• Kanapka Francuska, czyli szukajcie straconego czasu a znajdziecie

    Teatr to dziś sposób spędzania czasu trochę ekskluzywny. Nie mówię tu o teatrach komercyjnych, w których niestety widać, że 20- te wyjście aktora na scenę w tym miesiącu jest tylko sposobem na zarabianie na życie. I to jest takie trochę smutne. Lepiej już obejrzeć jakiś stary spektakl Teatru Telewizji w TVP Kultura. Inaczej jest z teatrem Warlikowskiego. Choćby spektakl “Francuzi”.

    Taki Teatr przez duże T nie jest łatwo dostępny. Spektakle są produkcjami kosztownymi, więc dzieją się rzadko, aktorzy muszą zarabiać w serialach i gdzie indziej, więc trudno ich zebrać, no i bilety ciężko kupić, trzeba trzymać rękę na pulsie i polować na nie, no potrzeba jakiegoś większego zaangażowania niż przy wyjściu do kina.

    Osobiście nie przepadam za teatrem.

    Zawsze trochę śmieszy mnie to udawanie, że człowiek wychodzi na scenę, nagle mówi cudzy tekst a ludzie wstrzymują oddech. Nie bardzo jestem z tym na tak.

    Ale jest gość, który potrafi zrobić tak, że patrzę na to, co on zaplanował na scenę i po paru minutach przełamuję barierę niechęci do teatralnych szeptów, gestów i póz.
    Za każdym kolejnym ujęciem pojawiają się rzeczy, które wyrywają myśli z codziennych kolein, które kanalizują uwagę ku obszarom, które na codzień się porzuca, o których się nie myśli, zapomina.

    Cuda

    Takie cuda to Warlikowski. A teraz w nowej siedzibie na Mokotowie, w Nowym Teatrze.

    Na początku wchodzi się tam, patrzy na scenę i próbuje z dziecinną zaciętością dociec – o co chodzi, co autor miał na myśli, o czym to jest, jak to opowiedzieć znajomym?

    Wychwytuje się ze sceny zrozumiałe frazy typu:

    – że życie jest nudne
    – że ciągle robimy w nim nudne rzeczy, które nas nie obchodzą
    – że zawsze mówimy ludziom nie to, co chcielibyśmy powiedzieć
    – że miłość jest fajna, bo byle kto może kochać byle co

    Tak mówiła Oriana, w postaci Magdy Cieleckiej.

    No i można pomysleć sobie, ale przecież to są oczywistości. Tylko, że cała zabawa polega na tym, że to wszystko dociera do nas zupełnie inaczej niż gdybyśmy usiedli sobie na winie z kumpelką i żalili się, że życie jest ciężkie i szybko przemija albo gdybyśmy zakreślili flamastrem wers w „Alchemiku” P. Coelho.

    Całość, jaka dzieje się na scenie sprawia, że to co dzieje się na niej, to czego się nie rozumie i co kuma się bardzo dobrze nagle potraja się w naszych głowach. I wtedy nie jest aż tak ważne „o czym to jest”, ważne jest jak to wszystko zagnieżdża się w głowach, jak dzięki głosom, słowom, ciałom tych aktorów, muzyce, oprawie, scenografii wsącza się w nas i wierci jak brudny paluch w skaleczeniu.

    Nieważne są niewygodne siedzenia, 4 godzina na widowni, ciężki miniony tydzień, ważne, że przyjemność w mózgu puchnie.

    Marcel i tropy

    Kiedy wyczytałam jakiś czas temu, że Warlikowski adaptuje na scenę 7 tomową powieść, której założę się nikt z tu obecnych nie czytał, „W poszukiwaniu straconego czasu” M. Prousta, wiedziałam, że muszę zobaczyć, jak on to zamierza w ogóle ugryźć. Jak to możliwe, żeby coś takiego, tak ulotnego,opartego na zmysłach (no, ta magdalenka) przenieść na scenę. Długo czekałam, bo spektakl miał premiery w Niemczech, we Francji i dopiero w październiku ub roku w Polsce, wreszcie wiosną dotarł na swoje miejsce do Teatru Nowego.

    Widziałam wszystkie jego spektakle, ze wszystkich właściwie wychodziłam odurzona, za każdym razem z trochę innego powodu i tak samo było i na „Francuzach”.

    Właściwie można rzec, że teatr Warlikowskiego ma swój charakter pisma, ma swoje stałe punkty, wokół których obraca się przekaz. Swoimi spektaklami reżyser wchodzi w mega intelektualny dyskurs z widzem. No trzeba tam trochę poczytać i nieco się interesować otoczeniem, żeby stwierdzić, że oglądanie tego wydarzenia może potroić nasz umysł.

    W każdej z jego sztuk sprawy rozbijają się o:

    – zmierzch zachodniej cywilizacji
    – wykluczenie jakichś grup społecznych – biednych, Żydów, homoseksualistów i tak dalej
    – transpłciowość, że w sumie płeć to kwestia umowna
    – i mój ulubiony wątek – przemijanie

    W każdym, ale to absolutnie każdym przedstawieniu razem z super dobraną muzyką pulsuje w głowie widza świadomość o nieuchronności pewnego procesu, który widz aktualnie ma w dupie i udaje, że go nie dotyczy. Chodzi rzecz jasna o to, że wszystko się kończy, absolutnie każda przyjemność, nieprzyjemność, plan, mniemanie, założenie, idea i kolagen. Wszystko.

    Nie ma z tego wyjścia oczywiście, Warlikowski nie pozostawia żadnych złudzeń, okrasza tylko ten smutny proces pięknym pokazem ludzkiego miotania się między pragnieniem miłości, niespełnieniem, żądzą władzy, pieniędzy, nikczemnością, wielkością.

    Ludzie, którzy pokazują to na scenie są czymś więcej niż postaciami jakąś hrabiną czy księciem, są figurami uosabiającymi nasze własne lęki, potrzeby, pragnienia, obawy i skarłowacenia. Doskonale ubrani, świetnie wygimnastykowani nie sprzedają nam byle czego oprawionego w pazłotko.

    f

    fot. za www.kulturaonline.pl

    Wychodzimy stamtąd i w uszach jest ciągle to pulsowanie. Ta świadomość, że niby nic takiego życiowego się nie wydarzyło, a jednak jest inaczej. Nie można zasnąć, tęsknota się wzmaga, ale umysł pozostaje spokojny.

    Udało się.

    Nie zidiocieliśmy.

    Wciąż jest to coś, co nie pozwala myśleć, że to wszystko co mamy w sobie jest nieważne.

    fot. główne – za www.culture.pl

  • zjedz kanapkę