• Pomaluj czoło na biało, czyli kanapka z Polski

    Biorę do ręki starannie wydaną przez wydawnictwo Wolno książkę (trochę wygląda jak modlitewnik)- wiązankę pieśni patriotycznych Marcina Świetlickiego pt. „Polska” i myślę sobie, ale po co to komu, pisać o Polsce, czy to jest interesujące? Czy ja myślę coś „o Polsce”? Przecież głównym nurtem moich zainteresowań pozostaje wykorzystanie buraka w diecie Dąbrowskiej, więc nagle o Polsce?

    Zawsze byłam bezideowcem. Wydaje mi się, że bycie zwolennikiem jakiejś big idea niewoli człowieka, czyni go zamkniętym i nieznośnym. W socjalistycznej szkole wychowawczyni wpisywała mi opinię na świadectwie – „osoba aspołeczna”, bo nie chciałam brać udziału w akademiach, chodzić na czyny społeczne, nie dlatego, że walczyłam w podstawówce z reżimem, tylko angażowanie się wydawało mi się podejrzane i trochę bez sensu. Kiedy byłam dzieckiem rzeczywistość po prostu była, nie miała barw politycznych dla mnie i nie zastanawiałam się, czy mogłaby być inna. Pamiętam tylko z tych czasów, że bardzo chciałam polecieć samolotem i koniecznie do Ameryki, bo lubiłam Bonanzę i westerny, no i cieszyłam się, że jestem Polką a nie Niemką, bo Niemcy przegrali wojnę. Tę radość zmąciły mi łzy zazdrości wobec Niemiec Zachodnich, które po wojnie miały jakby lepiej, ale ta świadomość przyszła dużo później. Tak czy siak, jedyny powód do dumy – na skutek własnych historycznych badań nad zjawiskiem „sprawiedliwości” powojennego porządku oraz porządku w ogóle – stracił rację bytu i pozostałam już osobą obojętną. No i nadal aspołeczną.

    Nie ruszyły mnie ani czasy rewolucji Solidarności ani transformacja, która się ziściła. W stanie wojennym bowiem byłam w stanie cieszyć się z dłuższych ferii zimowych, a w czasach czerwcowych wyborów bardziej byłam zajęta myślą, czy moja miłość już tam gdzieś chadza po korytarzach moich uczelni. Zauważyłam może małą różnicę, bo można było kupować niemieckie czekolady czy snikersy w jakichś drobnych geszeftach co bardziej przedsiębiorczych rodaków. Bo status studenta akurat zaczął się pogarszać i po ’89 właściwie wszystko w tym systemie zmieniło się na gorsze.
    Zaliczyłam jeszcze ostatnie podrygi Pomarańczowej Alternatywy, młodzieńcze „walki” z komuną, obrazoburcze murale z Jaruzelskim na ścianach mojego akademika i to by było na tyle Polski w moim życiu.

    Były też oczywiście piosenki. O Polsce.

    Tilt i ich rzewne nadzieje, że „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”. Te nadzieje oczywiście umarły razem z ostatnimi oazami buntu na jarocińskich festiwalach. Dziś mam kredyt w frankach, pracę w korporacji i jestem zakładnikiem systemu, który miał być „przepiękny”, lecz tak się nie stało.

    Polska to był też Obywatel GC, Grzegorz Ciechowski artysta uważam wszechczasów, który przekonywał:

    Te brudne dworce
    Gdzie spotykam ją
    Te tłumy, które cicho klną
    Ten pijak, który mruczy coś przez sen
    Że PÓKI MY ŻYJEMY ona żyje też.
    Nie pytaj mnie
    Co widzę w niej
    Nie pytaj mnie, dlaczego ciągle chcę
    Zasypiać w niej i budzić się.”

    Docierała do mnie taka ładna metafora, ale ten rodzaj podejścia był mi obcy, bo gdybym miała więcej odwagi osobistej, wiedzy, przezorności to bym stąd raczej uciekła. Może już nie tak jak bracia Zielińscy pod tirem w „300 mil do nieba”, ale na legalu. Ale nie odważyłam się, spóźniłam, mój tir odjechał i teraz jestem tu. Myślę słowami Kultu „mieszkam w Polsce,  mieszkam tu, tu, tu” i w związku z tym cudów oczekiwać nie należy, a co najwyżej rozczarowań i absurdów.

    Wrodzony sceptycyzm uniemożliwił mi wczuwanie się w każdy spór polityczny, ideowy na przestrzeni tych prawie 30 lat, odkąd mamy „wolność”. Celowo nie czytam, nie śledzę debat, polemik, artykułów i programów. Wychodzę z złożenia, że polityka to nieistotna fasada. Państwo ma za zadanie sprawić, że wszystko w nim funkcjonuje sprawnie, a każdy obywatel czuje się w nim bezpiecznie niezależnie od tego, czy na czele rządu stoi partia konserwatywna i prawicowa czy liberalna. Ale okazało się, że nie mogę dłużej żyć z tak postępującą naiwnością, więc wykupiłam subskrypcje Wyborczej i Polityki śledzę doniesienia i wnikam. Zaczyna do mnie docierać, że jednak coś jest nie tak, że po 30 latach jest tu coraz głupiej i coraz brzydziej i coraz groźniej. Czuję się tu istotna, tylko kiedy nie zawracam państwu głowy chorobami, starością i bezrobociem, ale kiedy będę musiała zawrócić głowę chorobami, starością i emeryturą to żarty się skończą.

    Więc sięgam po tę wiązankę  pieśni patriotycznych i czytam, co Świetlicki ma Polsce do wygarnięcia. Otóż w tych swoich, jak pisze „fochach co do Ojczyzny” do wygarnięcia ma sporo, nie podoba mu się w zasadzie nic i najbardziej cieszy się z intymnych, prywatnych momentów, do których „Polska nie ma jeszcze dostępu”. Jeszcze. Tak że próżno tu szukać pociechy jak u Sienkiewicza i nastawienia pozytywnego, czy jak pokochać Polskę w 5 krokach.
    Najbardziej wymowny wydaje mi się wiersz „Strefa kibica”:

    Najpierw pomaluj czoło na biało.
    Resztę czerwienią pokryj i nie pomyl się.
    Szczęśliwy jest Prezydent szczęśliwego Kraju.
    To nie Polska.

    To Polsat.

    Tak właśnie to wygląda. To jest ten level parcia i estetyki, ten model zachowań. Choćbyśmy nie wiem jak się starali będziemy strefą kibica, galą biesiadną. Pośpiewamy sobie przyśpiewki za stołem, zapomnimy o tym co złe i komu wiatr w oczy.

    Te wszystkie fochy, utyskiwania, pretensje zilustrowała wycinankami, kolażami Alicja Biała, ze względu na którą zresztą kupiłam tę książkę. Bo wcale nie chciałam myśleć w niedzielne popołudnie o Polsce, ale wyszło jak wyszło.

    A więc Alicja.
    Wpadłam na nią z półtora roku temu na instagramie.
    Dziewczyna z Poznania, ma dopiero 24 lata, hojnie obdarzona przez geny jak i Dział Dystrybucji Talentów. Nie jest typową, przeciętną Polką, z jakichś powodów jest wybrańcem losu. Dużo podróżuje po świecie, studiuje w Londynie na Royal College of Art i dużo pracuje w różnych miejscach, w Meksyku, Kalifornii, Portugalii, Niemczech, Turcji, rysuje, maluje, robi grafiki i spektakularne murale. Jak na tak młody wiek – dorobek dość imponujący. Niewiarygodnie zdolna, pracowita, zgrabna, świetnie ubrana, a do tego wykazuje dość rzadką u młodych ludzi postawę zaangażowania w sprawy Polski. Bardzo się tym przejmuje, komentuje. Może z dalekiej perspektywy życie tutaj widać ostrzej? A może taką ma wrażliwość? A może obie te sprawy działają? Tak czy owak diagnoza Polski 24 – letniej osoby wydała mi się najtrafniejsza, jaką ostatnio słyszałam. W Gazecie Wyborczej pytana o to, co jej prace mówią o współczesnej Polsce odpowiada:
    Że Polska jest pocięta i poklejona byle jak, na kacu, na kolanie, chaotycznie. I nie wiadomo, jakim cudem jeszcze się trzyma”.
    Podzielam jej entuzjazm w tej kwestii. Kolaże Alicji zamieszczone w tomie wierszy Świetlickiego oddają właśnie to myślenie.

    Jakiś recenzent, krytyk literacki napisał, że jej wycinanki z tomu „Polska” nie są odkrywcze i że łatwo odkodować przekaz, który niosą. Być może. Ale przypuszczam, że jest on łatwy do odkodowania dla ludzi takich jak krytyk, ja i jeszcze dla garstki ludzi, którzy czytają coś więcej niż newsfeed na swoim Facebooku i mesydże od znajomych. Sądzę, że większość Polaków żyje w takiej rzeczywistości, jaką Biała pokazuje na kolażach, to jest właśnie rzeczywistość polsatowa i nie widzą w tym nic dziwacznego.

    Polska Alicja Biała

    “Polska” kolaż Alicja Biała

    "Polska" kolaż Alicja Biała

    “Polska” kolaż Alicja Biała

    Pisałam o tym w tekstach o architekturze nadmorskich kurortów, architekturze Warszawy i widzę rzeczywistość tak jak ona, widzę, że jest uwłaczająco wręcz brzydko u nas dookoła. Mija 30 lat od końca komunizmu i już wiemy, że lepiej nie będzie, że chłopsko – zagrodowa, meblościankowa mentalność nie pozwolą nam żyć ani ładnie ani rozsądnie. Zjadają nas różowe fasady, kiczowate zameczki, blichtr lwów przed zajazdem „Zbyszko”. Jest swojsko, jest polsko i naprawdę większość z nas, abonentów Polsatu nie widzi w tym nic ani brzydkiego ani złego.

    Dlatego cieszę się, że widzi to osoba, która ma 24 lata i w sumie mogłaby rysować kwiatki i sytuacyjne komentarze do swojej dziewczyńskiej rzeczywistości na śmieszno – straszno, robić sobie selfie w knajpie ze znajomymi i hyggować na instagramie z kubkiem kakao na ładnie tuszowanym kacu. A ona – owszem – i pije, i selfie z kibla zrobi, co ja chętnie oglądam wiedząc, że ona widzi jeszcze coś więcej i schodzi głębiej. Mnie wzrusza taki rodzaj zaangażowania. To mi daje, nie tyle nadzieję, ile rodzaj poczucia, że może jeszcze nie wszystko stracone, że przysłowiowy duch w narodzie gdzieś tam jeszcze na obrzeżach Polsatu się pałęta, że jakieś elity umysłu się tworzą.
    Ja co prawda przypuszczam, że Alicja do kraju nigdy nie wróci, co najwyżej na święta do mamy z wizytą krótką, że zamieszka w fancy kraju, w fancy domu i będzie robić wystawy w eleganckim towarzystwie, których krajowe absurdy nie dotyczą aż tak bardzo albo wcale. Ale może właśnie nie? Może coś z takiego nurtu będzie wynikać? Jakiś inny rodzaj świadomości niż Disco Polo pod Gwiazdami? Może jest dużo podobnych osób jak ona, które nie biorą udziału w przebieraniu się, udawaniu, reklamowaniu coca coli, tylko które coś widzą, coś wiedzą, coś robią i przez to milimetr po milimetrze coś zmienia się na plus?

    To jest pytanie retoryczne, bo ja tego nie wiem.
    Póki co Świetlicki i Biała mówią jak jest.
    Że nie za fajnie.

  • 3 sposoby na wyzerowanie się, czyli jak wymknąć się światu.

    To nie chodzi nawet o to, że ciągle wsiada się w ten sam tramwaj do tej samej pracy, wysiada na tym samym przystanku, i kontemplując brudne osiedlowe bloki obok myśli się, że tak będzie zawsze i że jest się udupionym na maksa. Bo to nie ma żadnego znaczenia, czy co dzień na tym samym przystanku, czy co tydzień w innej podróży donikąd czy też w kieracie powtarzalnej rutyny domowych obowiązków przy rodzinie, w biedzie czy w dostatku, w mądrości czy głupocie. To nie ma po prostu znaczenia, bo przychodzi taki dzień, kiedy człowiek czuje się skazany na życie, umierać zamiaru nie ma, ale kombinuje, czy jest sposób na to, żeby wymknąć się światu. Temu, który zna. Żyć sobie, korzystać, ale zawiesić się w próżni, od nikogo, niczego nie zależeć i tak sobie dyndać. Po prostu być.  Nie być w żadnej społecznej roli, nie być niczyim mężem, żoną, dzieckiem, kuzynem, podwładnym czy szefem. Znależć sposób na wyzerowanie się i “być tylko sobą”.

    W te wakacje uznałam, że jest to kusząca wizja i przypuszczam, że część z was też może tak uznać. A że znalazłam sposoby na to jak stać się człowiekiem wyzerowanym – to postanowiłam się tym odkryciem podzielić.

    Uważam, że nie wszyscy musimy zawierać małżeństwa, rodzić dzieci, zakładać spółki z o.o, zabiegać o awans, biegać w maratonach, zdrowo się odżywiać, starać się być lepszym i mieć super zdjęcia na instagramie. Myślę, że ponieważ ogólnie mamy mało czasu, to warto poszperać i doszukać się, jak zrobić, żeby nie musieć być kimś, kim nie chcemy wcale być.

    Takich sposobów znalazłam trzy.

    3 sposoby na wyzerowanie się:

    1. emigracja na Spitsbergen

    No tak. Ciepłe kraje są przereklamowane. Za bardzo tam się ciągle chce czegoś, wina, wody, cienia, towarzystwa, za dużo jest endorfin i za dużo sposobności na to, żeby się w coś wikłać. Aby wrócić do korzeni, przypomnieć sobie, że ludzie nie są stworzeni tylko do tego, żeby dziennie pisać setki bezsensownych maili o niczym, że nie są tylko od tego, aby pozycjonować się w systemie, trzeba oddalić się w miejsce, gdzie naprawdę trzeba sobie przypomnieć, jak się walczy o przetrwanie. Wtedy prostym czynnościom, jedzeniu, piciu, wydalaniu, spaniu, siedzeniu, patrzeniu, zmywaniu, ocieplaniu się, zdobywaniu jedzenia, ochronie przed złem itd – zostaje przywrócona należna im ranga. Nie są to juz czynności, które robi się mimochodem i na autopilocie. Zaczynają grać rolę główną i okazuje się, że jest bardzo fajnie.

    Zalety takiego życia opisała Ilona Wiśniewska w swoim reportażu z tych rejonów pt. „Białe”.

    Wzięła na warsztat historie ludzi, którzy się z różnych przyczyn w tym rejonie znaleźli i zadomowili, napisała też trochę o własnych doświadczeniach szczęściara i wyszło, że ci wszyscy opisani mieszkańcy to nie tylko pasjonaci polowań na niedźwiedzie polarne czy badacze pogody i lodowców, ale przeważnie w jakimś sensie uciekinierzy od swoich żyć. Ludzie odnajdujący się w byciu dozorcami opustoszałych hoteli, pilotów turystów ze statków wycieczkowych, hodowców psów polarnych do zaprzęgów, kucharek nie mających dla kogo gotować. Prawdę mówiąc stanowisk tego typu już tam nie za wiele a żyć z czegoś trzeba, ale jak by tak wykazać się determinacją to można zadekować się w jakiejś dawnej górniczej osadzie widmie w rejonie fiordów na Spitsbergenie w miłym drewnianym domku zwanym tam hyttą i uprawiać sobie własny ‘kus’ czyli modne duńskie ‘hygge’, szwedzkie ‘lagom’, niemieckie ‘gemutlichkeit’ czy polskie ‘jakoś to będzie’. Wystarczy gruby sweter, dużo alkoholu, dobre towarzystwo, ale nie jest to warunek niezbędny, i noc polarna. Serio.

    Nam mało światła kojarzy się źle, po przetrwaniu bożonarodzeniowego zła wierzymy mocno, że na nowy rok przybywa dnia jak na barani skok i w marcu z trudem dowierzamy, że jeszcze chce nam się wstawać z łóżka, że przejawiamy coś na kształt jakiejś larwalnej formy życia.

    Wiśniewska pisze, że na Spitsbergenie jest inaczej. Bo tam po miesiącach bezlitośnie non stop świecącego słońca na noc polarną się wyczekuje.  Czytamy więc co następuje:

    „Im ciemniej, tym bardziej ciało zaczyna robić się ospałe, wolne, nieswoje. Nie chce się jeść, spać, mówić. Na swój sposób robi się wszystko jedno. (…) Ciemno jest na swój sposób wygodne.”

    Brzmi zachęcająco. Ale wie to chyba każdy, kto lubi spać i uważa, że najlepsze historie przytrafiają mu się wtedy, kiedy śni, kiedy przechodzi płynnie w stan od czuwania nie wiadomo nad czym i po co w stan niebytu, ale jednak intensywnego życia, no powiedzmy – wewnętrznego.

    Wiśniewska opisuje szczegółowo co dzieje się z człowiekiem podczas nocy polarnej. To są stany idealnie zerujące każdego. Człowiek sprowadza się do stanu najczystszego, do pierwotności i do przetrwania w stanie hibernacji. Siedzieć i miesiącami gapić się w ogień. Super sprawa.

    Ale niestety. Po nocy przychodzi dzień a po burzy spokój, jak pouczała Budka Suflera. Światło jest po nocy polarnej sporym zaskoczeniem, niemiłą wręcz niespodzianką, nagle świat robi się za duży. Światło wymusza już na ludziach jakieś ruchy, następują konieczności i trzeba robić plany. Wtedy to spokojnie można już chyba udać się gdzie indziej i szukać innych sposobów na zerowanie, chyba, że się zasmakuje w prostym życiu, w którym o nic nie chodzi. A jest to moim zdaniem wizja wielce też pociągająca.

    Książkę polecam tak czy inaczej.

    2. odmówienie udziału

    Sposób ten jest technicznie bardzo prosty. Trzeba któregoś dnia wrócić skądś tam, skąd się zazwyczaj wraca, położyć się i więcej nie robić tego co zazwyczaj się robiło, nie spotykać z tymi, z którymi zazwyczaj się spotykało, nie mówić tego, co się zazwyczaj mówiło, nie wartościować niczego, nie odczuwać na miło ani na niemiło, po prostu siedzieć w domu, ograniczyć się do łóżka, prania bielizny, ubierania, jedzenia resztek i włóczenia się po okolicy bez celu.

    Tak kuszącą wizję życia roztacza przed nami Georges Perec w jednowątkowej powieści „Człowiek, który śpi”. I jakkolwiek każdy skrzętny i zapobiegliwy obywatel może taką wizją wzgardzić, jako planem na życie dla nieodpowiedzialnych leni, to nie wierzę, aby nikomu ani razu nie przeszła przez myśl taka właśnie chęć, żeby

    • niczego nie chcieć
    • tracić czas
    • porzucić wszelkie plany i zamiary
    • nie mieć pragnień ani urazów ani nadziei
    • niczego nie oczekiwać
    • żyć bez radości i bez smutku
    • wyzbyć się hierachii i upodobań

    Stać się przejrzystym, wejść w punkt zero, zaznać odprężenia i wolności od wszystkiego, czego doświadczało się dotychczas.

    Nieistotne stają się więc kierunki, w którym się można udać, nieistotne cele, nieistotna pogoda i ubranie, nieważne jest nic, bo wszystko jest jakie jest, zupełnie obojętne, ani ładne ani brzydkie.

    „Jesteś sam. Uczysz się chodzić jak człowiek samotny, uczysz się włóczyć, wałęsać, widzieć nie patrząc, patrzeć nie widząc. Uczysz się być cieniem i patrzeć na ludzi, jakby byli kamieniami. Uczysz się siedzieć, leżeć, stać, przeżuwać każdy kęs i odnajdywać ten sam nijaki smak…”

    Moim zdaniem mocno kuszące. Móc zdrapać z siebie wszystko to, czym obrośliśmy w życiu i co tylko uwiera i generuje lęki i niepokój, czy jest się wystarczająco dobrym, żeby znaleźć dla siebie usprawiedliwienie na bycie.

    Ale niestety.

    To nie do końca się udaje. Ileż można samemu grać w karty i prać tę samą parę skarpetek. Umysł wbrew nam szuka wyzwań.Toteż bohater Pereca stawia je sobie w postaci dyscypliny. Uznaje, że wyzeruje się wtedy, kiedy doprowadzi swoje życie do takiej doskonałości jak gładki owal jajka. Narzuca więc sobie rozmaite rygory, chodzi jak w zegarku, zapina życie na ostatni guzik i okazuje się, że ta iluzja to taka sama awykonalna sprawa jak poprzednie trwanie w odrętwieniu.

    Powiem prawdę, Perec nie dał nam, czytelnikom za wiele nadziei na to, że te sposoby na wyzerowanie przyniosą jakieś wiekopomne dla naszych żyć skutki. Pisze na koniec tak:

    „Nie. Nie jesteś już bezimiennym panem świata, tym nad którym historia nie miała władzy, tym, który nie słyszał, jak pada deszcz, który nie widział, jak zapada noc. Już nie jesteś niedostępnym, kryształowym, przezroczystym. Boisz się i czekasz. Przeczekujesz deszcz na placu Clichy”.

    Wracamy więc na pole startowe naszej gry planszowej, gry w „Po prostu być”. Znowu chcemy się wyzerować i szukamy sposobu. Rzucamy kostką. Dostajemy się w pole oddziaływania kolejnego pomysłodawcy.

    3. samotnictwo

    Nie od dziś każdemu wiadomo, że aby wejść mniej więcej przynajmniej w fazę ego zen, nie należy wiązać się z nikim, wchodzić w jakieś głębsze relacje, trzeba zdecydować się na życie bez nikogo, na bycie samotnym. Wtedy szanse na wyzerowanie się i dojście do swojej pure osobowości może się powieść.

    Opisał nam to bardzo ładnie mistrz Eugene Ionesco i jeśli kojarzycie go z liceum z teatrem absurdu, to słusznie zakładacie, że z tej rozgrywki też możecie nie wyjść zwycięsko.

    W swojej jedynej powieści zatytułowanej „Samotnik” Ionesco obrazuje przykład człowieka, który dostał szansę na out z życia. Jeden tu tylko warunek, prawdopodobnie przeszkoda dla większości z nas nie do pokonania –  żeby tak móc próbować jak tytułowy samotnik, trzeba by dostać pokaźny spadek po krewnym i móc do końca życia żyć z odsetek.

    Nie wiem czy większość, ale przypuszczam, że wiele osób marzy o tym, żeby nie musieć pracować, chodzić do biura, żeby nie mieć szefów, żeby od nikogo nie zależeć, mieć pieniądze „skądś”, nie być nikomu nic winnym, móc pozwolić sobie na takie życie, jakie się chce a nie jakie musi się prowadzić od urlopu do urlopu, od weekendu d weekendu od 1-go do 1-go. Wielu z nas na pewno zastanawiało się, jak by to było, tak nic nie musieć a być bezpiecznym. No planów pewnie co niemiara, ale przypominam, że tu mowa jest o wejściu w nawias życia a nie wchodzeniu w jego główny nurt, który jak wiemy, oznacza tylko same problemy, a nie święty spokój.

    Ionesco podpowiada nam, że w osiągnięciu „ego zen” bardzo przydatne będzie bycie człowiekiem bez właściwości (proszę nie mylić z wielką powieścią Roberta Musila „Człowiek bez właściwości”, w której to powieści ani słowa nie ma o człowieku nudnym, a czemu być może poświęcę kolejny esej), czyli człowiekiem nieokreślonym i nijakim w potocznym tego słowa znaczeniu. Musielibyśmy być takim kimś statystycznym, kimś jak „każdy”, niewiele mówić i niewiele mieć do powiedzenia. Ciężka sprawa w czasach, kiedy większość z nas uważa się za wyjątkowych, uduchowionych pomazańców niemal bożych znających się na wszystkim.

    To w tej grze tak być nie może. Musi być tak, jak opisuje Ionesco, którego bohater mówi tak:

    „Nie mam nic interesującego do powiedzenia innym. A to, co mówią inni, nie interesuje mnie również. Obecność innych zawsze mnie krępowała. Między nimi a mną jest rodzaj niewidzialnej ściany.”

    A więc nijakość, samotnictwo i dobrobyt osiągnięty bez żadnego wysiłku. W ten oto sposób, tak jak bohater uniezależniamy się od nudnego biura i irytujących w nim ludzi, którzy ciągle czegoś od nas wymagają i oczekują. Wchodzimy w fazę bliską szczęścia. Mamy zasoby, robimy to, co chcemy. Jak 35 letni bohater tej powieści. On kupuje sobie wygodny apartament, zatrudnia służącą, żeby mu ścierała kurze i myła filiżanki po porannej kawie, znajduje w pobliżu knajpę i co dzień kultywuje swój rytuał chodzenia tam na posiłki i duże ilości wina. Wydaje się brzmieć dobrze. Kto by nie chciał tak sobie pobyć, poleniuchować, nie śpieszyć się nigdzie, nie musieć robić zakupów, gotować, sprzątać i po prostu być.

    No niestety. Mija czas i okazuje się, że ten dobrostan, do którego bohater dążył wcale nie jest taki fajny. Nachodzą go takie rozterki:

    „Czy nie byłoby lepiej gdybym pracował, ale co mam robić? Z pewnością nie mogę wrócić do biura i odsiadywać ośmiu godzin dziennie. To ja już wolę nudzić się troszeńkę (…) Oczywiście przebudzenie jest przykre. Cały dzień przede mną, bezmierna pusta plaża, której kresu nie widać. Ale wstaję, zaparzam, wypijam kawę. A kiedy piję kawę, to mimo wszystko dobry moment. Jak pan widzi, miewam dobre momenty. Dobre mijają szybko”.

    Okazuje się niestety, że bezpieczeństwo materialne, brak konieczności wykonywania jakiejś pracy nie jest dobrym patentem na bycie egzystencjalnie przezroczystym. Dopadają lęki przed tym, jak oceniają nas inni, bohater Ionesco cały czas martwi się, że dozorczyni patrzy na niego z pogardą, bo nie dość że jest sam to jeszcze nic nie robi. Dopada wyrzut sumienia, że możemy okazać się nieprzydatni i inni będą nam to mieli za złe. Sprowadzenie życia do wstawania z trudem, picia kawy i paru jedzeniowych rytuałów w knajpie obok doprowadza bohatera do obłędu. „Minęły lata albo sekundy” – dla bohatera było to nie do odróżnienia.

    I w tym momencie pora przyznać, że wszystkie wysiłki podejmowane po to, aby być w nawiasie, być z kryształu, przezroczystym, wisieć w rzeczywistości spełznąć muszą na niczym.
    Po nocy polarnej, jak wspomniałam, przychodzi jednak światło i że wtrącę jeszcze Pereca:

    Czas, który czuwa nad wszystkim znalazł rozwiązanie, na przekór tobie. Czas, który zna odpowiedź, nie przestał upływać”.

    Pora więc sobie wyjaśnić.
    Z tego życia wyjść bez szwanku i dojść do punktu zero będzie ciężko. Każdy ten sposób jest jednak swego rodzaju pułapką.

    Przegraliśmy tę walkę.

  • Kanapka ze składników dziwnych, czyli Knausgård na “Jesień”

    Oczywiście, że wiedziałam, że kupię „Jesień”, taką niespodziewaną niespodziankę, przed ukazaniem się tłumaczenia 5 tomu „Mojej walki”, tylko zastanawiałam się, co można lepszego niż „Moja walka” napisać ,a moje obawy, że nic, właściwie okazały się nie takie bezpodstawne. Tak więc Kanusgard ponownie, ale trochę inaczej.

    Justyna Sobolewska w recenzji „Jesieni” w „Polityce” napisała krótko i uczciwie, że są mielizny w stylu Emmanuel Schmidt „Oskar i pani Róża” (no, czyli colehizowanie), że są trudne niespodzianki, że wciąż inteligentnie, ale dla zagorzałych wielbicieli. Albo wielbicielek, bo Knausgård ma taką wrażliwość, która mężczyznom jest raczej obca. Ma Sobolewska rację i w sumie na tym można by poprzestać, czego jednak nie zrobię.

    Nie tylko dlatego, że jestem zagorzałą fanką „Mojej walki”, skandynawskości i sposobu, w jaki Knausgård przywołuje przeszłość i raportuje teraźniejszość.

    Widzę w „Jesieni” zamysł, który odpowiada moim emocjonalnym potrzebom.

    Pisarz tłumaczy, że zapisał kilka pozornie niepozornych, błahych elementów otaczającej jego i rodzinę rzeczywistości dla czwartego, mającego przyjść na świat jego dziecka.

    Trochę wydało mi się to naciągane, bo nawet jeśli przy pierwszym nie był gotowy na takie wzniosłości, to dlaczego tak uroczyście nie witał pozostałej dwójki? Był przed 40-tką, kiedy się rodziły, więc coś tam już sobie jako rodzic uświadamiał. Jednak zatrzymać w książce ulotność rodzinnych chwil postanowił właśnie teraz, przed narodzinami dziecka czwartego. Ogólnie bardzo tam się wczuwa, że a to stópka w brzuchu, a to dziewczynka, i ojej ale super i przyznam, że jest mi obcy ten rodzaj, nazwijmy to, egzaltacji. Wolałam jak w II tomie utyskiwał na upierdliwość losu ojca trójki małych dzieci, bo był w tym autentyczny. Choć wyzierała z tekstu miłość do tego potomstwa, to nie wahał się dzielić z czytelnikami typowo ludzkimi odruchami – irytacji, zmęczenia, chęci ucieczki od nich, co zresztą skwapliwie robił, narzekaniem, że fajnie fajnie, ale tak naprawdę to wolałby być gdzie indziej, a jednocześnie chadzając z tymi dzieciarami na jakieś kinderbale potrafił w małych geścikach pokazać czytelnikowi prawdziwość rodzicielskich uczuć do dzieci. I to było fajne, to było szczere i prawdziwe.

    Tu mamy pana lat 45, który opisuje nienarodzonemu dziecku świat, żeby jak dorośnie sobie poczytało, jak było. Świadomość tego założenia jest potrzebna, bo usprawiedliwia uproszczenia i ewidentne coelhizmy w tej książce. Mamy przecież w głowie – że tłumaczy dziecku, jak co działa, do czego służy, stąd taka trochę łopatologia pomieszana z naiwnością. Jak chociażby tu:

    “W naturze nie istnieją żadne ramy. Wszystkie rzeczy i zjawiska przenikają się wzajemnie, ziemia jest okrągła, wszechświat nieskończony, a czas wieczny.”

    Ekhm..

    Więc z trudem, ale wybaczam. Jest usprawiedliwiony. Chociaż za chwilę to usprawiedliwienie traci rację bytu…Ale o tym za chwilę.

    Wrócę do tego, co do mnie dotarło z tego Kanusgardowego zamysłu.

    Otóż starzeję się (fanfary) i godząc się z tym faktem postanawiam być spokojniejsza i bardziej uważna, bardziej skupiona na tym, co, kiedy byłam młodsza wydawało mi się oczywiste, że jest, że to mam, a teraz, kiedy już nie jestem młodsza to już wcale takie oczywiste nie jest, że coś jest albo to mam.

    Proste, co nie?

    No ale tak, chodzi oczywiście o uważność.

    O skupienie się nie tylko na tym, co zajebistego zrobię jutro czy za rok, czego pragnę i potrzebuję, tylko na tych biedaczkach, które są obok, ale z reguły nie zauważane, jak to oczywistości. Moje oczywistości są zapewne inne niż cudze oczywistości, ale na pewno każdy jakieś ma. Nie wiem – kanapa, laptop, dwa telefony, samochód, praca, dziecko, pies, kot, słońce, deszcz. Bardzo trudno pisać o wielbieniu tych oczywistości bez ryzyka otarcia się o banał i frazę a la Coelho, że życie jest piękne i trzeba je kochać. Dlatego bardzo liczyłam na Knausgårda. Zwłaszcza, że w przedrukowanym w Gazecie Wyborczej wywiadzie  dla „The Paris Review” tak ładnie o tym opowiada, że aż zacytuję:

    „Butelka piwa zasługuje na tyle samo uwagi, co pojęcie miłości. Pociąga mnie postrzeganie rzeczy bez hierachii, w świecie, który istniał, zanim podzieliliśmy go na kategorie”.

    Pierwsze zdanie – prawda – ryzykowne, wzbudza nieufność i obruszenie, że jak to?! Miłość tak samo ważna jak jakaś tam butelka? Jak to możliwe, że w świecie, gdzie nie szanuje się nawet braci mniejszych, jest miejsce, żeby gloryfikować butelkę, no come on. Jakiś nawiedzony pięknoduch ze Skandynawii, który ma super w życiu i sobie tak cuduje.

    Ale potem mówi drugie zdanie i ono zmienia wszystko.

    To hierachizowanie. Myślę, że to jest coś co nas gubi i czego nie zauważamy. Polega to na tym, że coś wydaje nam się bardziej warte zachodu, wartościowsze, a coś innego nie. Nie zastanawiamy się, skąd te kategorie pochodzą, kto nam wmówił, że to trzeba mieć a tamtego nie, że np. buty z Zary są cool a już z CCC nie, albo że takie za 6 tysi to absolutny hit życiowy a takie z H&M to bida z nędzą, wstyd i obciach iść na imieniny.

    Nie rozmyślamy, że ktoś i coś zewsząd nam wmawia, że czegoś potrzebujemy, że musimy wciąż gdzieś biec i coś nowego mieć, jak nie spędzimy wakacji w super miejscu, to zmarnowaliśmy czas i zasoby, a jak spędzimy to mamy lajki i fejm, ale jak odpowiemy na pytanie – co robiliśmy dziś – że nic, to ho ho, najgorzej, niekreatwnie, no nie będziemy zwycięzcami, zmarnowaliśmy życie. Trzeba przecież chcieć mieć i mieć.

    Nie żebym tu nawoływała do zamieszkania w eremeach i jedzenia korzonków tylko dlatego, że pewnie tylko w tym stylu starczałoby mi do 1-go na spokojnie, ale po prostu wzbudza się we mnie od jakiegoś czasu poczucie, że kompletnie mam w dupie to, co posiadam. Ale to się zaczyna zmieniać, nie tylko wtedy, kiedy myziam i obwąchuję swojego piątego nowego moleskina, miącham z lubością mazaczka Staedtler albo doceniam, że moje auto, w które nie inwestuję ciągle wozi moją dupę jak mi się nie chce coś tam.

    Mimo że tracę powoli ostrość widzenia i z daleka i z bliska, paradoksalnie widzę coraz wyraźniej wszystko, co mnie otacza. Stąd już tylko kawałek drogi skrajem, żeby się z tego cieszyć. Z rzeczy, które mnie otaczają nie cieszą mnie może rybiki w łazience, ale już upierdliwe muszki owocówki mi nie przeszkadzają. Wiem bowiem, że kiedy znikną, skończy się definitywnie lato i co mi z tego, że rozkrojona cytryna będzie mogła leżeć na blacie cały dzień skoro to będzie nienawistny listopad, albo jeszcze gorzej – styczeń, który zawsze ciągnie się w nieskończoność i jest jedynym miesiącem, którego mijanie autentycznie mnie cieszy.

    Dlatego dywagacje Knausgårda na temat rzeczy z podorędzia są mi bliskie.

    Ale.

    Uczciwie przyznać muszę, że tym razem Knausgård wystawia swoich czytelników na próbę.

    Przyzwyczaił nas do epickich opisów swojego upodobania z dzieciństwa do robienia kupy. Spoko. No co tu kryć, zdarza się przeżywać fascynacje swoim wypróżnianiem, zwłaszcza małym dzieciom, które nie znają poczucia wstydu i bardzo się jarają, że zrobią ładną kupkę, a rodzice nierzadko im w tym wtórują. Dopiero z czasem tracimy nawyk dzielenia się ze światem czynnościami uznawanymi za intymne i sikanie, pierdzenie, robienie kupy nazywamy „wypróżnianiem się” i puszczamy wodę w kranie, żeby zagłuszyć odgłosy, no bo szczerze – chyba nie interesują mnie faktycznie problemy gastryczne moich koleżanek z biura, więc choć moje mnie interesują nad wyraz, to dzielić się z koleżankami tym hobby nie będę ze względu na powszechny brak akceptacji tej tematykiw przestrzeni publicznej, mówiąc oględnie.

    Knausgård próbuje to niejako odczarować. Ten wstyd. Ten rodzaj intymności.

    I oto po fascynującym eseju o Flaubercie, benzynie, trzymaniu nowo narodzonego człowieka (ej, nawet się wzruszyłam), słońcu, jabłkach, ustach, liściach, meduzach, morświnach przechodzimy z zaskoczki do erupcji zachwytu pisarza nad wargami sromowymi pachnącymi moczem, sikaniem, muszlą klozetową, która przypomina łabędzia. Hmmm.

    W „Mojej walce” tego rodzaju wtręty o wypróżnianiu, zmazach nocnych, fizjologii pożądania itp. były wplecione w pewną spójną, jasną całość. Knausgård potrafił tak to pokazać, że wydawało nam się to oczywiste, bliskie, na pewno nie disgusting. W „Jesieni”, ponieważ treść jest poszatkowana na niezwiązane ze sobą fragmenciki rzeczywistości ukazane w kolejności całkiem przypadkowej, te intymności jednak szokują.

    Trudno jest znaleźć formułę pisania o tym, że kobiety mają okres i brudzi im się bielizna, albo że jak się nie popierdzi, to ma to złe skutki dla funkcjonowania naszych jelit. Jakoś przełyka się (sic!) fizjologię seksu uznając to nawet za podniecające, a te tematy jakoś nie przebiły się do popkultury. Nawet dla mnie, starej wielbicielki gastrycznych dowcipów z filmów Almodavara i nie tylko.

    Ja przebrnęłam przez te jego achy nad pięknem aktu wtulania twarzy w wargi sromowe, nie wiem na co jego dziecku ta wiedza, ale może w sumie jest w tym jakiś sens. Skoro można uświadamiać dziecko, że ma wątrobę, nerki, serce, to czemu nie, że ma wargi sromowe?

    Ale jestem świadoma tego tego, że nie jest to lektura dla każdego i w sumie szkoda.

    Poćwiczyć taką wrażliwość nie tylko na oczywiste zachody słońca, cuda narodzin, łagodny powiew złotej jesieni – to jest challenge:)

    Ja tam polecam. Spróbujcie:)

  • Kanapka dojrzewająca, czyli Knausgård po raz 4

    Doczekałam się na 4 tom „Mojej walki” i nie spodziewałam się, że tym razem będzie inaczej niż podczas lektury poprzednich 3 tomów opasłego, mięsistego literackiego selfie Karla Ove Knausgårda. Tak samo jak poprzednio, wydzielałam sobie strony, żeby nie przeczytać za szybko i być dłużej w życiu pewnego Norwega, mojego równolatka, zaglądać mu przez okno a może nawet nie tylko przez okno:)

    Kończąc 4 tom zwierzyłam się przyjaciółce z nadchodzącego momentu poczucia osierocenia, a ona powiedziała, że doskonale rozumie, bo wie, jaka ta książka jest dla mnie ważna. Chciałabym odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego ona jest tak istotna dla mnie i czy może być tak samo ważna dla innych.

    W tej części zdarzenia z życia pisarza, jak zawsze, nie są ułożone chronologicznie, ale oscylują wokół wybranego wątku, jakim jest podjęcie przez Knausgårda pracy nauczyciela na północy Norwegii (wiecie gdzie jest Finnesnes i Tromsø?) Opisuje on czas, kiedy zdaje maturę, kończy 18 lat, nie ma ochoty iść do wojska ani na studia, zamierza być wolny, już wtedy wie, że chce zostać pisarzem i aby sobie to umożliwić chce w spokoju na jakiejś zabitej deskami norweskiej wiosce na północy pisać, a przy okazji zarobić sobie pieniądze na realizację kolejnych pomysłów. W to główne zdarzenie, opis jego szkolnych perypetii w charakterze nauczyciela zostają wplecione wątki pierwszych oznak upadku jego ojca, skomplikowane relacje pisarza i z ojcem i rodzicami ze strony ojca, z pozostałymi członkami rodziny oraz z nowo poznanymi ludźmi, uczniami, uczennicami ze szkoły, w której uczył.

    Cały ten okres 18, 19 lat jest przesycony drobiazgowymi opisami anatomii męskiego dojrzewania, kilkaset stron o tym, jak Karl Ove chciał przestać być prawiczkiem, aby wreszcie skończyć na festiwalu w Rotskilde w namiocie mając przed sobą wielką białą dupę, którą wreszcie udało mu się spektakularnie zerżnąć bez uciążliwego zjawiska przedwczesnego wytrysku.

    Można rzec – tom z happy endem.

    Ujmuje mnie w jego pisaniu, tak w tym tomie, jak i w poprzednich, to, że jak rzadko kto potrafi być tak bezwględnie szczery. Zapewne ubarwia swoją biografię w jakiś tam sposób, bo kto by po 20 latach pamiętał, że w dany dzień w lutym 87 roku zjadł na śniadanie 8 bułek z topionym serem. Ale z pewnością nie ukrywa przed czytelnikami żadnych swoich porażek i towarzyskich czy intymnych niepowodzeń, wręcz z precyzją zegarmistrza opisuje swoje upadki, czy to podczas upajania się alkoholem czy wspomnianych już przedwczesnych wytrysków podczas akcji z dziewczynami w łóżku czy też upokorzeń doznanych od rozmaitych ludzi, jakich spotyka na swojej drodze.

    Nie jestem pewna, czy każdy czytelnik zniesie te szczegółowe opisy majtek pisarza z zaschłą spermą, jak daleko udało mu się posunąć w relacjach z jakąś dziewczyną i w jakiej kondycji znajdował się wtedy jego członek. Nie jestem pewna, czy wielu fanów znajdą drobiazgowe opisy Knausgårda jak się upija i w ilu fazach przebiega potem wymiotowanie w momencie kaca. Nie wiem, czy nie są to te strefy tabu, które dla wielu ludzi są nie do przekroczenia nawet w powieści. Nie sądzę też, aby dla wszystkich było to interesujące. Z jakichś powodów dla mnie jednak jest… Dlaczego?

    Knausgård pytany w jednym z wywiadów, jak widzi to przekraczanie granic, opisywanie swoich intymnych spraw oraz to, jak naprawdę widzi ludzi ze swojej rodziny czy znajomych, odpowiada, że literatura służy temu, żeby mierzyć się z tym, co przyjmuje się za normę i przekraczać ją. Zadaniem literatury według niego nie jest bycie właściwą czy przyjemną.

    Zatem faktycznie, udało mu się, lektura jego powieści nie jest przyjemna, a jednak sprawia, że nie mogę przestać o niej myśleć.

    4 tom, tak jak poprzednie, wywołuje we mnie lawinę własnych wspomnień, także tych „brudnych”, tych, o których chciałabym zapomnieć, uświadamia mi, jak wiele jest już za mną i jak dużo spraw i ludzi poszło w zapomnienie, a może całkiem niesłusznie i może tego szkoda. Jego pisanie uświadamia mi, że życie, także moje, to świetny materiał na powieść i gdyby być tak uczciwym wobec swojego życia, przeszłości jak on, to może i cały ogląd własnego losu by się magicznie odmienił i przesterował bieg mojego życia na bardziej sensowny.

    I to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego jego książki są dla mnie tak ważne i jednocześnie na kwestię – dlaczego te książki nie są też dla każdego.

    Nie każdy chyba potrzebuje takiej wiwisekcji na tym, co przeżył, na swoich emocjach, nie każdy potrzebuje wracać do tego na przykładzie czyichś drobiazgowych opisów jego fizjologii i emocji rozłożonych na czynniki pierwsze.

    Szanuję to, ale uważam, że to strata dla tych, którzy próby takiej konfrontacji z własnym losem za pomocą lektury Knausgårda nie podjęli. Nas samych nie zawsze stać na szczerość, a cudza może pomóc. Tak sądzę.

    Dla mnie 4 tom był też ciekawy z punktu widzenia czysto poznawczego. Jeszcze nigdzie nie spotkałam się z tak dogłębną analizą męskiego pożądania, mechanizmów rządzących męskim zakochaniem, pożądaniem, różnicami między tymi zjawiskami. Otóż kiedy przeczyta się zwierzenia Knausgårda czytelnik, a zwłaszcza czytelniczka! przekonuje się, jak mało skomplikowany jest to system.

    Kobiety, dziewczyny jeśli chodzi o nieudane relacje z facetami mają na ogół wpisany taki mechanizm, że zachodzą w głowę, co z nimi jest nie tak, gdy się nie udaje. Czy są za grube? a może za chude? za wysokie, za niskie, za mądre za głupie, zbyt zaradne czy zbyt nieporadne, zamknięte czy za bardzo otwarte, że on je rzucił, że się nie udało. Spędzają całe dnie na dochodzeniu – co mogę zmienić w sobie, aby odnieść sukces w związku, bo przecież dla poczucia wartości to fundamentalna sprawa! Knausgård ładnie pokazuje, że facet takich pytań raczej sobie nie zadaje. Owszem i jego spotykają niepowdzenia, nie podoba się tym, które podobają się jemu i na odwrót. Ale w całym tym kontredansie dobierania się w pary nie ma wcale żadnej wielkiej logiki ani wiedzy tajemnej. Nie ma odpowiedzi na pytanie, dlaczego facet w tej się zakochał, nosi jej światło w sobie i myśli o niej jak o relikwii, a dlaczego tę chce tylko przelecieć i pomacać po cyckach, dlaczego z tamtą wbrew wszystkiemu już wizualizuje dom i rodzinę, a z tą poszedłby tylko na szybki seks i piwo. Wszystkie te obiekty pożądania pisarza to dziewczyny ładne, zgrabne, ciekawe i wygadane, ale ta, w której się zakochał, a która go nie chciała, nie miała w sobie niczego wyjątkowego czego nie miała inna dziewczyna, z którą miał do czynienia. Zakochał się w  tej, bo po prostu tak wyszło, a w tamtej nie, bo też tak wyszło, zero algorytmów, porad i wzorców. Po prostu, coś zdarza albo się nie.

    Mam już dużo lat, ale uświadomienie sobie tego procesu w jakiś sposób uczyniło mnie wolną. Wolną od mylnych przekonań, że to jaka jestem ma w ogóle jakieś znaczenie dla moich powodzeń w związkach lub nie. A co ma znaczenie – nie wiadomo. I to jest wolność. Tak, że dzięki Karl Ove!

    Ten tom jest dla mnie ważny także z innego powodu. Knausgård opisał w nim proces, jak stawał się pisarzem, jak do tego doszło.

    To ciekawa konfrontacja z poprzednią powieścią „Mam na imię Lucy”, którą czytałam, gdzie narratorka, alter ego pisarki wstydziła się przyznać, że chce pisać, że chce zostać pisarką. Karl Ove nie miał takich problemików i zawahań. Jeszcze w liceum pochwalono jego recenzje muzyczne, pisał do lokalnych gazet, sprawiało mu to przyjemność, ludzie to doceniali, miał fejm. Wiedział już wtedy, że chce pisać, podejmował świadome decyzje prowadzące go ku temu. Wybrał się na rok do pracy w szkole na ciemną północ, żeby mieć przestrzeń i spokój do pisania i mimo pijackich eskapad, perturbacji związanych z niezaspokojonym pożądaniem, któremu nie mógł dać upustu – konsekwentnie zasiadał w wyznaczonym czasie przy maszynie i pisał opowiadania, które z początku podobały się tylko rodzinie, wydawcom niekoniecznie. Ale nie zepchnęło go to na skraj rozpaczy. Raczej niczym mickiewiczowski Kordian stanął se na szczycie swojego Mount Blanc i pogroził światu, że on im jeszcze wszystkim pokaże, będzie pisarzem i będzie wielki.

    I tak też się stało. Zapewne dlatego, że spośród całego szeregu ważnych życiowych akcji jakimi są związki, relacje, zarabianie pieniędzy, dzieci to pisanie było dla niego zawsze na pierwszym miejscu i nie miał zamiaru robić sobie z tego powodu wyrzutów.

    W moim ulubionym wywiadzie powiedział : „w stawaniu się pisarzem ważny jest moment, w którym dochodzisz do wniosku, że twoje myślenie ma jakąś wartość.”

    Knausgård dość wcześnie napawał się tym, że może i go obśmiewają czy obgadują w szkole, może jest prawiczkiem w wieku 18 lat, ale WIE i UMIE lepiej niż inni. To przekonanie zawiodło go tam, gdzie jest teraz i oczywiście cholernie mu tego zazdroszczę.

    No ale chcesz być słuchany – odważ się przemawiać.

    Nie ma wyjścia:) Trzeba działać. Trzeba na kacu napisać tych klikanaście stron, choć może być tak, jak zauważył jeden mój światły kolega, że po prostu nie mam talentu. Może nie mam, ale na pewno wciąż zbieram się na odwagę, aby stanąć na szczycie swojego mojego Mount Blanc i krzyczeć „ja wam wszystkim jeszcze pokażę”.

    Jeszcze na koniec z kronikarskiego obowiązku trochę o stylu, w jakim pisze mój, było nie było, idol. Otóż jeśli chcieć określić jaki jest styl Knausgårda można powiedzieć – prosty. Owszem, są drobiazgowe opisy tego, jak ktoś wygląda, jak był ubrany, co Karl zjadł na kolację w marcu 1988 roku i ile wypił w grudniu 1987, a dokładnie 16 grudnia. Ale ogólnie nie jest to narracja skomplikowana, ogranicza się do prostych wskazań – zacząłem, poszedłem, ubrałem, zrobiłem, poczułem, pomyślałem, położyłem, zjadłem. Życie faktycznie rozgrywa się w obrębie kilku czasowników.

    Ale pierwszy raz podczas lektury jego książek zdarzyło mi się poczuć czasem irytację. Określenia typu „jesień przykryła świat swoją ręką” albo „ Pierś zasznurowała mi się ze strachu, serce w niej tłukło jak uwięzione” nie bardzo mi pasowały do surowego stylu Knausgårda. Ale może tłumaczka miała gorszy okres w życiu, np. się zakochała i została porzucona, stąd ta egzaltacja rodem z Grocholi. No niestety. Nie znam języka nynorsk, muszę poznawać się z Knausgårdem przez pośredników.

    Nie przeszkadza mi to jednak w uwielbieniu jego, jego pisania, w myśleniu o własnym życiu jak o dobrym kawałku prozy.

    Wypijmy za to.

  • “Mam na imię Lucy”, czyli kanapka dla matek i córek

    Ciekawy zbieg okoliczności zaistniał, że przeczytałam tę książkę w Dniu Matki czując jednocześnie niesmak z powodu takiego, jak się ten dzień świętuje na facebooku.

    Morza, oceany cukru, waty cukrowej w kwiatkach, życzeniach, aktach oddania, pozach, egzaltacjach na cześć mamuś, matek, mam, że tak wspaniale, że jesteś mamusiu, bo bez ciebie to by mnie było i w ogóle super.
    No ale ja kumam. Mimo wprowadzenia ikonek również negatywnych ekspresji facebook jest miejscem, gdzie podbija się entuzjazm a nie leczy traumy.

    Niemniej warto mieć świadomość, że relacje rodzinne przeważnie w niczym nie przypominają facebookowych laurek.

    A nawet więcej, przeważnie są ich totalnym zaprzeczeniem. Są mrokami, które tłuką się w ludziach przez całe życia i są praktycznie nie do pokonania, wbrew temu co mówią za duże hajsy terapeuci i specjaliści od ustawień Hellingerowskich, od pewnych rodzinnych mroków ucieczki nie ma.

    Nie wiem jak trafiłam na książkę Elizabeth Strout „Mam na imię Lucy”. Nie znam pani, ale znam serial, który nakręcono na podstawie jej książki. Co prawda z samą Frances McDormand, ale raczej dla garstki hipsterów, ma tytuł „Olive Kitteridge”.

    Mignęło mi w recenzji, że dwie babki sobie plotkują, że jest to matka i córka, które nie umieją ze sobą rozmawiać, więc porozumiewają się na swój temat za pomocą historii o innych ludziach.
    Miałam więc już przed zakupem dwa sznurki, za które uważam zawsze warto pociągnąć – trudne relacje rodzinne i ploty.

    Teraz zrobię dygresję, chociaż nie jest to taka oczywista dygresja.

    Jakie książki/filmy na ogół podobają się ludziom?

    • jak dzieje się w nich akcja, jak ona coś powie, to coś wynika z tego dla niego i dla nich i odwrotnie, można śledzić i się, jak to mówią, „wciągnąć”
    • jak jest „o życiu”, czyli zawiera garść łatwo przyswajalnych aforyzmów w stylu „łatwo jest się zakochać, ale kochać to już ciężka praca”, czy coś takiego
    • jak czytając książkę czuje się, że nie jest się z kosmosu, uśmierza się na chwilę poczucie wyobcowania, przekonuje się, że nie jest się samotnym w swoich odczuciach, innymi słowy, kiedy powiedzenie „to o mnie” staje się faktem

    To ostatnie kryterium jest dla mnie obowiązujące. Jeśli jakiemuś autorowi uda się stylem, sposobem i tematem wstrzelić w moje osobiste poczucie niewygody, niedosytu, niezgody i wielu jeszcze słów na „nie”, to wchodzę w tryb paroksyzmów empatii. Ten paroksyzm przypomina wtedy skurcz od środka, jakby te słowa, które czytam ściskały mi wnętrzności i wtedy to tak jakby boli, ale nie jak od ukłucia iglą czy uderzenia, ale jakby ktoś gmerał ręką we flakach w sposób wirtualny, niby nie odczuwalny a jednak bolesny. No i efektem tych paroksyzmów jest to, że płaczę.

    Ostatnimi czasy dwa razy zaistniała taka sytuacja przy czytaniu książki. 3 tom „Mojej walki” Knausgarda to we mnie wywołał już na 6 stronie, już wiedziałam, że operacja będzie na otwartym sercu.

    Podobnie stało się przy lekturze „Mam na imię Lucy”.

    To jest książka o tym samym, co „Moja walka”. O tym, że całe życie jest się ciągle i ciągle tym samym samotnym dzieckiem, które na przemian boi się, nie rozumie, nienawidzi i potrzebuje swoich rodziców, obojga, albo jednego z nich.

    To co Kanusgaard opisał w opasłych 6 tomach przywołując najdrobniejsze wspomnienia koloru sznurówek do butów noszonych w 4 klasie Elizabeth Strout zawarła w skromnej, cichej, ledwie 200 stronicowej powieści, jeszcze w dodatku duże litery są.

    Jest to książka bardzo oszczędna w formie, pozbawiona egzaltacji i wielkich wybuchów, matejkowskich opisów i analiz rodzinnych układów bohaterki i narratorki, ale mimo to książka ta kipi od emocji. One narastają, narastają aż zaczynają boleśnie pulsować w niechronologicznej narracji, żeby przy końcu pozornie się wyciszyć i zostawić czytelnika z poczuciem, o którym już tu wspomniałam, że pewne sprawy pozostają w naszym życiu dramatyczne na zawsze.

    Akcję można opisać w paru słowach: bohaterka jest dość młodą jeszcze mężatką i matką 2 małoletnich córkę, mieszka w NY, zapada na jakąś dziwną, przewlekłą chorobę, mąż nie ma czasu przy niej siedzieć cały czas, zaprasza więc do żony jej matkę z odległego stanu Illinois. Stosunki bohaterki z matką były oschłe całe życie, ale teraz matka przylatuje i siedzi w izolatce szpitalnej, śpi na krześle i opowiadają sobie z córką plotki o kobietach z sąsiedztwa albo o gwiazdach z pisemek plotkarskich. Tym sposobem próbują nawiązać ze sobą kontakt, powiedzieć coś o sobie lub dowiedzieć się czegoś o tej drugiej.

    Jest to książka o dość powszechnym zjawisku – mianowicie o nieumiejętności nawiązania porozumienia z najbliższymi, o obcości w rodzinie, o chęci, by na zawsze od niej uciec i nigdy nie wracać, ale też o bezdennym braku tej bliskości odczuwalnej na każdym późniejszym etapie życia, o tym, że wyobcowanie w rodzinie czyni z człowieka kosmitę na zawsze.

    Choćby nie wiem jak się starał, zawsze będzie z boku i zawsze inny.

    I Knausgard i Strout znaleźli sposób na to, żeby przetrwać. Lubili oboje intensywnie i skrupulatnie się uczyć, odchodzić w światy wyimaginowane, toteż dużo oboje czytali, ich wiedza poskutkowała tym, że wydostali się ze swoich traumatycznych gniazd i miasteczek na studia, ocierali o wielki świat wciąż pozostając w nim małym, odrzuconym i pełnym lęków dzieckiem przekonanym, że zawsze przegra i ktoś go zdemaskuje.

    Aż oboje wpadli na to, że chcieliby pisać. Nie pamiętam już dokładnie, ale Knausgaardowi przyszło to chyba łatwiej. Uprawianie przez niego literatury było w jakiś sposób nobilitujące w oczach jego rodziny, otoczenia, jego samego. Miał nawet osobne mieszkanie do pisania. Miał prawo tam się udać kiedy chciał i z czego zresztą, ku niezadowoleniu małżonki z 3 dzieci, skwapliwie korzystał.  Natomiast bohaterka tej książki, a gdzieś czytałam i sama Strout, miała problem z powiedzeniem o sobie „jestem pisarką”. Wydawało jej się to niedorzeczne i jakieś takie głupie, wstydliwe.  No bo jak to jest odpowiedzieć na pytanie „czym się zajmujesz”, że „piszę opowiadania”? Głupio nie? Trochę jak hipster ze Zbawiksa, który robi „projekt”, ma iphona od rodziców i nikt nie traktuje go poważnie. Trochę jak pańcia, która marzy, że kiedyś będzie o niej głośno z nie wiadomo jakiego powodu.No jasne.

    W książce ładnie jest pokazane, jak bohaterka dochodzi do tego, żeby jednak przestać się tego wstydzić. NY daje jej odwagę i radość ze znalezienia się w tak energetycznym miejscu, gdzie ciągle się kogoś spotyka. Zresztą ona też spotkała, przypadkiem, w sklepie znaną pisarkę Sarah Payne i dzięki niej, jej historii, warsztatom odważyła się wysłać swoje opowiadania do wydawcy a to przyniosło skutek taki, że sama odniosła niespodziewany sukces.

    No i tak po prostu. Są ludzie, którzy nigdy nie będą piąć się po szczeblach karier ani pisać poradników „Jak być szczęśliwym w 5 dni – 10 porad”. Ale oni też muszą zdobyć się na odwagę przełamania w sobie poczucia, że to co robią jest głupie, śmieszne i nieodrzeczne.

    Pomoże im w tym desperacja na skutek niemożności nawiązania porozumienia z nikim dokoła. Wtedy nie będą mieli wyjścia. Będą musieli sięgnąć po komputer, pusty dokument i wypełnić go treścią o tym, co ich przytłacza.

    A co do rekomendowanej książki. To nawet jeśli waszych rodziców interesowało, że urodziliście dziecko albo dostaliście 5 w szkole, nawet jeśli wasi ojcowie powiedzieli do was więcej niż 5 zdań przez całe życie, nawet jeśli nigdy nie czuliście się gorsi od innych, to myślę, że i tak może wam się ta książka spodobać. Bo jest mądra, dyskretna i piękna.

  • Kanapka z autografem, czyli książka, targi i seks po 60 – tce

    Nie wiem, czy chce mi się rozpisywać o kondycji książki i czytelnictwa w polskim społeczeństwie, dołączać do ubolewaczy, że nie czytamy, narzekaczy, że nie ma co czytać, bo wydają się i sprzedają same czytadła dla gospodyń, a jeśli coś ciekawszego – to drogie.

    Ale jeśli miałabym postawić jakąś tezę na temat zjawiska „książka w Polsce”  na podstawie tegorocznych Targów Książki w Warszawie – to brzmiałaby ona – nie jest dobrze, źle właściwie moim zdaniem jest.

    Książka na Stadionie

    Sama osobiście jestem wielką admiratorką i wielbicielką książek, które uważam za byty niematerialne i duchowe. W moim domu zajmują poczesne miejsca i są moimi ziomkami. Mam z nimi wspomnienia, niektórych nie dałam rady przeczytać 20 lat temu, bo byłam za głupia, teraz nadrabiam, ale okazuje się, że nie stałam się za wiele mądrzejsza na nie. Takie to są książki, zawsze ci powiedzą, kim jesteś.

    Dlatego też uważam, że spektakularna, z wielką pompą impreza książkom, wydawcom, autorom i czytelnikom się należy.

    Co roku miasto, organizator starają się sprostać temu wyzwaniu organizując w środku najfajniejszego miesiąca roku 4 dniowe Targi. Zawsze uwielbiałam na nie chodzić, ale prawda jest taka, że odkąd imprezę przeniesiono z Pałacu Kultury na Stadion Narodowy ta impreza straciła cały swój urok.

    Ja zdaję sobie sprawę, że zorganizowanie straganu z książkami, poważnego wydawnictwa specjalizującego się dajmy na to w filozofii, pod schodami, wciśniętego między przejścia, olbrzymie schody donikąd i monumentalne balustrady mogło nie być komfortowe ani dla wystawców ani dla odwiedzających, ale gubienie się w labiryntach korytarzy tych ekspozycji targowych zawsze było dla mnie nieodłącznym elementem fanu z tej imprezy. Zapach książek połączony z nieodgadnionymi ścieżkami i labiryntami Pałacu Kultury zawsze mnie szalenie ekscytowały. Książki w tamtej scenerii nabierały czegoś nierzeczywistego, jak ten cały Pałac, czegoś nieodgadnionego, lepszego. Mimo niewygód, panującej tam duchoty i ciasnoty spędzałam tam długie godziny łażąc, gubiąc się, przystając, słuchając, kupując, macając. W ogóle macanie było kluczowe.

    Przeniesienie tego na Stadion uczyniło z imprezy jedną z wielu ludycznych imprez o zabarwieniu plebejsko wiejskim. Widok miliona tych krzesełek, które wypełniają kibice jakichś legii albo wielbiciele motocorsowych eventów, podczas których panowie robią fikołki ma motorach, kłóci się moim zdaniem z elitarnością i ekskluzywnością czegoś takiego jak książka.

    Książka niby powinna być dla każdego. Jak może w Skandynawii, gdzie ponoć na każdej islandzkiej czy norweskiej czy duńskiej wysepce z 300 mieszkańcami zawsze jest księgarnia. No ale my nie jesteśmy jednak Skandynawią, pod żadnym względem, więc bez sensu to porównanie.

    W każdym razie książka ma według mnie charakter elitarny. Choćby z tego względu, że trzeba mieć:

    • czas, żeby ją skonsumować
    • olej w głowie, żeby jej konsumpcję spożytkować, a to wiadomo, deficytowa sprawa
    • kasę, żeby sobie taki zakup luksusowy sprawić. Sorry, ale 50 zł za przeciętną książkę to nie jest mało dla przeciętnego rodaka zarabiającego powiedzmy 2500 miesięcznie. A ci, którzy zarabiają więcej i tak nie mają czasu na czytanie, więc wychodzi, że to jednak towar wysoce ekslusive.

    Jak przetrwać na stadionie oglądając książki

    Kiedy już ustalone, że elitarny towar za sprawą jakichś decydentów trafia pod strzechy, czyli na płytę siermiężnego stadionu służącego rozrywkom masowym – trzeba stwierdzić, że ustrzechowienie luksusu na siłę nie sprawi wcale, że książka stanie się przystępniejsza dla przeciętnego człowieka. Na tym stadionie wytrwają najwytrwalsi, a ja podpowiem, jak można sobie w tym wytrwaniu pomóc.

    Case jest taki teraz, że trzeba wcisnąć się na poziom 2 i tam jest taka alejka, która ciągnie się w nieskończoność. Po obu stronach cisną się wystawcy, ci bogaci na bogato, są lustra, przestrzeń i bajery, ci biedni przycupnięci w kąciku. I tak należy iść tą wąską alejką przepychając się przez tłum:

    • rozdawaczy ulotek o zdarzeniach, które nie mają godziny
    • tłumu dzieciorów na wózkach, w plecakach, na nogach, dla których organizowany jest tam cały cyrk z malowaniem buziek włącznie
    • wycieczek cioć, babć, rodzin, które się gubią, szukają i negocjują, gdzie teraz, a to może chodźmy na sernik

    Aby to przetrwać dzielnie ten zmasowany atak obcych i wyciągnąć z tego jednak coś dla siebie warto:

    • wybrać się tam w pojedynkę, bez asysty, co daje gwarancję, że: nie trzeba będzie czekać aż druga osoba coś sobie wykmini przy dziale, który nas nie obchodzi, nie wpadnie się w poczucie winy, że stoi się przy dziale, który drugiej osoby nie obchodzi, nie trzeba będzie się godzinami szukać ani ustalać, gdzie się spotykamy, uff
    • słuchać muzyki idąc w trakcie i udawać, że bierze się udział w filmie dokumentalnym o książce i jest się narratorem. Fajna sprawa, naprawdę polecam, można dzięki temu przeżyć to jakoś po swojemu.

    Po przebrnięciu kilometrów jednej strony wystaw, nie chce się już skrupulatnie oglądać drugiej strony, a kiedy jednak się to robi, boli wszystko i oczywiście wychodzi nie tym wyjściem, którym się weszło i trzeba obejść koronę stadionu naokoło, a kiedy się to zrobi, ma się naprawdę dość.

    Potem jest pomysł – a może Francuska, jakieś miłe dańko w miłej cozy knajpie. Nic z tych rzeczy, ruch jak na promenadzie w Międzyzdrojach w lipcu, gofry, lody, wata cukrowa, podniesione kołnierzyki różowych koszulek polo panów i odświętne cekiny pań plus rozwrzeszczane dzieci.

    Nie.

    Czy stanie w kolejce po autograf jest normalne?

    W trakcie mozolnego przedzierania się przez wystawy zauważam oczywiście niebotycznie długie kolejki do literackich gwiazd a to po to, żeby autor dał autograf. W sobotę branie miała Grochola i Filip Springer.

    Ja się tak zastanawiam, czy nie sądzicie, że stanie w kolejce po to, żeby jakiś człowiek się podpisał na książce z dedykacją „Dla Wojtka”, nie jest trochę absurdalne?

    W ogóle zbieranie autografów, ma w sobie coś z absurdu. Przypomina mi to trochę rodzaj błogosławieństwa dla nas od kogoś, kogo uważamy za wyższego od nas duchem, bo stworzył coś, co dla nas jest nieosiągalne – muzykę, utwór taki czy inny i zarobił na tym hajsy zamiast siedzieć w nudym offisie i klepać maile to robi co lubi i jeszcze jest sławny. A my nie umiemy, jesteśmy przeciętni, ale jak pisarz da nam autograf, to … no właśnie, to co?

    Nie, nie jestem tu bez skazy. Sama parę lat temu wzięłam autograf Masłowskiej, jak wydała „Pawia Królowej”, bo nigdy nie ukrywałam, że mam do jej talentu i osobowości stosunek bałgochwalczy. Więc może coś jest w tej tezie, którą postawiłam, że to jest rodzaj błogosławieństwa, jakby papież talentu mówił – idź dziecko biedne beztalencie przeciętne, do niczego takie w ogóle, ja ci tu napiszę długopisem, swoje piętno odcisnę, niech cię owionie odrobina mej wielkości.

    Tak czy owak, trochę się tego wstydzę, ale nie powiem, sama bym takie autografy rozdawała, choć zapewnie nie bez poczucia żenady i strachu, że zaraz mnie ktoś zdemaskuje, że jestem tylko Agatą Becher i co z tego, że napisałam książkę, każdy może. Ale póki co nie napisałam, więc problemem tym dłużej zajmować się tu nie będę.

    Wielkość a rzeczywistość

    Idę sobie idę, słucham monumentalnych smutków z mojej playlisty aż tu wtem widzę znaną postać. Wygląda tak samo pretensjonalnie jak ostatnio pretensjonalne są jej książki, tak to Olga Tokarczuk. Wielka Pisarka, którą nota bene kiedyś bardzo  lubiłam i wypisywałam sobie cytaty z jej „Dom dzienny, dom nocny”. Ma na sobie wszystko czarne, co jest jakby oczywiste dla każdej poetessy, zamaszysta spódnica, sportowe dziwne buty, plecaczek dziwny i dziwna fryzura, taki wielki kok rasta na głowie. Ale nie to mnie dziwi. Dziwi mnie, że jest… taka malutka!

    targi2

    fot. ja

    Sama nie jestem jakaś specjalnie rosła, ale ona sięga mi gdzieś do ramienia. Serio! A potem zastanawiam się, czemu się dziwę, przecież nigdzie nie było mówione, ile Tokarczuk ma wzrostu. Chyba nie jest to istotne. Bo nie jest.

    Ale to, że mnie zdziwiło jej 150 w koku, jest znamienne i pokazuje prosty mechanizm, że znanym utalentowanym ludziom przypisujemy dodatkowe lepsze cechy, więc czemu nie wzrost? Mądrzy i znani wydają nam się więksi. Zawsze pojawia się taki element rozczarowania, kiedy osobę znaną z tv widzi się na żywo, że oesu, takie przeciętne, jak ja… a w TV to ho ho!

    No więc taka przygoda poznawcza mi się przytrafiła.

    Odchodzę do lamusa

    Wstrząsającym kolejnym odkryciem dla mnie było nawet nie to, że „Bunt mas„ Ortegi y Gasseta wydanie z końca lat 80 tych pan wycenił na 150 zł, ale to, że okładki książek, które pamiętam, a niektóre nawet mam, z czasów mojej młodości, liceum czy studiów są już towarem antykwarycznym..

    To są już skruszałe i zażółcone księgi, nobliwie spoglądające na fanów mocnych evergreenów w stylu – antologia utworów Dostojewskiego, Ulisses czy W poszukiwaniu straconego czasu.

    Co tu kryć, choć się staram i udaję, też już kruszeję i żółknę jak te książki. jedyna nadzieja, że jeszcze mogą drogo się sprzedać.
    (piszą, że trzeba mieć marzenia, to się stosuję)

    Starsze kobiety

    Zauważam, że dużo wokół książek ciekawie ubranych, dobrze utrzymanych i super modnie ostrzyżonych starszych kobiet w wieku około 60 lat.

    Bardzo mnie to cieszy. Pretenduje do bycia starszą panią w dobrej fryzurze. Cieszy mnie, że będąc starszą można wyglądać dobrze, mieć zmarszczki i myślącą twarz, nie jakąś zgorzkniałą przygnębioną gotowaniem kapusty dla zgnuśniałego męża i niewdzięcznych dzieci.

    Te kobiety łączyło coś jeszcze, otóż wszystkie miały usta pomalowane czerwoną szminką. Jakby dawały tym znak, że są jeszcze seksualnie dostępne i gotowe na seks oralny. Taki sygnał wysłany do ziemi z kosmosu menopauzy, że hej, owszem, mam zwiędnięte cycki, ale poza tym jestem ciekawa i może z tobą porozmawiam, jak mnie nie znudzisz w pierwszych słowach konwersacji. Takie wyniosłe, mądre panie krzątające się  wokół tematów luksusowych.

    pryszczate nastolatki

    I na koniec historia związana z Targami tylko tym, że ją zaobserwowałam, kiedy jechałam w stronę stadionu. Bo tak to nie ma nic wspólnego z książkami, ale za to ma ze wzruszeniem, więc ją przytoczę.

    Stałam na przejściu dla pieszych czekając na zielone światło i kątem oka, zza latarni zauważyłam parę, na oko 16 letni, ona i on. Oboje tak strasznie przeciętni i nawet nieładni, że w życiu nie poświęciłabym im sekundy uwagi, On niski pryszczaty, ona niska tęgawa. Ale zobaczyłam coś, co totalnie mną poruszyło i wskazało, że mam organiczne skłonności do kiczu. To są takie zjawiska jak piękny zachód słońca, piękna góra, piękna fala. Po prostu człowiek to widzi i bez zastanawiania się – wpada po prostu w oniemienie z zachwytu. Takich zjawisk nie obejmuje się wydumaną refleksją.

    Tak było i teraz.

    Tych dwoje nie bacząc w ogóle na nic i na nikogo, ani na ludzi wokół ani na sytuację jakaś zwyczajną, do bólu banalną dotykało nawzajem swoim swoich dłoni, unosili je lekko w górę, tak na wysokość klatki piersiowej i dotykali, potem chłopak dotykał dłonią jej twarzy i ten dzieciak zrobił to tak, że tam zawarte było wszystko. Coś, o co w życiu bym nie posądzała 16 letnich ludzi, że to mają, potężna czułość, totalny szacunek, podziw, bliskość. Nie umiem tego nawet inaczej opisać. To trudne, zwłaszcza jeśli nigdy nie miało się z takim doświadczeniem do czynienia osobiście, ale każdy nosi w sobie jakiś obraz takich zjawisk, więc je nieudolnie przedstawiłam.

    Ale nie, że spłonęłam z zazdrości. Uśmiechnęłam się tak szeroko, jak nie ja zupełnie i ucieszyłam, że tak można.

    Bo można prawda?:) być czułym, nie tylko dla książek na nieudanych targach:)

    ps. na koniec złośliwa ciekawosteczka

    targi5

    fot. mój snap

  • Niemodni pisarze, czyli znajdź sobie sprzymierzeńca

    Kupiłam sobie dzisiaj książkę. Zachęcona recenzją w Polityce on line. Thomas Bernhard. Nigdy jakoś nie miałam odwagi. Nawet nie, że zero dialogów, ale jakoś tak, nieprzystępnie. Ale że opowiadania i że fajne to kupiłam, odebrałam, leżę w wannie i zamiast lajkować koty na instagramie – marszczę brwi. Czyli skupiam się, a to oznacza jedno przecież.

    Ciężko mi idzie.

    Dlaczego?

    Bo pierwsze zdanie kończy się na 14 stronie. Bo nie ma kropek. Bo bohater zaszyty jest między przecinkami, a ja usiłując dociec, o co mu chodzi, czuję, że czytając tylko posty na facebooku i pudelka, naprawdę idiocieję.

    Kropka

    Nagle okazało się, że istnienie kropek jest szalenie ważne. Kropka to dopowiedzenie, to szansa na wzięcie oddechu, na odwrócenie wzroku gdziekolwiek indziej, na chwilę, żeby pomyśleć. Kropki są ważne. Znaczą jakiś rytm, któremu chcemy ulec. Bez kropek nie ma żadnych punktów orientacyjnych, bez kropek można się zgubić, bez kropek jest się takim bezradnym…

    Mija kilkanaście stron i Bernhard się lituje nad biedaczkami ery internetów, facebooków i snapchatów. Napisał opowiadanie w 1978 roku, ale przewidział widać, że ludzkość będzie jednak powoli raczej głupieć niż mądrzeć, że umysły, których struktura nie zmieniła się od początków istnienia rozumnej małpy, nie będą w stanie wytrzymać coraz większych ilości przetwarzanych informacji i dlatego litościwie powstawiał w zdaniach kropki.

    Nagle czytelnik w wannie, czyli ja, staje się szczęśliwy, docenia. Że wreszcie coś ma początek i koniec, że może coś pojąć, że kuma bohatera, jego myśli, emocje, zaczyna wygodnie obracać się w wodzie, rozluźniać i obserwować o co bohaterowi – narratorowi chodzi w życiu.

    Wspaniała kropka. Niby nic, ale przecież.

    I teraz ten Bernhard. 

    Wielki pisarz doceniany przez krytyków, którzy piszą o nim takim samym językiem jak on swoje powieści, tj. niezrozumiałym. Mam też dwie książki Marlene Streuuwitz “Party girl” i “Uwiedzenie”. Oraz “antymodną” powieść eseistki Ingeborg Bachman “Malina” o trójkącie miłosnym.

    Co łączy tych pisarzy?

    po 1. są z Austrii

    po 2. to, że ich nie rozumiem:)

    Chociaż co do Bernharda robię sobie jeszcze nadzieje, bo doczytałam do 22 strony i wiem, że jest o panu, który spędzał życie w swoich myślach (hello kitty!) i parze dojrzałych ludzi, którzy kiedyś się kochali a teraz już im przeszło i pan, narrator próbuje dociec dlaczego. Wyczuwam w tym klimat z filmów Kieślowskiego. Będą nic nie znaczący ludzie, którzy myślą, że coś znaczą. I znaczą, bo ktoś ich wymyślił i o nich napisał i to niesie już im już jakiś sens.

    Zastanawiam się, czy ma znaczenie to, że ci wymieni pisarze, których nie rozumiem, są Austriakami. Bo kompletnie nie pamiętam, o czym pisała Streuuwitz, a “Malinę” przemęczyłam do jakiejś 40 strony i też nie porwała mnie historia, która zapowiadała się w opisie na skrzydełku okładki zachęcająco, czyli, że będzie to o trójkącie:) Może oni są mroczni jak piwnice Fritzla? Może ciągle kładzie się na nich odium winy, że Hitler był ich rodakiem? Ja nie wiem, ale na pewno są dziwni.

    Niemniej tego Bernharda wydanego na kiepskim, topornym papierze, który zżółknie za parę miesięcy a za kilka lat się rozpadnie – przeczytam i mogę nawet zdać relację z tego, że jak rozpadał się jakiś związek, jak ktoś był samotny, ale tylko wtedy, kiedy faktycznie odkryję w tym coś nowego, czego jeszcze nie wiedziałam.

    * * *

    Jakieś 2 dni później

    Przeczytałam.

    Nie odkryłam niczego, czego bym nie wiedziała, ale i tak o tym napiszę.

    Bo w książkach nie jest fajne tylko to, że niwelują lekko naszą ignorancję, ale też to, że bywają zbawienne.

    Choćby przez to, że mnie osobiście pozwalają czasem myśleć, że nie jestem w swoim zwątpieniu i obcości odosobniona, że są tacy, co mają identycznie, są to bohaterowie, narratorzy i ja czytam, co oni mają do powiedzenia i to mnie zbawia, humor mi się polepsza. Czuję się jak harcerz w drużynie i choć nigdy nie byłam na harcerskim obozie czuję, że mogłabym np. z Bernhardem rozbić namiot, ba! mogłabym z nim nawet zdobywać sprawności w licytowaniu się, kto jest bardziej sam na świecie i kto potrafi mocniej się w sobie zamknąć.

    I dlatego książki są fajne.

    Opowiadanie pt. „Tak.”

    Jak już wspomniałam powyżej, spotkałam tu bohatera i narratora, który mógłby by być mną.

    Żyje sobie bohater na austriackiej wsi, pogodę ma zawsze dżdżystą, mieszka sam, w pustym domu, robi coś, co kosztuje wiele wysiłku a nie ma żadnego znaczenia (ha! ha! ha!), ciągle w siebie wątpi i swoimi lękami zadręcza faceta, który chce go słuchać. Facet ten jest handlarzem nieruchomościami. Razu pewnego sprzedaje działkę w beznadziejnym miejscu ludziom z kosmosu tj. Szwajcarowi i jego partnerce życiowej zwanej Persjanką, bo była z Iranu. Oboje koło 60 tki, on zamożny, pewny siebie, zdecydowany budować tam dom, ona nic nie mówiła. Bohater zainteresował się, dlaczego ona nic nie mówi i o co chodzi w ich związku i bardzo te dociekania pomogły mu uciec od depresji. Ale kiedy doszedł do banalnej prawdy, że wszystko się w życiu kończy a w związkach zwłaszcza, to się Persjanką znudził, ale jak się skończyło, to nie zdradzę, ale ma to coś wspólnego z tytułem i to powiązanie akurat uznałam za genialne.

    Nie dowiadujemy się, jak bohater  rozmawiał z Persjanką i o czym. Wiadomo tylko, że chadzali na spacery, co oboje lubili i gadali. A potem przestali chadzać i gadać. Nietrudną tajemnicę przyczyny rozkładu związku Persjanki i Szwajcara bohater odkrył, ale skupiał się głównie na tym, jaki to wszystko miało wpływ na niego samego.

    Dość bliskie mi myślenie, żeby nie rzec – identyczne z moim.

    I tak oto bohater sprzedaje w tym opowiadaniu parę kwestii, którym moim zdaniem trudno odmówić słuszności. Posłużę się cytatami, bo wciąż mi się wydaje, że stać mnie na ukucie własnych, ale jakoś jeszcze to nie nastąpiło.

    „Mimo skrajnej niepewności i najgłębszego zwątpienia musimy podejmować i kontynuować to, co zamierzaliśmy, wiedząc, że pewności nie ma, a doskonałość jest nieosiągalna.(…) Nie należy zniechęcać przy pierwszych i powracających myślach, że te zamierzenia będą porażką. 

    Przecież poza porażkami nic nie ma.

    W dzisiejszych czasach propagandy sukcesu, coachingu, „możesz wszystko”, takie myślenie jest totalnie niemodne. A jednak uważam, że jedynie prawdziwe, jeśli wyjść z założenia, że skoro wszystko się kiedyś kończy, absolutnie wszystko, to Bernhard ma rację. Poza porażkami nic nie ma. Koniec jest porażką.

    Ja właśnie tak uważam i ostatnio bardzo rzadko w sumie bywam rozczarowana.

    Skrupulatnie zapisuję dzień w dzień z uporem maniaka, co zajebistego przyniósł mi dany dzień i kiedy mogę wypisać tylko to, że leci mi woda w kranie raz zimna raz ciepła, poczytuję to za objaw szczęścia w swoim życiu, co nie zmienia faktu, że ta woda jutro może już nie lecieć i nastąpi to co musi, czyli porażka.

    Lista porażek moich jest tak imponująca, że może ja jednak pomyślę o rozwinięciu tematu i zrobię te 6 tomów jak mój idol Knausgaard, zrobię kasę na porażkach!

    „Szukamy winnego naszego losu (…) Rozmyślamy, co powinnismy zrobić inaczej albo lepiej, i o tym, czego prawdopodobnie nie nie powinniśmy byli robić, bo jesteśmy skazani na to, ale to do niczego nie prowadzi (…) Co chwilę poszukujemy winnego, jednego albo wielu, aby przez chwilę móc znieść to wszystko, i trafiamy, o ile jesteśmy szczerzy, na samych siebie”.

    To jest akurat też mój ever green. To jest ze mną nie wiadomo dlaczego i czuję, że na zawsze. A dlaczego on/ona tak, a wtedy to inaczej, a dlaczego ja tak, a oni siak, czy mogłam wtedy powiedzieć to, kiedy oni rzekli tamto i co by było gdyby.

    Źli ci ludzie, a po czasie winny jest tylko jeden.

    Jedną z rzeczy, których zawsze naprawdę bardzo zazdrościłam niektórym było nie to, że mieli pieniądze, byli zaradni czy lubiani albo mieli słoneczne dzieciństwo. Jedną z rzeczy, których zazdrościłam ludziom najbardziej na świecie było to, że w ogóle nie przejmowali się takimi sprawami co kto powiedział i co oni mogli na to odpowiedzieć, a już kompletnie nigdy nie miewali poczucia winy z powodu tego co powiedzieli, zrobili i ogólnie mieli to gdzieś, tylko robili sobie swoje i zachodzili zawsze daleko niezależnie od tego co umieli albo jak wyglądali.

    Ten aforyzm jako myśl przewodnia w życiu jest wcale nie świadectwem wrażliwości i dobroci, tylko totalnym hamulcem wszystkiego. Nawet jak się człowiek doczołga 3 kroki do przodu, to jest oczywiste, że za chwilę znajdzie się znowu 2 kroki w tyle.

    I ostatni, jakże przykry aforystyczny rarytasik

    „Po mnie spodziewała się ocalenia, ale ja też ją rozczarowałem. Podobnie jak ona jestem człowiekiem zagubionym, ostatecznie unicestwionym (…) Od takich ludzi nie można oczekiwać ocalenia.

    W grudniu spotykaliśmy się już tylko raz w tygodniu. Nagle nie mogłem już znieść jej widoku w tym czarnym kożuchu, nie mogłem już na ten czarny kożuch patrzeć. Nagle nie mogłem ścierpieć jej głosu, a ona w odniesieniu do mnie czuła zapewne to samo.

    Nieprawdopodobne, jak szybko potrafi się zdewaluować, a ostatecznie wyczerpać najlepsza relacja, jeśli się jej nadużywa.”

    Tym razem to miał być wesoły i lekki tekst.

    Nie wyszło 🙂

  • Slumsy dzieciństwa, czyli Knausgård po raz 3

    Kiedyś pomyślałam sobie,że będę jak Knausgård. Stworzę dzieło, napiszę parę tomów bazując na najlepszym motywie jaki znam, tj. na własnym życiu, to jest proste, to znam, to wiem, zostanę literacką gwiazdą, rodzina i znajomi się na mnie poobrażają, ale pokażę, że zwyczajne życie super się przekłada na życia innych i jest ekstra metaforą, jeśli zabrać się do tego odpowiednio.

    Zacznę od dzieciństwa, pójdę w chronologię dla odmiany. Nikogo to co prawda nie interesuje co też ja porabiałam na PRL-owskim osiedlu z łysymi trawnikami, babami z poduchami na parapetach w małym mieście gdzieś w Polsce chyba bardziej południowo – wschodniej niż centralnej. Ale co tam. To przecież DZIECIŃSTWO. To jest kraina, do której chcemy uciec, jak źle, to jest raj utracony, to jest ciepło mamusinego padołka i tatusia silnej dłoni mierzwiącej niesforną grzywkę dziecka.

    Otóż nie. Tak nie jest.

    Nie zostanę drugim Knausgaardem

    Utknęłam na jakimś 3 akapicie usiłując przywołać pierwsze wspomnienia z życia, które niby było moje. Nie to, że nie podobał mi się uszyty przez jakąś lokalną krawcową  zielony (tak!) kapturek, rozkloszowany płaszczyk, zrolowane na kostkach stylonowe rajstopki, brzydkie plecione sandały czy wystraszył mnie dziki sąsiad z przekrwionymi oczami jeżdżący na dużym czarnym motocyklu (do dziś nie znoszę motocykli!) i lubiący złowrogo łypać na małe dziewczynki w zielonych kapturkach.

    To, co nie pozwoliło mi wyjść poza 3 akapit to było dojmujące uczucie wstydu.

    Ale najpierw jakiejś obezwładniającej melancholii i żalu nad tym, kim wtedy byłam. Jakbym była zostawiona sama sobie przez samą siebie, przez własną świadomość, która zawsze przychodzi późno, zdana na łaskę i niełaskę ułomnych dorosłych, którzy byli moimi rodzicami.

    Czego wstydzisz się dziewczynko?

    Miliony kawałeczków drobnych emocji, zapamiętań, fleszów, które zostały wypchnięte do lamusa, na dalekie peryferie pamięci, jak możliwości kredytowe obywateli, którzy mogą z Siedlec tylko na Białołękę. Te miliony determinują do dziś różne poczynania, kładą cień na tym, w jaki sposób zmywa się naczynia, porządkuje rzeczy w szafie, prowadzi auto lub go nie prowadzi, rozmawia z dzieckiem, kolegą, szefem. To jest milion drobiazgów, których się boimy, wstydzimy, upychamy w szafach, a które przyłażą właśnie STAMTĄD, z tego szczęścia, którego wielkość polega Bogu dzięki tylko na tym, że minęło, że uciekliśmy i jesteśmy mniej lub bardziej cali.

    Dzieciństwo jako więzienie

    Susan Sontag, pani, która brała pieniądze za to, że myśli, nazwała cały ten proces związany z dzieciństwem bardzo trafnie wg mnie. Zwierzyła się komuś w jakimś wywiadzie, że odsiedziała w swoim życiu 3 wyroki: wyrok własnego dzieciństwa, dzieciństwa swojego syna i wyrok swojego małżeństwa i teraz jest nareszcie wolna, jest sobą i może sobie robić co chce.

    Jakkolwiek w obecnych czasach dzieci miewają się zgoła inaczej niż my, ich rodzice, nasi rodzice i dziadkowie, jakkolwiek by w te dzieci dziś nie upychać miliona pierdół z Chin, nie wysyłać do prestige szkół, nie zabierać po lądach, morzach i oceanach, żeby dziecko widziało, nie dawać mu 300% uwagi skupiając się na wyliczaniu, kiedy powinno pierdnąć, usiąść, powiedzieć A, zdać egzamin, znaleźć sobie dziewczynę/chłopaka, zjeść kanapkę z jarmużem, to i tak moim zdaniem pewne sprawy pozostają niezmienne.

    Dzieciństwo to ubezwłasnowolnienie, więzienie, inny rodzaj bytu, który z urodzonego człowieka czyni żałośniejsze stworzenie niż szósty kotek z przypadkowego miotu na wsi przeznaczony do życia w stodole stołujący się na polu pełnym myszy.

    Dobrnąłeś/-aś do fragmentu o książce

    Takiej historii poświęca cały 3 tom Mojej Walki Karl Ove Knausgård, Norweg urodzony w 67 roku jako drugie dziecko przystojnego taty – nauczyciela i przystojnej mamy – pielęgniarki.

    Jestem na 8 stronie tej książki i już wiem, że to będzie tak samo jak z moim 3 akapitem. Utknę w emocjach pt. totalna melancholia i żal. Będę płakać.

    Knausgård opisuje scenę, kiedy młodzi rodzice z nim w wózku zmierzają do swojego nowego domu, na nowym przedmieściu, prowadząc za rękę małego brata. Wygląda to tak:

    “Miał cztery i pół roku, jasne, niemal białe włosy i opaloną skórę (…). Jego brat, niespełna ośmiomiesięczny leżał w wózku i wpatrywał się w niebo, nie wiedząc ani gdzie ani dokąd idą.”

    Knausgård uważa, że niesłuszne jest odnoszenie się do siebie z okresu wczesnego dzieciństwa jako do naszego „ja”, że te osoby, które miały nasze imię i nazwisko, leżały na przewijakach z czerwoną pomarszczoną skórą drąc się nie wiadomo dlaczego, czy z rozpaczy, zimna czy smutku, to inne osoby niż my, nie te same, które siedzą teraz i to czytają, w tym miejscu i w tym czasie. My w każdym wieku to części nas, które składają się na tę osobę, którą jesteśmy teraz, każda z tych osób powinna w sumie nawet nosić inne imię.

    Te wszystkie wspomnienia też są podejrzane, są totalnie prowizoryczne i trochę wyssane z palca. Knausgård pisze:

    ” Pamięć nie stanowi w życiu żadnej obliczalnej wielkości. A jest tak z prostego powodu, że pamięć wcale nie ceni prawdy najwyższej. To nie wymóg zgodności z prawdą decyduje o tym, czy pamięć odzwierciedla jakieś zdarzenie w sposób właściwy lub nie. Decyduje o tym korzyść własna”.

    A potem wchodzimy do tego slumsa, którego Knausgård nazywa swoim dzieciństwem, przyglądamy się tym drobiazgom, które wyszukał w swojej pamięci i mimo, że wcale nie jesteśmy z Danii, nie mieliśmy dobrobytu, mieliśmy innych rodziców, inne szkoły i zjazdy KC PZPR, kolejki w sklepach, to wchodzimy tam i wcale nic nas nie śmieszy, tylko ściska za gardło, że większość tych wspomnień jest tak podobna do naszych i z większości z nich wieje grozą.

    Ojciec – metafora zła

    Knausgård osnuwa swoje tomy walki wokół postaci ojca.

    Nie robi w żadnym z trzech tomów, które przeczytałam żadnych głębokich analiz jego osobowości, po prostu  szczegół po szczególe opisuje zdarzenia z jego udziałem. W tomie 1 np. jesteśmy świadkami, jak on, młodszy jego syn radzi sobie ze śmiercią ojca, z jego wcześniejszym alkoholizmem i totalnym ludzkim upodleniem, którego świadkiem staje się przyjeżdżając do domu jego matki, w którym mieszkali razem. Drobiazgowo opisuje, jak czyścił ten dom z gówna, dosłownie, z gówna i pisze, jakimi środkami chemicznymi był w stanie doczyścić poręcze z fekaliów.

    W tomie 3 pokazuje ojca jako młodego, przystojnego i ambitnego nauczyciela z ewidentnymi skłonnościami psychopatycznymi. Ojciec to była postać, którego działania wydają się wręcz nieprawdopodobnym dowodem zastraszenia i zniewolenia.

    Oto np. mały Karl Ove idzie na basen, bardzo lubi pływać, lubi atmosferę pływalni. Po zajęciach gubi skarpetkę. Jak oszalały biega po całej pływalni w rozpaczy szukając tej skarpety, spóźnia się na autobus i już wie, że kiedy wróci ojciec wyczuje, że coś  jest nie tak – spotka go kara. Czytając to doskonale czujemy zwierzęcy niemal strach, jaki odczuwał bohater.

    W domu ojciec ten strach wyczuwa bezbłędnie, pyta, dlaczego się spóźnił, a kiedy syn przyznaje, że zgubił skarpetkę wykręca mu uszy i udziela kazania na temat tego, jak syn nie szanuje pracy i pieniędzy rodziców tylko gubi sobie skarpety.

    Takich szokujących momentów jest bardzo wiele, jak choćby przemoc fizyczna jakiej dopuścił się Knausgård ojciec wobec syna, kiedy ten wcześniej rozpakował urodzinowy prezent, który zresztą sam sobie wybrał i sobie go przymierzał przed lustrem. Za ten czyn syn został upokorzony ciągnięciem za uszy, popychaniem i wyzwiskami. Proste, wszystko takie adekwatne.

    Inny przykład – kiedy Karl Ove zapomina kluczy do domu, ale boi się czekać pod domem na ojca, który ma wrócić jako pierwszy, bo ani chybi byłoby lanie, gdyby się dowiedział, że syn zapomniał kluczy. Więc Karl wpada na pomysł, żeby wejść przez okno z tyłu domu. Ciągnie wielki kosz na śmieci, żeby po nim dostać się do okna, kiedy operacja się udaje, wraca, zabiera kontener na miejsce i… przyczesuje trawnik, żeby ojciec nie zorientował się, że coś się działo.

    Dzieciństwo – kraina szczęścia

    Nie trzeba mieć w głowie tego typu zatrważających wspomnień poniżenia, jakich doświadczało się od bliskich, żeby uznać dzieciństwo za najmniej udany okres w swoim życiu.

    Cały szereg pomniejszych zdarzeń, jakie przytrafiają się w szkole, w relacjach z rówieśnikami, całe rzędy drobniejszych i większych upokorzeń, rzadkie pasma tryumfów czy sukcesów, odczucia odrzucenia i  złudne szczęście przynależności, wspomnienia tego, jak pachniały domy kolegów a jak nasz własny, fragmenty pozornie nieistotnych rozmów, rzeczy czy spraw, które nakładają się jak matryca na całe nasze życie i siedzą jak zbiorowisko rzeczy bezużytecznych w lamusie naszej pamięci, którą boimy się pobudzić, żeby nie wpaść w doła, depresję czy przygnębienie, żeby pamiętać, że dziś nazywamy się inaczej, możemy wszystko i nikt nad nami nie ma tak obezwładniającej władzy jaką mieli kiedyś nasi mniej lub bardziej udani rodzice.

    O tym jest ta książka.

    O tym, że nie mieszkamy już w slumsie swoich wspomnień, że ocaleliśmy i warto z tego zrobić jakiś konstruktywny happening, imprezę z radości, że nikt nami nie rządzi, że sami tworzymy zapach naszych domów, że nasze dzieci nas się nie boją, że jak coś zgubimy, zaprzepaścimy, pomylimy się, to nikt nam za to nie wykręci ucha, za to wiemy, że sobie poradzimy i naprawimy szkody, bo możemy.

    A kiedy stwierdzimy, że może jednak jest ktoś w naszym dorosłym życiu, kto nas tak obezwładnia, to rozwiązanie jest proste –  pogonić. A potem się zastanowić, dlaczego sobie robimy wciąż to, co powinno być już poza nami, siedzieć w szafie i nigdy nie wychodzić na świat.

    amen

  • Życie jako gama zła, czyli o “Jolancie” Sylwii Chutnik

    Bardzo sobie tak obiecywałam, że zgodnie z wytycznymi poradników dla młodych (hmmm) twórców – nie będę nic czytać. Żeby się nie sugerować i szukać własnych słów. Lecz nic tego.

    Bo Sylwia Chutnik wydała „Jolantę”, a ja na nią czekałam wiedząc, że po paru jej książkach, na które z kolei nie czekałam, ta już musi być dobra i spełnić moje potrzeby wzruszeń jak „Kieszonkowy atlas kobiet”, na którym ryczałam pijąc wino w pięknych okolicznościach przyrody hotelu 4 gwiazdkowego na Sycylii na balkonie wychodzącym na skład brudnej pościeli.

    Teraz też wzruszeń nie mało było, bo Sylwia Chutnik lubi pisać ballady o kobietach wykluczonych, wyobcowanych, niby w społeczeństwie, ale jakby na jego marginesie. A mnie to wzrusza. Czasem bywają to faktycznie skazane na wykluczenie prostytutki z Poznańskiej, ale często kobiety, dziewczyny – jak to mówią – zwyczajne. Córki, matki, żony, gotujące rosół na obiad, czekające na męża nie mającego nic wspólnego ani z bohaterką ani ogólnie z niczym. No jak to z facetami (rechot z offu).

    Tak też jest i tym razem. Bohaterką jest Jolanta z warszawskich blokowisk na Żeraniu. Jolanta jest dziewczynką, potem dziewczyną, wreszcie kobietą – wyobcowaną, ale nie w stylu Alberta Camusa, nie jest przykładem człowieka zbuntowanego z zapędami na egzystencjalne rozterki. Chociaż jakieś znamiona buntu próbuje w sumie w swoje życie wcielić – nie myjąc np. rąk po wyjściu z toalety, mimo że przecież TAK SIĘ ROBI. To ona nie robi i tak oto realizuje się w swoim egzystencjalnym buncie.

    Jolanta jest wyobcowana w sposób bliższy i bynajmniej nie wydumany. Jest po prostu samotna, mimo życia w rodzinie, otoczona sąsiadami, znajomymi – jest sama. To poczucie oderwania i bycia skazanym na samą siebie towarzyszy jej od początku, od kiedy ją poznajemy.

    Cała ta mierna i niepozorna egzystencja bohaterki jest usadowiona w modnej scenerii PRL-u, tak na pograniczu gospodarczo politycznych przemian po 89 roku.

    Dziś lubi się wracać do tamtych czasów i obdarzać je sentymentem. Społecznościówki żywią się potrzebą wspominania z sentymentem czasów, kiedy użytkownicy Facebooka w przedziale wiekowym 45-35 – byli młodzi czy mali. Mamy więc fan page Pewex, BORN IN THE PRL, Czar PRL-u, portal SpodLady.com, gdzie można kupić zestaw kolejkowy w siatce z okami plus perfumy Przemysławka lub Pani Walewska z kiosku Ruchu.

    Ze łzą w oku przywołuje się czas, kiedy biegało się po podwórku, robiło fikołki na osiedlowym trzepaku i grało w gumę. Z wyższością patrząc na obecne pokolenie dzieciorów podmieniających tylko w wolnym czasie tablet na smartfona czy plejaka. My, urodzeni w tamtych latach byliśmy tacy lepsi, tyle świeżego powietrza uderzało nam do głowy i tak ładnie opadały nam z chudych nóg komunijne podkolanówki.

    I owszem, Chutnik też to czytelnikowi podaje. Napatrzymy się więc na Jolki otoczenie, na eleganckie herbatki z sąsiadką pite w duraleksie, na meblościanki, pokoje wielkości pudełka od zapałek, wersalki, paprotki, oranżady w proszku zlizywane z brudnej ręki i wyczekiwane seriale „Powrót do Edenu”.

    Ale do tych sentymentów dodane są też prawdziwe obserwacje życia blokowisk tamtych lat, w których gnieździli się ludzie jak szczury podrapując pazurkami w cienkie ścianki swoich pudełek, podglądając przez wizjery sąsiadów, smażąc kapustę na bigos i czekając na męża pijaka, który wraca zataczając się z zakładu, potem w domu awanturuje się, choć na ogół chłop to dobry był.

    Są tam rodzice niepotrafiący nawiązać ze swoimi dziećmi żadnej relacji, nie wiedzący jak komunikować się z partnerem, dzieckiem, sąsiadem, są tam czasy, kiedy dzieci się opieprzało co dzień miliony razy a nie zatrudniało logistyka, który ogarnie odwożenie i przywożenie dziecka z zajęć tenisa czy ćwiczeń manualnych metodą Montessori. To są czasy, gdzie wszyscy byli na coś źli, z niczego nie zadowoleni, wszystkiego się bali i woleli mieć w dupie, bo nikt im nigdy nie pokazał, że można też inaczej.

    I w takim właśnie zbiorowisku funkcjonuje bohaterka – Jolanta, która niby pije herbatę z matką i ogląda serial na wersalce, niby ma ojca, który zasypia przed telewizorem bujając kapciem w dni, w które akurat po pijanemu nie sika na meble, niby chodzi do szkoły i wychodzi pod blok, niby się uczy nie ucząc się, niby się zakochuje i nie na niby sama zostaje matką, ale z dnia na dzień coraz bardziej wszystko, każda najdrobniejsza czynność wydaje jej się czynnością nadprzyrodzoną, posmarowanie chleba masłem – nie do ogarnięcia wyczynem życiowym.

    Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku Jolanta zapada się, choć żyje tak jak wszyscy. Nic specjalnego.

    I na tym moim zdaniem polega siła tej książki.

    Żadnych diw wygnanych z raju odnajdujących na końcu swe szczęście, bo je zwizualizowały, żadnych kolorowych śmiesznych takich perypetii, że Jolka nie może znaleźć chłopaka albo ma perturbacje z rodzicami jak w rodzinie Borejków na Jeżycach. Żadnych zwrotów akcji ani wydarzeń zapierających dech, tajemnic i zagadek do rozwiązania zero.

    Jest blok, wizjer, wycieraczka, rachityczna rodzina, obleśny sąsiad, szarość, Jolanta, zwyczajność tak bardzo zwyczajna, że aż dojmująco kłuje w oczy, że aż ma się ochotę przefarbować włosy na różowo.

    Ciekawe co dziś robi Jolka, babka już pod 40-tkę, wychowana w środowisku skazującym na nijakość, na pranie przygłupiemu mężowi dziurawych skarpetek, na nieustającą wiarę, że będzie dobrze, w końcu na doczekanie się aż on odejdzie do młodszej.  Może sprząta domy tych, którym się udało lub uczyli się lepiej? Może się wyemancypowała, ogarnęła i pracuje w biurze? Może wyjechała do Londynu na zmywak?

    Trudno stwierdzić.

    Ale książka o Jolancie się udała. Jolanta jest bohaterką, która ma wszystko – krew i kości, której nawet zapach się czuje i której odczucia względem świata nas obchodzą a nie, że tak pozostawiają nas obojętnymi zupełnie.

    I jest to książka przypominająca nam, że mimo tej cepeliady teraz PRL, wszystkie rzeczy, stany umysłów, ludzie – wcale nie byli fajni i nie było to dobre życie, tylko mroczne i pełne braku nadziei nawet na to, że proszek do prania będzie biały i bez grudek.

    W sumie mamy teraz Persil, Ariel i Vizir, ale czy życie stało się takie lepsze? Czy wszystkie Jolanty świata nie pozostają same, tak jak niegdyś? Może nadal siedzą wyobcowane na tych samych wersalkach albo całkiem nowych kanapach z IKEI i myślą, że zrobienie kanapki to coś, co ich przerasta. Teraz może tylko głośniej słychać głosy – Weź się Jolka w garść, weź zrób mapę marzeń i wyznacz cel a nie użalasz się nad sobą, podczas gdy życie przecież to nie frywolitki:)

  • Dlaczego nie czytam, czyli pochwała nieprzydatności

    Wielu dzisiaj ubolewa nad spadkiem poziomu czytelnictwa w Polsce. Że niby statystyczny Polak czyta jedną książkę w roku.

    Ja się w sumie naprawdę nie dziwię. uważam albowiem, iż:

    • książki u nas są nieprzyzwoicie drogie; chociaż w sumie u nas wszystko jest drogie
    • czytanie to luksus dla dobrze sytuowanych pańć; w końcu to pochłania kupę czasu. Czyta ten, kogo stać, kto nie musi dzień i noc myśleć o pomnażaniu dochodów albo zapewnieniu sobie szczypiorku do pomidora.. Argument, że można wykorzystać czas w poczekalni u lekarza albo jadąc autobusem do pracy, jest słaby, bo ktoś kto musi nadrobić kasę, raczej nie bywa w tych krótkich wolnych chwilach zazbytnio uduchowiony i ma w dupie to, że Huellebecq w ostatniej powieści przewidział, że pochłonie nas islam.
    • to ostatnia deska ratunku dla bab, których nikt nie chce i których nic w życiu nie czeka, bo co im pozostało; dlatego czytają, ale się nie przyznają do czytania, jak do tego, że chciałyby mieć/mają koty, najlepiej w stadzie.
    • no i cóż, bywają też książki mocno rozczarowujące, za bardzo przeintelektualizowane, za durne, za infantylne, za proste, za skomplikowane, więc się ich nie czyta, proste.

    O tym ostatnim przypadku chcę opowiedzieć, chociaż podbijam statystyki czytelnictwa, bo te książki kupiłam. Ale ich nie doczytałam.

    Po prostu – lubię kupować książki, ale nie wszystkie nadają się do przeczytania. Mam taki zwyczaj – kupuję, bo książka ma dla mnie trochę cechy ludzkie. Jest jakimś tam światem i uważam, że pożyczanie od kogoś albo pożyczanie komuś to tak jak pożyczanie żony czy dziecka, męża albo babci, trochę bez sensu. Mam też inny zwyczaj; nie jestem tzw. pożeraczem. Jak mi się dzieło nie podoba, to odkładam na półkę, no przynajmniej będzie ładnie wyglądać! Ale nie męczę się z czytaniem. Szkoda mi po prostu czasu. Czy taką odrzuconą książkę bym pożyczyła? Hmm, taaak, ale z ociąganiem, niechętnie, bo nielubiane dzieci czy wkurzający mężowie to też w sumie rodzina, co nie?

    Krótka historia niedoczytanych książek

    Opowiem o tym, bo czasami bywa tak, że zniechęcenie działa jak zachęcenie. Ktoś pisze – ale dno, ale głupota i ja jestem zaraz ciekawa, o co chodzi. Nierzadko peany na jakąś cześć generują u mnie daleko posunięty sceptycyzm. Zatem who knows.

    1. Krzysztof Varga – „Masakra”
      4fot. moje
      Wielkie moje rozczarowanie. Ileś tam lat temu pan w moim wieku wydał książkę „Nagrobek z lastryko” i była ona strasznie nudna. Ale 2 lata temu kupiłam sobie kolejną powieść „Trociny”. I to było objawienie.
      Rzecz jest o gościu, w sile wieku, koło 40-tki, który wspomina swoje przeciętne życie w PRL, rosoły, schabowe i wyjazdy na działkę, potem nudną pracę w korpo, koszmar małżeństwa z jakąś pindą, która tradycyjnie traktowała go jako finansowe zabezpieczenie i skarbonkę, zawsze sfochowana, zawsze niezadowolona, zawsze chcąca pana zmieniać. Czytałam tę książkę na słonecznej plaży i tylko dlatego, że byłam w jakimś totalnie a niespodziewanie zwyżkowym okresie swojego życia – nie poległam zalana żółcią goryczy wylewającej się z tej książki. To był mocny, dogłębny i trafny cios. Odnalazłam się w tym bohaterze i zapamiętałam, że tak samo jak on jestem niezadowolona przeważnie ze wszystkiego. Co za ulga. że inni mają podobnie!No i teraz „Masakra”. Oczekiwania duże. Znowu dojrzały bohater, taki mocno po 40-tce. Rockman, niegdysiejszy gwiazdor, przychodzi na myśl Muniek albo Kazik; ma młodą żonę, małe dzieci, trendy chatę na Saskiej i fajny wóz, ale lubi chlać i się stacza. Zamysł był taki, że w stanie totalnego delirium spotyka na ulicach miasta Warszawy jakichś ziomków i snuje refleksje o życiu. Nie przemówiło to do mnie. Za dużo klisz, za dużo tej trendy Warszawy, tych hipsterów, tych ogranych motywów i jego spostrzeżenia co do dzisiejszego życia – banalne i nieodkrywcze. Zresztą alkoholicy jako temat znudzili mi się. Nic w tym ani ciekawego ani wyjątkowego.
      Porzuciłam pana. Nie zidentyfikowałam się.
    2. Umberto Eco – „Temat na pierwszą stronę”.6fot. moje
      Mam dużo jego książek, ale w całości przeczytałam tylko „Imię róży”, pozostałe kupuję, bo chcę uchodzić za osobę z zacięciem na intelektualistkę. Nic nie rozumiem, ale udaję, że rozumiem i to mnie ubogaca.
      To jest w ogóle niesamowite, że facet nawymyślał sporo fajnych tematów, ale wszystkie zapodaje w takiej formie, jakbyśmy słuchali wykładu o semantyce na Sorbonie czy gdzieś tam, gdzie wykłada. Ja się gubię w zawiłościach jego rozumowania, w tych przemądrych dysputach narratora, nie łapię wątku i po jakimś czasie zawsze dzielnej walki – odkładam.
      Teraz też wziął mnie temat. Akcja jest o tym, jak media tworzą sobie newsy czy zdarzenia z dupy, opisują coś, co nie istnieje, a głupi ludzie robią na temat wczuw na forach, w gazetach, w internetach, mediach, gdzie się da. Skąd inąd wiadomo, że większośś, jeśli nie wszystkie wydarzenia czy to z kraju czy to ze świata są rozdmuchiwane tak, że wszystko urasta do rangi Wielkiej Sprawy, jak choćby losy tych paru tysięcy uchodźców. Skąd wiemy, że nie jesteśmy manipulowani przez media w kwestii tego tematu na przykład? Że gazety, tv nie kierują przekazem tak, żeby wzbudzić pożądane reakcje – np. komuś zależy, żeby to była nienawiść, a biedne pańcie na Feju wypisują posty z wczuwam nastawionym na maksa pt. ach jak można takim być rasistą. Serio? Naprawdę w to wszystko wierzymy?
      Ale więcej o tym, jak manipuluje się opinią publiczną, jak drenuje nam się mózgi i wmawia, że coś jest dobre a coś nie – dowiedziałam się ze skromnej książki „Nowa Rosja”  – zbioru reportaży telewizyjnego reportażysty z Anglii, który współpracował z TV Ostankino i ładnie pokazał, jak się pichci w zaciszach partyjnych gabinetów a potem gabinetu prezesa TV newsy. I od razu wiadomo, dlaczego oni kochają Putina i uważają, że anschluss Krymu to zajebista sprawa.
      Natomiast z książki Eco nie dowiedziałam się takich rzeczy. Zgubiłam się w zawiłościach umysłu światowej sławy erudyty.
      Ale urzekł mnie m.in ten cytat. Uważam, że w punkt. Dlatego kupiłam.7fot. moje
    3. Marcin Kołodziejczyk – „Dysforia – przypadki mieszczan polskich”5fot. moje
      Gdzieś tam o tym przeczytałam, że spoko reportaże o współczesnych Polakach, a ja lubię rzeczywistość, zwłaszcza w krzywym zwierciadle i jak można się ponabijąć, to on Janusz, ona Grażyna, ja mieszkam na Kabatach, mam kredyt i jestem fajna.
      I pierwsza opowieść o kredytowcu z Tarchomina i jego smętnych sąsiadach, o naszym pragnieniu mieszkania z ochroniarzem na osiedlu, w strefie bezpieczeństwa i tylko 40 minut do centrum – spoko.
      Ale później niestety czułam się zażenowana, że autor tak pojechał w tym obśmiewaniu Grażyn i Januszów. Końcówka książki – „Bierhalle w Warszawie, siedzą Józefy skrzyknięte przez Facebooka”. Serio? Taki rodzaj wytykania oczywistości, bo już wszyscy naobśmiewali to Bierhalle jako przyczółek naszych pro zachodnich gustów na początku lat 2000, trąci żenadą, tak jak mówienie przez ludzi, którzy mają inny telefon na iPhona – srajfon. To jest takie poślednie i kojarzy mi się z marudzeniem podstarzałego pana, który jest źle ubrany, ale chciałby wcisnąć się w rurki.
      Naszą ludzką i polską nędzę potrafi w sposób karykaturalny, ale jednocześnie śmieszny ująć tylko Masłowska. Jej felietony, jej bohaterowie są pokazani krzywo, karykaturalnie, ale lubi się ich, identyfikuje się z tym, jak Masłowska nas portretuje, wywołuje to we mnie jakiś rodzaj melancholii z powodu takiego, że jesteśmy tacy trochę żałośni w tych swoich modach i tych minach.
      No ale to jest kwestia talentu po prostu. Wybaczamy panu Kołodziejczykowi, że ma go trochę mało i idziemy dalej.
    4. Lars Christensen – „Półbrat”3fot. moje
      Cóż. Kupiłam, bo byłam po 1 tomie „Mojej walki” Knausgaarda i nie miałam co czytać. Ale sprawa jest tego typu, że nie każda książka napisana przez Skandynawa i nie każda opasły tom – jest dziełem na miarę Mojej walki. Przeważnie przecież nie jest, nie wiem, dlaczego założyłam, że ta będzie.
      Milion stron tej powieści to konstrukcje w stylu – on powiedział, ona odpowiedziała, że on pomyślał. Język taki jak z opowiadań świątecznych dołączanych do gazety Olivia lub Poradnik domowy. Nuda. Szkoda mi czasu było na śledzenie losów ludzi, którzy mnie nie obchodzą, bo są opisani językiem, który nie jest objawieniem talentu.
      To teraz ładnie wygląda na półce.
    5. Herbjorg Wasmo – „Te chwile”2fot. moje
      Aby zakupić tę książkę skłoniło mnie to, że ok 70 letnia pisarka wyglądała dobrze na zdjęciach, dobrze ubrana, przecząca temu, że w tym wieku można być tylko starą babą. Typ prof. Staniszkis. Fajna. W dzieciństwie molestowana przez ojca, nie użala się nad sobą, tylko pisze książki, które są mroczne, o kobietach, że są silne i ogólnie fajniejsze niż faceci. Spoko, ale.
      Zaczęłam czytać i stwierdziłam, że nie jestem w jakimś super zajebistym nastroju, żeby się dołować niedolą skandynawskich dziewczynek z początku wieku.
      Poza tym nie mogłam lubić babki, która w wywiadach opowiada, że Knausgaard to wcale nie taki dobry pisarz, bo pisać o sobie to jest najprościej i dlatego on w 2 lata napisał 6 tomów o sobie a ona nad jedną książką ślęczy 4 lata.
      Tej zniewagi nie mogłam przełknąć, bo zazdrości baba i tyle i odłożyłam książkę na półkę, żeby sobie wyglądała.
    6. Agnieszka Kosińska – „Miłosz w Krakowie”1To jest mój hit.Tak jak w przypadku wyżej wymienionych książek wiedziałam czym był podyktowany zakup, tak w przypadku tej – nie jestem w stanie wytłumaczyć fenomenu wydania na nią 60 zł. !!! Nie umiem powiedzieć, co mną kierowało, żeby tyle kasy wydać na opowieść asystentki Miłosza relacjonującej ostatni dni naszego Wielkiego Poety. Ani się nim nie fascynuję, ani nie prowadzę badań, więc nie wiem, co w moim życiu zmienią zapiski, że pan Czesław w piątek napisał do urzędu, w poniedziałek pani list nadała a w sobotę jeszcze poeta polizał znaczek. Na setkach stron, dzień po dniu wypisane są takie facynacje i jeśli ktoś życzy wiedzieć, że pani Agnieszka w dniu 27 czerwca 2007 we wtorek wysłała do wydawców informację podatkową, to welcome. Mogę pożyczyć nawet.
      To już moje poranne strony z moleskina, w którym każdego ranka po wstaniu i zrobieniu sobie kawy opisuję co mi się śniło (wow) i jak zajebiście spędzę dzień a wieczorem – dlaczego mi nie wyszło, są ciekawsze niż to monumentalne dzieło. Ale co tam  – Miłosz, też dobrze wygląda na półce i też kilka książek (przeczytanych!) jego mam.

    A i tak, przy kolejnej wyprowadzce będę ciągnąć te wagony książek, te kochane i te wzgardzone, jak grupę dzieci, z których jedne się lubi a drugie wcale nie, ale z odpowiedzialności zapewnia im się wikt i opierunek na stosownych półkach wykonywanych za niemałe pieniądze, za które można by sobie kupić zgoła coś bardziej przydatnego:)

    Ja lubię przydatność nieprzydatności.

     

  • zjedz kanapkę