• Kanapka od Gucciego, czyli Tom Ford po godzinach. Recenzja filmu “Zwierzęta nocy”.

    Jakby mnie ktoś zapytał, po co iść na „Zwierzęta nocy”, to bym powiedziała, że dla białych stóp Amy Adams na krwiście czerwonej kanapie.

    To zdecydowanie film dla estetów. Zrobił go w końcu Tom Ford, autor moich ukochanych perfum Black Orchide i właściciel najbardziej seksy zeza w show biznesie.

    Kiedy czytam recenzje tego filmu to właściwie powinno mi się było odechcieć. Bo fabuła jest nielinearna i chęć takiego zacnego opisania o co chodzi równa się podjęciu zadania karkołomnego. Dlatego nie będę tego robić. Może trochę przyspoileruję, trochę napiszę w czym rzecz, ale bez kronikarskiego wdawania się w szczegóły „kto zabił”.
    Ale, że tak powiem, po kolei.

    Kadry

    Ciekawi mnie, czy jak się nie wie, że reżyser to projektant mody, to widzi się od razu malarskość kadrów w tym filmie, te teksańskie zachody słońca nad pustkowiem, białą Amy na czerwonej kanapie, jej wielkie okulary (pewnie kosztują majątek), palec Amy na brzegu szklanki z whiskey z lodem, czy faceta siedzącego na kiblu przytwierdzonym do werandy?
    Czy też wiedza o profesji reżysera nie sprawia,że nadpisuje się znaczenia do tego, co się widzi w tym filmie? Nie wiem, ale te kadry moim zdaniem znaczą więcej. Wiadomo od razu, że każdy szczegół ubrań bohaterów, scenografii niesie ze sobą jakiś niewerbalny przekaz i ma tak samo doniosłe znaczenie jak dzianie się.

    To ma swoje dobre i złe strony.

    Dobre, bo estetyka, wiadomo, lubimy, jak nawet śmierć jest ładnie pokazana, nie tylko rzeczy tak oczywiste jak ładne stopy ładnej babki.

    A złe, bo ten estetyzm moim zdaniem odciąga od czegoś co mogłoby być istotniejsze. Nie wiem, może zresztą reżyser uznał, że pokazał coś istotnego, ważnego, ale dla mnie to zniknęło, wyparowało w gąszczu tych silnie nacechowanych symboliką i estetyką obrazach i kadrach.

    Czy to jest film o złu?

    Zatem kiedy dochodziło do momentów strasznych, jak to, że miłe życie miłych ludzi kończy się gwałtownie, bo mieli pecha i przypadkowo trafili na złych ludzi, to ja przestałam w którymś momencie to przeżywać zastanawiając się jakie znaczenie ma to, że głowa rodziny ma brodę i koszulę w kratę. Szkoda wielka, bo akurat mógłby z tego wyjść fajny temat jak np. o bezsensowności zła. Taki traktat mógłby powstać. O tym, dlaczego dobrych ludzi spotykają złe rzeczy. Lecz nie powstał.

    Jest pokazane zło, jakie spotyka bohatera i jego rodzinę, ale nic z tego niestety nie wynika głębszego prócz tego, że Amy Adams, związana z tym bohaterem wcześniej, kiedy czyta jego wspomnienia o nieszczęściu w formie książki, jest wstrząśnięta,

    No i fajnie, tylko co z tego?

    Zło to zło, nie da się go streścić za pomocą pięknych ujęć upozowanych białych martwych ciał ofiar na czerwonej, pluszowej kanapie.

    Czy ta samotność porusza?

    Wzruszenie, jakiego doznaje bohaterka czytając historię o “Zwierzętach nocy” miało pokazać, że jest ona samotna, zdradzana, i choć wiedzie życie w luksusie wręcz niewyobrażalnym dla nas żołnierzy korporacji i śmieciowych umów, to jest jej źle, bo dokonała czynu złego jak aborcja i odeszła od tego bohatera właśnie, bo był mało zaradny, jako że uczył w szkole. I ona tak sobie myślała, że może źle właśnie zrobiła, że wybrała nowojorskiego finansistę, w dodatku przystojnego a nie przystojnego, romantycznego nauczyciela, z którym by musiała żyć od pierwszego do pierwszego.

    Niestety cała akcja poprowadzona jest tak, że trudno jej współczuć. Bardziej sobie człowiek myśli, że poprzewracało się bogatej pańci w dupie i jakoś trudno się utożsamić z jej cierpieniem. Ale może mówię tak z zazdrości, bo w końcu niezależnie czy w Bangladeszu czy w Los Angeles, każdy ma swoje problemy i nie należy ich bagatelizować.

    Zapewne, ale jakoś nie załkałam nad losem samotnej Amy Adams. Ostatecznie każdy jest sam, dokonuje głupich wyborów czy podejmuje niewłaściwe decyzje, ale za to niekoniecznie siedzi sobie na ładno w wielkim domu z samymi oknami od sufitu do podłogi.
    Bohater, ten odrzucony nauczyciel, który potem założył rodzinę, którą spotkało nieszczęście,(prawda jakie to proste?) grany przez Jacka Gyllenhaala, też jakoś nie wzbudza większych emocji. Raczej jeśli już to irytację. Faktycznie, jakiś taki płaczliwy jest. Ale może to taki jest los wszystkich wrażliwych gości. Nie wiem, ale nie podążam z emocjami za tym jak dokonuje samosądu na mordercy swoich bliskich. Szybciej czasem wzruszam się na reklamie serka hochland czy filmach o misiach gryzli w Kanadzie.

    Momenty

    Ale ma ten film momenty dobre, gdzie znać dystansik, ironię wynikającą z błyskotliwej obserwacji bogatych środowisk.
    Np.scena rozmowy Amy Adams z matką bogatą damą z teksańskiej society. Te napompowane fryzury, kostiumiki od Chanel i sznury pereł plus ściągnięte w grymasie usteczka pomalowane krwistą szminką podkreślającą więdnięcie. Plus klątwa, na której dźwięk ścierpła mi skóra: „i tak każda córka staje się taka jak jej matka”. To straszne. To naprawdę nie brzmi obiecująco! Ale scena jest w stu procentach i zabawna i dramatyczna.

    Drugi moment, to chwila, kiedy Amy powłóczystym krokiem znudzonej bogatej pańci wkracza do swojej galerii i odbywa tam zebranie, na którym poruszana jest sprawa zwolnienia jednej pracownicy i Amy konfrontuje swoje złote myśli o tym, że nie zawsze warto jest wszystko zmieniać z twarzą siedzącej obok laski mającej świeżo napompowane wypełniaczem usta.

    I początek filmu. Zdecydowanie fascynuje i szokuje.
    Oto na wstępie tego wysmakowanego filmu o samotności i zbrodni widzimy pokaz, taki performance kobiet przebranych za mażoretki, ale przebrane są częściowo, mają tylko białe butki i śmieszne czapki i są całe gołe. Ale mało tego. Są też stare i otyłe. W efekcie tańczą nam przed oczami całe masy obwisłego tłuszczu z tych brzuchów, ramion, ud, cycków i pośladów. Jest to widok tyleż zaskakujący co przerażający. Nie bardzo mam pomysł na to, jaki to mógł być przekaz? Ekranizacja naszych lęków? Przed golizną, starością, brzydotą, śmiercią?
    Na szczęście mamy Amy Adams, która jest chuda, ładna i młoda. Lecz cóż z tego skoro nieszczęśliwa?

    Tylko gdzie się zaczyna to całe nasze nieszczęście?
    W wyborach? Złych decyzjach? Tłuszczu na brzuchu?
    A może zapisane jest w gwiazdach?

    Nie znam odpowiedzi. Ten film też jej nie da. Ale obejrzeć nie zaszkodzi.

  • Dickens w czasach facebooka, czyli kanapka Daniela Blake’a

    Jeśli myślicie, że Dickens odszedł do lamusa, mylicie się. Właśnie zmartwychwstaje. W filmie,na którym trudno stłumić szloch. Serio. Ci, którzy jeszcze filmu „Ja, Daniel Blake” nie widzieli, muszą to zrobić, nawet jeśli nie są wielbicielami “Klubu Picwkicka”.

    Szloch, płacz i zgrzytanie zębów

    Zresztą prawie cała sala szlochała. A nie było tam wcale irytującej patetycznej muzyki, która steruje widzem i podpowiada, w jakim momencie powinien wyjąć chusteczkę, kiedy może odetchnąć, a kiedy winien się skupić.

    Zero tanich chwytów. Lubię jak Ken Loach portretuje bohaterów angielskiej klasy robotniczej – jakkolwiek idiotycznie to określenie brzmi.

    Oszczędny w środkach rażenia widza na maksa jest ten film. Więc bez obaw. Nikt nie będzie galopował poprzez łąki spowity we mgłę i umierał na suchoty metaforyzując doraźność tego świata i kruchość ludzkiego życia.

    Daniel to jest ładne imię

    Widzimy za to sympatycznego bohatera koło 60 – tki, parającego się przez 40 lat stolarstwem i widzimy jak dalej niesympatycznie się dzieje, a jednak bohater cały czas minuta po minucie zdobywa naszą sympatię nawet swoim akcentem mówiąc „fok” zamiast „fak”, nawet tym jak reaguje na absurdy społecznego życia gładząc swoją łysą głowę w geście niedowierzania i zwątpienia. Strasznie mi się ten odruch zresztą podobał.

    Nie jest trudno powiedzieć, dlaczego ten film tak większość widzów szarpie za serce i łupie w łeb. Jest on totalnie na przeciw moim ostatnim przemyśleniom związanym z osobistą przygodą i myślę, że werbalizuje lęki właściwie – zaryzykuję stwierdzenie – wszystkich nas. Chodzi tu o to, że wszystko jest dobrze póki jest dobrze, a potem to różnie może się zdarzyć. Więc co, kiedy passa się urywa? Kiedy się ciężko zachoruje, straci pracę albo możliwość jej wykonywania, kiedy zostanie się samemu?

    No właśnie.

    Człowiek versus system

    Loach zrobił film nie o egzystencjalnej, ale o społecznej samotności, która jest tak samo dotkliwa jak ta organiczna. Pokazał bezradność jednostki wobec bezdusznego systemu, pokazał, że ten system każdego jednego ma w sumie w dupie i traktuje jak potencjalnego naciągacza i darmozjada.

    Nie jestem znawcą systemów socjalnych funkcjonujących w Wielkiej Brytanii, ba, wstyd się przyznać, nie wiem nawet jak do końca funkcjonuje to w Polsce, ale boję się chyba zgłębiać. Udaję, że zawsze będę mieć wszystkie zęby. W każdym razie podejrzewam, że u nas system zasiłków dla tych, którzy nie mogą pracować, samotnie chowają dzieci, chorują itp jest żaden. Natomiast w Anglii jest taki, że przeforsować jego procedury graniczy z cudem. Nie wiem, może zbudowali taki system ochrony przed naciągaczami, którzy emigrowali na potęgę na Wyspy w poszukiwaniu lepszego życia i zrobił się tam taki tygiel, że sami tego już nie ogarniają? W każdym razie film pokazuje, że dziurawość i absurdalność tego systemu jest porażająca.

    Facebook versus Dickens

    Oglądając ten film było mi trochę wstyd, że jestem taka naiwna, bo nie wiedziałam, że i w Wielkiej Brytanii i na pewno u nas funkcjonują ludzie, którzy mimo lat pracy, czy chęci do pracy nie mają co włożyć do garnka, głodują czy łatają dzieciom buty na zszywki albo ocieplają mieszkania folią bąbelkową podczas gdy ja lajkuję na facebooku posty o okropnym Mandej i że muszę tramwajem pojechać do pracy a przecież deszcz pada i czuję się w związku z tym dość pokrzywdzona.

    To myślenie jest jednak jakby głupie i straszy naiwnością, do której musiałam się na tym filmie przyznać sama przed sobą.

    Film „Ja, Daniel Blake” nie jest tylko o tym, że w krajach cywilizowanych wciąż rządzi duch Charlesa Dickensa i jego czasów, kiedy się głodowało w rynsztokach, zarabiało prostytuując się w karczmie i kleiło buty na ślinę.

    Jest też o tym, że jesteśmy jednostkami mocno społecznymi i to nas ratuje, to bardzo nam robi dobrze, choć nie chroni do końca przed nieuchronnym – daje czasem powody, do bycia uśmiechniętym.

    Daniel Blake i relacje

    Relacja Daniela z młodą matką z dwójką dzieci bez środków do życia, to jak sobie wzajemnie pomagają i jak ich to cieszy – to najlepszy przykład tego, że ludzie jednak mają znaczenie, a wsparcie może czasem przyjść z najmniej spodziewanej strony.  Daje to jakieś poczucie, że wszystko nie jest tak do końca stracone. Pozwala nie zatracić się w totalnej beznadziei i braku wiary w cokolwiek.

    Tak się zastanawiam, czy naprawdę jedynymi przyjaznymi do życia miejscami jest zimna Skandynawia? Czy tylko tam, nie mając wyjścia wobec tego, że wiecznie zimno i pada deszcz, to ludzie stworzyli sobie bezpieczny sposób na przetrwanie w społeczeństwie?

    A co z nami, co z całą resztą, którzy nie mają szans zaistnieć w Danii, Szwecji czy Norwegii jako zacni poborcy zasiłków na dzieci, koty i zwolnienia na katar?

    Nie wiem tego.

    i’m sorry, but must see

    Ale wiem, że ten film trzeba zobaczyć, żeby się trochę pośmiać, trochę pomyśleć i oczyścić. Za pomocą skromnego, prostego, bezpretensjonalnego obrazu, który mówi prawie wszystko, a wcale przy tym nie krzyczy i dydaktycznie nie smrodzi, można wyjść poza swoją strefę komfortu dość bezboleśnie. Okup w postaci poruszenia to czysty zysk.

  • “Ostatnia rodzina”, czyli kanapka kategorycznie o niczym

    Uważa się, że oswojenie strachu przed śmiercią pozwala lepiej, pełniej żyć. Mówi się, że jakie życie taka starość.
    A ja tak wcale nie sądzę. “Ostatnia rodzina” – przyjrzyj się temu.

    Kategoria NIC

    Myślę, że większość ludzi, jeśli nie wszyscy, przed 60-tką, żyje tak, jakby końca nigdy miało nie być, jakby śmierć, choroby, starość to była dżuma, która nas akurat ominie.
    Powtarza się owszem radośnie te frazesy, że wszyscy umrzemy, wszystkich nas TO czeka, ale tak naprawdę niezależnie od tego ile razy będziemy to sobie opowiadać, pisać, to i tak nie wierzymy, że któregoś dnia nie zostanie po nas nic. Kompletnie nic.

    Ci, których kochaliśmy nadal będą kochać, ale nie nas, będą jeść kanapki, jeździć na wakacje i chodzić do sklepu, robić wszystko jakbyśmy nigdy nie istnieli. No, jak to mówią, życie będzie toczyć się dalej. Niezależnie od tego jacy fajni byliśmy, jacy twórczy, jacy kochający po prostu, nas nie będzie i nic takiego wielkiego w związku z tym się nie wydarzy.

    Jeśli nie wierzycie, przypomnijcie sobie wszystkich tych, którzy w waszym życiu w jakikolwiek sposób odeszli; czy to w jakikolwiek zrujnowało wam świat. Nie sądzę. Albo co stało się, kiedy bliska osoba się zestarzała. Po prostu, odstawiliśmy ją do mentalnego lamusa niezależnie od tego ile jej w życiu zawdzięczaliśmy. Takie są koleje każdego losu bez wyjątku, dlatego nie wierzę ani trochę w brednie o tym, że na starość sobie zapracowujemy i za życia musimy oswoić się ze śmiercią, to wtedy będzie supcio.

    Otóż nie będzie.

    i może z tym warto się jakoś pogodzić, ale ja nie umiem.

    Kategoria „OSTATNIA RODZINA”

    Tego egzystencjalnego stracha napędził mi film „Ostatnia rodzina”.

    Nie to, że poczułam w głowie jak fizycznie zegar mi tyka, bo tego chyba nie da się poczuć, inaczej nie zostałoby nic jak tylko zwariować, a przecież żyjemy i nawet czasem chce nam się wstać rano jak deszcz pada. Więc odnosimy jakieś tam swoje sukcesy w codziennym pokonywaniu egzystencjalnej pustki i mocnego przekonania, że wszystko cokolwiek robimy i tak jest bez sensu.

    Na film chodzą, i słusznie, tłumy. Napisano o nim już setki mądrych recenzji, opinii i zdań. A że reżyser, a gra aktorska, a scenografia, scenariusz i że wszystko super i to wszystko w dodatku prawda. Kompletnie nie ma się czego czepić.

    Beksińscy ojciec i syn to też świetny materiał na film i książkę. Wcześniej przekonała nas o tym Magdalena Grzebałkowska, która parę lat temu wydała książkę o tej rodzinie i jest to książka genialna. Oczywiście mnie zdołowała ta opowieść, co oznacza, że Grzebałkowska zrobiła kawał dobrej roboty. Przyłożyła się do zrekonstruowania dziejów rodziny Beksińskich a oni okazali się fascynującym obiektem badań.

    Wielu z nas ma w głowie, w pamięci niepokojące pajęcze obrazy Zdzisława i magiczne audycje radiowe Tomasza.

    I nagle okazuje się, że ślad geniuszu, wyróżniania się od zwykłych ludzi wcale nie chroni przed niczym. W ogóle nic nie chroni nas przed nieuchronnym, ani uroda, ani zdolności, ani bogactwo, ani zaradność, ani nieporadność ani miłość ani jej brak. Jest to stwierdzenie banalne, ale jakoś ciągle mnie szokuje, bo lubię się oszukiwać, że jeśli czymś wobec życia, ludzi, świata sobie człowiek zasłuży to uniknie starości, niedołęstwa, chorób i w końcu śmierci. No niestety, ale przykro mi. Nie.

    Chociaż Zdzisław szukał sposobów i znalazł je w fotografowaniu i filmowaniu wszystkich z rodziny i wszystkiego co się działo. Myślę, że dziś byłby naczelnym snapchaterem i miałaby konta we wszystkich społecznościówkach jak my, którzy fotografujemy się rano z kawą i puszczamy to w eter sądząc, że zostawiamy swój malutki pikselowy znak, że jesteśmy. I dobrze. Przynajmniej tyle nam zostało, że fakt jedzenia przez nas śniadania rano obejrzy 10 osób. Zawsze coś i lepiej niż nikt. Mamy 10 świadków naszego żyćka. Zresztą czy to nasze życie mnożymy przez 10 czy 10 0000 czy milion obejrzeń i tak nie ma żadnego znaczenia na sam koniec (bo doraźnie to akurat ma)

    Zdzisław idąc tym tropem też zostawił na pamiątkę obraz zmarłej w kuchni jego żony Zosi i dziś wiemy jak wyglądała, jak umarła, chociaż dla Zosi w tym momencie też nie miało to żadnego znaczenia.

    Ale Tomek nie wiem czy byłby szczęśliwy w czasach spotify. Te wszystkie kasety, taśmy ułożone pod linijkę na półkach dawały mu, jak większości lękowym ludziom, poczucie, że jest bezpieczny. Wirtualne pliki z nieograniczoną możliwością wyboru raczej by mu tego nie zapewniły. Nie mam pojęcia co mógłby dziś gromadzić dla bezpieczeństwa taki Tomek Beksiński. Czy jego magiczny, niepokojący głos przebiłby się dziś przez te wszystkie śmieci.

    Chociaż w sumie wybitne umysły niezależnie od warunków w jakich żyją akurat zawsze znajdują sobie jakieś ujścia.

    Ten film to też w sumie rzadkość w kinie. Nie ma w nim szarży żadnej. Daje za to coś, co ludzie lubią, pozwala zaglądać innym przez okna i obserwować jak żyją. Obserwujemy życie tej rodziny w mocnym zbliżeniu, nasza plotkarska natura zostaje zaspokojona w 100%. Mamy podane wszystko na talerzu a filmy video Zdzisława w tym pomogły i to jest fajne. Tak zapośredniczył rzeczywistość, że my teraz wszystko wiemy, co jadł, jak spał, jakie nosił niemodne skarpety do kubotów i szelki, jakie miał obsesje, jakie zwyczaje i jakie rozmowy z żoną.

    Nie zgadzam się tylko z tymi, którzy uznali rolę Aleksandry Koniecznej jako Zofii Beksińskiej za najlepszą. Nie wiem dlaczego nie docenia się Dawida Ogrodnika, który dostał trudne zadanie – pokazać charyzmatycznego, posupłanego, histerycznego, irytującego i wzruszającego Tomka, faceta, który nocami czarował ludzi przed odbiornikami nocnej Trójki. Miał karkołomne zadanie i udało mu, wykonał, był Tomkiem.

    Dramat tego faceta pokazuje moim zdaniem tylko 1 scena, jeden gest i widzimy to w filmie. Jest to moment, kiedy umiera Zosia, wywołany telefonem przez ojca wpada Tomek i rozpacza, trzyma matkę w ramionach płacze, szlocha i krzyczy „Co my teraz zrobimy”, po czym wbiega do pokoju, gdzie nieruchomo siedzi ojciec i z biegu, niejako w naturalny sposób w geście wspólnego przeżycia rozpaczy chce się do niego przytulić. Wtedy Zdzisław wykonuje jeden, niepozorny, lekki ruch ręką, unosi ją lekko do góry i osłania się przed synem, grymasem twarzy daje do zrozumienia – „daj spokój”. Ten gest to sekunda, ale w tej sekundzie jest cały dramat. Wszystko fajnie fajnie, ale nie dotykaj mnie. Jestem ja, jesteś ty, jesteśmy sami, nie jesteśmy razem, nigdy nie byliśmy i nie będziemy.

    Kategoria ZŁUDZENIA

    I taka właśnie jest konkluzja. Jesteśmy sami.

    Niezależnie od tego kto nas kocha i jak, kto się o nas troszczy, czy jesteśmy w takiej czy nie innej konfiguracji. Wobec rozpaczy, cierpienia, bólu, chorowania, odchodzenia jesteśmy najzwyczajniej w świecie – po prostu, sami

    Cała reszta to złudzenia.

    Owszem, czasem przydatne życiowo. To, że ktoś ugotuje nam zupę jest fajniejsze niż zjedzenie fast fooda, to, że ktoś przyniesie do domu pieniądze na rachunki za nas jest fajniejsze niż codzienny mus dbania o to samemu, to, że ktoś wypierze nam gacie jest fajniejsze niż to jak musimy pamiętać o tym sami, to, że ktoś jest obok nas, kiedy nam smutno jest fajniejsze niż kiedy nam smutno i siedzimy sami w wannie a obok czai się wymarzona cisza. W gruncie rzeczy to wszystko nie ma żadnego znaczenia, tak czy siak, lepiej, gorzej, inaczej, wynik jest ten sam.

    I niestety od tego nie zrobiło mi się lepiej. Właściwie zrobiło mi się najgorzej, bo nie ma nic fajniejszego w życiu niż mieć jeszcze się czym łudzić.           

  • Kanapka terapeutyczna, czyli “jak się pani z tym czuje”

    Nie wiem, czy dziś terapia uchodzi za coś wstydliwego.

    Zaryzykuję stwierdzenie, że chyba nie, że to raczej przejaw dbania o siebie, o swoje psychiczne zdrowie, spójność, wzmocnienie w rozumieniu mechanizmów, prób przetarcia szlaków ku nowym, zdrowszym nawykom.
    Chociaż zapewne wielu ludzi nie uważa za sensowne płacenia kasy komuś za to, że nas słucha i w najmniej odpowiednim momencie powie – nasz czas dobiegł końca, bo w sumie to frustrujące.
    Pewnie wielu z nas uważa, że to na nic się nie zdaje, terapeuci to tacy sami ludzie jak my, wcale nie lepsi, zadają zawsze to samo pytanie „jak się pani z tym czuje” i nic z tego nie wynika, nic nie daje, żadnych konkretnych narzędzi do walki ze światem.

    I oto znany dokumentalista, syn znanego dokumentalisty Marcela – Paweł Łoziński robi dokument. Temat – terapia. Pod tytułem “Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham”. Łoziński wpadł na pomysł karkołomny, pokazania takiej sesji, co się na niej dzieje tak „naprawdę”. Ponieważ sesje terapeutyczne, jak i wizyty u lekarza, są poufne, Łoziński zastosował sprytny zabieg, aby to jakoś obejść i udało mu się unaocznić widzowi  skumulowany dramatyzm takich spotkań.

    Film trwa 1,5 godziny, ma 3 bohaterów, matkę, córkę lat 25 i terapeutę – znanego  w kręgach prof. Bogdana de Barbaro. Kamera jest skierowana tylko na twarze bohaterów, na tego, kto w danym momencie mówi. Widzimy te twarze w mocnym zbliżeniu. To nie jest przypadkowy  zabieg.

    Bohaterki przychodzą więc problemem i opowiadają o nim. W głowie może pojawić się pytanie – o co właściwie chodzi? Na świecie tyle biedy, ludzie co dzień giną nie wiadomo po co, uciekają ze swoich domów, tułają się po świecie, są zakładnikami jakichś dziwnych, niezrozumiałych dla nich idei, cierpią z powodu niedostatku, niedożywienia, ran i strat a tu skupiamy się na problemie „moja mama chodzi spięta, przez to moje życie jest do dupy”. Wydaje się to takie absurdalne, ta nasza skłonność do dramatyzowania rzeczywistości. Faktycznie, nie musimy szukać schronów i robić zapasów wody. Możemy uczłowieczać koty i karmić się pretensjami do rodziców, do swoich dzieci, do wszystkich na około. Mamy taki luksus.

    Tylko dlaczego oglądając ten dokument, patrząc na zbliżenia twarzy tych ludzi, każde najmniejsze znamiona na ich skórze, przebarwienia, krostki, włosy w nosie, rozmazany tusz na rzęsach, potargane włosy, szklące się oczy, przebłyski intensywnego myślenia widoczne w oczach, ozdoby w uszach, malunki , elementy garderoby z kulkami bawełny po spraniu  nagle czuje się, że jak zwykła mówić Nel do Stasia – pocą się nam oczy?

    Matka i córka przyszły na terapię, ponieważ nie rozmawiały ze sobą o niczym istotnym, co bolało jedną jak i drugą, każdą z innego trochę powodu. Tematem ich spotkań był brak kontaktu oraz bezsilność, niemożność osiągnięcia jakiegokolwiek porozumienia. Źle im to robiło na dusze, więc postanowiły, że coś z ty może zrobią. I mamy przed oczami spektakl rozmijania się chęci, możności i oczekiwań, co w efekcie doprowadza do ich wyobcowania z układów rodzinnych, ale też i tych innych relacji oraz do tego najgorszego wirusa – nieusuwalnej, organicznej i dojmującej samotności.  Takiej wobec wszystkiego i wszystkich.
    Nie ma znaczenia, jakie one miały historie konkretnie, co się zdarzyło, kto przyszedł, kto wyszedł, kto co powiedział. Emocje, z których zdają relacje są uniwersalne i mogą dotyczyć każdego. Ich scenariusz niezrozumienia i wyobcowania ma zastosowanie u każdego z nas jak sądzę w takim czy innym stopniu.

    W tym momencie trudno wyrokować, czy odczuwanie strachu przed unicestwieniem w kraju ogarniętym wojną ma większy kaliber negatywnych emocji niż poczucie osamotnienia w całym swoim życiu  w kraju uchodzącym za stabilny.

    Może to są emocje z innych nieco kategorii i półek, ale  nie umiem rozstrzygnąć,  które mają większy ciężar gatunkowy, a które podpadają pod kategorię „ w dupach im się poprzewracało”.  Wiem tylko, że opowiadanie matki i córki o swoim życiu emocjonalnym, to jak widzi swoje życie córka a jak widzi je matka –  pokazuje dramat każdego z nas niezależnie od sytuacji materialno – politycznej, w jakiej żyjemy. Widzimy dorosłe osoby, które „radzą sobie”, żyją, pracują, o coś tam zabiegają i dbają a jednocześnie są w środku tak strasznie niekompletne.

    Mimo że nikt z broni palnej nie celował im w głowę, mają w niej milion jakichś niezabliźnionych ranek i ropnych wycieków, które sączą się nieustannie podczas podejmowania rozmaitych czynności życiowych i skutecznie uniemożliwiają życie tak zwanej pełnej kurwie.

    Terapeuta postanowił coś z tym zrobić. I tu wyrażam ogromny wręcz podziw dla ludzi podejmujących się tego zawodu. Muszą umieć brać kloce emocji swoich pacjentów na siebie i jeszcze umieć zadawać odpowiednie pytania, w odpowiednim momencie, tak, żeby ten kto przyjdzie mógł wyciągnąć z każdej sesji jakiś sensowny wniosek, który da się zastosować potem w  działaniu i myśleniu. Tak siedzieć i nie wywracać oczami słuchając tych oskarżeń, żalów, tylko wiedzieć, kiedy przerwać i trafić z odpowiednim pytaniem! Każdy kto wysłuchuje jak inni nawijają non stop o sobie przy okazji spotkań towarzyskich wie, jakie to trudne – skupić uwagę na tym, co ktoś do nas mówi o sobie, a nie o nas. Odruchowo chce się przerwać, machnąć ręką i powiedzieć – a tam, gadanie i wrócić do cozy myślenia o swoich własnych problemikach i schizkach. A tu proszę, siedzi ktoś i kombinuje trudne kejsy za nas, pokazuje , jak wybrnąć z ciemnego lasu, z czarnej dupy, zadaje trudne pytania, które skrzętnie sami przed sobą ukrywamy albo nie wiemy, że można je w ogóle zadać.

    No trudna robota uważam. Tak się zemaptyzować z każdym smęcącym pacjentem i nie zwariować od tego. Jaką to trzeba mieć twardą dupę, jaką pewność siebie i stanowczość!

    De Barbaro w ogóle wygląda trochę jak patriarcha, mędrzec, nawet jak nasze wyobrażenie Boga!. Siwy, dojrzały, ale nie stetryczały, mocny, twardy, ale ciepły. Wzbudza zaufanie, jest stanowczy,  ale troskliwy. Połączenie cech idealne.

    Troje ludzi. Dwie opowieści, matki i córki, próby objaśnienia o co chodzi i jak przeskoczyć próg niemożności, zwątpienia i żalu.

    Takie mocne opowiadanie o każdym z nas.

  • Kanapka ze składników dziwnych, czyli Knausgård na “Jesień”

    Oczywiście, że wiedziałam, że kupię „Jesień”, taką niespodziewaną niespodziankę, przed ukazaniem się tłumaczenia 5 tomu „Mojej walki”, tylko zastanawiałam się, co można lepszego niż „Moja walka” napisać ,a moje obawy, że nic, właściwie okazały się nie takie bezpodstawne. Tak więc Kanusgard ponownie, ale trochę inaczej.

    Justyna Sobolewska w recenzji „Jesieni” w „Polityce” napisała krótko i uczciwie, że są mielizny w stylu Emmanuel Schmidt „Oskar i pani Róża” (no, czyli colehizowanie), że są trudne niespodzianki, że wciąż inteligentnie, ale dla zagorzałych wielbicieli. Albo wielbicielek, bo Knausgård ma taką wrażliwość, która mężczyznom jest raczej obca. Ma Sobolewska rację i w sumie na tym można by poprzestać, czego jednak nie zrobię.

    Nie tylko dlatego, że jestem zagorzałą fanką „Mojej walki”, skandynawskości i sposobu, w jaki Knausgård przywołuje przeszłość i raportuje teraźniejszość.

    Widzę w „Jesieni” zamysł, który odpowiada moim emocjonalnym potrzebom.

    Pisarz tłumaczy, że zapisał kilka pozornie niepozornych, błahych elementów otaczającej jego i rodzinę rzeczywistości dla czwartego, mającego przyjść na świat jego dziecka.

    Trochę wydało mi się to naciągane, bo nawet jeśli przy pierwszym nie był gotowy na takie wzniosłości, to dlaczego tak uroczyście nie witał pozostałej dwójki? Był przed 40-tką, kiedy się rodziły, więc coś tam już sobie jako rodzic uświadamiał. Jednak zatrzymać w książce ulotność rodzinnych chwil postanowił właśnie teraz, przed narodzinami dziecka czwartego. Ogólnie bardzo tam się wczuwa, że a to stópka w brzuchu, a to dziewczynka, i ojej ale super i przyznam, że jest mi obcy ten rodzaj, nazwijmy to, egzaltacji. Wolałam jak w II tomie utyskiwał na upierdliwość losu ojca trójki małych dzieci, bo był w tym autentyczny. Choć wyzierała z tekstu miłość do tego potomstwa, to nie wahał się dzielić z czytelnikami typowo ludzkimi odruchami – irytacji, zmęczenia, chęci ucieczki od nich, co zresztą skwapliwie robił, narzekaniem, że fajnie fajnie, ale tak naprawdę to wolałby być gdzie indziej, a jednocześnie chadzając z tymi dzieciarami na jakieś kinderbale potrafił w małych geścikach pokazać czytelnikowi prawdziwość rodzicielskich uczuć do dzieci. I to było fajne, to było szczere i prawdziwe.

    Tu mamy pana lat 45, który opisuje nienarodzonemu dziecku świat, żeby jak dorośnie sobie poczytało, jak było. Świadomość tego założenia jest potrzebna, bo usprawiedliwia uproszczenia i ewidentne coelhizmy w tej książce. Mamy przecież w głowie – że tłumaczy dziecku, jak co działa, do czego służy, stąd taka trochę łopatologia pomieszana z naiwnością. Jak chociażby tu:

    “W naturze nie istnieją żadne ramy. Wszystkie rzeczy i zjawiska przenikają się wzajemnie, ziemia jest okrągła, wszechświat nieskończony, a czas wieczny.”

    Ekhm..

    Więc z trudem, ale wybaczam. Jest usprawiedliwiony. Chociaż za chwilę to usprawiedliwienie traci rację bytu…Ale o tym za chwilę.

    Wrócę do tego, co do mnie dotarło z tego Kanusgardowego zamysłu.

    Otóż starzeję się (fanfary) i godząc się z tym faktem postanawiam być spokojniejsza i bardziej uważna, bardziej skupiona na tym, co, kiedy byłam młodsza wydawało mi się oczywiste, że jest, że to mam, a teraz, kiedy już nie jestem młodsza to już wcale takie oczywiste nie jest, że coś jest albo to mam.

    Proste, co nie?

    No ale tak, chodzi oczywiście o uważność.

    O skupienie się nie tylko na tym, co zajebistego zrobię jutro czy za rok, czego pragnę i potrzebuję, tylko na tych biedaczkach, które są obok, ale z reguły nie zauważane, jak to oczywistości. Moje oczywistości są zapewne inne niż cudze oczywistości, ale na pewno każdy jakieś ma. Nie wiem – kanapa, laptop, dwa telefony, samochód, praca, dziecko, pies, kot, słońce, deszcz. Bardzo trudno pisać o wielbieniu tych oczywistości bez ryzyka otarcia się o banał i frazę a la Coelho, że życie jest piękne i trzeba je kochać. Dlatego bardzo liczyłam na Knausgårda. Zwłaszcza, że w przedrukowanym w Gazecie Wyborczej wywiadzie  dla „The Paris Review” tak ładnie o tym opowiada, że aż zacytuję:

    „Butelka piwa zasługuje na tyle samo uwagi, co pojęcie miłości. Pociąga mnie postrzeganie rzeczy bez hierachii, w świecie, który istniał, zanim podzieliliśmy go na kategorie”.

    Pierwsze zdanie – prawda – ryzykowne, wzbudza nieufność i obruszenie, że jak to?! Miłość tak samo ważna jak jakaś tam butelka? Jak to możliwe, że w świecie, gdzie nie szanuje się nawet braci mniejszych, jest miejsce, żeby gloryfikować butelkę, no come on. Jakiś nawiedzony pięknoduch ze Skandynawii, który ma super w życiu i sobie tak cuduje.

    Ale potem mówi drugie zdanie i ono zmienia wszystko.

    To hierachizowanie. Myślę, że to jest coś co nas gubi i czego nie zauważamy. Polega to na tym, że coś wydaje nam się bardziej warte zachodu, wartościowsze, a coś innego nie. Nie zastanawiamy się, skąd te kategorie pochodzą, kto nam wmówił, że to trzeba mieć a tamtego nie, że np. buty z Zary są cool a już z CCC nie, albo że takie za 6 tysi to absolutny hit życiowy a takie z H&M to bida z nędzą, wstyd i obciach iść na imieniny.

    Nie rozmyślamy, że ktoś i coś zewsząd nam wmawia, że czegoś potrzebujemy, że musimy wciąż gdzieś biec i coś nowego mieć, jak nie spędzimy wakacji w super miejscu, to zmarnowaliśmy czas i zasoby, a jak spędzimy to mamy lajki i fejm, ale jak odpowiemy na pytanie – co robiliśmy dziś – że nic, to ho ho, najgorzej, niekreatwnie, no nie będziemy zwycięzcami, zmarnowaliśmy życie. Trzeba przecież chcieć mieć i mieć.

    Nie żebym tu nawoływała do zamieszkania w eremeach i jedzenia korzonków tylko dlatego, że pewnie tylko w tym stylu starczałoby mi do 1-go na spokojnie, ale po prostu wzbudza się we mnie od jakiegoś czasu poczucie, że kompletnie mam w dupie to, co posiadam. Ale to się zaczyna zmieniać, nie tylko wtedy, kiedy myziam i obwąchuję swojego piątego nowego moleskina, miącham z lubością mazaczka Staedtler albo doceniam, że moje auto, w które nie inwestuję ciągle wozi moją dupę jak mi się nie chce coś tam.

    Mimo że tracę powoli ostrość widzenia i z daleka i z bliska, paradoksalnie widzę coraz wyraźniej wszystko, co mnie otacza. Stąd już tylko kawałek drogi skrajem, żeby się z tego cieszyć. Z rzeczy, które mnie otaczają nie cieszą mnie może rybiki w łazience, ale już upierdliwe muszki owocówki mi nie przeszkadzają. Wiem bowiem, że kiedy znikną, skończy się definitywnie lato i co mi z tego, że rozkrojona cytryna będzie mogła leżeć na blacie cały dzień skoro to będzie nienawistny listopad, albo jeszcze gorzej – styczeń, który zawsze ciągnie się w nieskończoność i jest jedynym miesiącem, którego mijanie autentycznie mnie cieszy.

    Dlatego dywagacje Knausgårda na temat rzeczy z podorędzia są mi bliskie.

    Ale.

    Uczciwie przyznać muszę, że tym razem Knausgård wystawia swoich czytelników na próbę.

    Przyzwyczaił nas do epickich opisów swojego upodobania z dzieciństwa do robienia kupy. Spoko. No co tu kryć, zdarza się przeżywać fascynacje swoim wypróżnianiem, zwłaszcza małym dzieciom, które nie znają poczucia wstydu i bardzo się jarają, że zrobią ładną kupkę, a rodzice nierzadko im w tym wtórują. Dopiero z czasem tracimy nawyk dzielenia się ze światem czynnościami uznawanymi za intymne i sikanie, pierdzenie, robienie kupy nazywamy „wypróżnianiem się” i puszczamy wodę w kranie, żeby zagłuszyć odgłosy, no bo szczerze – chyba nie interesują mnie faktycznie problemy gastryczne moich koleżanek z biura, więc choć moje mnie interesują nad wyraz, to dzielić się z koleżankami tym hobby nie będę ze względu na powszechny brak akceptacji tej tematykiw przestrzeni publicznej, mówiąc oględnie.

    Knausgård próbuje to niejako odczarować. Ten wstyd. Ten rodzaj intymności.

    I oto po fascynującym eseju o Flaubercie, benzynie, trzymaniu nowo narodzonego człowieka (ej, nawet się wzruszyłam), słońcu, jabłkach, ustach, liściach, meduzach, morświnach przechodzimy z zaskoczki do erupcji zachwytu pisarza nad wargami sromowymi pachnącymi moczem, sikaniem, muszlą klozetową, która przypomina łabędzia. Hmmm.

    W „Mojej walce” tego rodzaju wtręty o wypróżnianiu, zmazach nocnych, fizjologii pożądania itp. były wplecione w pewną spójną, jasną całość. Knausgård potrafił tak to pokazać, że wydawało nam się to oczywiste, bliskie, na pewno nie disgusting. W „Jesieni”, ponieważ treść jest poszatkowana na niezwiązane ze sobą fragmenciki rzeczywistości ukazane w kolejności całkiem przypadkowej, te intymności jednak szokują.

    Trudno jest znaleźć formułę pisania o tym, że kobiety mają okres i brudzi im się bielizna, albo że jak się nie popierdzi, to ma to złe skutki dla funkcjonowania naszych jelit. Jakoś przełyka się (sic!) fizjologię seksu uznając to nawet za podniecające, a te tematy jakoś nie przebiły się do popkultury. Nawet dla mnie, starej wielbicielki gastrycznych dowcipów z filmów Almodavara i nie tylko.

    Ja przebrnęłam przez te jego achy nad pięknem aktu wtulania twarzy w wargi sromowe, nie wiem na co jego dziecku ta wiedza, ale może w sumie jest w tym jakiś sens. Skoro można uświadamiać dziecko, że ma wątrobę, nerki, serce, to czemu nie, że ma wargi sromowe?

    Ale jestem świadoma tego tego, że nie jest to lektura dla każdego i w sumie szkoda.

    Poćwiczyć taką wrażliwość nie tylko na oczywiste zachody słońca, cuda narodzin, łagodny powiew złotej jesieni – to jest challenge:)

    Ja tam polecam. Spróbujcie:)

  • Kanapka w Stanach

    Mój  były mąż nazywał mnie onegdaj „babą z poduchą na parapecie”, co miało nawiązywać do tego, że byłam wścibska i zawsze lubiłam wiedzieć o ludziach dużo.
    Trudno stwierdzić, czy to podpada pod elegancki „voyeryzm” czy jest zwykłym byciem gossip girl, niemniej jednak, kiedy Tomasz Wasilewski – reżyser filmu „Zjednoczone Stany Miłości” powiedział w jednym z wywiadów, że chciał otworzyć drzwi do mieszkań w blokowiskach w czasach przełomu lat 80 i 90-tych, to wiedziałam, że nie ma opcji, ja tam zajrzeć muszę.

    Zapewne dla wielu z tych, których cudze życie niezabytnio interesuje, wiele obrazków pokazanych w tym filmie może być szokujących. Dywagujmy, czy to jest kwestia tego, że sceny z naszych żyć w naszych mieszkaniach mniejszych, większych, na bogato czy przeciętno są szokujące, czy też to kwestia tego, że właśnie TAK się je pokazuje, na szokująco a nie np. na romantyczno. Czy wszystko jest kwestią tego, że jest, czy kwestią tego JAK ktoś to widzi?

    Ja nie wiem. Ale przypuszczam, że nie ma jednej formy bycia czegokolwiek. wszystko zależy w sumie od tego, którą nogą wstanie się z łóżka.

    W każdym razie, kiedy parę miesięcy zobaczyłam trailer tego filmu – wiedziałam, że muszę go zobaczyć i bardzo czekałam, żeby wpakować się na te imieniny przy stole w jakimś ciasnym dusznym mieszkanku z paniami w welurowych kreacjach.

    Zwiastuny, zdjęcia do filmu, który nota bene miał świetnie zorganizowaną promocję w social mediach, wskazywały potencjalnemu widzowi od razu – helo, to nie będzie łatwy film!

    Dominowały zimne odpychające barwy, ziemiste albo przywołujące na myśl atmosferę prosektorium. Żadnego ocieplającego światła, tylko takie, które cięło bohaterów, ich ciała i dusze jak skalpel. Nie było nad nimi żadnej litości. Mało co mnie szokuje w kinie, pornosów przeróżnych się naoglądałam, ale to widok ciał starych kobiet w basenowej przebieralni wywołał we mnie okrzyk. Przerażenia. Podsunięto mi pod nos to, od czego się ucieka i czego się panicznie boi – od brzydoty, nie takiej wystylizowanej, ale takiej naturalistycznej, przygnębiającej, codziennej, która jest w każdym z nas jak się nas źle doświetli.

    W którymś momencie cały ekran przez kilka sekund zdominowała dupa Andrzeja Chyry (też niedoskonała zresztą) i można by rzec, po co, czy bez tego nie można opowiedzieć o czymś?  Zresztą sporo jest głosów o filmie, że przekombinowany i za dużo golizny. Nie zgadzam się. Ta scena z gołą dupą Chyry, który wstaje i szybko się oddala pozostawiając w łóżku z pościelą z kory Magdę Cielecką zwiniętą w jakieś dziwne kombinacje mówi widzowi od razu – dupa z tego będzie nie związek. Tak właśnie dosadnie to mówi. Żadnych tam subtelności, nie i już.

    Cała warstwa wizualna filmu jest szalenie istotna. Nie pozostawia widzowi wątpliwości, że będzie miał do czynienia ze światem, który pozbawiony jest nadziei, który jest szarzyzną, wydeptanymi trawnikami, betonowymi kościołami, starymi boazeriami, małymi klitkami, w których usiłuje dziać się życie.

    Autorem zdjęć do tego filmu jest Oleg Mutu – Mołdawianin, który robił też zdjęcia do rumuńskiego filmu nagrodzonego w Cannes kiedyś „4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni” o studentce, która w czasach komunizmu w Rumunii usiłowała dokonać nielegalnej aborcji. Do dziś nie obejrzałam tego filmu. Ze strachu, że brzydota rumuńskiego losu przygnębi mnie i zdołuje do cna. I sądzę, że Mutu tu też mógł dać z siebie wszystko, dlatego ten film nie będzie się podobał wszystkim.

    Barierę w miłym odbiorze filmu tworzy też fakt, że obrazu nie uzupełnia muzyka.

    Zero podpowiedzi ze strony ścieżki dźwiękowej co mamy czuć patrząc na to, co podsuwa reżyser. A radź se widzu sam, myśl sam, sam zdecyduj jak jest. To trudne, bo w kinie woli się na ogół być trzymanym za rączkę. A tu znikąd pomocy. Szara rzeczywistość polskich miasteczek, blokowisk i takich samych osiedli z betonu i ludzie z ich paprotkami.

    Trochę mi się początkowo ten film kojarzył z klimatem „Dekalogu” Kieślowskiego, te blokowiska, te światła w oknach jak płomyki rozpaczliwej nadziei, że jeszcze będzie wspaniale, jeszcze będzie świetliście. Ale Kieślowski trochę ten dramat ocieplał, tam gdzieś w rogach brzydkich mieszkań czaiła się odpowiedź na wszystkie zadane pytania. W tym filmie nie ma nadziei żadnej.

    W tej całej prosektoryjnej scenerii reżyser umościł 4 kobiety: mężatkę niekochającą swojego prostego męża i marzącą o seksie z przystojnym księdzem, dyrektorkę szkoły singielkę graną przez posągową Magdę Cielecką, która zaklinała rzeczywistość krwistą szminką na ustach i pomalowanymi na czerwono paznokciami, siostrę dyrektorki młodą instruktorkę – jak to się wtedy mówiło – aerobiku, której mąż wyjechał do Niemiec na saksy a ona czekała i próbowała robić karierę w modelingu i nauczycielkę rosyjskiego też singielkę, która hodowała kanarki.

    stany

    fot. za profil Magdaleny Cieleckiej na Facebooku

    Są też mężczyżni – prosty mąż, uduchowiony ksiądz, lekarz, czyli Chyra. Stanowią oni tło, na którym mocno i wyraźnie widać paradę niespełnień bohaterek.

    Ich losy ładnie się zazębiają, przeplatają ze sobą, przenikają, następuje kombinacja sekwencji ich pragnień i marzeń o wielkiej miłości i spełnieniu, które nie nadchodzi i zapewne nie nadejdzie nigdy.

    Każda z nich desperacko pożąda swoich obiektów, które według nich dałyby im satysfakcję i każda rozgrywa swój pochód ku spełnieniu w najgłupszy sposób, jaki tylko istnieje. Tylko, że prawda jest taka, że tak właśnie postępuje większość z nas, kiedy czegoś chce a nie może tego mieć. Pokazane babki podejmują wysiłki w realizacji swoich pragnień, ale kończą z głową w misce na rzygi, w dworcowym kiblu z przygodnym seksem z byle kim albo leżąc nago na wersalce (!) poruszając nieznacznie spuchniętym palcem u stopy. To wszystko co może się zdarzyć. Kurtyna. I cisza.

    Wrócę jeszcze do Kieślowskiego.

    Jest w tym filmie taka scena, kiedy dyrektorka szkoły nagabuje córkę kochanka. Nie wiemy co jej mówi wioząc ją samochodem gdzieś nie wiadomo gdzie. Ale poruszona córka wybiega z auta i biegnie na zamarznięte jezioro chcąc uciec jak najdalej. Oczywiście lód załamuje się a dziecko wpada w przerębel. Cielecka stoi na brudnym brzegu. Cisza. Nic się nie dzieje.

    Ta scena ma w sobie coś groteskowego.Nastąpiło jakieś mocne zdarzenie, śmierć prawdopodobnie, ale nie dodaje się do tego, żadnej wartości dodanej. U Kieślowskiego zapewne byłaby zaraz cała parada dywagacji o moralności tej babki, o tragizmie losu, zresztą był taki odcinek „Dekalogu”, w którym chłopiec też utopił się w przeręblu a tam zaraz cała masa myśli podsuwających nam wyjaśnienie zagadki sensu życia. Tam reżyser nie zostawił nas samych. A tu owszem.

    I dlatego ten film może się nie podobać.

    Mnie, owszem podobał. Bo uważam, że Wasilewski nas nie oszukuje. Każe nam się konfrontować z tym co jest, czyli, że nie ma nic prócz chęci i niemożności. A już na pewno nie ma nadziei, ani nie istnieje coś takiego jak spełnienie. Jak się to pojmie to paradoksalnie naprawdę łatwiej jest to wszystko ogarniać.

    Świetny film uważam o naszej kondycji, o naszym wiecznym miotaniu się, poszukiwaniu, o rozziewie między tym, kim chcemy być a kim jesteśmy. Że droga od głowy w chmurach do głowy w misce na wymiociny – niedaleka.

  • Kanapka dojrzewająca, czyli Knausgård po raz 4

    Doczekałam się na 4 tom „Mojej walki” i nie spodziewałam się, że tym razem będzie inaczej niż podczas lektury poprzednich 3 tomów opasłego, mięsistego literackiego selfie Karla Ove Knausgårda. Tak samo jak poprzednio, wydzielałam sobie strony, żeby nie przeczytać za szybko i być dłużej w życiu pewnego Norwega, mojego równolatka, zaglądać mu przez okno a może nawet nie tylko przez okno:)

    Kończąc 4 tom zwierzyłam się przyjaciółce z nadchodzącego momentu poczucia osierocenia, a ona powiedziała, że doskonale rozumie, bo wie, jaka ta książka jest dla mnie ważna. Chciałabym odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego ona jest tak istotna dla mnie i czy może być tak samo ważna dla innych.

    W tej części zdarzenia z życia pisarza, jak zawsze, nie są ułożone chronologicznie, ale oscylują wokół wybranego wątku, jakim jest podjęcie przez Knausgårda pracy nauczyciela na północy Norwegii (wiecie gdzie jest Finnesnes i Tromsø?) Opisuje on czas, kiedy zdaje maturę, kończy 18 lat, nie ma ochoty iść do wojska ani na studia, zamierza być wolny, już wtedy wie, że chce zostać pisarzem i aby sobie to umożliwić chce w spokoju na jakiejś zabitej deskami norweskiej wiosce na północy pisać, a przy okazji zarobić sobie pieniądze na realizację kolejnych pomysłów. W to główne zdarzenie, opis jego szkolnych perypetii w charakterze nauczyciela zostają wplecione wątki pierwszych oznak upadku jego ojca, skomplikowane relacje pisarza i z ojcem i rodzicami ze strony ojca, z pozostałymi członkami rodziny oraz z nowo poznanymi ludźmi, uczniami, uczennicami ze szkoły, w której uczył.

    Cały ten okres 18, 19 lat jest przesycony drobiazgowymi opisami anatomii męskiego dojrzewania, kilkaset stron o tym, jak Karl Ove chciał przestać być prawiczkiem, aby wreszcie skończyć na festiwalu w Rotskilde w namiocie mając przed sobą wielką białą dupę, którą wreszcie udało mu się spektakularnie zerżnąć bez uciążliwego zjawiska przedwczesnego wytrysku.

    Można rzec – tom z happy endem.

    Ujmuje mnie w jego pisaniu, tak w tym tomie, jak i w poprzednich, to, że jak rzadko kto potrafi być tak bezwględnie szczery. Zapewne ubarwia swoją biografię w jakiś tam sposób, bo kto by po 20 latach pamiętał, że w dany dzień w lutym 87 roku zjadł na śniadanie 8 bułek z topionym serem. Ale z pewnością nie ukrywa przed czytelnikami żadnych swoich porażek i towarzyskich czy intymnych niepowodzeń, wręcz z precyzją zegarmistrza opisuje swoje upadki, czy to podczas upajania się alkoholem czy wspomnianych już przedwczesnych wytrysków podczas akcji z dziewczynami w łóżku czy też upokorzeń doznanych od rozmaitych ludzi, jakich spotyka na swojej drodze.

    Nie jestem pewna, czy każdy czytelnik zniesie te szczegółowe opisy majtek pisarza z zaschłą spermą, jak daleko udało mu się posunąć w relacjach z jakąś dziewczyną i w jakiej kondycji znajdował się wtedy jego członek. Nie jestem pewna, czy wielu fanów znajdą drobiazgowe opisy Knausgårda jak się upija i w ilu fazach przebiega potem wymiotowanie w momencie kaca. Nie wiem, czy nie są to te strefy tabu, które dla wielu ludzi są nie do przekroczenia nawet w powieści. Nie sądzę też, aby dla wszystkich było to interesujące. Z jakichś powodów dla mnie jednak jest… Dlaczego?

    Knausgård pytany w jednym z wywiadów, jak widzi to przekraczanie granic, opisywanie swoich intymnych spraw oraz to, jak naprawdę widzi ludzi ze swojej rodziny czy znajomych, odpowiada, że literatura służy temu, żeby mierzyć się z tym, co przyjmuje się za normę i przekraczać ją. Zadaniem literatury według niego nie jest bycie właściwą czy przyjemną.

    Zatem faktycznie, udało mu się, lektura jego powieści nie jest przyjemna, a jednak sprawia, że nie mogę przestać o niej myśleć.

    4 tom, tak jak poprzednie, wywołuje we mnie lawinę własnych wspomnień, także tych „brudnych”, tych, o których chciałabym zapomnieć, uświadamia mi, jak wiele jest już za mną i jak dużo spraw i ludzi poszło w zapomnienie, a może całkiem niesłusznie i może tego szkoda. Jego pisanie uświadamia mi, że życie, także moje, to świetny materiał na powieść i gdyby być tak uczciwym wobec swojego życia, przeszłości jak on, to może i cały ogląd własnego losu by się magicznie odmienił i przesterował bieg mojego życia na bardziej sensowny.

    I to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego jego książki są dla mnie tak ważne i jednocześnie na kwestię – dlaczego te książki nie są też dla każdego.

    Nie każdy chyba potrzebuje takiej wiwisekcji na tym, co przeżył, na swoich emocjach, nie każdy potrzebuje wracać do tego na przykładzie czyichś drobiazgowych opisów jego fizjologii i emocji rozłożonych na czynniki pierwsze.

    Szanuję to, ale uważam, że to strata dla tych, którzy próby takiej konfrontacji z własnym losem za pomocą lektury Knausgårda nie podjęli. Nas samych nie zawsze stać na szczerość, a cudza może pomóc. Tak sądzę.

    Dla mnie 4 tom był też ciekawy z punktu widzenia czysto poznawczego. Jeszcze nigdzie nie spotkałam się z tak dogłębną analizą męskiego pożądania, mechanizmów rządzących męskim zakochaniem, pożądaniem, różnicami między tymi zjawiskami. Otóż kiedy przeczyta się zwierzenia Knausgårda czytelnik, a zwłaszcza czytelniczka! przekonuje się, jak mało skomplikowany jest to system.

    Kobiety, dziewczyny jeśli chodzi o nieudane relacje z facetami mają na ogół wpisany taki mechanizm, że zachodzą w głowę, co z nimi jest nie tak, gdy się nie udaje. Czy są za grube? a może za chude? za wysokie, za niskie, za mądre za głupie, zbyt zaradne czy zbyt nieporadne, zamknięte czy za bardzo otwarte, że on je rzucił, że się nie udało. Spędzają całe dnie na dochodzeniu – co mogę zmienić w sobie, aby odnieść sukces w związku, bo przecież dla poczucia wartości to fundamentalna sprawa! Knausgård ładnie pokazuje, że facet takich pytań raczej sobie nie zadaje. Owszem i jego spotykają niepowdzenia, nie podoba się tym, które podobają się jemu i na odwrót. Ale w całym tym kontredansie dobierania się w pary nie ma wcale żadnej wielkiej logiki ani wiedzy tajemnej. Nie ma odpowiedzi na pytanie, dlaczego facet w tej się zakochał, nosi jej światło w sobie i myśli o niej jak o relikwii, a dlaczego tę chce tylko przelecieć i pomacać po cyckach, dlaczego z tamtą wbrew wszystkiemu już wizualizuje dom i rodzinę, a z tą poszedłby tylko na szybki seks i piwo. Wszystkie te obiekty pożądania pisarza to dziewczyny ładne, zgrabne, ciekawe i wygadane, ale ta, w której się zakochał, a która go nie chciała, nie miała w sobie niczego wyjątkowego czego nie miała inna dziewczyna, z którą miał do czynienia. Zakochał się w  tej, bo po prostu tak wyszło, a w tamtej nie, bo też tak wyszło, zero algorytmów, porad i wzorców. Po prostu, coś zdarza albo się nie.

    Mam już dużo lat, ale uświadomienie sobie tego procesu w jakiś sposób uczyniło mnie wolną. Wolną od mylnych przekonań, że to jaka jestem ma w ogóle jakieś znaczenie dla moich powodzeń w związkach lub nie. A co ma znaczenie – nie wiadomo. I to jest wolność. Tak, że dzięki Karl Ove!

    Ten tom jest dla mnie ważny także z innego powodu. Knausgård opisał w nim proces, jak stawał się pisarzem, jak do tego doszło.

    To ciekawa konfrontacja z poprzednią powieścią „Mam na imię Lucy”, którą czytałam, gdzie narratorka, alter ego pisarki wstydziła się przyznać, że chce pisać, że chce zostać pisarką. Karl Ove nie miał takich problemików i zawahań. Jeszcze w liceum pochwalono jego recenzje muzyczne, pisał do lokalnych gazet, sprawiało mu to przyjemność, ludzie to doceniali, miał fejm. Wiedział już wtedy, że chce pisać, podejmował świadome decyzje prowadzące go ku temu. Wybrał się na rok do pracy w szkole na ciemną północ, żeby mieć przestrzeń i spokój do pisania i mimo pijackich eskapad, perturbacji związanych z niezaspokojonym pożądaniem, któremu nie mógł dać upustu – konsekwentnie zasiadał w wyznaczonym czasie przy maszynie i pisał opowiadania, które z początku podobały się tylko rodzinie, wydawcom niekoniecznie. Ale nie zepchnęło go to na skraj rozpaczy. Raczej niczym mickiewiczowski Kordian stanął se na szczycie swojego Mount Blanc i pogroził światu, że on im jeszcze wszystkim pokaże, będzie pisarzem i będzie wielki.

    I tak też się stało. Zapewne dlatego, że spośród całego szeregu ważnych życiowych akcji jakimi są związki, relacje, zarabianie pieniędzy, dzieci to pisanie było dla niego zawsze na pierwszym miejscu i nie miał zamiaru robić sobie z tego powodu wyrzutów.

    W moim ulubionym wywiadzie powiedział : „w stawaniu się pisarzem ważny jest moment, w którym dochodzisz do wniosku, że twoje myślenie ma jakąś wartość.”

    Knausgård dość wcześnie napawał się tym, że może i go obśmiewają czy obgadują w szkole, może jest prawiczkiem w wieku 18 lat, ale WIE i UMIE lepiej niż inni. To przekonanie zawiodło go tam, gdzie jest teraz i oczywiście cholernie mu tego zazdroszczę.

    No ale chcesz być słuchany – odważ się przemawiać.

    Nie ma wyjścia:) Trzeba działać. Trzeba na kacu napisać tych klikanaście stron, choć może być tak, jak zauważył jeden mój światły kolega, że po prostu nie mam talentu. Może nie mam, ale na pewno wciąż zbieram się na odwagę, aby stanąć na szczycie swojego mojego Mount Blanc i krzyczeć „ja wam wszystkim jeszcze pokażę”.

    Jeszcze na koniec z kronikarskiego obowiązku trochę o stylu, w jakim pisze mój, było nie było, idol. Otóż jeśli chcieć określić jaki jest styl Knausgårda można powiedzieć – prosty. Owszem, są drobiazgowe opisy tego, jak ktoś wygląda, jak był ubrany, co Karl zjadł na kolację w marcu 1988 roku i ile wypił w grudniu 1987, a dokładnie 16 grudnia. Ale ogólnie nie jest to narracja skomplikowana, ogranicza się do prostych wskazań – zacząłem, poszedłem, ubrałem, zrobiłem, poczułem, pomyślałem, położyłem, zjadłem. Życie faktycznie rozgrywa się w obrębie kilku czasowników.

    Ale pierwszy raz podczas lektury jego książek zdarzyło mi się poczuć czasem irytację. Określenia typu „jesień przykryła świat swoją ręką” albo „ Pierś zasznurowała mi się ze strachu, serce w niej tłukło jak uwięzione” nie bardzo mi pasowały do surowego stylu Knausgårda. Ale może tłumaczka miała gorszy okres w życiu, np. się zakochała i została porzucona, stąd ta egzaltacja rodem z Grocholi. No niestety. Nie znam języka nynorsk, muszę poznawać się z Knausgårdem przez pośredników.

    Nie przeszkadza mi to jednak w uwielbieniu jego, jego pisania, w myśleniu o własnym życiu jak o dobrym kawałku prozy.

    Wypijmy za to.

  • Kanapka na basen, czyli czy można zostać Tildą swojego życia

    Nie umiałam odpowiedzieć na pytanie, o czym jest ten film.

    No przynajmniej w jednym zdaniu nie potrafiłam tego zrobić.

    Są takie filmy, w przypadku których wiadomo, że morderstwo, nagła, w niezwykłych okolicznościach śmierć jednego z bohaterów to nie jest najważniejsza kwestia, że to co akurat istotne rozgrywa się na innej płaszczyźnie i nie jest nią „dzianie się”. A paradoks polega na tym, że mimo leniwej narracji, braku spektakularnych wydarzeń i zwrotów akcji filmy te mają w sobie tak gęsty ładunek emocji, że wszystkie kina akcji na zawsze staną się nudnymi flakami z olejem.

    No dla mnie na pewno.

    Uwielbiam takie kino.

    Widzę pierwszą scenę, cały kadr nabrzmiały upałem, można oślepnąć od słońca, ogłuchnąć od zgiełku cykad, umrzeć z zazdrości, że dwoje pięknych ludzi pływa sobie w turkusowym baseniku, opala nago w pięknej scenerii jakiejś fancy willi, zero trosk, zero problemów, zero akcji „trzeba”, „musimy”, „warto”. Leżą, pływają tacy piękni, chce się tam być, chce się też mieć seks w wodzie, chce się być pięknym i szczupłym, chce się mieć wolny czas, pięknego kochanka, być na włoskiej wyspie albo na południu Francji, chce się być Alain Delonem albo Romy Schneider albo Tildą Swinton w kieckach od Diora albo przynajmniej Dakotą Johnson czy też Jane Birkin, która jest taka urocza w tym, że nie umie grać, ale wygląda tak porażająco pięknie.

    basen

    „La Piscine” 1969 roku i „A Bigger Splash” z 2015, jeden przetłumaczony jako „Basen” drugi jako „Nienasyceni” są właśnie takimi filmami, w których nie dzieje się pozornie nic, a dzieje się niejako wszystko. Są filmami, w których wątek kryminalny nie ma znaczenia, a incydent ze śmiercią jednego z bohaterów uchodzi pozostałym bohaterom na sucho.

    Jest się za to uczestnikiem upału, dekadenckiego nic nie robienia i obserwatorem emocji, których bohaterowie nie pokazują, ale widz wie, że one są gdzieś zaszyte w słowach pozornie bez znaczenia.

    Film „Nienasyceni” z Tildą Swinton powstał na bazie filmu z 1969 roku „Basenu” z Delonem i Schneider, no i Birkin. Jest jakby jego nową wersją. Chociaż określenie „nowy” nie jest tu na miejscu, bo „Basen” sprzed 47 lat nie zestarzał się wcale. Pod żadnym względem.

    Pochmurna i sfochowana twarz Delona, skrzętna i zaabsorobowana postawa Romy Schneider, nadpobudliwy dawny kochanek Schneider i poznana niedawno jeszcze niedorosła córka dawnego kochanka. Czworo ludzi. Spotykają się nad tym basenem, w pięknym domu w Saint Tropez, chcą się bawić, pływać i opalać, ale nie za bardzo to wychodzi, bo pod pozorami zwyczajnych czynności w typie – teraz ja ugotuję makaron a my pójdziemy po zakupy – rozgrywa się właściwa akcja. Pełne napięć, niedomówień , starych żalów, urazów, niewypowiedzianych pretensji i niedookreślonych pragnień są te sceny między bohaterami. Jedzą kluski, palą fajki, ale na twarzach mają wypisany niepokój.

    Nagle pozorna harmonia między Schneider i Delonem ulega destrukcji. Pojawienie się dawnego partnera bohaterki i jego pięknej córki wyzwalają w kochankach z basenu szereg emocji, których, jak się okazało, nie ułożyli sobie i kiedy mija sobie tak dzień za dniem na letnisku oboje wiedzą, że powrót do sielanki stworzonej na potrzeby wakacji okaże się niemożliwy.

    Wyjdą na jaw wszystkie złe instynkty, kompleksy i zażalenia do pana Boga.Czytamy to z twarzy ich wszystkich siedzących wieczorem przy kolacji.

    Podglądamy ich, jak nudystów na pustej plaży podnieceni tym, że tacy fajni, tak fajnie mają a im nie wychodzi.

    No ale też nie otrzymujemy odpowiedzi, dlaczego nie wyszło. Tak jak nigdy nie ma innej odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie udają się związki, prócz tej, że po prostu tak się czasem zdarza. Albo się udaje mimo wszystko albo się nie udaje mimo, że wiele wskazuje na to, że udać się powinno. Nie ma reguł ani zasad i nie o to w tym w ogóle chodzi, żeby dociec i znaleźć odpowiedź,

    W tych filmach chodzi o to, żeby to po prostu poczuć. Jak następuje rozkład, jaka jest jego historia.

    „Basen” opowiada to nader oszczędnie. Zbliżenia na grymasy twarzy aktorów wystarczają za morza słów i hektolitry opowieści.

    W „Nienasyceniu” dzieje się więcej.

    nieansyceni

    Bałam się trochę, że ten remake mnie rozczaruje, ale okazał się świetną dopowiedzią do obrazka z 69 roku. Dopowiedzią brawurową i spektakularną.

    Pomogły w tym postać Tildy, jej kreacje, wulkaniczna, niepokojąca, włoska wyspa i rockowa muzyka. Jej dawny kochanek Harry grany przez Ralpha Fienessa przybywa z nowo poznaną córką i rozwala misternie utkany system porozumienia między Tildą i jej młodszym kochankiem.

    Tilda wychodzi trochę na przeciw spowolnieniu narracji z pierwowzoru, bo nic nie mówi, porozumiewa się wyniosłym milczeniem albo szeptem.. Jest dawną gwiazdą rocka, która leczy głos i nie może mówić po zabiegu. Jej dawny kochanek przybywa rozbrajając pozorny spokój jej wakacji od życia i próbuje ją przekonać jak super było między nimi kiedyś. W tym celu uprawia kombatanctwo. A robi to w sposób uroczy. Jest producentem muzycznym i wspomina czasy produkcji ze Stonesami, Brianem Johnesem, puszcza muzykę z winyli, śpiewa, wspomina, tańczy, totalnie zdesperowany świadomością, że to wszystko już minęło i miłość też minęła, Tilda sobie leży niewzruszona, uśmiecha się tylko, a potem oddaje w garderobie młodszemu, który usłużnie zaspokaja ją oralnie a następnie wybiera sukienkę na wyjście.

    No piękne są te sceny. Jak Ralph Fieness śpiewa rockowe kawałki, które produkował, jak Tilda w sypialni pięknie się ubiera i piękny ma seks z młodym panem na kolanach przed nią.

    Uwielbiam takie podglądactwo, uwielbiam tę skalę empatii wobec bohaterów, to, że twórcy filmu dają mi ją odczuć, jak również pozwalają przywołać nostalgię za czymś takim jak lato gdzieś w pięknej okoliczności przyrody, która  nie będzie hotelem z biura turystycznego Itaka, tylko  czymś naprawdę wyjątkowym, bezpretensjonalnym, zacnym i wyjątkowym, kiedy pozwalają przywołać ten żal, że o nie nie, nie zdarzy się ci to teraz moja paniusiu, a może nawet nigdy.

    Chciałabym być Tildą swojego życia.

    Taki przekaz wyniosłam z tego filmu.

    Nie chciałabym uprawiać kombatanctwa, za to mogłabym tęsknić za minionym bardzo znikomo i mieć odwagę nie komunikować światu niczego, tylko po prostu być, w super kiecce i okularach pozwalać, żeby wiatr rozwiewał moją super fryzurę i mieć w dupie to jak z tym rozwianiem wyglądam.

    No oprócz tak nierealnych głupich mrzonek te filmy dały też coś więcej. Pozwalają odczuć sensualność, a to bardzo przydatna sprawa, kiedy własne życie jest trochę „dry”.

    Dlatego idźcie na basen i próbujcie się nasycić.

  • “Mam na imię Lucy”, czyli kanapka dla matek i córek

    Ciekawy zbieg okoliczności zaistniał, że przeczytałam tę książkę w Dniu Matki czując jednocześnie niesmak z powodu takiego, jak się ten dzień świętuje na facebooku.

    Morza, oceany cukru, waty cukrowej w kwiatkach, życzeniach, aktach oddania, pozach, egzaltacjach na cześć mamuś, matek, mam, że tak wspaniale, że jesteś mamusiu, bo bez ciebie to by mnie było i w ogóle super.
    No ale ja kumam. Mimo wprowadzenia ikonek również negatywnych ekspresji facebook jest miejscem, gdzie podbija się entuzjazm a nie leczy traumy.

    Niemniej warto mieć świadomość, że relacje rodzinne przeważnie w niczym nie przypominają facebookowych laurek.

    A nawet więcej, przeważnie są ich totalnym zaprzeczeniem. Są mrokami, które tłuką się w ludziach przez całe życia i są praktycznie nie do pokonania, wbrew temu co mówią za duże hajsy terapeuci i specjaliści od ustawień Hellingerowskich, od pewnych rodzinnych mroków ucieczki nie ma.

    Nie wiem jak trafiłam na książkę Elizabeth Strout „Mam na imię Lucy”. Nie znam pani, ale znam serial, który nakręcono na podstawie jej książki. Co prawda z samą Frances McDormand, ale raczej dla garstki hipsterów, ma tytuł „Olive Kitteridge”.

    Mignęło mi w recenzji, że dwie babki sobie plotkują, że jest to matka i córka, które nie umieją ze sobą rozmawiać, więc porozumiewają się na swój temat za pomocą historii o innych ludziach.
    Miałam więc już przed zakupem dwa sznurki, za które uważam zawsze warto pociągnąć – trudne relacje rodzinne i ploty.

    Teraz zrobię dygresję, chociaż nie jest to taka oczywista dygresja.

    Jakie książki/filmy na ogół podobają się ludziom?

    • jak dzieje się w nich akcja, jak ona coś powie, to coś wynika z tego dla niego i dla nich i odwrotnie, można śledzić i się, jak to mówią, „wciągnąć”
    • jak jest „o życiu”, czyli zawiera garść łatwo przyswajalnych aforyzmów w stylu „łatwo jest się zakochać, ale kochać to już ciężka praca”, czy coś takiego
    • jak czytając książkę czuje się, że nie jest się z kosmosu, uśmierza się na chwilę poczucie wyobcowania, przekonuje się, że nie jest się samotnym w swoich odczuciach, innymi słowy, kiedy powiedzenie „to o mnie” staje się faktem

    To ostatnie kryterium jest dla mnie obowiązujące. Jeśli jakiemuś autorowi uda się stylem, sposobem i tematem wstrzelić w moje osobiste poczucie niewygody, niedosytu, niezgody i wielu jeszcze słów na „nie”, to wchodzę w tryb paroksyzmów empatii. Ten paroksyzm przypomina wtedy skurcz od środka, jakby te słowa, które czytam ściskały mi wnętrzności i wtedy to tak jakby boli, ale nie jak od ukłucia iglą czy uderzenia, ale jakby ktoś gmerał ręką we flakach w sposób wirtualny, niby nie odczuwalny a jednak bolesny. No i efektem tych paroksyzmów jest to, że płaczę.

    Ostatnimi czasy dwa razy zaistniała taka sytuacja przy czytaniu książki. 3 tom „Mojej walki” Knausgarda to we mnie wywołał już na 6 stronie, już wiedziałam, że operacja będzie na otwartym sercu.

    Podobnie stało się przy lekturze „Mam na imię Lucy”.

    To jest książka o tym samym, co „Moja walka”. O tym, że całe życie jest się ciągle i ciągle tym samym samotnym dzieckiem, które na przemian boi się, nie rozumie, nienawidzi i potrzebuje swoich rodziców, obojga, albo jednego z nich.

    To co Kanusgaard opisał w opasłych 6 tomach przywołując najdrobniejsze wspomnienia koloru sznurówek do butów noszonych w 4 klasie Elizabeth Strout zawarła w skromnej, cichej, ledwie 200 stronicowej powieści, jeszcze w dodatku duże litery są.

    Jest to książka bardzo oszczędna w formie, pozbawiona egzaltacji i wielkich wybuchów, matejkowskich opisów i analiz rodzinnych układów bohaterki i narratorki, ale mimo to książka ta kipi od emocji. One narastają, narastają aż zaczynają boleśnie pulsować w niechronologicznej narracji, żeby przy końcu pozornie się wyciszyć i zostawić czytelnika z poczuciem, o którym już tu wspomniałam, że pewne sprawy pozostają w naszym życiu dramatyczne na zawsze.

    Akcję można opisać w paru słowach: bohaterka jest dość młodą jeszcze mężatką i matką 2 małoletnich córkę, mieszka w NY, zapada na jakąś dziwną, przewlekłą chorobę, mąż nie ma czasu przy niej siedzieć cały czas, zaprasza więc do żony jej matkę z odległego stanu Illinois. Stosunki bohaterki z matką były oschłe całe życie, ale teraz matka przylatuje i siedzi w izolatce szpitalnej, śpi na krześle i opowiadają sobie z córką plotki o kobietach z sąsiedztwa albo o gwiazdach z pisemek plotkarskich. Tym sposobem próbują nawiązać ze sobą kontakt, powiedzieć coś o sobie lub dowiedzieć się czegoś o tej drugiej.

    Jest to książka o dość powszechnym zjawisku – mianowicie o nieumiejętności nawiązania porozumienia z najbliższymi, o obcości w rodzinie, o chęci, by na zawsze od niej uciec i nigdy nie wracać, ale też o bezdennym braku tej bliskości odczuwalnej na każdym późniejszym etapie życia, o tym, że wyobcowanie w rodzinie czyni z człowieka kosmitę na zawsze.

    Choćby nie wiem jak się starał, zawsze będzie z boku i zawsze inny.

    I Knausgard i Strout znaleźli sposób na to, żeby przetrwać. Lubili oboje intensywnie i skrupulatnie się uczyć, odchodzić w światy wyimaginowane, toteż dużo oboje czytali, ich wiedza poskutkowała tym, że wydostali się ze swoich traumatycznych gniazd i miasteczek na studia, ocierali o wielki świat wciąż pozostając w nim małym, odrzuconym i pełnym lęków dzieckiem przekonanym, że zawsze przegra i ktoś go zdemaskuje.

    Aż oboje wpadli na to, że chcieliby pisać. Nie pamiętam już dokładnie, ale Knausgaardowi przyszło to chyba łatwiej. Uprawianie przez niego literatury było w jakiś sposób nobilitujące w oczach jego rodziny, otoczenia, jego samego. Miał nawet osobne mieszkanie do pisania. Miał prawo tam się udać kiedy chciał i z czego zresztą, ku niezadowoleniu małżonki z 3 dzieci, skwapliwie korzystał.  Natomiast bohaterka tej książki, a gdzieś czytałam i sama Strout, miała problem z powiedzeniem o sobie „jestem pisarką”. Wydawało jej się to niedorzeczne i jakieś takie głupie, wstydliwe.  No bo jak to jest odpowiedzieć na pytanie „czym się zajmujesz”, że „piszę opowiadania”? Głupio nie? Trochę jak hipster ze Zbawiksa, który robi „projekt”, ma iphona od rodziców i nikt nie traktuje go poważnie. Trochę jak pańcia, która marzy, że kiedyś będzie o niej głośno z nie wiadomo jakiego powodu.No jasne.

    W książce ładnie jest pokazane, jak bohaterka dochodzi do tego, żeby jednak przestać się tego wstydzić. NY daje jej odwagę i radość ze znalezienia się w tak energetycznym miejscu, gdzie ciągle się kogoś spotyka. Zresztą ona też spotkała, przypadkiem, w sklepie znaną pisarkę Sarah Payne i dzięki niej, jej historii, warsztatom odważyła się wysłać swoje opowiadania do wydawcy a to przyniosło skutek taki, że sama odniosła niespodziewany sukces.

    No i tak po prostu. Są ludzie, którzy nigdy nie będą piąć się po szczeblach karier ani pisać poradników „Jak być szczęśliwym w 5 dni – 10 porad”. Ale oni też muszą zdobyć się na odwagę przełamania w sobie poczucia, że to co robią jest głupie, śmieszne i nieodrzeczne.

    Pomoże im w tym desperacja na skutek niemożności nawiązania porozumienia z nikim dokoła. Wtedy nie będą mieli wyjścia. Będą musieli sięgnąć po komputer, pusty dokument i wypełnić go treścią o tym, co ich przytłacza.

    A co do rekomendowanej książki. To nawet jeśli waszych rodziców interesowało, że urodziliście dziecko albo dostaliście 5 w szkole, nawet jeśli wasi ojcowie powiedzieli do was więcej niż 5 zdań przez całe życie, nawet jeśli nigdy nie czuliście się gorsi od innych, to myślę, że i tak może wam się ta książka spodobać. Bo jest mądra, dyskretna i piękna.

  • Kanapka Francuska, czyli szukajcie straconego czasu a znajdziecie

    Teatr to dziś sposób spędzania czasu trochę ekskluzywny. Nie mówię tu o teatrach komercyjnych, w których niestety widać, że 20- te wyjście aktora na scenę w tym miesiącu jest tylko sposobem na zarabianie na życie. I to jest takie trochę smutne. Lepiej już obejrzeć jakiś stary spektakl Teatru Telewizji w TVP Kultura. Inaczej jest z teatrem Warlikowskiego. Choćby spektakl “Francuzi”.

    Taki Teatr przez duże T nie jest łatwo dostępny. Spektakle są produkcjami kosztownymi, więc dzieją się rzadko, aktorzy muszą zarabiać w serialach i gdzie indziej, więc trudno ich zebrać, no i bilety ciężko kupić, trzeba trzymać rękę na pulsie i polować na nie, no potrzeba jakiegoś większego zaangażowania niż przy wyjściu do kina.

    Osobiście nie przepadam za teatrem.

    Zawsze trochę śmieszy mnie to udawanie, że człowiek wychodzi na scenę, nagle mówi cudzy tekst a ludzie wstrzymują oddech. Nie bardzo jestem z tym na tak.

    Ale jest gość, który potrafi zrobić tak, że patrzę na to, co on zaplanował na scenę i po paru minutach przełamuję barierę niechęci do teatralnych szeptów, gestów i póz.
    Za każdym kolejnym ujęciem pojawiają się rzeczy, które wyrywają myśli z codziennych kolein, które kanalizują uwagę ku obszarom, które na codzień się porzuca, o których się nie myśli, zapomina.

    Cuda

    Takie cuda to Warlikowski. A teraz w nowej siedzibie na Mokotowie, w Nowym Teatrze.

    Na początku wchodzi się tam, patrzy na scenę i próbuje z dziecinną zaciętością dociec – o co chodzi, co autor miał na myśli, o czym to jest, jak to opowiedzieć znajomym?

    Wychwytuje się ze sceny zrozumiałe frazy typu:

    – że życie jest nudne
    – że ciągle robimy w nim nudne rzeczy, które nas nie obchodzą
    – że zawsze mówimy ludziom nie to, co chcielibyśmy powiedzieć
    – że miłość jest fajna, bo byle kto może kochać byle co

    Tak mówiła Oriana, w postaci Magdy Cieleckiej.

    No i można pomysleć sobie, ale przecież to są oczywistości. Tylko, że cała zabawa polega na tym, że to wszystko dociera do nas zupełnie inaczej niż gdybyśmy usiedli sobie na winie z kumpelką i żalili się, że życie jest ciężkie i szybko przemija albo gdybyśmy zakreślili flamastrem wers w „Alchemiku” P. Coelho.

    Całość, jaka dzieje się na scenie sprawia, że to co dzieje się na niej, to czego się nie rozumie i co kuma się bardzo dobrze nagle potraja się w naszych głowach. I wtedy nie jest aż tak ważne „o czym to jest”, ważne jest jak to wszystko zagnieżdża się w głowach, jak dzięki głosom, słowom, ciałom tych aktorów, muzyce, oprawie, scenografii wsącza się w nas i wierci jak brudny paluch w skaleczeniu.

    Nieważne są niewygodne siedzenia, 4 godzina na widowni, ciężki miniony tydzień, ważne, że przyjemność w mózgu puchnie.

    Marcel i tropy

    Kiedy wyczytałam jakiś czas temu, że Warlikowski adaptuje na scenę 7 tomową powieść, której założę się nikt z tu obecnych nie czytał, „W poszukiwaniu straconego czasu” M. Prousta, wiedziałam, że muszę zobaczyć, jak on to zamierza w ogóle ugryźć. Jak to możliwe, żeby coś takiego, tak ulotnego,opartego na zmysłach (no, ta magdalenka) przenieść na scenę. Długo czekałam, bo spektakl miał premiery w Niemczech, we Francji i dopiero w październiku ub roku w Polsce, wreszcie wiosną dotarł na swoje miejsce do Teatru Nowego.

    Widziałam wszystkie jego spektakle, ze wszystkich właściwie wychodziłam odurzona, za każdym razem z trochę innego powodu i tak samo było i na „Francuzach”.

    Właściwie można rzec, że teatr Warlikowskiego ma swój charakter pisma, ma swoje stałe punkty, wokół których obraca się przekaz. Swoimi spektaklami reżyser wchodzi w mega intelektualny dyskurs z widzem. No trzeba tam trochę poczytać i nieco się interesować otoczeniem, żeby stwierdzić, że oglądanie tego wydarzenia może potroić nasz umysł.

    W każdej z jego sztuk sprawy rozbijają się o:

    – zmierzch zachodniej cywilizacji
    – wykluczenie jakichś grup społecznych – biednych, Żydów, homoseksualistów i tak dalej
    – transpłciowość, że w sumie płeć to kwestia umowna
    – i mój ulubiony wątek – przemijanie

    W każdym, ale to absolutnie każdym przedstawieniu razem z super dobraną muzyką pulsuje w głowie widza świadomość o nieuchronności pewnego procesu, który widz aktualnie ma w dupie i udaje, że go nie dotyczy. Chodzi rzecz jasna o to, że wszystko się kończy, absolutnie każda przyjemność, nieprzyjemność, plan, mniemanie, założenie, idea i kolagen. Wszystko.

    Nie ma z tego wyjścia oczywiście, Warlikowski nie pozostawia żadnych złudzeń, okrasza tylko ten smutny proces pięknym pokazem ludzkiego miotania się między pragnieniem miłości, niespełnieniem, żądzą władzy, pieniędzy, nikczemnością, wielkością.

    Ludzie, którzy pokazują to na scenie są czymś więcej niż postaciami jakąś hrabiną czy księciem, są figurami uosabiającymi nasze własne lęki, potrzeby, pragnienia, obawy i skarłowacenia. Doskonale ubrani, świetnie wygimnastykowani nie sprzedają nam byle czego oprawionego w pazłotko.

    f

    fot. za www.kulturaonline.pl

    Wychodzimy stamtąd i w uszach jest ciągle to pulsowanie. Ta świadomość, że niby nic takiego życiowego się nie wydarzyło, a jednak jest inaczej. Nie można zasnąć, tęsknota się wzmaga, ale umysł pozostaje spokojny.

    Udało się.

    Nie zidiocieliśmy.

    Wciąż jest to coś, co nie pozwala myśleć, że to wszystko co mamy w sobie jest nieważne.

    fot. główne – za www.culture.pl

  • zjedz kanapkę