• „Kalifat”- dlaczego to jest interesujące?

    Tak nie za bardzo miałam ochotę oglądać serial „Kalifat”, w końcu nie ma u nas żadnych bliskowschodnich uchodźców, więc problem zdawałoby się nas nie dotyczy, tak samo terroryzm, bo komu by się chciało podkładać bomby w warszawskiem metrze czy wprowadzać prawo szariatu do kraju, w którym podobne prawo już niemal obowiązuje. No wiem, nieśmieszne. Niemniej problem wydaje się być odległy, lecz okazuje się, że nie jest, że może być nam całkiem bliski i nie tylko ze względu na samą konieczność ustosunkowania się do współżycia z wyznawcami islamu. Obejrzenie serialu może być pożyteczne, bo pokazuje mechanizm rodzenia się ekstremizmu w niczym nie wyróżniających zdawałoby się członkach społeczeństwa.

    o czym to jest?

    Szwedzki serial „Kalifat” myślałam, że będzie raczej o strategiach emancypacyjnych kobiet, którym udało się zbiec z Syrii, ale wciąż uciśnionych przez ekstremistyczne islamskie zwyczaje nawet w praworządnej Szwecji. A tu się właśnie okazało, że nie tylko.

     Rzecz pokazuje losy kilku młodych kobiet, z których każda prowadzi jakąś tam własną krucjatę. Mamy tu grupę młodych Syryjek , licealistek mieszkających w Sztokholmie, młodą matkę i żonę, która wyjechała z kolei ze Szwecji do Rakki za mężem myśląc, że życie w szariacie zapewni im szczęcie i szwedzką tajną agentkę bośniackiego pochodzenia prowadzącą śledztwo w sprawie mającego nastąpić ataku terrorystycznego na ludność cywilną w Szwecji. Na początku trudno nieco zorientować się kto jest kim, ale w okolicy drugiego odcinka łapie się już szybko o co komu chodzi. Pewne działania pozostają do końca niespodzianką, ale nie będę spoilerować.

    Nie będę omawiać losów poszczególnych postaci, chociaż są one rozrysowane bardzo moim zdaniem interesująco, dynamicznie, uwiarygadniając pokazane akcje na tyle, że czasami można odnieść wrażenie, że ogląda się dokument a nie fabułę. Mocno można się wkręcić śledząc losy bohaterek będąc ciekawym czy jedne wyjadą do Rakki – swojej obietnicy życia z Allahem w serduszku, czy druga zdoła z kolei stamtąd się wyrwać i ocalić życie i czy trzecia da radę uratować świat przed zamachami. Tak więc zachęcam, ale nawet nie ze względu na dynamiczną fabułę.

    skąd się biorą fundamentaliści?

    Pomyli się ten, kto założy, że serial niesie prosty przekaz związany z potępieniem szariatu. Nie wdaje się w analizę niuansów wiary, tolerancji wobec odmienności i tym podobnych. Skupia się bardziej na wskazaniu mechanizmu rodzenia się ślepej wiary w zwykłych ludziach, pokazuje skąd biorą się dżihadyści, męczennicy Allaha. I tu taka niespodzianka, oni nie biorą się znikąd, nie są bożymi szaleńcami urodzonymi z jakąś misją, wywodzą się spośród nas, zwykłych ludzi. W serialu widzimy schemat przebiegu werbowania nowych ludzi w szeregi dżihadystów. To nie są działania nawiedzonych szaleńców głoszących prawdy boże na skwerach miast. To są szczegółowo przemyślane, długo i skrupulatnie przygotowywane akcje, w których biorą udział przeszkoleni, dobrze zakamuflowani działacze islamskich, ekstremistycznych ugrupowań. Dostajemy też odpowiedź na pytanie, dlaczego islamistom to się udaje, werbowanie coraz to nowych ludzi, dlaczego udaje im się ich nakłonić do brania udziału w atakach a nawet samowysadzania się czy wychodzenia za mąż w wieku lat 13.

    Otóż ten rodzaj zachowań jest odpowiedzią na nieprzychylny pewnym grupom świat zachodni, który nie ma za bardzo pomysłu na integrację arabskich uchodźców ze światem zachodnim. Państwa takie jak Szwecja dają tym ludziom spokój, ale poza tym są to grupy społeczne socjalnie dość słabo zagospodarowane. Zresztą nie tylko członkowie społeczności arabskich, biała biedota, trash people to także świetny nabytek dla ekstremistów. Świat fake newsów, ogólne zakłamanie mediów i dbałość elit o własne benefity odbija się szeroką niechęcią wśród zwłaszcza młodych ludzi.

    Można oglądając ten serial szybko skonstruować portret psychologiczny przyszłego ekstremisty, separatystycznego nacjonalisty wrogo nastawionego do zdobyczy zachodniej kultury, która za największe dobro uważa wolność jednostki. Dla nich bowiem ta wolność nic nie znaczy, to bycie pozostawionym samemu sobie w pustce duchowej a nierzadko też biedzie. Osoby podatne na każde sekciarskie wpływy to zawsze ludzie w jakimś sensie osamotnieni przez bliskich lub przez system, osoby często nie zanadto – mówiąc oględnie – wyrobione intelektualnie na tyle aby móc zrobić proste rozróżnienie dobra od zła.Często tak pomijane przez system, że widzące w tych werbownikach i polecanych przez nich systemach możliwość wykazania się, zaistnienia bez większej refleksji, jakie to będzie mieć konsekwencje. Takich wykluczonych i podatnych na indoktrynacje ludzi jest całe mnóstwo. Zrozumienie może być chociażby też kluczem do tego, żeby wiedzieć, dlaczego wybory w Polsce uparcie wygrywa władza mocno nawiązująca do praw szariatu. Pustka duchowa, ekonomiczne osamotnienie, coraz większe nierówności klasowe robią ludzi podatnymi na słuchanie tego, że dobre państwo to religijne państwo a Bóg jest jeden i wielki i każe on nieposłusznych. Ja nie widzę różnicy w fundamentalizmie chrześcijańskim a islamskim, może jeszcze u nas nie posuwają się do karania śmiercią za zdradę albo za homoseksualizm. Ale kto wie, jaki Gilead tu przyjdzie nawet bez arabskich uchodźców z ich islamem.

    laicyzacja a nowe krucjaty

    Osobiście uważam, że powstanie religii to efekt zamiaru podporządkowywania i trzymania w ryzach społeczności, to narzędzie władzy i narzędzie do wykorzystywania duchowych potrzeb i słabości ludzi do tego, aby w imię interesów jakiejś grupy patriarchów wiedzących lepiej zaprowadzać porządki za pomocą wbijania w poczucie winy oraz przemocy. Bo do tego prowadzi dowolna i podporządkowana tejże grupie interpretacja wartości typu nie zabijaj, nie zdradzaj, nie krzywdź.

    Paradoksalnie laicyzacja Europy i świata Zachodniego, jak również zmiany ekonomiczne zubażające cyklicznie klasę średnią i coraz większe grupy społeczne skazujące na funkcjonowanie na marginesie wszelkich dóbr, oraz ciągłe konflikty bliskowschodnie sprawiły, że czas mocno sprzyja nowym krucjatom. Według mnie te tendencje nie znikną a będą się zaostrzać.

    Jedna z bohaterek, muzułmanka która dobrowolnie wyjechała ze Szwecji do Syrii, aby żyć tam po bożemu, na własnej skórze szybko przekonała się, jak bardzo zły to był wybór i naiwna jej wiara. Oto ze świata, gdzie problemem dnia mogło być jaką aplikację mindfulnessową wybrać na wieczór albo jak sobie wyróżnić feed na instagramie trafiła do miejsca, w którym co dzień zastanawiała się czy przyjdą po nią czy nie, czy zabiją czy przetrwa ten dzień.

    Niestety, kiedy okazuje się, że organizowanie życia pod zasady religii, poddawanie się ścisłemu sterowaniu przez nie w każdej sferze życia to nie jest coś, co spełnia nasze potrzeby jako ludzi, może okazać się, że jest już za późno. Możemy nie zginąć od zamachu w metrze, ale wizja, kiedy niepostrzeżenie, ale konsekwentnie wejdą w nasze własne życie zasady służące garstce ludzi potrafiących zmanipulować nastroje społeczne i tym samym ścisnąć je za mordę – to też może nie być już czasu deliberacje, nawet jeśli uważamy się za uprzywilejowanych i niegłupich ludzi, których takie manipulacje mogą nie dotyczyć.

    O podobnym temacie, chociaż apropos filmu dokumentalnego o ISIS pisałam wcześniej. Nie jestem ekspertką od spraw bliskowschodnich, ale serio – to wszystko poraża. Nawet ten serial, że to tak właśnie dzieją się sprawy, że gdzieś tam obok nas coś stale drzemie, coś zagrażającego, niezrozumianego. Można podjąć chociaż próbę ogarnięcia tego rozumem.

  • Drenda i Halber, czyli miłość w czasach popkultury

    Zamysł napisania, wydania książki o miłości, tak jak zrobiły to Olga Drenda i Małgorzata Halber, wydał mi się zrazu zamysłem tyleż dziwnym co karkołomnym, bo czyż nie powiedziano o tej miłości już wszystkiego? Czy nie jest to zbyt banalne, żeby się tym zajmować? Niemniej jednak kupiłam tę „Książkę o miłości” ponieważ obie autorki bardzo cenię i poważam, za ich kunszt pisarski, słowne wolty, nieoczywiste frazy, celność uwag oraz za postawy, jakie prezentują wobec życia i jego zjawisk. Dlatego wyszłam z założenia, że to co powiedzą, napiszą może nie być głupie. 

    Trochę mi wstyd z tego powodu, ale często reprezentuję mało chwalebną postawę wobec rozmówców „powiedz mi coś, czego nie wiem”. Wiem, że brzmi to arogancko, ale naprawdę ilość powielanych frazesów i półprawd często mnie przygniata. I choć o tej miłości powiedziano już chyba wszystko ze względu na to, że jest to rodzaj przeżycia będącego doświadczeniem chyba każdego z ludzi, to udało się autorkom – jeśli nie dokonać spektakularnych odkryć w temacie, to z pewnością w ciekawy sposób uporządkować palące kwestie współczesnych miłosnych relacji.

    Ciekawym wg mnie rozwiązaniem, choć też przecież ryzykownym, było opowiedzenie o tych wszyskich kwestiach zakochań, związków i miłości na własnych przykładach i ludzi uczestniczących w ich osobistych doświadczeniach.

    Książka ta zrodziła się z bazy ich messengerowych wymian i dyskusji w tym temacie. Autorki uznały, że wypowiedziały tam tyle trafnych diagnoz, że postanowiły związać to w książkowe rozdziały. Ich rozmowa to taki dwugłos „serca i rozumu”, emocjonalny język Halber i precyzyjny, syntetyzujący język Drendy, takie ścieranie się poglądów wywiedzionych z emocji i doświadczeń uporządkowanych w sposób bardziej niejako racjonalny. Razem daje to fajny ogląd dwóch postaw współczesnych młodych kobiet, który śmiało można rozszerzyć na doświadczenie wielu osób z naszego kręgu kulturowego.

    Prócz tego, że podziwiam zamysł porządkowania tej niełatwej w sumie materii jaką jest miłość, to z jeszcze większym podziwem podchodzę do ich szczerości. Halber ma doświadczenie w publicznym przyznaniu się do osobistych słabości, wiemy o jej chorobie alkoholowej opisanej w „Najgorszym człowieku świata” i nierzadko też dowiadywaliśmy z postów na FB o jej związkowych porażkach. Drenda, mimo że bardzo aktywna w internecie, mniej bywa skłonna do osobistych wynurzeń, tu jednak szczerze opowiedziała o swoich własnych ograniczeniach względem związków, rozwodzie, porażkach, zranieniach. Zapewnie wiele osób pozna się w tych ich historiach i zapewne wiele z nich będzie miało może inne wspomnienia odnośnie ich relacji niż one, ale tak to właśnie jest. I o tym też obie wspominają w książce, że podstawową zasadą udanych relacji jest uwzględnienie faktu, że każdy człowiek inaczej odbiera świat, inaczej pamięta wydarzenia, stosuje inne do nich filtry wynikające z jego własnego doświadczenia i nie ma co liczyć na to, że zawsze z kimś będziemy w czymś jednomyślni. Ta pozornie oczywista prawda, doświadczona na samym sobie pełni rolę wyzwalającą.

    Zresztą opowiedzenie o tym, jaką pułapką jest przypisywanie komuś jakichś cech na bazie szczątkowych naszych interpretacji cudzych zachowań – jest punktem wyjścia rozważań o miłosnych związkach.

    W książce znajdziemy też omówienie roli seksu w związku, kwestii płci kulturowej, stawiania granic własnych i respektowania cudzych, obalenie mitu o tym, że związek dwojga ludzi to jedność i mariaż dwóch połówek pomarańczy, kontynuacja tego, o czym czytałam choćby u Alaina de Bottona, który winą za to, że ludziom związki się nie udają, obarczał mit miłości romantycznej, która pokutuje i kładzie się cieniem na relacjach ludzi od XIX wieku. Obie autorki zgodnie stwierdziły, że zakochanie i romantyczne uniesienia nie mają wiele wspólnego z miłością, bo ta jako taka przypomina dobrze prosperującą spółdzielnię pracy a nie trele pod drzewem w świetle księżyca. I nie chodzi też o to, żeby pojmować miłość jako ciężką pracę, to kolejny zgubny mit, ale jako o uczciwą wymianę między ludźmi, prawd o sobie, chęci działania, dobrej woli, chęci bycia dobrym dla siebie nawzajem.

    Fajnie też rozprawiają się z kolejnym, moim zdaniem, głupim mitem, że kochać może ten, kto „pokocha siebie”. Z tym jest trochę jak z coachingowymi amwayowskimi zawołaniami, że możesz wszystko. Jak słusznie zauważa Halber, nie można pokochać siebie nie będąc nigdy przez nikogo pokochanym, nie dostając nigdy pozytywnego feddbacku od kogokolwiek na naszej drodze rozwoju, aktywności i życia. To się po protu nie może udać to kochanie siebie bez żadnego backgroundu czy wsparcia naszego jestestwa.

    Bardzo podoba mi się podejście obu autorek do języka. Soczysta polszczyzna Halber pełna ciekawych językowych, kulturowych, memowych skojarzeń niejednokrotnie wywoływała u mnie big smile, uwielbiam taki język!I Z drugiej strony pełen lekturowych odniesień ścisły język Drendy niepozbawiony przy tym soczystości.

    Bardzo się ubawiłam, jak panie rozprawiały o banale, bo przecież nikt nie chce pisząc o miłości brzmieć jak prawdy z kalendarza z kwiatami albo skrzyżowanie lamy Ole z aplikacją mindfulnessową  – słowa Halber:) I dyskutują o tym, jak banał odnosi się do doświadczenia i jak dobrze czasem przyznać po prostu, że woda jest mokra (Drenda). Uwielbiam takie dywagacje, kiedy nikt nie sili się na ton ex catherda ani też przaśnie się z czytelnikiem nie fraternizuje pod kątem werbalnego przekazu. Lubię język skrzący się od czytelnych dla mnie porównań, pełen odniesień bliskich mi kulturowo a jednocześnie wprowadzający w dyskurs o danym temacie jakiś porządek, którego ja sama nie zaprowadziłam.

    Czy ja się wobec tego dowiedziałam czegoś czego nie wiedziałam? Nie, ale uporządkowałam kilka treści odnośnie niełatwego tematu relacji i dobrze się bawiłam czytając. Lubię coś czytać i się zgadzać z tym co czytam, to też jest miłe odczucie czytelnicze, nawet jeśli niespecjalnie odkrywcze. Myślę, że dla wielu – zwłaszcza młodszych ludzi to może być ciekawa i odkrywcza właśnie lektura na temat tego jak sobie radzić w bliskich relacjach, czego się spodziewać, czego unikać, jak być dobrym dla siebie i kogoś innego, jak patrzeć na drugiego człowieka nie jak na zbawcę albo kogoś zagrażającego naszej wolności.

    Tak, że mocne polecanko.

  • Jak miesza w kotle słów Magdalena Trus – Urbańska?

    Trzymam w ręku książkę Magdy Trus – Urbańskiej  „DoSłownie. Recz o porozumiewaniu się” i mimo złego dość czasu, czuję się na swój sposób uradowana. Tak się bowiem złożyło, że do słów, które wyszły spod magdowej klawiatury mam – powiedzmy, że sentyment.

    w co wątpiłam?

    Kiedy półtora roku temu we Wrzeniu Świata Magda mówi mi, że pisze książkę, a ja będę prowadzić jej wieczór autorski, to trochę chce mi się śmiać. Mówię sobie – nie no, ta jasne, książka, wieczór autorski co jeszcze. Nakładam na sytuację swoje własne nakładki myślowe w postaci sceptycyzmu, niedowiarstwa spowodowanego tym, że ciężko mi zawsze przyjąć do wiadomości, że zjawisko „napisanie książki” jest gdzieś w zasięgu. Przypominam sobie, jak pisał o tym Didier Eribon, francuski akademik, socjolog, filozof i pisarz, który pochodząc z robotniczej, biednej rodziny jakoś dochrapał się uniwersyteckich apanaży (nie bez trudu), napisał parę zbiorów naukowych tekstów, biografii, ale nie miał długo odwagi napisać książki nie naukowej, tylko ot takiej, do czytania, bo mniemał, że książek nie piszą tacy ludzie jak on. Ja mam podobnie. Dlatego zachwycam się, kiedy gdzieś blisko mnie to się zdarza, a ja mogę być tego świadkiem. Wydaje mi się, że tego typu rozterek Magda nie miała, ale nie wiem tego na pewno. Na pewno natomiast jako psycholożka, terapeutka, negocjatorka i szkoleniowiec z 20 letnim doświadczeniem ma sporo do powiedzenia i nie jest to banalnym odtwarzaniem zasłyszanych gdzieś myśli i trendów. Więc Magda zapewne wiedziała, że jakoś tam tę książkę napisze, tymczasem wtedy we Wrzeniu tak trochę sobie z tego tak żartowałyśmy. Ostatecznie minęło 1,5 roku, Magda książkę napisała, zredagowała (trochę nawet pomagałam ja i ekipa z wydawnictwa rzecz jasna), zilustrowała ją fantastycznymi, minimalistycznymi zdjęciami i pisanymi odręcznie aforyzmami, Wydawnictwo Sensus wydrukowało i kilka dni temu praca ujrzała światło dzienne w postaci papierowej i audiobookowej.

    kiedy książka ukazuje się w ciekawych czasach

    „DoSłownie. Rzecz o porozumiewaniu się” Magdaleny Trus Urbańskiej przyszło na świat w trudnym momencie, że tak się wyrażę – dziejowym. Szalejąca pandemia, co tydzień nowe, niewiadome obostrzenia, rządowe zaniechania i zaniedbania, niesprawiedliwe orzeczenia, strajki, protesty, złość, gniew i lęk. Taka jest atmosfera, kiedy się spotkamy, aby mówić o tej książce i kiedy będziemy ją czytać.

    Ale paradoksalnie przyszła właśnie w bardzo dobrym momencie. Ten czas nadał subwersywną wartość tej książce. Bo kiedy jest lepszy czas na  czytanie o porozumiewaniu się jak nie ten, kiedy tego porozumienia w społeczeństwie brakuje, kiedy nasilają się różnice poglądowe, kiedy społeczeństwo się partykularyzuje i okopuje w swoich szańcach?

    Po tym przydługawym wstępie, który wydał mi się jednak istotny, przyszła pora na opowiedzenie, z czym w ogóle mamy do czynienia.

    Co to jest ta „Rzecz o porozumiewaniu się”?

    Nie jest to powieść, nie jest to na pewno poradnik „Jak być szczęśliwym, zdrowym i bogatym w 5 dni”, nie jest to zbiór rad, jak żyć. Jest to subiektywny komentarz autorki do codzienności bez żadnych pretensji do wszechwiedzy. Ktoś może zapytać – co mnie obchodzą cudze myśli, skoro mam swoje? Właśnie! i to będzie kluczowe pytanie, które powinno skłonić do sięgnięcia po tę książkę. Żeby się przekonać, jak własne myśli mają się do cudzych i co z tego wynika.

    Na początek trzeba zaznaczyć, że sporo jest tam cytatów.
    Cytat – to sprawa, jak dla mnie, kontrowersyjna, jeśli chodzi o paliwo twórcze. Jeden z moich pierwszych tekstów na tej stronie jest właśnie o cytowaniu, jako o sposobie chowania się za cudzymi słowami. Jednak u Magdy cytat to nie tarcza, za którą się asekuracyjnie chowa i wykorzystuje, bo nie wierzy w moc własnych słów. Tu cytaty funkcjonują na prawach pretekstu do snucia własnych refleksji, do własnych interpretacji. Niektóre dość oczywiste czy znane stwierdzenia na temat komunikacji autorka nicuje czy stawia do góry nogami. Magda niczym urocza wiedźma z uśmiechem na ustach miesza w kociołkach naszych  myślowych nawyków i przyzwyczajeń sugerując nam jakieś nowe ingrediencje.

    mieszanie w kotle myślowych nawyków

    Jednym z takich myślowych nawyków, które z wdziękiem obala, jest ten o powszechnym pragnieniu porozumienia się z każdym. Magda bowiem głosi pochwałę niedogadywania się. Brzmi szokująco, ale cała sprawa zostaje tam klarownie opowiedziana, dlaczego lepiej nie dążyć do tego, żeby wszyscy nas rozumieli i żebyśmy my za wszelką cenę rozumieli innych. Zdradzę jeden z powodów – świat byłyby bowiem masakrycznie wtedy nudny i jednowymiarowy, gdyby wszyscy uważali to samo. W podobnym tonie wypowiedział się zresztą podczas jednego z wywiadów Dalajlama. Zresztą Magda nie kryje się z tym, że buddyjskie myśli są jej bliskie. 

    Drugim ciekawym tropem w książce jest nakłonienie czytelnika do weryfikacji tego skąd wie to, co sądzi, że wie. Czyli my jako suma nabytych gdzieś przekonań, które lubimy hołubić w głowach jako dogmaty. Co z tym zrobić? Też ładnie Magda podpowiada jak sobie z tym radzić i jakie z tego możemy mieć korzyści, kiedy już poza tę zdogmatyzowaną zonę wyleziemy.

    Kolejnym moim ulubionym wątkiem jest rozdział o człowieku w kartonie na głowie. Ten symboliczny karton tak nam jak i kotom na przykład, które namiętnie do pudełek włażą, daje jakiś posmak bezpieczeństwa. Ale nie jesteśmy kotem Marou moszczącym puchatą dupkę w za małych pudełkach i w naszym przypadku ta ciasnota nie wygląda tak zjawiskowo, a bywa też szkodliwa. Tak więc autorka opisuje, czym grozi trzymanie tego kartonu na głowie i błędne myślenie tylko przez pryzmat własnego ja bez dawania sobie możliwości spostrzegania innych kontekstów niż swój własny.

    Poczytamy też tutaj o tym, do czego potrzebni są nam inni ludzie, jak przesiewać komunikaty innych na nasz temat i wykorzystać je z pożytkiem dla siebie, o milczeniu, o ocenianiu. Same przydatne mocno na codzień tematy.

    język to ona

    Dodać tu trzeba ważną rzecz, a mianowicie formę. Książka jest napisana bardzo specyficznym językiem, właściwie takim jakim autorka mówi, ten tekst to nie jest twór pod jakiś formalny wymóg, ten tekst jest nią. Dlatego też przybiera on postać łatwo przyswajalnej gawędy a nie wysilonej dysertacji na zadany temat. Nie sposób też pominąć tu roli instagrama, na którym Magda ma swoje eleganckie konto i zamieszcza na nim swoje minimalistyczne, czyste w formie zdjęcia jako ilustracje jej skondensowanych, trafnych komentarzy do rzeczywistości i ludzkiej kondycji w ogóle.

    „Rzecz o porozumiewankiu się” w ładny i dość zabawny sposób przekonuje czytelnika, że zawsze jest dobry moment, żeby wymknąć się pułapkom naszych przekonań, nawyków, dlatego szczególnie w tym niełatwym czasie namawiam do chwili refleksji nad tym jak myślimy, dlaczego tak myślimy i uważam, że ta książka w nienachalny sposób może w tym pomóc.

  • “Bezmatek” i córkowanie – zapis Miry Marcinów

    Relacje rodzinne to temat eksplorowany dość często, ale dość rzadko dobrze, to jest w sposób, jaki może poruszyć każdego, kto danej konkretnej historii nie przeżył. Za to każdy posiada rodziców i każdy doznaje w związku z tym poczucia pewnej pustki: albo z konieczności rozstania się ze źródłem emocji albo dlatego, że rodzice tych zapotrzebowań emocjonalnych wypełnić nie umieli lub robili to skrajnie nieudolnie. Tak czy owak – zawsze jest to temat z założenia epicki. Napisać o tym w sposób, że osobista historia staje się ikoniczna czy staje się punktem odniesienia dla osobistych historii czytelników – jest niezwykle trudno. Tak uważam.

    komu udało się o relacjach rodzinnych napisać z sensem?

    Udało się to Knausgardowi, który oślepiająco szczerze i z detalami  w 6 tomach opowiedział historię życiowych zmagań naznaczonych trudnymi  relacjami z przemocowym, paranoicznym ojcem. Udało się to Emilie Pine, która w „ O tym się nie mówi” wywlekła na światło dzienne własne historie, o których właśnie się milczy. O alkoholizmie ojca, gwałcie, trudach dojrzewania. Jej opowiadanie zaczyna się podobnie jak u Knausgarda, od grzebania w ekskrementach ojca, nieuchwytnego, destrukcyjnego ojca, którego nieporadność w pewnym okresie życia na swoje plecy wzięła odrzucana i lekceważona córka. To grzebanie się w rodzicielskim gównie ma swoją symbolikę. Jakby dzieci nigdy nie miały być od tej spuścizny wolne, nigdy w sensie dosłownym i przenośnym. Ale i Kanusgard i Pine pokazują, jak się z tego wygrzebywali, jak proces sprzątania przebiegał i w wymiarze fizycznym i duchowym, jak z odrzuconych dzieci stali się dorosłymi na chwiejnych nogach, żeby z czasem umacniać się na nich coraz bardziej poprzez rozumienie swoich historii, a także poprzez ich opisanie.

    Opisanie swojej historii rodzinnej to ogromny przywilej i dar pozwalający na jakiś rodzaj symbolicznego wyzwolenia z poczucia żalu i pretensji do rodziców i całego świata, że nie tak miało być.

    Podobny udany projekt rozliczenia się z emocjami tym razem do matki, zrealizowała tym razem pisarka, akademiczka – Mira Marcinów, z tym że “Bezmatek” to jej debiut prozatorski.

    taka lajfstylowa dygresja

    Nie wpadłabym na tę książkę, gdyby nie spotkanie z gatunku przypadkowych nie – przypadkowych. Mira zasiliła grupę jednego party złożoną z samych ciekawych kobiet, artystek i działaczek i opowiadając sobie, o tym czym się zajmujemy, wyszło na jaw, że  wydała książkę. Tu taka dygresja, ale lubię to mówić. Dla mnie ludzie twórczy, mający za sobą stworzenie czegoś, co nie jest mailem, napisanie książki na przykład, są w moim prywatnym odczuciu typami heroicznymi. To nie jest proste usiąść i napisać coś, co wejdzie w świat i na zawsze zostanie znakiem do wielokrotnego odczytania na różne sposoby. Tym bardziej nie jest proste pisać o relacjach rodzinnych. Trzeba się przyznawać wtedy przed samym sobą do zdarzeń, emocji, które w trakcie życia wypieramy, żeby nie zwariować, żeby utrzymać nos na powierzchni nie myślimy o tym co nam się przytrafiało jako dzieciom. Mira w wywiadzie dla dwutygodnika mówiła, że te słowa same ją niosły, że zawsze coś zapisywała “na boku” niejako na marginesie codzienności. Zapewne, tak było, niemniej dla mnie ten akt twórczy jest znaczący.

    czym jest Bezmatek

    Mira napisała książkę o matce, ale tytuł nosi „Bezmatek”, bezmatek to w terminologii pszczelarzy jest ul pozbawiony pszczoły matki. I w rzeczy samej jest to rzecz o matce, która była, ale której już nie ma. Rzecz o silnej emocjonalnej więzi matki i córki, o skomplikowanych relacjach matki ze światem zewnętrznym i mikro – ciepłym, ale też nierzadko zdestabilizowanym światem domu matki i córki, jaki ta pierwsza stworzyła.

    Mira nie poszła w drobiazgowy styl Knausgarda, który potrzebował tysięcy stron, aby oddać klimat swoich odczuć z okresu dzieciństwa czy młodości, ale także żongluje zaskakującymi szczegółami, jakie pamięta z dzieciństwa, szczegółami układającymi się jak rytm prostej piosenki Majki Jeżowskiej dla dzieci budując z nich mięsisty i soczysty obraz życia ze swoją matką. Narracja przybiera formę krótkich jak błysk flesza opowiadań, jak szybko nadany telegram lub sms, jak mikro powieść o mega ładunku emocjonalnym. Mira przywołuje wszystkie rekwizyty dzieciństwa z lat 90 tych, piosenki z TV, czasopisma, style życia, nie ubarwia tego, konkretnie i wprost pisze o biedzie, niepokoju, jaki zawsze towarzyszył dziecięcej narratorce, lęku o matkę. Jest to przykład relacji totalnej, silnej i uzależniającej, nawet czasami wręcz erotycznej. Klasyczny podziw dorastającej córki, która nie jest tak zjawiskowo piękna jak matka, dojrzewanie w atmosferze niepewności, co się dziś wydarzy, a jednocześnie podziwu i przewielkiej miłości. 

    córczyzm

    Czytałam te celujące w serce frazy z zazdrością. Mnie kobiecość mojej matki szalenie drażniła, narratorkę emanacja kobiecości jej matki pociągała. Ja brzydziłam się patrząc jak matka się maluje i pluje do kasetki z tuszem do rzęs, narratorka godzinami podziwiała matki kunszt w upiększaniu się i notowała w głowie jej rady z tym związane. Zazdrościłam jej tego powiązania, a potem nie mogłam się nadziwić, że taka więź może być tak wszechpotężna, że kiedy matka odeszła – córka narratorka musiała skupić cała energię na uporaniu się z potężną dziurą egzystencjalną, jaką matka po sobie zostawiła. Niewyobrażalny seans przywiązania, powiazań i różnorakich emocji, prowadzących wręcz do szaleństwa, którego odczucie podbijają coraz krótsze frazy pod koniec książki, jak urywany oddech, niemożność złapania tchu, chociaż od śmierci matki minęło 2 czy 3 lata.

    czy jesteśmy samotnymi wyspami jak Ibiza?

    Mnie nauczono, że relacja z innym człowiekiem jest płytka. Bo każdy jest jak Ibiza, samotna wyspa. Pamiętacie  jak w filmie “Był sobie chłopiec”  mówił to Hugh Grant. Mylił się, jak się okazało. I dobrze, aby każdy kto myśli, że jest samotną wyspą miał okazję przekonać się, że tak nie jest, że musi wystąpić jakiś rodzaj silnego powiązania z inną istotą, takiego powiązania aż do szaleństwa. A może nie musi – nie wiem. Ale móc tego doznać jest chyba jakimś rodzajem spełnienia, choć niełatwego. 

    W jednym ze swoich telegramów narratorka mówi tak:

    „Jedno piękne wspomnienie z dzieciństwa i jesteś zbawiony. Jeśli to prawda, moja matka mnie ocaliła”.

    A co z tymi, którzy takich nie mają? Czy giną? Czy doczekają się głosów innych prawd? Ja wiem, to czeka chyba na mój głos 🙂

    Podsumowując. Szalenie (sic!) sprawnie napisane studium relacji córki z matką, obrazowe, brawurowe, lapidarne i celne. Poprzez całe to imaginarium lat 90 tych wywołujące w każdym szereg jego własnych wspomnień, jego własnych proustowskich magdalenek, piosenek, które nas robiły, sloganów, które wdrukowywaly w nas wzorce zachowań, ikonicznych postaw matek, słabości, które bywały siłą, sił, które bywały słabością. Świetna to moim zdaniem książka. Zazdroszczę tematu i jego realizacji.

  • Zarządzanie emocjami, czyli dyplomowa “Mewa” w Teatrze Studyjnym

    Spektakl dyplomowy studentów Wydziału Aktorskiego Szkoły Filmowej w Łodzi, rocznik 1997.

    Po niemalże 30 latach jestem ponownie w łódzkim Teatrze Studyjnym, żeby obejrzeć dyplom tych, co za chwilę będą kończyć tę szkołę i którzy będą chcieli zarządzać naszymi emocjami ze scen czy z planów filmowych, czego zresztą im serdecznie życzę.
    Jestem o 30 lat starsza niż wtedy, gdy na takie wydarzenie poszłam pierwszy raz, a dreszczyk emocji zupełnie ten sam, ciekawość i pytanie, czy im się uda, czy nie są żenująco do bani.
    Nie byli.

    To są takie moje prywatne momenty epifanii, że jeszcze nie wszystko w tych czasach zeszło na psy, że bywa i może być pięknie, niegłupio, inspirująco, że coś jeszcze się dzieje, komuś się chce i ktoś jeszcze potrafi.

    Tym razem za grupę pięknych, młodych ludzi wziął się reżyser Grzegorz Wiśniewski i wrzucił ich w narrację jednego z najlepszych scenarzystów wszech czasów – Antona Czechowa, ale w dramat jeden z brutalniejszych w dorobku pisarza a mianowicie w „Mewę”.

    Czas najwyższy na wtręty.

    Czechow to ważna figura w moim świadomym życiu. Czytany i za młodu i teraz. Wracam do niego, kiedy czuję, że współczesna rozedrgana, fragmentaryczna i niechlujna narracja robi mi z mózgu kisiel. Jego złożone, spokojne i lapidarne zdania porządkują mi myśli, znowu wszystko idzie jeden za drugim. Jego obserwacje świata każą przestać mi myśleć, że zło przynależy tylko do czasu teraźniejszego. Bo otóż zawsze było i tak samo upostaciowione. Lubimy myśleć, że nasze historie są wyjątkowe, podczas gdy niekoniecznie. Cały arsenał przeżyć, reakcji i emocji wciąż pozostaje bez zmian, a Czechow jak mało kto potrafił je nam skatalogować i uświadomić.

    Zatem już na starcie plus – wybór kanwy.

    Druga rzecz do przebrnięcia – moje obawy, że będzie nużąco, bo w teatrze często dopada mnie myśl, dociera do mnie świadomość, że aktorzy to po prostu ludzie chodzący do pracy. Takie poczucie nie opuszczało mnie podczas paru moich prób oswojenia teatru komercyjnego. Doceniam wychodzenie do ludzi z prostymi sztukami i prostymi przekazami, ale nie umiem identyfikować się z czymkolwiek, jeśli widzę, że całość jest zbudowana pod odegranie, a następnie szybkie wyjście i pójście na piwo. Drażnią mnie wtedy teatralne szepty i teatralne, wystudiowane pełne emfazy gesty na scenie. Ale dość rzadko spektakle bywają przeżyciem katarktycznym, w którym aktorów widzi się jako figury swojego losu, swoich emocji i przeżyć. Aby tak się stało, musi w jednym czasie i przestrzeni zgrać się kilka rzeczy, musi być misterium środków, które ewokują w widzu chowane głęboko emocje, które wywlekają na światło nasze własne małości czy porażki.

    Sposoby przenoszenia widza  w ten wymiar są różne.

    Według mnie najbardziej nośne są: przenikanie się przestrzeni czasowych i scenograficznych, mocna, osadzająca, acz oszczędna, symbolika, zredukowana do minimum scenografia jako swoisty cudzysłów do szybkiej  identyfikacji i fokus na postaci, które mają mocno rezonować nasze własne emocje w sposób przerysowany, ale nie karykaturalny, a w efekcie śmieszny, ma to wleźć między nasze oczy i dosięgać den naszych emocjonalnych szaf.

    To wszystko znalazłam w spektaklu, jaki zgotował na dyplom Wiśniewski.

    Widać było w ciągu 3 godzin konkretną robotę nad każdym elementem – ruchem aktorów w przestrzeni, jej aranżacji i współgrania ze światłem. Nie było żadnej przypadkowości, dziur czy fastrygi. Całość składała się w dobrze naoliwiony mechanizm, w którym ludzkie tryby zmagały się ze swoim przeznaczeniem chcąc go na wszelkie sposoby przechytrzyć.

    W minimalistycznej przestrzeni kilku rekwizytów obserwowaliśmy niby świat rosyjskiej prowincji, na którą zjechało się artystyczne towarzystwo, ale równie dobrze mogliśmy w tym ujrzeć swój współczesny plan gry i prywatnych dramatów. Zasługa w tym młodych aktorów, którzy własne, świeże  doświadczenia potrafili  przerobić na uniwersalne i bliskie każdemu obrazy samotności, niespełnienia, wyobcowania i goryczy.

    kto tu rządzi

    To co mnie podobało się osobiście bardzo to fakt, że światem tym rządziły kobiety. Każda uwikłana w osobisty dramat niespełnień, ale precyzją własnych pragnień i wyostrzoną świadomością możliwości i ograniczeń spychająca na margines postaci męskie, które stanowiły tu tło dla emocjonalności kobiet. Wyrazista mocna postać Niny młodej, urokliwej prowincjuszki marzącej o karierze w wielkim świecie (świetna Justyna Litwic), gwiazdorska Arkadina, w którą wciela się Marta Stalmierska, moim zdaniem niekiedy z przebłyskami zadatków na gwiazdę – jak jej bohaterka, rozczarowana życiem na prowincji Masza (Klaudia Janas) uwikłana w trudne układy z rodzicami, chcąca zostać muzą artysty, a nie skazaną na nudne życie żoną biednego prowincjonalnego nauczyciela i w końcu matka Maszy (Karolina Kostoń) czująca, że życie umyka jej zastraszająco szybko, więc chwytająca się namiastek odczucia, że żyje.

    Wokół nich mężczyźni – zakompleksieni, nieusatysfkacjonowani, albo gnuśniejący jak doktor Dorn ( Daniel Stanko) albo walczący o uwagę i splendor w sposób naiwny i histeryczny jak syn artystki Arkadiny – Konstanty (Jakub Sierenberg)

    Nina (Justyna Litwic), Dorn (Daniel Stanko)

    Arkadina (Marta Stalmierska) i Masza (Klaudia Janas)

    Clou wszystkich układów między bohaterami było jedno – każdy kochał kogoś, kto akurat kochał kogo innego. Nikomu nic w tej miłosnej ruletce się nie zgadzało, co przynieść mogło tylko dramat niespełnienia potęgujący odczucie egzystencjalnej samotności nawet wśród ludzi.

    Chociaż dramat Czechowa wiele mówi też o kondycji artystów pielęgnujących swoje ego w blichtrze, doznających dyskomfortu ciągłego imperatywu bycia on top (tu pisarz Trigorin – Michał Darewski), ale w tym spektaklu akcent jest przesunięty moim zdaniem mocno na odbiór samej kondycji ludzkiej jako predestynowanej do samotnego zmagania się z tym, co nas rozczarowuje.

    czy jest nadzieja?

    Ja sama bardzo odczułam te dramaty, niemniej dotarło do mnie osobiste wrażenie, że jestem niejako odcięta od emocji generujących to uniwersalne poczucie zagubienia dotyczące kochania innych ludzi i bycia w tym jedynie rozczarowanym. I dla mnie osobiście to było główne spostrzeżenie, że nie czuję tego co te postaci, że zbudowałam w sobie rodzaj pogodzenia się z tym, że ludzie mówią jedno, robią drugie i tak jak ja zmieniam zdanie, tak samo zmieniać mogą je inni, a ci których pragniemy wcale nie muszą pragnąć nas. To jest już dla mnie oczywiste. Ale z wielu powodów dla mnóstwa ludzi te mechanizmy nadal pozostają w sferze niezgody na ten stan rzeczy i wiecznej walki i doznanie spełnienia za pośrednictwem innego człowieka. Czy to w ogóle jest możliwe? Według mnie Czechow nie miał co do tego złudzeń.

    Podsumowując: gorzki dramat Czechowa wybrzmiał na tej studyjnej scenie mocno i prawdziwie. Byłam urzeczona współczesną aranżacją tych ludzkich dramatów oplecioną songami Iggy Popa czy Bjork czy Amy Winehouse i tym jak młode aktorki wykonywały te utwory. Byłam pod wrażeniem formy, w jaką wszyscy ubrali ten spektakl, jak się starali i jak dużo mieli do opowiedzenia swoją grą. Wzruszyło mnie to.

    Pomyślałam sobie, że nie wszystko jeszcze stracone. 

    Może.

  • Kiedy „Nasz czas” jest nasz? – rzecz o filmie

    Kiedy po pandemii otworzono kina, weszłam w nowy sezon z przytupem, od razu na 3 godzinny seans. Ale są takie filmy, które trudno konsumuje się na ekranie małego laptopa, konieczne jest do tego zamknięcie w sali kinowej i skupienie. Zrobiłam też inny eksperyment, odłożyłam telefon, który odpalam co kilka sekund (nie wiadomo po co, a może wiadomo, tylko głupio się do tego przyznać). I wytrzymałam. Co prawda nerwowo pocierałam ręce i łamałam palce, ale dałam radę, też nie dlatego, że jestem taka niezłomna w postanowieniach, bo nie jestem, ale dlatego, że film mnie zafascynował.

    przepraszam, czy tu się dzieje jakaś akcja?

    Niemniej z góry uprzedzić muszę, że film “Nasz czas” (Nuestro Tiempo) lubiącego eksperymenty w kinie meksykańskiego reżysera Carlosa Reygadasa do łatwych do zafascynowania wcale nie należy i nie tylko ze względu na to, że trwa tak długo. Jest wyzwaniem, bo wymaga skupienia. A nasza uwaga dziś i skupienie to są sprawy na wagę złota, bo są w zaniku. Przykładowo, zanim widz dowie się o co w ogóle chodzi (jeśli wcześniej nie przeczytał recenzji) mija tak ok. 45 minut filmu. Jest to typowy obraz z rodzaju slow movie. Typ narracji, jaki ja w kinie uwielbiam od czasów filmów Kieślowskiego – skupienie na detalu, na kadrze, na przestrzeni. Przez większość filmu jest trochę nudno, tak jak w realnym życiu przecież. Nie ma sekwencji sztucznych ekscytacji. Swoją opowieść o małżeństwie w kryzysie reżyser zaczyna bardzo powoli, od bardzo długiej sceny, w której na jakimś błotnym rozlewisku na meksykańskiej prowincji bawi się spora grupa dzieci oraz starszej młodzieży. Oglądamy nieśpiesznie ich zabawy, rozmówki i po kilku minutach już orientujemy się, że zarysem jest podział na żeńskie – męskie, na stykanie się lub zbijanie się wzajemne ich oczekiwań, pragnień i realizacji. Że dziewczyny i chłopaki to przeciwstawne obozy, które mają zawierać pakty oraz się zwalczać i te dwie rzeczy dzieją się przeważnie jednocześnie.

    czy banały mogą być ciekawe?

    Temat, który porusza ten film, jest właściwie banalny. Banalny, ponieważ nie ma chyba nikogo, któremu nie byłby on bliski, nikogo, kto by się z tym nie zetknął. Chodzi o rozważania nad granicami własnej wolności w związku, o to, jak rozwikłać odwieczny konflikt między lojalnością, chęcią poczucia bezpieczeństwa a robieniem czegoś ekscytującego na własny rachunek przy zachowaniu spokoju osoby, którą się kocha. Film “Nasz czas” stawia takie pytania – czy to jest w ogóle możliwe?

    I tak oto mamy w filmie małżeństwo Juana i Esther, granych zresztą przez reżysera i jego żonę (małoletnia dwójka dzieci w filmie też jest ich), które przez 15 lat w zgodzie tworzyło rodzinę i zręby swojego duchowego i materialnego bezpieczeństwa. Są związani ze sztuką, poezją, muzyką co jednocześnie godzą z wymagającą pracą na wielkim ranczu w Meksyku. Hodują bydło, konie, żyją mocno sprawami zwierząt i obsługi tego rancza. I jak to zwykle bywa – żona, która po urodzeniu 3 dzieci, wiernie towarzysząca mężowi we wszystkich tych życiowych przygodach, nagle zaczyna zadawać sobie pytanie, czy to już? to wszystko? Zawsze razem, wypady, wycieczki, koncerty, śniadanie, odwożenie do szkół, dbanie o obiady, o hodowlę byków i słuchanie poezji męża czytanej na głos? Żona jest oczywiście bardzo niczego sobie kobietą. Ma ten rodzaj dyskretnej, eleganckiej urody smukłej, dojrzałej kobiety, której wzrok zawsze błądzi ponad głowami uroczych dzieci podczas wspólnych posiłków.
    Żeby zapobiec wstrząsowi żona uzgadnia z mężem, że wchodzą w związek otwarty. Opowiadają sobie co tam z kim robili, często mąż moderuje seks żony z innym partnerem, nierzadko ich wspólnym przyjacielem, ale któregoś razu sprawa wymyka się spod kontroli, czego oczywiście kontrolujący wszystko małżonek nie może znieść i zaczyna z zazdrości szaleć. Żona bowiem ukrywa przed nim szczegóły relacji z amerykańskim „zaklinaczem koni” pracującym na ich ranczu. Objaśnia potem w konfesyjnym liście do męża, że po prostu chciała mieć coś własnego, a nie tylko to, w czym za sznurki pociąga mąż.

    najważniejsze pytania

    Tak więc rodzi się pytanie, czy otwarty związek to faktycznie dobry pomysł na zachowanie małżeństwa? Czy małżeństwo niszczy idea takiego związku czy też odpowiedzialna za to jest nadmierna potrzeba kontroli jednego z partnerów? Niby nie jesteśmy monogamiczni (w sumie to nie niby), ale ciężko raczej znosi się świadomość, że kochana przez nas osoba patrzy na obcą osobę takim wzrokiem jak na nas już patrzeć nie jest w stanie. To nie seks z kim innym nawet boli, tylko rodzaj czułego zaangażowania w kogoś innego. To ostatnie mija i niestety jest nie do powtórzenia.
    Z drugiej strony poszerzanie granic naszej wolności, że tak powiem, na boku – też rodzi frustrację, bo jest jednak kłamstwem i oszukiwaniem osoby, z którą jest się w związku. Tylko pojawia się następne pytanie, czy faktycznie wiedza, prawda wyzwala? Czy czyni dobro w związkach czy spustoszenie? ale odpowiedzi na pytania co robić? jak się zachować? jaką postawę w długoletnich relacjach wybrać – pozostają wciąż otwarte.

    natura a kultura

    Myliłby się ten, kto by uznał, że film  „Nasz czas” jest kolejną obyczajową historyjką o lojalności i zdradzie. Ja bym rzekła, że to jest jakiś rodzaj egzystencjalno – społecznego i kulturowego fresku, który maluje los członków wszystkich społeczeństw. Formalne zabiegi zastosowane w filmie pozwalają na takie właśnie skojarzenie. Jest dużo szerokich planów, przestrzeni, niepokojących obrazów. Często kamera jest podłączona np. do podwozia samochodu lub samolotu i kiedy percepcja wzrokowa symuluje w mózgu szybką jazdę w głowie rodzi się tysiąc niepokojących pytań bazujących na odwiecznym „jak żyć”. Czasami narratorem powiadamiającym o emocjach bohaterów jest dziecinny głosik córki bohaterów. Wygłasza ona niczym grecki koryfeusz prawdy o ludziach, które są historią Esther i Juana, ale z powodzeniem mogą być też naszymi.

    Nie bez znaczenia jest też sam klimat tego interioru i dźwięków dochodzących z pastwisk, porykiwań byków i krów. Widzimy zachowania tych zwierząt na przykład walkę byków o dominację w stadzie. Obecność tych zwierząt, ich instynkty, pożądanie, agresja a jednocześnie mocne sceny koncertów w salach Narodowych Teatrów, pokazują jak kultura jak stawia tamy instynktom a potem przekuwa te instynkty na muzykę czy sztukę. I tak koncert na bębnach, czerwone usta bohaterki i ryk walczących ze sobą samców obrazują konflikt między naturą a naszym ludzkim obyciem, który te wszystkie instynkty przepisuje na partytury, dytyramby i modern art.

    Z drugiej strony jak mogłoby istnieć jakiekolwiek społeczeństwo bez narzucanych zasad, rygorów moderujących życie ludzi? Co by było gdyby każdy bzykał sobie kogo chce, robił co chce, gdyby nie stworzono pojęcia odpowiedzialności i lojalności? Co by się stało z tymi wszystkimi dziećmi, które by się narodziły, kto by je utrzymał, kto wychował, czy przy zachowaniu wolności jednostki jako podstawowego prawa – czy jakiekolwiek społeczeństwo mogłoby przetrwać?
    Nie sądzę. Właściwie jestem pewna, że nie. Z drugiej strony totalna konsekracja oraz upolitycznienie tych zasad także przyczynia się do tłamszenia osobowości w jednostce i nie sprzyja jej rozwojowi. Dlatego konflikt między wolnością a odpowiedzialnością jest nierozwiązywalny i dlatego jest przyczyną mnóstwa cierpień wszystkich współczesnych ludzi chcących działać w imię dobra społecznego, rodzinnego, a jednocześnie dla dobra swojego własnego.

    szowinizm i feudalizm trzymają się mocno

    Film ten wskazuje też na inne aspekty ułomności społecznych egzystencji jak chociażby na to, że męskie słowa zawsze niby lepiej określają rzeczywistość niż żeńskie. Żona wykrzykuje to mężowi, że dlaczego zawsze ich życie musi się toczyć według jego narracji? Niby ustalenia są wspólne, ale ostatnie słowo zawsze pozostaje męskie. Mąż zresztą mocno to wykorzystuje, ingeruje i moderuje sytuacje niczym demiurg. Wkracza w stosunki żony z zaklinaczem koni z rancza, wyznacza im role, żeby na koniec i tak polec widząc właśnie nie seks żony z innym, ale to jak ona na niego patrzy.

    Nie sposób też nie zauważyć w „Naszym czasie” wątku społecznego. Biali zamożni ranczerzy kontra biedni meksykańscy służący traktowani protekcjonalnym klepaniem po ramieniu, do których państwo mówią jak do małoletnich dzieci. Są dla nich mili, przyjaźni, ale tak cholernie protekcjonalni a jednocześnie władczy, że to nasuwa skojarzenia z czasami feudalnych zależności, które rzekomo odeszły do lamusa.

    a jednak katharsis

    Tak więc jeden film a tyle wątków. Jest nawet wątek buddyjski, wątek samotności egzystencjalnej, pogodzenia z odchodzeniem, z tym, że na życie wcale nie mamy takiego wpływu jak uważamy, że mamy. Dużo tego. A nic z tych poruszonych spraw oraz sposobów ich przedstawienia nie pozostawiło mnie obojętną. Tematy znane, wałkowane nie raz, ale dobrze jest widzieć taki katarktyczny obraz, który choć nie podstawia odpowiedzi pod nos, nie zostawia widza rozgoryczonego tym brakiem. Ostatecznie choćbyśmy nie wiem jak głośno wołali dokądkolwiek i do kogokolwiek, nie uzyskamy odpowiedzi, co paradoksalnie wcale nie skazuje nas na klęskę, tylko podsuwa mocną świadomość ludzkiej kondycji. Tragicznej, co przy jakiejś dozie akceptacji tego faktu – może zrobić z nas  zwycięzców.

  • „Zbój” Roberta Walsera, czyli jak zachęcić do lektury zniechęcając?

    Na ogół z pisaniem o jakichś zjawiskach kulturowych bywa tak, że pisząc o nich chce się innych do nich zachęcić albo mocno wręcz odwrotnie. Tymczasem paradoks obecnego tekstu o noweli Roberta Walsera będzie polegać na tym, że chcąc zachęcić do lektury raczej zniechęcę. Dlaczego? Z prostej przyczyny, przyczyny w dzisiejszych czasach często nie do pokonania przez przeciętnego konsumenta treści – otóż trzeba się mocno skupić i przyjąć przy lekturze reguły gry zupełnie odmienne niż te, do których przywykliśmy podczas czytania.

    kim był Robert Walser, ale najpierw dywagacja

    Zanim przejdę do opiewania tych odmiennych reguł, które w ostateczności was zniechęcą, co jednakowoż nie stanowi przeciwskazania dla mnie do opisania ich, kilka słów o Walserze. Otóż jest to uważam postać nadzwyczaj interesująca. Walser – szwajcarski pisarz, był mniej więcej rówieśnikiem Emila Zoli i Roberta Musila – pisarza z kolei austriackiego. Pisał tuż po I wojnie światowej, jego twórczość kompletnie odbiegała od tego co robiły literackie pomniki typu Flaubert, czy szermierz naturalizmu jak Zola, ale za to sporo łączyło bohatera „Zbója” z musilowskim „Człowiekiem bez właściwości”, która to powieść jest moim zdaniem jednym z bardziej imponujących literackich osiągnięć wszech czasów, ale słabo u nas docenianą, bo poziom wychodzenia poza tradycyjną i lubianą narrację jest za duży dla czytelników żądnych prostych akcji, w których na koniec wszystko się wyjaśnia. Bohater Walsera, tytułowy Zbój ( w ogóle uwielbiam te anachronizmy językowe ), podobnie jak bohater 4 tomowej powieści Musila – nie ma właściwości, co oznacza, że mógłby być każdym z nas lub nikim albo wszystkim na raz, i czytelnik nigdy nie wie, jaki naprawdę jest bohater, który raz za razem wymyka się tradycyjnym kwalifikacjom. Ja postrzegam to jako zaletę, jeśli chodzi o konstruowanie świata przedstawionego i bohatera, który jest tego świata elementem. Fajnie jest bowiem mieć świadomość, że nikt z nas nie poddaje się takim jednoznacznym kategoryzacjom, dlatego taki właśnie bohater najlepiej moim zdaniem oddaje prawdę o naturze rzeczy. Że nie ma prawd, tylko opinie i zachcianki.

    Wracając do Walsera.
    Postać to była nie byle jaka. Niezwykle uzdolniony twórca powieści, zresztą u nas mało znanych.  „Zbój” został przetłumaczoy na język polski poraz pierwszy i wydany właśnie teraz! Więc uzdolniony, ale za życia kompletnie nie doceniany, skłócony ze środowiskiem literakim, żyjący na jego obrzeżu, a w dodatku naznaczony chorobą psychiczną, spędził kilka ostatnich lat w szpitalu psychiatrycznym (przytułku jak podają niektóre źródła). Ja nie wiem, może tylko szaleńców stać na taki autentyzm i szczerość wobec siebie, jakie zaprezentowane są w Zbóju. W każdym razie badacze donoszą, że Walser nie pisał Zbója z myślą o wydaniu tego w formie powieści.To, co pozostawił po sobie, to były tzw. mikrogramy – pisane na skrawkach papieru, przypadkowe (pozornie) zapiski powstałe w różnym czasie. Po latach zebrano je w całość i wydano jako nowelę „Zbój”. Więc sama historia powstania wydaje mi się interesująca i niejako determinująca i kształt całej tej noweli jak i jej czytelniczą percepcję.

    w czym jest “problem”?

    I tu pojawia się zapowiadana trudność w odbiorze, która jednocześnie jest silnym elementem mojej rekomendacji tej lektury. Jest to bowiem nowela autotematyczna, czyli – najprościej rzecz ujmując – powieść ujawniająca cały pisarski backstage. Narrator nie występuje tu w roli Wielkiego Reżysera czy demiurga, który wie o bohaterach wszystko. Niemal na każdym kroku zdradza nam nie tylko warsztat,  czy kulisy swojego pisania, jak i pewnego rodzaju nieporadność wobec powołanych do życia bohaterów. W tym momencie przestaje być ważna sama akcja, czyli to, co tam będzie sobie robił tytułowy Zbój i w jakie relacje, z kim wchodził, tylko samo opowiadanie narratora o tym, jak z materią życia postaci się zmaga.

    Bohater jest bez właściwości, „rabuje” skłonności, historyjki a nawet wrażenia krajobrazowe! Nie jest zbyt ceniony przez środowisko, właściwie traktowany protekcjonalnie albo wręcz źle, za to kobieciarz mający o tych kobietach poglądy zgoła nie w duchu feminizmu i ruchu MeToo. Kobiety traktuje przedmiotowo, nie wiadomo dlaczego w jednych się kocha lub ich pożąda a inne pozostają mu obojętne. Ale nie jest to w tej noweli za bardzo istotne. Narrator co raz porzuca tę tzw. „akcję”, aby snuć rozmaite rozmyślania o ludzkiej naturze, o świecie, zachowaniach i relacjach. Robi to z wielkim wdziękiem, ale kłamałabym gdybym stwierdziła, że ułatwia to skupienie się. Nasza uwaga lubi linearność, wszelkie poboczności powodują, że myśl także nam niebezpiecznie zbacza ku rozmyślaniom nie związanym z lekturą, zatem w takich wypadkach skłonni jesteśmy uważać, że lektura jest nudna, a tymczasem nic z tych rzeczy. Jest to na swój sposób fascynujące. Na przykład kiedy narrator nam się ujawnia, jak boski demiurg zza kurtyny:

    Niejedno na tych stronicach wyda się czytelnikowi tajemnicze, i w tym, by tak rzec, cała nadzieja, bo gdyby wszystko leżało już tak jak na dłoni, zaczęliby Państwo ziewać nad treścią niniejszych linijek”.

    „Tak więc w każdym razie panuję nad opowieścią o zbóju. Wierzę w siebie. Zbój nie do końca mi ufa, ale ja nie przywiązuję większej wagi do tego, by we mnie wierzono. Sam muszę w siebie wierzyć”.

    „Ze swobodą recenzenta kontynuuję pisanie i oświadczam ci droga Edith, że jeśli nie jesteś jeszcze sławna, to z czasem będziesz”.
    Tak więc narrator wchodzi w dyskurs nie tylko ze swoim czytelnikiem, czyli z potencjalnymi wami, ale też ze swoimi bohaterami. Pokazuje, jak panuje, czy próbuje panować nad nimi jako swoimi tworami, ale daje do zrozumienia, że ta demiurgiczność wymyka mu się, ale nie robi sobie z tego powodu wielkich wyrzutów. Za to często wtrąca w jakiś narracyjny wątek uwagę – „ale o tym potem”, czytelnik zaś wyczekuje i brnie, aby skonstatować, że to „potem” nie następuje nigdy. Czyż to nie jest fascynujące? Nie jest szczere? Nie jest przejawem największej prawdy o tak zwanym życiu?

    aforyzm do twojego pamiętnika

    Apropos aforyzmów. Otóż te w noweli pojawiają się bardzo często. Biorąc pod uwagę, jak to zostało napisane, że na tych skrawkach papieru otrzymujemy mądrości czy przemyślenia autora jak zapis w formie rozsypanki jego przekonań i obserwacji. A przyznać trzeba, że 47 -letni wtedy autor miał te obserwacje dość uniwersalne i niegłupie. Oczywiście, że każdy ma tam swoje poglądy i my z niczymi nie musimy się utożsamiać, więc absolutnie do tego nie namawiam, ale stwierdzić muszę, że wiele z myśli XX – wiecznego  pisarza ze Szwajcarii, który umarł w zapomnieniu, jest mi bliskich. Mój najbardziej ulubiony wtręt dotyczy wiary w ludzi. Walser pięknie tu obnaża uciążliwość tej pojmowanej za zacną cechę „wiary w ludzi”, pisze on tak:
    Czy taka wiara w kogoś nie jest szczytem wygodnictwa? Wiara bowiem absolutnie nic nie kosztuje. Jest protekcjonalnym gestem, a nie tym, co się przez nią rozumie. (…) sama wiara nie jest wcale zasługą, bo ten, w kogo wierzę ma tylko siebie do pomocy. Po tysiąckroć wolę, aby we mnie nie wierzono, nie kochano mnie, bo to tylko obciążenie. Ma się poczucie, że się coś taszczy.”

    No i sporo dywagacji o byciu człowiekiem:
    „Może wielce pożytecznie jest być niepożytecznym, skoro pożytki tylekroć okazały się szkodliwe?”.
    „Dręczymy się wzajemnie, ponieważ wszyscy jesteśmy czymś udręczeni. Człowiek mści się najchętniej w stanie dyskomfortu, mści się, nie dlatego, że jest zły, ile dlatego, że doświadcza czegoś złego”.
    „Jej oczy miały władczy wyraz. Często bywa, że maluczcy zachowują się władczo, niejako po to, żeby wywołać uśmieszek postronnych.”
    I tak dalej.

    obserwacje i wnioski

    Walser jest nad wyraz bystrym obserwatorem ludzkich zachowań i nie omieszkuje czytelnika o tym powiadamiać, jednak nie robi tego z pozycji Wszechwiedzącego, bardziej faceta siedzącego przy kuflu piwa w knajpie snującego swoje dywagacje, do których nikt nie przywiązuje większej wagi. Pasuje mi takie podejście, nienachalne dzielenie się tym, co zdołało się zaobserwować w zachowaniu ludzi i sprowadzić to do jakichś sensownych wniosków. Z wniosków jednakże powinno coś wynikać. Zatem jak dla mnie – z tych akurat zamieszczonych w „Zbóju” wynika jedno – nie wartka akcja, o której zapomnę szybciej niż mgnienie, tylko wprowadzenie czytelnika w stan zwątpienia. Zwątpienie to polega na tym, że nic co widzi nie jest takie jak przypuszcza. Temu służą te narracyjne zabiegi moim zdaniem, pokazanie, że można o kimś opowiedzieć tak, a można inaczej, można wiedzieć i nie wiedzieć jednocześnie i na tym prawdopodobnie polega sens rzeczy – na mniemaniach i porzucaniu ich, a nawet wyrzekaniu się ich w imię czegoś, co jest niedoścignione, tzw prawdy, prawdy, która nie istnieje.

    Taki mam zysk wyniesiony z tej niewielkiej, trudnej acz uroczej szwajcarskiej noweli, do której – mam nadzieję – udało mi się odpowiednio zniechęcając ostatecznie zachęcić.

  • Kursy z izolacji, czyli Tyrmand i Najder dixit

    nisza i mainstream

    Tak zwany szeroko pojęty mainstream nigdy mnie nie pociągał w takim sensie, że chciałam być jego częścią. Bycie on top jest męczącym powielaniem schematów zachowań i stylów, które schlebiają masie, dlatego nie wydaje mi się to atrakcyjne. Uczestniczę w korowodzie systemów, w jakie wrzucił mnie los i nieprzypadkowy przypadek, ale mam do nich sceptyczny stosunek i zawsze patrzę ukradkiem, gdzie jest dziura i gdzie jest w nim nisza, jakiś przyczółek wytchnienia. Na ogół łączy się to z jakimś rodzajem duchowego eskapizmu i dlatego od dawna pociągają mnie utwory właśnie o tym, o izolacji, ucieczce, ewakuacji, odmowie pewnego rodzaju współudziału połączone z analizą tego, co w danych czasach stwarza podstawę do ucieczki. A że każde czasy stwarzają takie powody, to temat jest w zasadzie zawsze aktualny.

    Tyrmanda dowody na istnienie

    Tak samo jest więc i teraz, kiedy izolacja to być może najczęściej pojawiające się słowo w systemowych wyszukiwarkach i w naszych własnych myślach oraz dosadnych doświadczeniach ostatnich dni. To jest też kanwa dwóch książek, które w tekście tym chcę ze sobą połączyć, bo choć pochodzą z różnych epok, to łączy je ściśle odczucie izolacji ich autorów. „Dziennik 1954” Tyrmanda i „Moja osoba” Łukasza Najdera to są właśnie zapiski twórców w czasach, które zagoniły ich na margines.

    Tyrmand pisząc swój Dziennik chciał psychicznie przetrwać swój czas wykluczenia. Wróciwszy po wojnie do Polski zdążył nabrać przekonania, że socjalizm nie socjalizm, ale może się przydać w budowaniu jakichś przyczyłków kultury, małych wysp niezidiocenia opierających się komunistycznej propagandzie. Ale kiedy nastąpił dziejowy moment stalinowskiego podduszania i kiedy zlikwidowano praktycznie „Tygodnik Powszechny”, a Turowicza odsunięto od pracy, także i Tyrmand stracił i źródło dochodów i możliwości poczucia jakiekolwiek wpływu na swoje własne teksty i działania twórcze. Nie chcąc wejść w szeregi czynnych żołnierzy komunistycznego systemu odrzucał oferty prac w reżimowych periodykach i był skazany na rzadko wpływające prace dorywcze i tłumaczenia. Dlatego powziął zamiar pisania dziennika, żeby utrzymać psychikę w ryzach i nie popaść w przepaść totalnego zwątpienia. Pomagał sobie też trzymając sznurki życia – na przykład obsesyjnie utrzymując porządek w swoim małym lokum czy romansując z licealistką. Ale prócz tych dowodów na istnienie – spisywał co przydarzyło mu się każdego dnia, co sobie myślał pogrążając się naprzemiennie w myślach, że nikomu to do niczego niepotrzebne, żeby kiedy indziej dojść do wniosku, że to co pisze może mieć wartość nieprzemijającą, a nawet doniosłą. Borykał się, jak każdy twórca, z myślą, że jego praca jest pozbawiona sensu i nikogo nie będzie interesować, ale w tych przebłyskach mniemania, że robi coś ważnego – nie mylił się.

    Pociągała go obłomowszczyzna, leżenie na wznak i gapienie się w sufit, załatwienie wszystkiego ze sobą gapiąc się w sufit i odmawiane udziału, ale na szczęście odstąpił od tego i pisał. Pisanie dziennika stało się sposobem na przetrwanie a jednocześnie jest super świadectwem na to, jak żyje się ludziom nie chcącym brać udziału w tym, co daje im i czego oczekuje od nich system. Oczywiście życie Tyrmanda wtedy to nie tylko emigracja wewnętrzna, to też totalna rządowa inwigilacja mniej lub bardziej dyskretnie przypominająca, jak nam dziś szczekaczki policyjne na ulicach, żeby wracać do domu i lepiej z niego nie wychodzić, bo zagrożenie czyha. On jako osoba uznana za zagrożenie dla systemu i system, który zagrażał jemu samemu. Podwójna pułapka, o której nie miał przecież pojęcia czy z niej kiedykolwiek wybrnie.

    Jego hibernacja była też rodzajem oporu wobec rzeczywistości. My teraz nie możemy już tak spektakularnie się wyautować i uciec z biurowych wylęgarni i taśm produkcyjnych w mityczne Bieszczady, aby pasać kozy, bo okazało się, że okresowo nie możemy praktycznie nic, nawet siadać na ławce i jeszcze nie wiemy, czy to żart czy ponura przyszłość, wobec której za chwilę będziemy musieli zając swoje stanowisko. Ale podobnie – żyjemy w niewiedzy, w nieświadomości, bezradności i narastającym lęku, który uśmierzamy piekąc obsesyjnie bananowe chleby.

    Mała Apokalipsa Łukasza Najdera

    I teraz Najder, „Jego osoba” wydana w marcu, już kiedy wkraczała nasza apokalipsa. Jego profecje, analizy jego społecznego statusu okazały się podobnie – mocno na czasie, choć nie wiem, czy autor przewidział, pisząc swoje eseje, jak mocno niestety jest bliski absolutu w swoich porażkach w chęci sklejenia się rzeczywistością późnego kapitalizmu.

    Najder nazywany niekiedy „piewcą przegrywów” (szkoda, że ten pokoleniowy moim zdaniem esej nie znalazł się w tym zbiorze) mierzy się ze współczesną potrzebą eskapizmu, ucieczki z życia i hibernacji wnioskując, że ciężko jest dziś podlegać nieustającemu naciskowi cyfrowego szumu, stałej konieczności selekcji treści, wypowiadania się, trawienia kontentu, a jednocześnie dokonać wylogowania skoro i tak zawsze ciągnie się za nami jakiś „cyfrowy śluz”.

    W swoich esejach napisanych językiem żarzącym się od błyskotliwych fraz, porównań, skojarzeń wzbudzających moją nieustającą zazdrość, Najder rzuca światło swojej oskarżycielskiej śledczej lampy na rzeczywistość pojmowaną z perspektywy 40 – to paroletniego tak zwanego dojrzałego faceta, który PRL akurat pamiętał jako czasy kojącej ciszy na podwórkach i nieudanych ojców. Opisuje swoje dramatyczne zmagania związane z próbą wbicia się w oczekiwania, jakie niosły balcerowiczowskie czasy optymistycznego galopu ku kapitalizmowi, zmagania kończone zazwyczaj poczuciem klęski i atakami spektakularnej paniki oraz strachu, że będzie kimś w rodzaju nikogo. Nie waha się do tego przyznać, dlatego po drodze mu z wielbionym przeze mnie Knausgardem, którego 6 tomów zwierzeń zresztą wnikliwie analizuje i ostatecznie stwierdza, że Norweg „za bardzo się nad sobą użala”. Niemniej bliskość twórczych poczynań obu pisarzy widać gołym okiem, bo mało który męski twórca w ogóle przyznaje się, że po prostu często nie daje rady.

    Najder punktuje obecną rzeczywistość patrząc na nią przez pryzmat wielbionej Ikei celnie wykazując ikeowość naszych czasów, co do których wmówiono nam, że są proste do złożenia, listuje korporacyjne oszustwa wmawiające nam, że potrzebujemy to, czego nie potrzebujemy.

    Tu pojawia się pewna różnica między Tyrmandem a Najderem, a właściwie różnica w pewnym konsumpcyjnym postępie, który doprowadza nas właśnie na skraj NieWiadomoCzego. Otóż Tyrmand brak udogodnień uważał za upokarzające, pisał: „moje życie jest życiem bez komfortu. Mieszkam źle, organizowanie pożywienia na codzień urąga pojęciu cywilizacji, wystaję w kolejce za chlebem, sprzątam. Pozbawiony jestem wygód i ułatwień mężczyźnie w moim wieku i o moim potencjale zarobkowym w krajach demokratycznych”. Tyrmand jeszcze wierzył, że butelka mleka dostarczona co dzień pod jego drzwi i tak zwane udogodnienia uczynią jego życie lepszym.

    Najder już wiedział, że te pragnienia nie tylko nie uczyniły nas lepszymi, ale doprowadziły na skraj przepaści. Najder pisze o tym tak: „Ale w późnym kapitalizmie nie ma niczego za darmo – każda przyjemność jest obarczona ekstrakosztem, każde udogodnienie czym prędzej zmieni się w udrękę lub wygeneruje szkodę (…) Możemy rzecz jasna demonstracyjnie boczyć się na rzeczywistość, obwiniając reklamę, globalizację o to, że wciskają nam większy telewizor, pojemniejszy samochód oraz odśnieżarkę, ale to nasz apetyt na nowe i fajne jest bezdenną, ssącą otchłanią. To my uznaliśmy wygodę za nadrzędne człowiecze prawo.”

    I dlatego jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Tyrmandowi udało się w końcu zbiec do tych demokracji, ale my nie mamy już dokąd uciec. Co wobec tego nam pozostaje? Czytanie? Z pewnością Tyrmanda, Najdera i wielu innych polecam, kliknijcie kategorię „zjedz to”, ale jak słusznie zauważył Najder właśnie samo czytanie to często pożywka dla ludzi zaliczających pozycje i „memlących banały” a do tego udowodniono, że czytanie jako praktyka kulturowa nie jest gwarantem żadnego sukcesu. Pozostaje więc tworzenie, czegokolwiek, byleby było aktem stworzenia czegoś, czego wcześniej nie było, czegoś co przyniesie pożytek innym, tylko please, nie róbcie z tego lajwa.

  • „Mój rok relaksu i odpoczynku” – czy to może wyjść na dobre?

    „Mój rok relaksu i odpoczynku” Otessy Moshfegh mogłabym w zasadzie zapomnieć tak szybko, jak przeczytałam, choć odtrąbiono, że to objawienie, a Otessa otoczona jest w Stanach czytelniczym kultem.
    Nie ufam oczywiście gazetowym zawezwaniom na temat kolejnego anglosaskiego młodego geniuszu, głosu pokolenia i tym podobnym na wyrost bzdurom, mam do tego stosunek mocno sceptyczny. Jednak do zakupu nakłoniła mnie tematyka powieści. Z grubsza rzecz biorąc o tym, jak młoda, dobrze uposażona Amerykanka mieszkająca w NY  postanawia na rok wyautować się z życia. Temat oczywiście dziś mocno na czasie. Co prawda my sytuację mamy wymuszoną, a ona  – bohaterka, skrzętnie swoją zaplanowała, ale nie zmienia to faktu, że skill w postaci wyciągania benefitu z odosobnienia jest opcją nie mniej pożądaną niż wiedza, jak zapanować nad światem nie wychodząc z domu. I dlatego postanowiłam jednak poświęcić temu więcej czasu w formie, że tak powiem, zachęty do lektury.

    eskapizm jako forma przetrwania

    Nie mogę jednak sobie odmówić na początek rozwinięcia wątku mojego umiłowania do tematu eskapizmu z zastanego świata tak ogólnie. Książkę Otessy też kupiłam tuż przed tym, zanim się dowiedziałam, że jakieś 2 miesiące większość społeczeństwa stanie się domownikami przymuszonymi do izolacji. A samo pożądanie ucieczki w poszukiwaniu czegoś prawdziwszego niż to, co oferuje rzeczywistość, było zawsze podmiotem mojej fascynacji, podziwu i zazdrości dla tych, którzy się na to odważyli. Chęć oderwania się od piekła, jakie gotuje rzeczywistość nie jest wcale wymysłem kapitalizmu i neoliberalizmu robiącego z nas roboty do konsumpcji gówna i robienia z siebie kogoś, kim może wcale nie chcielibyśmy być. Temat stary jest jak świat, gdzieś wyczytałam, że znaki tej ludzkiej aktywności i to w formie pisanej sięgają starożytnych Chin. Zawsze będzie tak, że będzie jakaś rzeczywistość, a w niej grupa, która ochoczo weźmie na siebie jej wyzwania, grupa, która podda jej się biernie, grupa, która będzie ją na wszelki możliwy sposób zwalczać i grupa, która nie będzie chciała po prostu w niej być. Racje tej ostatniej są chyba bardziej kwestią usposobienia, predyspozycji do takich a nie innych możliwości radzenia sobie z tym co jest a nie samych czasów jako takich, bo czasy zawsze są jakie są, ale przeważnie nie takie, jak większość by chciała, więc moim zdaniem jakość zastanej rzeczywistości i jej nieadekwatność do naszych potrzeb jest zjawiskiem stałym.
    Żeby nie być gołosłownym wystarczy przywołać postaci takie jak Alex Supertramp – z filmu „Into the wild”, czy „Człowiek, który śpi” Pereca lub “Samotnika” Ionesco. Nie pisałam o tym przypadkiem. Należę do tej ostatniej grupy, która ma predyspozycje eskapiczne, margines głównego nurtu zawsze był dla mnie bardziej atrakcyjny niż mainstage. Ale nie mogę anulować moich występów jeszcze, ponieważ świat zadbał, żeby móc żonglować moimi groszami i moim czasem – zesłał na mnie kredyt. Każdy z bohaterów tych przywołanych dzieł uciekając ze świata nie został jeszcze uchwycony w tę pułapkę zależności finansowych, zatem generuje chęć osiągnięcia jakiegoś rodzaju prawdziwego kontaktu z samym sobą.

    Tak jest i w przypadku bohaterki powieści Otessy Moshfegh.

    przypadek bohaterki, która chciała to przespać

    A jest ona ładna jak Amber Valetta i posażna, zyskując niemały spadek po nieżyjących rodzicach stała się niezależna finansowo. I teraz, kiedy ma w zasadzie wszystko, czego pożąda współczesny świat, czyli młodość, zdrowie, urodę i pieniądze, to postanawia się z niego wypisać zamiast z niego korzystać lub podbijać. Brzmi niewiarygodnie, a jednak tak właśnie się dzieje. Jeśliby odebrać tę fabułę powierzchownie, można by rzec, że super, super, też bym mogła przespać rok na kanapie w nowojorskim apartamencie z portierem, gdybym miała na to kasę i niezliczoną ilośc lat jeszcze przed sobą. Ale uposażenie bohaterki właśnie w tak fartowny sposób jest celowym zabiegiem. Ucieczka ze świata, który przytłacza poczuciem niemożności czy to finansowej czy społecznej, mogłaby nie być odebrana tak wiarygodnie, jak usunięcie się z niego będąc w tak uprzywilejowanej pozycji jak bohaterka. Przyjaciółka bohaterki i narratorki Reva, która jako jedyna ją odwiedza, nieustająco przypomina jej, że marnuje sobie życie. Reva uosabia te wątki konsumpcyjnego terroru, z których bohaterka chce się wywikłać. Chce zapaść w roczny sen, przerywany tylko czynnościami koniecznymi dla podtrzymania życia, żeby przestać brać udział w niekończącym się maratonie konieczności spełniania cudzych oczekiwań i wystawiania się na wieczne oceny innych, którzy wiedzą lepiej, jak żyć.

    co pomaga się wypisać

    Jej pomysł na to, to nie ucieczka w głuszę na łono natury, ale zamknięcie się w 4 ścianach mieszkania, zapewnienie przepływu pieniędzy na opłaty bez jej udziału, zapewnienie stałego dopływu środków nasennych i praktycznie całodobowy sen z przerwą na jedzenie i fizjologię. Nie jest jednak łatwo tylko spać. Świat jakoś tam puka i dopomina się o swoją ofiarę, ale bohaterka w realizacji swojego celu jest nieugięta. Pomaga jej w tym na pewno swego rodzaju emocjonalna obojętność na innych. będąc ofiarą zimnego chowu w domu, w którym była dla rodziców niezauważalna i w gruncie rzeczy zbędna, podobnie traktuje swoich akolitów w świecie – obojętnie i na zimno, gdzieś tam jednak w duszy pragnąc jakiegoś czułego zespolenia w relacji partnerskiej, co kończyło się co najwyżej quasi pornograficznym seksem i orgią narcystycznych póz wypachnionego partnera wilka z Wall Street. Paradoks sytuacji polegał oczywiście na tym, że twór zimnego chowu, zimna emocjonalnie osoba zawiesza nadzieje na spełnienie swoich uczuciowych potrzeb na równie zimnym partnerze. Te predyspozycje i wszystkie bagaże podbarwione traumą wieloletnich mikroodrzuceń wyniesionych z domu rodzinnego kierują bohaterkę na drogę ucieczki w postaci snu. Upatruje w nim szansę na  swoje odrodzenie i mówi o tym tak:

    „Sen wydawał mi się produktywny. Coś się układało. Wiedziałam, że jeśli prześpię wystarczająco dużo czasu, to będzie ze mną dobrze, wszystkie moje komórki ulegną wymianie. Moja przeszłość snem będzie jeno, a ja zacznę od nowa, bez żalu, wzmocniona błogością i spokojem nagromadzonymi w ciągu mojego roku relaksu i odpoczynku.”

    Sprawa z odrodzeniem kończy się sukcesem. Wszystkie poczynania bohaterki mające na celu minimalizowanie swoich potrzeb stają się misją spełnioną. W procesie wyjścia na powierzchnię pomaga jej fakt, który teoretycznie powinien zepchnąć ją z powrotem na skraj egzystencjalnej rozpaczy. Powieść kończy się bowiem 11 września 2001 roku, atakiem na wieżę World Trade Center. Ale koniec tamtego świata to też symboliczny początek nowego świata bohaterki. Koniec może być początkiem, choć nie do końca możemy wiedzieć czego dokładnie.

    Autorka na zakończenie wywiadu przeprowadzonego z nią w Los Angeles dla kwartalnika „Książki” powiedziała tak: „Życie musi toczyć się dalej. Musisz brać prysznic i karmić ciało. Nie można żyć w ciągłym kryzysie.” I zadbawszy o proces duchowych przemian w tym hardkorowym czasie – trzymajmy się tego stwierdzenia.

  • Czego dowiedziałam się od Pauliny Młynarskiej?

    media a wiara w ich przekaz

    Nigdy dotąd nie kupiłam żadnej książki napisanej czy sygnowanej przez celebrytkę, czy osobę z telewizji, czy jakkolwiek pojętego mainstreamu. Szerokiem łukiem omijam też gwiazdy social mediów z nabitymi kontami, na których głoszą swoje prawdy objawione zyskując poklask, jakiego niejedna Kinga Rusin może pozazdrościć. Z kilku powodów tego nie robię.

    Jestem trochę wymagająca, jeśli chodzi o kontent, podchowana na Elizie Orzeszkowej (sic!) i Romanie Ingardenie oczekuję czegoś więcej od publikacji niż tylko komunały o tym, że możemy wszystko, jak tylko zechcemy albo o bieganiu boso po rosie, a następnie wtulaniu się w sernik i w swoje zmarszczki. Poza tym mam wdrukowaną nieufność do ludzi mediów. Media służą manipulacji, przekazywaniu pewnych tematów w sposób wygodny dla danych grup, służą interesom garstki ludzi, w tym tych, którzy te newsy przekazują. Więc nie mam żadnego powodu, żeby wywody tych ludzi uznawać za wiarygodne czy interesujące. Wprzęgnięci w medialne machiny twarze tychże machin z trudem odklejają ich własne prawdy od tych, które czytają z promterów na codzień, a jeśli już się porwą na jakieś wynurzenia robią to po prostu nieudolnie. Drogie ubrania, co chwila zmieniane fryzury i rozmiary ust, milionowe konta na instagramie, nie robią z nikogo wartościowych twórców ani tym bardziej pisarzy.

    a jednak któregoś dnia kupiłam książkę Pauliny Młynarskiej

    i ją przeczytałam, co więcej, teraz o niej piszę.

    Jeden mój znajomy z instagrama pytał mnie, że dlaczego o niej? że ja jestem bardziej autentyczna niż celebrytka grzejąca sobie dupę w Indiach i mówiąca kobitom jak mają żyć. I ja go rozumiem. Nie lubimy celebrytów. Media tradycyjne i społecznościowe koloryzują rzeczywistość, co nie jest tajemnicą. w TV i w socialach ludzie muszą być lepsi, skrojeni pod target i oglądalność i show, a nie pod prawdę do jakiej doszli, o ile w ogóle im się to udało. 

    A jednak jest klika rzeczy, które skłoniły mnie do zakupu książki „Jesteś spokojem”, do przeczytania jej i do powiedzenia czegoś na temat tego wyboru.

    Kim jest sama Paulina, chyba tłumaczyć nie trzeba, ludzie z grubsza to wiedzą. Młodsza córka Wojciecha Młynarskiego poety, tekściarza, kompozytora, wszechstronnego twórcy, który naznaczył siermiężną epokę socjalizmu jakimś błyskiem inteligentnego humoru. Siostra innej medialnej osoby  – Agaty. Przez wiele lat dziennikarka radiowa i telewizyjna, gospodyni talk show w liczbie dużo, w tym też niegłupich jak Miasto Kobiet, które robiła z Dorotą Wellman. Kiedyś adeptka aktorstwa, osoba zbiegła do Francji w poszukiwaniu lepszego startu w życie, następnie wracająca do obiecanej lepszej Polski  w celu odnalezienia się w dynamicznie zmieniającej się sytuacji, o której bez woalek pisze w tej książce, że srodze takich entuzjastów jak ona wyssała  i wydymała.

    Nie ukrywam, że zawsze mnie jakoś ta Paulina ciekawiła, z czysto plotkarskiego powodu, ta magia 4 mężów, domy w Kościelisku, perypetie, samotne macierzyństwo, ambicje, programy i czasami gdzieniegdzie docierał do mnie jej głos czy to z felietonów, jakie pisała dla onetu czy, coraz częściej, z postów na facebooku, głos zawsze strasznie zadziorny i pyskaty. Nigdy to, co pisała, nie było jakąś sophisticated literaturą czy akademickim esejem, nigdy nie było to też pańciowe pitu pitu jaki świat jest piękny i należy działać, być lepszą wersją siebie. Zawsze były to celne uwagi na temat zastanej rzeczywistości polityczno – społeczno – medialnej, bez tego nieznośnego mizdrzenia się, pisane często ze złością czy w gniewie, zaskakująco celnie punktujące omawiany temat. Oczywiście ostatnimi czasy dziennikarka mogła już sobie na to pozwolić, będąc niezależną twórczynią. Nic nie dzieje się ot tak, bez kozery przecież. To, że ma ten kapitał kulturowy większy niż niejeden z nas, czyni ten jej głos w mediach społecznościowych bardziej słyszalnym, mocniej docierającym i do większej ilości ludzi niż wywody przeciętnej Kowalskiej, czy nam się to podoba, czy nie.

    różne drogi do oświecenia, czyli ja vs Młynarska

    Inne powody, dla których wspominam to nazwisko są takie, że jesteśmy w tym samym wieku i doszłyśmy do pewnych podobnych przemyśleń, a nawet praktyk duchowych, choć kompletnie innymi drogami, i to mnie w jakiś sposób zafascynowało i zachciało mi się wiedzieć, jak tam, gdzie jest teraz, znalazła się Paulina Młynarska.

    W swojej książce jest akurat co do tej drogi bardzo szczera. Nie epatuje czytelnika detalami, szczegółami, pisze w sumie dość ogólnikowo, ale na tyle mocno, że te perypetie zapadają w pamięć. A więc droga dziewczynki z PRL -u, z czasów, kiedy dzieci i ryby nie miały głosu, kobiety były po to, żeby było miło, a nie sensownie, a rządził pan domu. Młynarska decyduje się na opowiedzenie historii dwubiegunowej choroby ojca i jak zmiażdżyła ona rodzinę i psychiki dzieci, mówi też o benefitach, jakie miała ta uprzywilejowana rodzina, o milczeniu na niewygodne tematy, o braku pomocy, samotności, lękach, o chorobliwym parciu na przód. Po latach zmagań z lękami, pracoholizmem, wielkim zmęczeniem na skutek udowadniania sobie, że jest świetna, z borykaniem się z kompleksami na punkcie braku wykształcenia, dociera w końcu do jakiegoś przesilenia, sprzedaje dom rodzinny w Kościelisku ( za co potępiły ją media i matka) i wyjeżdża do Azji praktykować jogę a potem jej uczyć.

    Ktoś powie – no i fajnie, też bym se tak chciała.

    I owszem, to nas zawsze będzie różnić, nas ludzi. Ten nasz kulturowy kapitał. Ten habitus. Pierre Bourdieu w swoich naukowych esejach udowadniał społeczne pochodzenie pól literackich. Pisał właśnie między innymi, że aby stać się artystą trzeba mieć na to środki, nie da rady tworzyć chodząc codziennie do pracy, trzeba być rentierem albo mieć jakiś spadek po krewnym. Nic, od czasów omawianej przez niego w “Regułach sztuki” epoki Flauberta we Francji, się nie zmieniło. Z pewnością zarobione w mediach pieniądze pozwoliły autorce na godne życie, ale to kapitał w postaci zabytkowego domu w modnej lokalizacji okazał się przepustką do zerwania się ze smyczy i dał możliwość wejścia na ścieżkę duchową, jaką ja nigdy nie podążę, i zrobienia z tego biznesu, jakiego ja nigdy nie zrobię.

    Oczywiście medytować i uprawiać jogę mogę sobie w domu, albo na Urysynowie, albo w jakichkolwiek okolicznościach, jak bystrze zauważa Paulina, ale już na jej  tygodniowe warsztaty na grecką wyspę, gdzie mieści się jej mały dom na odludziu mnie nie stać. Ktoś powie – oj tam, wczasy all inclusive też kosztują niemało i się jeździ, więc wiadomo tygodniowy pobyt  z wyżywieniem w Grecji w miłych okolicznościach mindfulnessu z zajęciami prowadzonymi przez autorkę musi kosztować. I ja temu nie przeczę, niemniej dostrzegam pewne bariery materialne w możliwości skorzystania z tej oferty.

    Cieszy mnie oczywiście, że jestem gdzieś w podobnym punkcie samoświadomości, przekonania, że da się osiąść w mądrości swojego umysłu i zdystansowania od tego co codziennie pożera niepotrzebnie terabajty naszej uwagi, emocji. Może doszłam do tego mając to, czego uczą na różnych zajęciach odzyskiwania kobiecości czy tam siebie, zupełnie organicznie. Mam mianowicie niebywałą wprost umiejętność odpuszczania sobie. Jest to chyba jakaś moja cecha wrodzona, nigdy się tego nie uczyłam, bo zawsze instynktownie wiedziałam, z czym się nie szarpać, ku czemu nie przeć i moja flegmatyczna natura zawsze wiedziała, gdzie jest hamulec, nawet nie musiała go mocno cisnąć.

    Nie wiem czy życie wygrywają wiecznie pędzący gdzieś ruchliwi ludzie szukający ciągle nowych challange, wyzwań i możliwości sprawdzania siebie czy ci, którzy kumulują energię i odpuszczają sobie z lubością pielęgnując zawsze swoje prawa do odpoczynku, popatrzenia w niebo, niemyślenia, pozwolenia sobie na bycie takim jakim się jest. I nigdy nie zostanie to rozstrzygnięte.

    Paulina Młynarska pisząc książkę “Jesteś spokojem”, chyba już coś tam ugrała. Podjęła decyzję o zmianie trybu życia, z biegu przeszła do medytacji, pisze, uczy jogi, zarabia, oddycha. Chyba jest spełniona. Dzieli się w tej książce, myślę uczciwie, tym, jaka była jej duchowa droga ku temu i jaki w rzeczywistości kapitał, nie udaje, że spadło jej to z niebo, bo se wizualizowała marzenie, nie robi z siebie guru duchowego ani mistrzyni. Otwarcie mówi o ciągle ponoszonych porażkach i o złości, o małych zwycięstwach, które składają się na duży spokój i miło się to czyta, miło jest mieć świadomość, że pewne praktyki przynoszą wymierne efekty w postaci głebokiej samoświadomości, większej odwagi w byciu tym kim się jest, jakiej płci, w jakim wieku, i niedawaniu innym ludziom prawa do tego, żeby mówili, jakie życie będzie dla nas dobre. Dobrze się czyta wypowiedzi o fałszu środowisk i o tym skąd bierze się fałszowanie własnej rzeczywistości. Czy do poznania tego wszystkiego niezbędna jest do tego książka Pauliny? Nie sądzę. Ale chyba z chęcią poczytam o jej doświadczeniach w samotnych podróżach, bo ja się tego boję na przykład i mnie ciekawi jakie drogi pokonują ludzie, żeby ten lęk przełamać. Sięgnę chyba też po książkę „Zmierzch obleśnego dziada”, bo wątek seksizmu w społeczeństwie i #MeToo jest szalenie nośny teraz i bardzo dobrze. Jest tyle rzeczy, w których żyłyśmy i żyjemy, i z których nie zdajemy sobie sprawy, więc chyba już pora. 

    Zatem przeczytam. Nie dla odkrycia czegoś, o czym bym nie wiedziała, ale dla doświadczenia jedności myśli.

    znowu ten habitus

    Natomiast mam z tyłu głowy coś takiego jak miał Didier Eribon pisząc swój „Powrót do Reims”, kiedy to przyznawał, że nie miał nigdy odwagi napisać książki, bo wydawało mu się, że chłopakowi z nizin społecznych nie wypada nawet o tym myśleć tak, jak kolegom z inteligenckich czy burżuazyjnych rodzin, dla których pewne zachowania propagujące ich myśli i wybory były oczywiste. Dla Pauliny nie posługującej się wcale wyrafinowanym literackim językiem nie ma tej bariery. Przełamuje swój kompleks braku wykształcenia i.. pisze, a różne periodyki to kupują i drukują. I z tym jest mi trochę źle, ale może niezazbytnio się staram, aby do takich mediów się przebić. Może tak być. A może z góry jestem skazana na klęskę w temacie bycia medialną ze swoimi poglądami. Może tak być.

    Niemniej wprawia mnie w rodzaj permanentnej melancholii fakt, że są pewne rzeczy, których nie  da się przeskoczyć i na pewno porównywanie losów swoich i innych jest w sumie bezcelowe, ponieważ nigdy nie osiągnie się absolutnego punktu styczności pewnych współrzędnych, które kiedy się przetną, to zaistnieje kulminacja spełnienia. I to jest też cenna myśl, jaką wyniosłam po lekturze tej książki i po myśleniu ogólnie nad tym wszystkim. Uważam ogólnie, że niegłupio spędziłam czas, nie tylko dzięki tej książce, ale głownie dzięki samej sobie, jako idealnemu medium do absorbcji tego typu zdarzeń, myśli i losów.

  • zjedz kanapkę