nie są.

    Eco uznał ich za nieudaczników a ich zbyteczną wiedzę za dowód na to, że w życiu im się nie powiodło. Bo ci, którzy do czegoś tam doszli obiektywnie nie mają czasu czytać książek.

    ups, i did it again…

    Chcę podzielić się moją myślą o tym, że cytaty są niczym innym jak objawem braku pewności siebie, swoich poglądów, a temat zaczynam od cytatu, czyli jest ze mną gorzej niż myślałam.

    To była jedna z TYCH rozmów na balkonie przy winie i ja wtedy powiedziałam jemu, że słyszałam w radiu taką fajną audycję, w której babka opowiadała o książce wywiadzie rzece ze Stasiukiem i Stasiuk tak odpowiedział zapytany o to, czy …

    Mój rozmówca nie dowiedział się o co zapytano Stasiuka i co Stasiuk odpowiedział, bo wstał zirytowany i powiedział, że nie znosi jak mówię co kto inny powiedział, że co go to obchodzi i czy ja nie boję się przypadkiem swoich myśli, skoro często podpieram się cudzymi.

    Wylał wino trącając kieliszek, a potem musiałam prać trampki, choć ten fakt jest dla zrozumienia tematu nieistotny, ale oddaje dramatyzm sytuacji i jakby to było na filmie, to na pewno dodałoby scenie wartości. Widz mógłby pomyśleć wtedy – hmm wino się rozlało.. co to może znaczyć.

    Ale do rzeczy.

    Uderzyło mnie to, co powiedział on, bo to jest drugi on w moim życiu, który jest przekonany, że jego myśli są tyle samo warte co te zapisane w książkach przez innych ludzi, bo ci inni ludzie wcale nie są lepsi w tym myśleniu niż on. Ich zdanie a zdanie onych. Proste.

    Dyskutowałam też ten temat z moją córką, która jest na rozdrożu jeśli chodzi o sens w ogóle uczenia się i czytania i miota się, bo chciałaby coś wiedzieć, ale z drugiej strony nie wie po co ma wiedzieć.

    I omawiając moje uwielbienie do fan page pt. „Z uniesień zostało mi uniesienie brwi, ze wzruszeń – wzruszenie ramion”,  który zdobywa tysiące polubień pod postem wrzucając cytaty z jakichś powieści, stwierdziłyśmy, że fakt, podpierania się słowami innych jest trochę żenujący dla osób w moim wieku;], bo wypadałoby mieć swoje zdanie, ale też nieprawdą jest, że ci, którzy coś napisali są tacy sami jak my, którzyśmy tylko o czymś pomyśleli. No bo jednak napisać to trzeba umić.

    Ale problem mam z czym innym.

    Nie z tym, że ktoś wyrazi myśl lepiej ode mnie, ale z tym, że wolę przytoczyć cytat niż podjąć próbę wyrażenia własnego zdania sformułowanego po swojemu.

    Cytat jest swego rodzaju tarczą i w moim mniemaniu gwarantem tego, że mam rację. Bo skoro ktoś inny na coś wpadł, to ja też mogę mieć rację.

    Bardzo mnie niepokoi ten trend we mnie i złudne poczucie, że powoływanie się w rozmowach na cudze słowa czyni mnie erudytą.

    Kiedy byłam w liceum, miałam na końcu brudnopisu do polskiego listę lektur, które sama sobie wyszukiwałam w bibliotece, w której pracowała moja matka. Łaziłam między półkami i szukałam.

    Potem to co znalazłam czytałam i zakreślałam zdania w książce. Następnie te zdania wpisywałam do niebieskiego notesu z aforyzmami, z którego wylatywały kartki.

    Uważałam, że Kotarbiński zna się na szczęściu i do dziś pamiętam, wiadomo!, co on tam wypisywał o tym szczęściu, a to np. że szczęście jest w nas i ja do dziś się z tym zgadzam i to wiem, ale nigdy nie udało mi się tego poczuć.

    Wiedział lepiej Cortazar i Kępiński, dzięki któremu odkryłam, że na bank mam depresję, stany lękowe i jestem flegmatykiem, wiedział wszystko Ingarden i Erich Fromm o miłości też wiedział, Milan Kundera o życiu wiedział, a Lermontow nauczył mnie, że zło rodzi zło. No i tak mogłabym wyliczać bez końca.

    Ostatecznie doszłam do wniosku, że muszę zrobić z tym porządek.

    Cytowanie, czytanie, powoływanie się na autorytety jest nędznym przejawem braku pewności co do własnych przekonań i ucieczki przed odpowiedzialnością za swoje słowa.

    Tylu ludzi dziś może właściwie wszystko. Pisać, publikować, wpływać na opinie, bawić kogoś, irytować, że rozmyślam oczywiście o tym, że mój głos może utknąć pomiędzy niczym i nigdzie.

    Może tak być.

    Ale może nie będzie i ktoś kiedyś powie komuś tak:” słuchaj, czytałam książkę Agaty Cxxxx i ona tam napisała, że…”

    Karl może to i ja mogę. Choć rzecz jasna uważam, że jest mądrzejszy ode mnie.

    Ale może tak być, że nie jest. że jest pracowitszy i na bank nie rozkminia czy on wie mniej a tamten ktoś lepiej. Zero obcyndalania się. Dupogodziny i klepanie w klawisze. Aż tu 6 tomów i szał.

    Ale teraz trenuję case „wiem swoje”, bo już gotowa byłam podkreślić pisakiem w 2 tomie jego powieści zdanie na temat zdrowego żywienia, które literacki gwiazdor uznał za idiotyczne,ale nie przytoczę dlaczego, bo ja akurat uważam inaczej niż on (bingo) , a z tym pisakiem to był ten odruch, którego chciałabym się pozbyć:)

    Ja się boję tylko jednego, że tak będę drążyć temat przygotowań do pisania, że będę jak te trzy siostry Czechowa, które chciały jechać do Moskwy. I tyle się naczekały, naprzygotowywały, namarzyły a ostatecznie nie pojechały nigdzie.

    Znowu cytat!

    kurwa.

  • zjedz kanapkę