• Powrót habitusa, czyli Houellebecq i Eribon na jednej kolacji

    Nie czytam książek, żeby przodować w rankingu „52 książki w rok”, nie interesuje mnie też czytanie dla rozrywki. Książka ma mną wstrząsnąć i ma za zadanie pokazać mi coś od takiej strony, z jakiej jeszcze tego czegoś nie oglądałam. A, i mam zazdrościć, że komuś się chciało i umiał coś tak opisać. To są powody, dla których czytam ostatnio bardzo niewiele, bo naprawdę, cóż jeszcze może mną poruszyć teraz (tu miejsce na domysł, czym jest to moje teraz, jakiż wiek i jakaż mądrość za tym „teraz” stoi. Otóż obawiam się, że żadna, ale mówię też jak jest) – że tak nieskromnie się nad sobą użalę.
    Ale ostatnio natrafiłam na dwie książki, które w jakiś sposób powiązały się ze sobą, nieprzypadkowo przypadkowo. Na pewno łączy je to, że obie zostały wydane niedawno i napisali je Francuzi. Jest też dość zbliżona tematyka, chociaż perspektywy całkiem inne, co czyni tę koincydencję jeszcze bardziej interesującą.

    Houellebecq

    Pierwsza z powieści, oczekiwana przez mnie, „Serotonina” Michaela Houellebecq’a wymienionych przez mnie na wstępie kryteriów nie spełnia. Ale mimo to (nie tylko ze względu na to, że jestem wierna pisarzom, których kiedyś uznałam za odkrywczych) przeczytałam ją, szybko i od deski do deski, nie bez pewnej perwersyjnej przyjemności. Perwersyjnej, dlatego, że przyjemność z czytania nie była właściwie niczym umotywowana. To, o czym pisze Houellebecq w „Serotoninie” – to wszystko już było we wcześniejszych jego utworach, trzeba strawić dużo tłustych, banalnych zdanek, stwierdzeń podawanych w formie nonszalanckich prawd objawionych zanim się dojdzie do jakichś sensownych konkluzji. Przykład: „(…) miałem wtedy rację, dziewczyny to kurwy, można i tak na to spojrzeć, ale życie zawodowe to jeszcze większa kurwa, która na dodatek nie przynosi żadnej przyjemności.” Aha.  W przypadku tak wytrawnego pisarza, to jednak zgrzyta.
    Ale mimo to mam słabość do tego francuskiego zrzędzącego marudy. Kiedy zdarza mi się zapominać o buddyjskich wyznacznikach czyniących życie szczęśliwym, mam tendencje do zapadania się w bardzo podobne stany jak houellebeq’owski bohater. Polegają one mniej więcej na przekonaniu, że w pewnym wieku (jestem już w wieku, kiedy właśnie wiek tak się określa!) i tak nic już nam się nie przydarzy, na miłość, relacje, jakieś ekscytacje jest już za późno i wszystko zmierza do nikąd, więc trzeba się urwać z systemu i doczekać na czilu do końca w jakimś miłym domku na południu na przykład Hiszpanii. Mnie różni od niego to, że z systemu urwać się nie mogę, bo nie dziedziczę spadku ani nie miałam okazji odłożyć tyle kasy, żeby mi starczyło na jakieś 30 lat nic nierobienia.

    Tak więc jak w większości jego utworów, tak w „Serotoninie” mamy bohatera, który przedstawia się jako „(…) zachodni mężczyzna w kwiecie wieku, bez większych trosk finansowych przez najbliższych klika lat, bez bliskich czy przyjaciół, pozbawiony zarówno osobistych planów, jak i rzeczywistych zainteresowań, głęboko rozczarowany dotychczasowym życiem zawodowym, mający za sobą sporo różnych doświadczeń na polu uczuciowym, których jedynym punktem wspólnym był fakt, że się skończyły – w  sumie pozbawiony jakiejkolwiek racji życia i racji śmierci.”
    Mam na instagramie ustawione motto, „adventures in going nowhere” i kiedy nie jestem pod zbawiennym wpływem medytacji, niestety niemal kompletnie utożsamiam się ze statusem houellebecq’owskiego bohatera. I to jest dość jasny powód, dla którego lubię czytać jego powieści. Lubię wiedzieć, że ktoś ma tak samo, nawet jeśli nie dostanę żadnej recepty na to, „jak żyć”, tylko raczej zostanie utrwalone moje przekonanie, że wszystko jest na nic.

    W „Serotoninie” Houellebecq punktem wyjścia do swoich słynnych analiz społecznych, które  francuscy krytycy traktują świątobliwie niemal jak przepowiednie naszego zachodniego losu, uczynił oczywiście swoje miłosne i erotyczne związki. Te wszystkie jego damsko męskie przygody, z których jedna czy dwie miały nawet skończyć się przytulnym małżeństwem, ale tak się nie stało z banalnej przyczyny, bo bohater nie był w stanie na dłuższą metę myśleć o życiu w kategoriach „my”, te opisy seksu, zoofilii nawet z założenia szokujące, a tym razem raczej banalne i przewidywalne zostały rzucone na tło społeczne w rozpiętości czasowej od jakichś 90 lat do obecnych czasów.

    Nasz nie taki jeszcze stary, ale lubiący uważać się za człowieka zmierzchu, Houellebecq patrzy na przemiany społeczne we Francji jako na nieustający pochód ku zagładzie systemu. Z jego prognoz wynika, że zaraz wszystkie urządzenia, systemy prawne, gospodarcze, unijne, lokalne, polityczne pokażą wkrótce ERROR. Na sieć przemian patrzy z perspektywy człowieka z klasy średniej wyższej mając oczywiście świadomość bycia rzadkim przykładem uprzywilejowanego członka społeczeństwa. Pokazuje jednak, że coraz niklejsze szanse na przetrwanie mają także arystokratyczni ziemscy posiadacze, że powikłane, coraz bardziej absurdalne unijne systemy regulujące sztucznie gospodarkami wielu krajów skazują na ubożenie i tych z klas wyższych i biją mocno w tych z klas niższych. Rzecz jasna ci uprzywilejowani mogą być kompletnie leniwymi beztalenciami, ale niech no mają jakąś nieruchomość kupioną w dawnych latach czy tłuściutki spadeczek po rodzicu, który zrobił jeden deal, który potem okazał się żyłą złota. Czy te spostrzeżenia są odkrywcze? Nie bardzo. Może we francuskim dyskursie silniej uderza to, że pisarze mówią o klasowości społeczeństw i jawnie o różnych nierównościach, w Polsce wciąż w szerszym dyskursie społecznym udaje się, że podziałów klasowych nie ma i wszyscy jesteśmy sobie równi, panuje neoliberalna propaganda z haseł tanich kołczów „Możesz wszystko” i sky is the limit, panuje wciąż krzywdzące i kłamliwe przekonanie, że jeśli nie masz wystarczająco dużo dóbr, które czynią cię kimś toś łajza i leń, i to twoja wina. Houellebecq mówi o tym tak: „(…) pieniądze nigdy nie wynagradzały pracy, jedno z drugim nie miało nic wspólnego, żadne społeczeństwo ludzkie nigdy nie zostało zbudowane na wynagradzaniu za pracę.” I te dywagacje społeczne rozbudziły moją ekscytację tym, jaka to mocna acz bolesna jest prawda, po czym losik wepchnął mi w ręce książkę Didiera Eribona i już w trakcie jej lektury czułam, że dotykam miękkiej, różowej tkanki przykrego sedna.

    Ale to już jest osobna historia do opowiedzenia.

    Eribon

    Pisząc o książce Eribona „Powrót do Reims” tak naprawdę nie wiem od czego zacząć. Jest ona objętościowo mało imponująca, ale jej lektura była dla mnie rodzajem jakiegoś inicjacyjnego momentu, tak jak 6 tomów „Mojej walki” Knausgarda kiedyś. Dodała bowiem kolejny element do mojej układanki. Wyobrażam sobie, że nasze życia są takimi obrazkami z puzzlami, które w chwili przyjścia na świat są rozwalone w pudełku a potem, latami, z mozołem dostawiamy jeden do drugiego. Czasem ktoś ułoży je szybciej, czasem komuś wiecznie jakiś fragment nie styka, czasem układanka na zawsze pozostanie w rozsypce a czasem udaje się mozolnie dokładać element po elemencie, żeby pasowały i choć prawdy tych fragmentów układanki są znane albo przykre, to złożenie ich w całość jest jakimś rodzajem poznawczej radości.

    O co chodzi w tym powrocie? Eribon jest 66 letnim francuskim filozofem, socjologiem i pisarzem, zrobił karierę uniwersytecką i wydał kilka książek, niby nothing special, no bywają naukowcy, myśliciele i pisarze, lecz cóż z tego dla nas wynika? Otóż dla mnie wyniknęło całkiem sporo.
    Eribon zrobił tę karierę nie bez trudu, opisuje mozolną ku temu drogę analizując jaki wpływ na dochodzenie do uniwersyteckich katedr miało jego pochodzenie, a pochodził z biednej, robotniczej rodziny, środowiska, w którym nigdy się nie odnalazł i z którego już na etapie liceum uciekł, by nigdy tam nie powrócić. Jawnie opisuje, że nie czuł żadnego związku z rodziną, która nazywała go dziwakiem, nie kochał rodziców, bracia byli dla niego jak obcy. Studiując Sartre’a, Foucolta, mocno dążył do nie kończenia swojej edukacji na szkole podstawowej i można by zakończyć radosnym peanem na cześć maksymy – jak się chce, to można, proszę bardzo, gdyby nie to, że Eribon wskazuje jak mocno uwarunkowani społecznie jesteśmy nawet w tych swoich rzekomych karierach, uwarunkowani pochodzeniem, które silniej determinuje nasz los i nasze wybory niż lubimy to sobie wyobrażać. Niby nic odkrywczego, ale siła emocji, jakie włożył w opis tego swojego społecznego habitusa Eribon jest powalająca. Habitus – pojęcie ukute przez przyjaciela Eribona – ikonicznego socjologa Pierre’a Bourdieu, czyli zespół stałych i nabytych dyspozycji, które stają się nie tylko dyspozycjami działania, ale też określonymi systemami postrzegania i myślenia. Eribon chciał od tego zbiec, ale jak sam zauważa: „ To, z czego nas wyrwano, bądź skąd sami chcieliśmy się wyrwać, nadal stanowi integralną część tego, kim jesteśmy. (…) powrót do środowiska, z którego pochodzimy i z którego wyszliśmy w każdym sensie tego słowa, zawsze jest powrotem do siebie, odnalezieniem zarówno zachowanego, jak i zanegowanego ja.”
    Kiedy myśleliśmy o sobie w kategoriach pochodzenia klasowego?
    Klasy społeczne zostały wyparte z dyskursu wraz z wyparciem ery komunizmu, kiedy to pojęcie klasowości kojarzyło nam się z partyjną znienawidzoną nowomową, kierowniczą rolą klasy robotniczej, co oczywiście było jakimś tam fasadowym przekłamaniem, ta kierownicza rola, ale odium pozostało. Klasa społeczna? O tym się nie mówi. Mamy nowe czasy, coachów, szkolenia i możemy wszystko, a jeśli nie możemy, to nasza wina. Lubimy wierzyć, że społeczeństwo jest bezklasowe i każdemu daje równe  szanse. Czy na pewno?

    Czy nie jest tak, że wraz z kolejnymi falami kryzysów ekonomicznych, których niepostrzeżenie, ale konsekwentnie padamy ofiarą, kryzysów wywoływanych przez garstkę światowych banksterów, zaczyna pojawiać się pytanie skąd się wzięliśmy na tym miejscu społecznej drabiny, w jakim jesteśmy? Czy to miejsce jest faktycznie tym, jakie chcieliśmy zająć i czy mieliśmy rzeczywiście tak wielki osobisty wpływ na to, gdzie się teraz jesteśmy?

    Otumanieni rynkowymi, liberalnymi obietnicami naszej wersji american dream zapomnieliśmy, że w większości nasz rdzeń jest też robotniczy i chłopski, że większość z nas siedząc w tych miejskich osiedlach wznoszonych po taniości z przydomkiem „prestige”, ciułając swoje raty na niespłacalne kredyty wpadliśmy w pułapkę, nasz habitus nas schwytał i pokazuje, że nie ma ucieczki z klinczu pochodzenia. Jeśli rdzeń nasz wywodzi się z błotnych pól Mazowsza czy wschodnich kresów, nie staniemy się zacnymi mieszczanami, którzy mogą po 50 – tce żyć sobie z odsetek po sprzedaży odziedziczonej po przodkach drobnej nieruchomości w centrum miasta. Nasze wykształcenie, które pokoleniu obecnych 50 latków dała jeszcze socjalistyczna ojczyzna  w założeniu wyrównało jakoś szanse społeczne, ale nie na długo, bo wystarczy spojrzeć jakie możliwości mają obecni potomkowie wsi i małych miasteczek. Czy takie samo jak ci z dobrym habitusem w zacnych miejscówek centrów naszych miast?

    Na te klasowe pułapki czyhające na członków społeczności chcących wybić się ponad własny stan – zwraca właśnie uwagę Eribon, przywołując jako przykład swój jednostkowy los.

    Wyjaśnia też jak długą drogę i walkę z samym sobą musiał przebyć, żeby dać sobie przyzwolenie na uczestniczenie w byciu w tej klasie społecznie wyższej, na pisanie książek chociażby, bo społecznie nie czuł się do tego uprawniony. Wyjaśniał dlaczego jednym przychodzi coś od niechcenia a inni jakieś działanie muszą okupić mocnym zmaganiem się ze sobą, jak trudne jest wejście o schodek wyżej, jak bardzo zapał i zdolności nie są wystarczające, jak pozostaje się w pułapce własnego myślenia, że jest się klasowo gorszym i słabiej predestynowanym do wygłaszania jakichś opinii niż załóżmy kolega należący do klasy wyższej. Czy my zastanawiamy się nad tym dziś? Bo mnie to dużo przypomina. Cała seria wspomnień z młodości czy dzieciństwa wskazuje mi na szereg takich zonków społecznych, które warte są osobnej i już mojej własnej opowieści.

    Książka Eribona może też wskazać proste wyjaśnienie, dlaczego w Polsce kolejne wybory znowu wygra PiS i narodowa prawica będzie miała się świetnie. Cóż się okazuje, że zamożne, mocno umocowane społeczeństwa zachodnie, takie jak francuskie, są całkiem podobne do naszego, tyle że z mocniejszymi podziałami klasowymi niż u nas. Eribon wskazuje dlaczego robotnicy, w tym jego matka przestali głosować na lewicę, a stali się najsilniejszym elektoratem Frontu Narodowego, skrajnej, nacjonalistycznej prawicy. Wyjaśnienie jest proste – z postępującej biedy, z rozgoryczenia, że ciężka praca nic nie przynosi a sociał jest rozdawany na emigrantów żyjących nie z pracy a z zasiłków na zakładane tam rodziny itd. Gniew ubożejących robotników czy przedstawicieli klasy średniej niższej nie jest jeszcze wymierzany w tę garstkę, która za to stale i zawsze się wzbogaca, ale właśnie w tych, których kosztem może polepszyć się mniemanie ubożejących, których praca zniszczyła nie dając nic w zamian. Klasyczne dowartościowywanie się przez dewaloryzowanie innych, obcych, dziwnych,  na czym elity polityczne i społeczne skutecznie żerują tak we Francji, jak i u nas.

    A więc czy można uciec od systemu, od społecznej przynależności? Jakie są koszty potencjalnie udanej ucieczki, co zyskujemy, co tracimy, co daje świadomość społeczna?

    Mnie wydaje się, że akceptacja własnej inności, tego, że możemy mówić o czymś bez poczucia, że jesteśmy słabo predestynowani do zabierania głosu, świadomość, że społeczne dyrektywy, prawa i opinie są arbitralne i absurdalne i że dzięki tym wszystkim świadomościom możemy żyć nie obijając się po tym życiu po omacku i nie wierząc w głupoty sprzedawane przez tanich sprzedawców kolorowych mrzonek o potędze płynącej z siły naszego umysłu – to wszystko jest nie do przecenienia, jest czymś co ustawia mnie osobiście bardziej otwarcie wobec mojego habitusu i mojego osobnego acz społecznego dziedzictwa.

    Książkę Eribona, niezależnie od tego kto z jakiej klasy społecznej się wywodzi, uważam dobrze, gdyby poczytał każdy. Emocjonalnej i społecznej świadomości nigdy dość, a patrząc na to co się dzieje dookoła, wciąż za mało.

  • Błoto, miód, lód, lud, czyli dlaczego trzeba czytać Ilonę i Małgorzatę

    Ilona Wiśniewska napisała niedawno kolejny reportaż z Północy „Lud. Z grenlandzkiej wyspy”, Małgorzata Rejmer kolejny reportaż w innej strony Europy  „Błoto słodsze niż miód. Głosy komunistycznej Albanii”, obie te książki sporo łączy.

    Ilona i Małgorzata

    Wiśniewska spędziła na małej grenlandzkiej wyspie 3 miesiące, Rejmer w Albanii 3 lata, obie opuściły swoje strefy komfortu, żeby lepiej wniknąć w życie, o którym chciały pisać. Wiśniewska zatrudniła się jako wolontariuszka w jednym z najstarszych domów dziecka chcąc być nie tylko obserwatorką nagabującą ludzi o ich historie, ale też osobą przydatną, a Rejmer po wielu miesiącach odbijania się od ściany nieufności Albańczyków musiała nauczyć się porozumiewania w ich języku.

    Zbliżenie się do cudzych żyć gdzieś z dala od nas, jest moim zdaniem dość karkołomne, jeśli jest się tylko w roli przyjezdnego turysty na chwilę. Zresztą kogo obchodzą te cudze życia. Szukamy ładnych plaż, dobrego jedzenia i czystych resortów dobrych na reset po uganianiu się tutaj nie wiadomo za czym, kontentu na instagrama, niekoniecznie historii ludzi, którzy te miejsca tworzyli lub tworzą. W tych dwóch młodych pisarkach podziwiam właśnie nie tylko ich pisarski warsztat i talent, ale głównie odwagę w tym, że porzuciły wygodne kapcie na rzecz kontentu zgoła innego niż wykwintne obrazki z filtrem vsco cam.

    Dla obu twórczyń asumptem do działań były nieoczekiwane zmiany, jak można się domyśleć, uczuciowe, w kwestii, że na gorsze. Ale zamiast użalać się nad sobą, Ilona wyjechała na północ do Norwegii i tam napisała pierwszy reportaż o życiu w tym kraju pod biegunem polarnym bez mała , Małgorzata Rejmer zaś wyjechała do Tirany zupełnie sama i walczyła długo z niechęcią ludzi do wypowiadania się na jakikolwiek temat, o jaki ich zagajała. Zimne klimaty, polarne noce, niesprzyjające okoliczności, nieufność i niechęć obie obróciły ostatecznie w sukces.

    I to jest kolejna wspólna cecha tych obu książek. Nie tylko szacunek do bohaterów swoich historii, nie tylko chęć ich zrozumienia, ale kompletny brak oceniania tego, co ci ludzie robili i o czym opowiadali. A to jest moim zdaniem sztuka nieprosta. Nie oceniać, a dać świadectwo czemuś, co wydało im się istotne. Uważam, że my zamknięci na codzień w kręgach swoich spraw, uważający swój punkt widzenia za jedyny punkt odniesienia, nie umiemy rozumieć inności, albo przychodzi nam to z trudem. Łatwo wpadamy w zdumienie nad czymś, co nie przypomina nas i łatwo kwalifikujemy jakieś zachowania jako dobre lub złe według własnych paradygmatów.

    Jak robić kontent na Północy

    W reportażu Ilony Wiśniewskiej uderzyła mnie właśnie niebywała delikatność w jej podejściu do tematów, które nam ludziom z ciepełek swoich mieszkań i porcelanowych fasad naszych życiek wydają się okrutne, brutalne, absurdalne, nie na miejscu.

    Mam tu na myśli chociażby stosunek Grenlandczyków do zwierząt. Reporterka pisząc o tym, jak na Grenlandii traktuje się psy zaprzęgowe, foki, niedźwiedzie polarne w żadnym razie nie epatowała czytelnika żadnym okrucieństwem, jednak we mnie jako osobie traktującej koty jako istoty mi równorzędne, opisy tych wszystkich grenlandzkich działań wobec zwierząt wywoływały dreszcz grozy a niekiedy nawet, powiem to, autentyczny szloch. Wiśniewska sprawiła, że musiałam skonfrontować swoje cywilizacyjne podejście do braci mniejszych z tym, jak jest gdzie indziej, że wcale nie tak jak u nas i co w związku z tym?

    W krajach, w których potrzeby ludzi są w miarę zaspokojone, jest space na to, żeby zwierzętom przyjrzeć się nie tylko jako czemuś do zjedzenia, są możliwości, a co za tym idzie potrzeby, żeby je wręcz personalizować. Z ekonomicznych, zdrowotnych i humanitarnych przyczyn zastanawiamy się, czy  koniecznie musimy te zwierzęta zjadać na tak masową skalę i w ogóle. Czy siedzimy tylko w rozpędzonym pociągu rozdmuchanego konsumeryzmu, czy rzeczywiście jedzenie mięsa to konieczność? Często też społecznie, rodzinnie poszatkowani i zatomizowani upatrujemy w małych zwierzętach erzace bliskich osób, z którymi coraz trudniej nawiązywać jest relacje. Kot czy pies wydaje nam się do tego bezpieczniejszy i bardziej odpowiada naszym potrzebom, którymi nie jest budowanie wielopiętrowych rodzinnych więzi. Dyskutujemy o sensie zabijania bałtyckich fok i brzydzimy się polowaniami, bo czy koniecznie trzeba jeść mięso zwierzęcia, które ma oczy sarny?

    Aż tu nagle czytamy o ludziach, którzy żyją wcale nie tak daleko od nas, i którzy polują. Populacje dzikich zwierząt kurczą się systematycznie, a oni polują, bo nie mają jakby innego wyjścia. Grenlandzkie psy spędzają noce na gołym lodzi i śniegu, żeby nie traciły grubej sierści, chore, słabe osobniki są wyrzucane na śmietniki. I co teraz? Jak się zachować? Jak rewidować swoje przekonania, co robić ze swoim współczuciem? Ilona Wiśniewska, która nie jada mięsa i dodatkowo jest na ścisłej diecie cukrzycowej, potrafiła tę rewizję zrobić i umiała to opisać z wyczuciem i respektem do tych polujących ludzi ich potrzeb i ich zachowań.

    „Ten bliski krewny wilka – czytamy – to narzędzie pracy, nie przyjaciel, od początku słyszę w Uummannaq. Tu nikomu nie żyje się łatwo, natura odarta jest ze wszystkich sentymentów, zarówno wobec zwierząt jak i wobec ludzi. I wszystko jest po coś.”

    Grenlandczycy też tłumaczą sobie polowania na swój sposób: „To jest cykl życia. Zwierzęta umierają z naszych rąk, żeby do nas wrócić. Wierzymy na przykład, że niektóre gatunki powstały z części naszego ciała, my powstaliśmy z nich.”

    Wiśniewska pisze też dużo o tym, jak to się Grenlandczykom żyje mierząc się jednocześnie z mitem niezbyt rozgarniętego Eskimosa. O problemach dzieci z domu dziecka pisać nie mogła, ale nikt nie ukrywa tam, że życie w rodzinach nie jest łatwe.
    Dużo pisze o zależności wyspy od Danii, o pozytywnych i negatywnych skutkach tego zjawiska, o rasizmie Duńczyków przekonanych o swojej wyższości intelektualnej, kulturowej i ekonomicznej nad Grenlandczykami. Pisze o samobójstwach dzieci i dorosłych, o tym, że te akty są wpisane niemal w klimat tej wyspy, a jednocześnie eksponuje niezwykłą życzliwość tubylców i ich skłonność do śmiechu, umiejętność śmiania się z siebie. Niemało tam takich zaskakujących paradoksów.

    Pokazała też inną jakość życia na wyspie, gdyby komuś przyszło do głowy zapytanie, po co mieszkać na jakimś nieprzyjaznym, lodowatym obszarze i ciągle zmagać się z zimnem, ciemnością, surową naturą i niemilknącym wyciem psów. Zwróciła uwagę na brak kastowości, czyli czegoś, czego w Europie raczej się już nie doświadcza.
    „Pytam, co jest najlepszego w Grenlandii.
    – Tu masz czas, żeby żyć – mówi Therese. – W Kopenhadze praca wyznacza twój status, tutaj masz życie poza nią. Tu łatwiej spotkać różnych ludzi niż w wielkim mieście. Tam spędzasz czas z osobami ze swojego świata, imprezujesz z prawnikami i nie poznasz nikogo innego. W Nuuk nie ma miejsca na snobizm. Jak chcesz wyjść wieczorem to wychodzisz ze wszystkimi, bo jest tylko pięć barów.”

    Nie mam za często możliwości wyjścia poza swoje obejście i poza ramy swojego myślenia zbyt często żyjąc praktycznie w jednym, homogenicznym miejscu. Takie relacje jak Wiśniewskiej uświadamiają mi nie tyle banalną rzecz, że jest życie gdzie indziej i jest ono inne niż moje; pokazują mi przede wszystkim, w jakiej kondycji jestem ja jako człowiek z danego miejsca, z danego obszaru myślowego, pozwalają mi spojrzeć na różne moje smutki, pragnienia, perypetie i niepokoje z nieco innej perspektywy. Dlatego uważam taką  robotę jaką robi Wiśniewska za totalny sztos.

    Co nam da jakaś Albania

    I teraz o Albanii Małgorzaty Rejmer.
    Cieżko mi się czytało tę książkę.
    Bezmiar cierpień, jakich doznał każdy z przywołanych bohaterów przytłoczył mnie, wykraczał poza moje możliwości pojmowania zła.
    Te historie nie wydarzyły się tak dawno, od końca wojny do lat 90 -tych, nie tak daleko od nas, a jednak lata świetlne i hektary kolczastych drutów stąd. Takie książki jak „Błoto słodsze niż miód” dają świadectwo czemuś, o czym nie mamy pojęcia i o czym nie myślimy na codzień, bo byśmy zwariowali, a poza tym wydaje nam się, że wszystko jest cacy, my fajni i dobrzy i że zawsze tak będzie. Ale nie musi.

    Odkąd pamiętam, jeszcze za czasów liceum, kiedy zamiast latać na imprezy czytałam sobie do poduszki monografie Stalina i Hitlera, bo strasznie chciałam dociec, skąd się bierze zło na taką skalę. Jak to się dzieje, że satrapowie i ich reżimy mają w ogóle rację bytu, że ich chore wizje wnikają w całe narody i to zło rozchodzi się od rządowych budynków aż po najbardziej zapyziałe wioski na rubieżach zniewolonych krajów, wnika w głowy, w serca, myśli i czyny ludzi, którzy wcześniej uchodzili za miłych, dobrych i uczynnych.
    Nie znalazłam na to nigdy odpowiedzi. Nikt nie znalazł. Nie ma jej chyba po prostu. Myślę, że zło jest w każdym z nas i potrzeba tylko iskry, żeby lont się zapalił i żebyśmy z miłych ludzi przeistoczyli się w katów, oprawców, donosicieli i konfidentów. Cytat z „Bohatera naszych czasów” Iwana Turgieniewa, że zło rodzi zło, jaki wypisałam sobie w zeszycie od polskiego w liceum, jest myślą aktualną zawsze.
    Ogrom cierpień obywateli Albanii za czasów rządów Envera Hodży, o którym pisze Rejmer przez pryzmat jednostkowych losów swoich bohaterów, był niewyobrażalny. Kiedy się czyta, że ktoś dostał 10 czy 20 kary więzienia lat za to, że jego syn napisał na okładce zeszytu Pepsi, kiedy się czyta o wyrafinowanych torturach więziennych i setkach form przemocy i nacisku – zaczyna się na to niemal obojętnieć, a potem samoistnie przyrównuje się skalę zjawiska do planowej eksterminacji Żydów podczas wojny, do Holocaustu.
    Ale Rejmer udało się pokazać w tych historiach, że można ocaleć i że zło nie zgarnia wszystkiego, ale muszą być spełnione ku temu pewne warunki, jest to między innymi impregnowanie się książkami, czytaniem, myśleniem, bo to czyni nas wolnymi w swoich własnych umysłach. Niesamowite jest to, ile istnień przetrwało dzięki słowu pisanemu, jakie znaczenie miały klasyki literackie niezwiązane z propagandowymi głupotami, czytanie czy nauka pozwalające niektórym tworzyć alternatywne światy w głowach i trwać.

    Ci, którzy chcieli przeżyć wznosili się jeszcze na wyższy level radzenia sobie z życiem i jego przeciwnościami, starali się mianowicie w tym wszystkim nadać swoim życiom sens:

    „Nazywam się Fatos Lubonja i zawsze wiedziałem, że chcę zostać pisarzem, lata w zamknięciu wykorzystałem na myślenie i czytanie; nie mogę powiedzieć, że straciłem ten czas. Nawet gdy przewalasz tony kamieni w kopalni, to jest to doświadczenie, które cię kształtuje. Taki był mój los: 17 lat więzienia. Musiałem zaakceptować i nadać im sens. To dotyczy każdego, nieważne, co nas spotyka: choroba czy więzienie, utrata czy klęska. W każdych okolicznościach powinniśmy nadawać znaczenie i sens swojemu losowi, wychodzić mu na przeciw, konfrontować się z nim. Nie łamać się pod ciężarem życia.”

    Książka Rejmer przybliża też do rozumienia istoty komunizmu oraz przemian, jakie nastąpiły po jego obaleniu, tak w Albanii jak i u nas. My, podobnie jak oni, mamy problem z rozliczeniem się z tamtym okresem. W Polsce co prawda też stało się w kolejkach po chleb, miało wszystko reglamentowane, wąchało się papierki po niemieckich czekoladach, całe życie było grudniem, mieliśmy swoje „Przesłuchanie” i swoje SB, swoich donosicieli i swoje troski, ale z jakichś przyczyn nazywano nas najweselszym krajem w komunistycznym bloku. A i tak sentyment za PRL-em jest żywy. Wilczy neoliberalizm stawiający jednostkę w społeczeństwie samej sobie, nieporadnej wobec systemu korporacji i mających nas zasadniczo w dupie pożyczkodawców okazał się być grubym nie tym, co sobie wyobrażaliśmy. Podobnie, choć mocniej, jest w Albanii i o tym też pisze Małgorzata Rejmer. Ktoś pomyśli, że wszyscy oni po śmierci Hodży i obaleniu komunizmu wybiegli szczęśliwi na ulicę i trwają w tym szczęściu do dziś, bo nikt ich nie wsadza do więzień za czytanie Tołstoja. Otóż nic bardziej mylnego. Według wielu rozmówców za czasów Hodży, kiedy człowiek się nie odzywał, mógł czuć się bezpieczny, państwo decydowało, że nikt nie ma niczego, a teraz niby można mieć wszystko, ale każdy dzień to walka, nigdy nie wiadomo co będzie jutro:

    „(…) Dziś każdy może uciec, tylko dokąd? Nikt nie chce u siebie Albańczyków. Kiedyś trzymałaś język za zębami, byłaś bezpieczna. Dziś możesz krzyczeć, ale nikt cię nie usłyszy.

    (…) Kiedyś nie mieliśmy telewizora, pralki, lodówki, teraz wszystko mamy, ale każdy dzień to jest walka.
    – Co nam po wolności? Możemy narzekać, ile chcemy, ale i tak nikt nas nie słucha. Nic niewarta wolność, jak godności nie ma.”

    Zarówno oni jak i my wiemy, że otwarcie granic Europy dla nas to nie wszystko, że dostając paszporty staliśmy się co najwyżej obywatelami drugiej kategorii odpowiedzialni za budowanie domów, tynkowanie ścian lub opiekę nad starcami. To podobna, ale też różna skala bolesnego doświadczenia przemian.

    Trzeba o tej Albanii przeczytać moim zdaniem koniecznie, żeby mieć świadomość, że często zło jest bliżej niż nam się wydaje i że zjawia się niepostrzeżenie.

  • 4 powody do bycia zjedzonym lepiej, czyli Eduardo Gudiño Kieffer

    Etap fascynacji literaturą iberoamerykańską, który miał miejsce w Polsce jakoś w latach 80 – tych, przeminął bezpowrotnie i nie sądzę, aby przywołanie tutaj powieści argentyńskiego pisarza Eduardo Gudiño Kieffera „Żeby cię lepiej zjeść” o wchodzeniu w dorosłość młodych ludzi w Buenos Aires w 1969 roku spotkało się z jakąś mega euforią czy nawet uprzejmym entuzjazmem. Niemniej jest kilka powodów, dla których jednak o tym napiszę.

    powód 1 – Kora

    Latem odeszła niespodziewanie. To, że była dla mnie swoistym obiektem kultu, nie ukrywałam specjalnie i nawet o tym napisałam, że jej piosenki, słowa zawsze mam w głowie. I nagle ktoś, czy to byłaś ty Ewa? (Ewa Ryszawa, to osoba przez duże O ) Więc nagle ktoś, pewnie Ona, pisze mi , że a wiesz, tekst:

    Serdecznie witam panie dziennikarzu
    Zanim opowiem panu o swych planach
    Na imię mam Gladys del Carmen
    La Torullo Gladys Semiramis
    Chcę jeszcze raz pojechać do Europy
    Lub jeszcze dalej do Buenos Aires
    Więcej się można nauczyć podróżując
    Podróżować, podróżować jest bosko
    Ciągle pan pyta co sądzę o mężczyznach
    Ach proszę pana jaki pan jest ciekawski
    Naturalnie myślę o mężczyznach
    Ale teraz muszę jechać do Buenos Aires

     I Ewa mi wtedy mówi tak, Kora wzięła z takiej jednej książki, jakiej? no tej,  ‚Żeby cię lepiej zjeść”, aha, a jak ja mogę dostać w takim razie książkę, która była taką zajebistą inspiracją, no, problem w tym, że trudno będzie.

    Sam tekst w książce, kiedy młoda celebrytka Gladys Miss Piel Dulce, twarz super kremu w jakiejś kampanii udziela wywiadu jednemu z bohaterów, znudzonemu Sebastianowi z pretensjami do bycia ponad wszystkim, jest nieco inny, ale brzmi dość podobnie, patrzcie:

    Miss Piel Dulce – Chcę jeszcze raz pojechać do Europy. Byłam już raz, wie pan we Włoszech, u dziadków, byliśmy ze trzy miesiące, strasznie się wynudziłam, nie mogłam się doczekać powrotu do Buenos Aires. Ale Znów mam ochotę pojechać, poznać Paryż, Londyn… Podróżować jest bosko. Więcej można nauczyć się jeżdżąc niż czytając, panie dziennikarzu.

    Sebastian – Co pani sądzi o mężczyznach?

    Miss Piel Dulce – Ach, jaki pan jest ciekawski!

    Ja musiałam to sprawdzić, co Korę mogło w tym zafascynować, co to musiała być za treść. Nie czytałam nigdy Kieffera, prócz Cortazara, z którego „Gry w klasy” kompletnie nic nie zrozumiałam, prócz tego, że byli kochankowie i mieli między sobą magicznie.

    powód 2 – trudno to będzie dostać

    Uważam, bardzo dobry powód, postarać się, podjąć challenge, nigdzie tego nie ma, a ja właśnie przeczytam. I nagle przypomniałam sobie, że jest jeszcze coś takiego jak biblioteki, kto dziś ma czas chodzić do bibliotek. Ewa miała czas. Na moje bezowocne apele na FB odpowiedziała, że ma znajomą w bibliotece w Wyszkowie i ona mi tę książkę załatwi. A więc biblioteka, w Wyszkowie, a więc nieznajomi mi ludzie, którym się chciało znaleźć, przekazać innym nieznajomym ludziom, ostateczne odnalezienie w innej bibliotece na warszawskiej Ochocie, przekazanie do Ewy, potem przejście wymiętolonej wydanej w latach 70 – tych książki w moje ręce, ale tylko na dwa tygodnie. Prawdziwy powrót do przeszłości, kiedy książki były towarem deficytowym.

    Jak dobrze, że są tacy ludzie jak Ewa, dla których załatwienie czegoś tak nieistotnego jak zapomniana książka, jest jednak istotne. 

    powód 3 – konstrukcja powieści

    Nie wiem, czy te argumenty na temat narracji i budowy książki będą catchy i sexy, ale powiem tyle, że kiedyś to się pisało te powieści! Nie mam pojęcia, czy pisarze w Argentynie w tamtych czasach musieli kroić swoją twórczość pod rynkowe targety, czy mieli wolną rękę i mogli sobie pisać co chcą, stąd mogły powstać rzeczy może nie za proste w odbiorze, ale naprawdę interesujące? Nie wiem tego. Wiem tylko, że rozumiem, dlaczego Kora mogła się tym zainteresować, wiem, że dziś też przeczytanie takiej książki może zadziałać jak spa dla mózgu. Będzie musiał potrenować sam bidulek, ale wyjdzie z zajęć ukrwiony, pobudzony, z poczuciem, że wow, jestem mózgiem, użyłem się, przydałem się, dałem radę!

    Dla zobrazowania tego, o czym mówię przytoczę parę z brzegu technik narracyjnych zastosowanych w tej niedługiej w sumie powieści.

    Występuje w niej w ogóle kilkoro bohaterów, kobiety, mężczyźni, różne klasy społeczne, różne aspiracje, różne charaktery. Ale autor nie ograniczył się tylko do tego, że kolejny rozdział to inny bohater który mówi w swoim imieniu. Takie coś to taniocha. Owszem, zróżnicowanie języka, różne dialekty, żargony, odmiany powstałe ze względu na różnice umocowań społecznych bohaterów występują, ale to nie wszystko.

    Mamy tu do czynienia:

    • z narracją 1 – osobową i ze zwracaniem się do ty literackiego, czyli do czytelnika z poziomu tej narracji 1osobowej właśnie
    • z narratorem wszechwiedzącym, który widzi zachowania kilku bohaterów, ale ta jego wszechwiedza nie jest taka do końca demiurgiczna, jest w jakimś sensie ograniczona i to jest na swój sposób fascynujące, że ten narrator wie, ale nie wszystko
    • z narratorem w 2 osobie, tak jak stosował to Paul Auster niedawno w powieści „Zima”, czyli mówi np. tak: i wiedziałeś już, że zrobiłeś głupio, ale potem przypomniałeś sobie, że zawsze tak robisz ( przykład jest z mojej głowy, nie z Austera, bo nie chciało mi się szukać)
    • z wywiadem Gladys i Sebastian
    • z dialogami równoległymi, na przykładzie których jaskrawo widać, że ludzie konwersujący między sobą uprzejmie podczas spotkań gadają tak naprawdę sami do siebie, a to co mówi inna osoba kompletnie ich nie interesuje.

    Tego typu zabiegi formalne mogą wydać barierą w odbiorze utworu, mogą sprawić, że mniej wyrobiony czytelnik poczuje się zdezorientowany, ciężko będzie mu dociec, kto mówi, w jakim punkcie jest akcja i czy ona w ogóle występuje? Ale kiedy wyjdzie się ze swojej strefy czytelniczego komfortu, kiedy w czytaniu wszystko jest przewidywalnie i spokojnie sobie płynie ku jakiejś poincie, kiedy zdołamy się zorientować, że samo dzianie się nie jest aż tak istotne, jak świat tych bohaterów, ich postawy życiowe, udręki, emocje. I nagle dzięki tym zabiegom narracyjnym można zobaczyć, jak świat tych argentyńskich ludzi iskrzy się i mieni odmiennością pokazaną nie za pomocą prostego opisu, tylko tego, jak ci bohaterowie mówią. Ja uważam, że to fascynujące, bardzo odmienne, nietypowe i w sumie dość karkołomne jak na literacki zabieg, nie każdy by potrafił uczynić nas szczęśliwymi czytelnikami tak manipulując narracją.

    powód 4 – świat się zmienia, ale my nie bardzo

    czyli chodzi w skrócie o uniwersalność tej powieści.
    To nie jest książeczka tylko o jakichś młodych intelektualistach, grubych konsjerżkach, dziewczynach z prowincji chcących robić karierę, rzezimieszkach i złodziejach z Argentyny z roku 69. To jest rzecz o ludziach w ogóle. Wciąż też o nas, o tym, że ludzkie aspiracje, emocje, potrzeby pozostają takie same niezależnie od czasów czy miejsca.

    A więc jest to tym, że dzieciństwo to ciężki na ogół okres:
    „Ale zostawmy filozofię. Moje dzieciństwo – jak wszystkie dzieciństwa – pełne było rzeczy pięknych. I brzydkich, jak wszystkie dzieciństwa.”

    O tym, jak ciężko nam zdobyć porozumienie z drugim człowiekiem, bo przez większość czasu, kiedy wchodzimy w interakcję z kimś myślimy o tym, czy włosy nam się nie potargały:
    „A ona spaceruje po pokoju cały czas ze szklanką w dłoni, taka elegancka, taka elastyczna, taka obojętna wobec tego, co on mówi teraz, bo jest zbyt zajęta naśladowaniem samej siebie.”

    O tym, że singielstwo to pójście na łatwiznę:
    być samym to żadne bohaterstwo. Zwykłe tchórzostwo, zwykły śmieszny strach, zwykła nędza, zwykła impotencja, zwykła retoryka. Choć czasem sprawia to wrażenie odwagi.”

    I tak dalej.

    W każdym razie ta powieść nie jest zapisem ideologii świata hippisów z Buenos Aires ani też dekadenckie studium losów jednostki na tle egzotycznej scenerii, jest to udana próba poszukiwań, odpowiedzi o co nam ludziom w ogóle w życiu chodzi, kim jesteśmy a kim chcielibyśmy być, jak wyjść poza znienawidzone ramy i jak uświadamiać sobie, że będzie to trudniejsze niż przypuszczaliśmy o ile w ogóle wykonalne jest nie być tylko sobą.

  • Chcę się poddać “Berlińskiej depresji”

    „Berlińską depresję” Andy Rottenberg czytałam wolno i długo, ale bardzo uważnie. Wiele jej spostrzeżeń z codzienności było identyczne z moimi, a wiele z nich wyprowadzało moje myślenie z wygodnych kolein myślowych polegających na dziecinnym mechanizmie, że jak zatykam uszy i zamykam oczy to zjawiska się nie dzieją. Rottenberg w elegancki, dystyngowany i stanowczy sposób wzięła mnie za kołnierz i powiedziała – patrz, głupia, jak jest. Udawać wreszcie przestań. No to przestaję.

    Tematów, jakie charyzmatyczna kuratorka wystaw, publicystka, wieloletnia dyrektorka Zachęty, krytyczka sztuki porusza w tym dzienniku związanym z jej rocznym pobytem w Berlinie, nieco z dala od Warszawy, ale też z całkiem bliska, jest kilka. Wszystkie one mają dla mnie, osoby, która od czasu, jak miała jakieś 20 lat i stale rozmyśla o przemijaniu, szczególne znaczenie. Są potwierdzeniem moich przeczuć, moich lęków i frustracji. Ale zapiski Rottenberg pozwalają mi spojrzeć na to wszystko z nieco innej perspektywy. Bardzo rzeczowej, ale nie aż tak dołującej. Chyba, że mowa jest o kwestiach politycznego dziania się w naszym kraju, ale to osobna już kwestia, ta, na którą zamykałam właśnie oczy i do której oczywiście też nawiążę.

    Pierwszy blok tematyczny w tym dzienniku to:

    powolne zsuwanie się w „inny obszar aktywności”

    czyli chodzi po prostu o tak eufemistycznie nazwaną starość.
    Rottenberg pisze, jak to wygląda z jej perspektywy osoby 72 -letniej wówczas, ale wciąż mocno aktywnej pisarsko, zawodowo.
    Przede wszystkim uderza ją fakt, że jej koleżanki siedzące na emeryturach są zawistne o to, że ona pozostaje wciąż aktywna. Z tego wynika dla mnie, że aktywność zawodowa w tak dojrzałym wieku to pewnego rodzaju przywilej, ale też mocna konsekwencja tego, że się na tym polu niczego w życiu nie zaniedbało. A jak wiemy większość ludzi to właśnie zaniedbuje i żyje w iluzji, że wiecznie będzie silna, zdrowa, na etacie i w wieku produkcyjnym. A potem przychodzi TEN wiek i jest wielkie zdziwienie, że jest się już na marginesie, że nikt nas już nie potrzebuje, z prostego powodu, bo zaniedbało się to, aby taka konieczność wciąż była żywa, a nasz wiek nieistotny (wiem, trochę utopia).
    Druga rzecz, którą autorka zauważa u swoich rówieśników to nieznośne kombatanctwo, czyli akcje pt. „a pamiętasz jak” i konfabulowanie przeszłości, doklejanie jej aureoli, zapodawanie drobnych nieprawd, a wszystko po to, żeby usprawiedliwić swoją obecną inercję i polepszać sobie samopoczucie.

    Rottenberg jest świetną obserwatorką ludzkich postaw i zachowań. Nie omija to również outfitów, jakie przywdziewają jej rówieśnicy. Są mi szalenie bliskie te obserwacje, bo uważam, że to jak się nosimy totalnie mówi światu, kim jesteśmy, do czego aspirujemy itd. O tym pisze ona tak: „Zahaczam o bardzo różne środowiska, w większości składają się one z mocno przechodzonych starców w moim wieku, lekko podciągniętych i nieco bardziej odprasowanych z okazji wyjścia do ludzi. Kobiety ratują się spódnicami „w gumkę”, luźnymi bluzkami i intensywniejszym makijażem, a podczas powitania prawią sobie komplementy na temat młodego wyglądu.”

    Rottenberg komentuje też w sposób wg mnie niezwykle celny sposób ubierania się niemieckich emerytek i wierzcie mi, te ubrania nieszczęsne, to naprawdę ma znaczenie. I tu autorka pisze o tym tak, wg mnie bardzo sarkastycznie zabawnie: „Teraz rozumiem, dlaczego mijane na ulicy kobiety w moim wieku są takie blade. Jest gorąco, więc odsłaniają trochę zmęczonego ciała, jakieś nieapetyczne dekolty i ramiona i obrzmiałe nogi. Niemal wszystkie mają sporą nadwagę, poruszają się z trudem i są tragicznie źle ubrane. Jakieś wzorzyste bluzki do kolorowych spódnic, które mają je odmłodzić (…) Jadąc autobusem i obserwując te biedne istoty na przystankach, ulicach zastanawiałam się, co one robią, żeby tak strasznie źle wyglądać przy emeryturach czterokrotnie wyższych od mojej. Ale też próbowałam sobie wyobrazić siebie samą, jak oparta na balkoniku drepczę do autobusu w takich pozbawionych gustu i wdzięku ciuchach i bucikach, i pomyślałam z nadzieją, że może uda mi się umrzeć zanim stracę kontrolę aż do tego stopnia.” Tak, to moje myśli, to o mnie jest też ten tekst, też mam nadzieję, że umrę, zanim dojdzie do tego, że będę wyglądać jak straceniec, który na nic nie ma już nadziei.

    Apropos zresztą tej nadziei na cokolwiek, co nie jest pracą, czyli na kontakt z drugim człowiekiem i czemu by nie seksualny. Otóż Rottenberg nie pozostawia tu nadziei, przynajmniej dla kobiet, bo facetom jest, jak wiadomo pod tym względem łatwiej. Jeśli starzeją się elegancko, ich wartość rynkowa niespecjalnie spada, jeśli są zaradnymi ciekawymi ludźmi – tym bardziej. Kobiety nie mają na to szans. Rottenberg pisze : „ męski instynkt nie kieruje się obiektywnie rozumianą kobiecą urodą i przymiotami charakteru, ważniejsze są „prymarne cechy dystynktywne”, charakteryzujące Wenus z Willendorfu. Wybory dokonywane przez niektórych kolegów zdają się to potwierdzać. Jak zauważyła Jola: – Kobieta z płaskim tyłkiem daleko nie zajedzie.”
    Nie muszę dodawać, że kocham ten wniosek. Niby śmichy chichy, a jednak trochę bolesne.

    Ważnym aspektem akcji pt. osuwanie się w nicość jest zauważanie, jak kalendarze wypełnione adresami, nazwiskami, telefonami stają się dokumentacją nazwisk, których już nie ma, które znikają bezpowrotnie, które kiedyś były ludźmi z troskami, sprawami do załatwienia, namiętnościami, oczekiwaniami, problemami, sukcesami, porażkami, plotkami, bardzo ważnymi sprawami, a pewnego dnia stają się tylko pustym zapisem, stają się hasłem, którego już nic nie wypełni. To jest dla mnie symboliczny cios w splot słoneczny, taka świadomość odchodzenia i odliczanie, kiedy na mnie przyjdzie kolej. Pocieszam się jedynie faktem, że wiekszość moich przyjaciół i znajomych jest ode mnie znacznie młodsza i to oni będą martwić się tym, że mój numer telefonu na ich listach kontaktów pozostanie na zawsze niemy.

    przewidywanie najgorszego

    Drugi blok tematyczny na znacznym obszarze tego dziennika to relacje obywateli typu Anda Rottenberg, czyli inteligencja, artyści itp. z nową władzą, to jest z PiS -em. Tu mała dygresja o tym, jak to mnie to w ogóle nie zajmowało, bo długo lubiłam wychodzić z założenia, że skoro możemy bez paszportu pojechać do Berlina to dobrze się dzieje, a skoro dobrze się dzieje, to można nie zajmować się tym, co dzieje się w polityce, w społecznych nastrojach i układach. Tu Rottenberg w nienachalny, ale mocno niepokojący sposób pokazała mi, że niestety, jest o co się trwożyć. Na przykładach losów swoich znajomych z dawnych rozdań, piastujących ważne funkcje w kulturalnych instytucjach pokazała, dokąd to wszystko zmierza. Że analogie z komunistycznymi czystkami wcale nie są takie bezpodstawne i generowane przez nadwrażliwych pięknoduchów. Pokazała, że decyzje obecnych władz podejmowane na różnych obszarach są może dla przeciętnych ludzi niewidoczne, ale ewidentnie pokazują siłowe podejście na zasadzie, że „zwycięzca bierze wszystko”. Rottenberg uważa, że powoli osuwamy się w metodyczne zniewolenie, nie widząc tego, nie czując mocno, ale pewnego dnia się obudzimy i będzie zupełnie inaczej, a my będziemy zaskoczeni, że jak to.
    Tu mała dygresja na temat filmu, jaki widziałam ostatnio, który to film był właśnie o tym. Spike Lee i jego „Czarne bractwo” – obraz o rasizmie w latach 70 – tych w Ameryce, o członkach Ku Klux Klanu, o jego nawiedzonych przywódcach mających wciąż wpływy w życiu społecznym tego kraju, film o tym, że zło rodzi się w przeciętnych mieszkaniach przeciętnych, grubych, niedowartościowanych frustratów przekonanych, że biała skóra jest ich siłą predestynującą do bycia on top na zawsze i mimo wszystko. To był film o tym, że zło czai się nieustannie, w zakamarkach brudnych domków na przedmieściach pozornie nieszkodliwych i zwykłych ludzi, że zło nie przychodzi z niczego, tylko siedzi tam, w tej frustracji ludzi, którzy brak dojścia do dóbr społecznych kompensują sobie nienawiścią do płci, rasy, pochodzenia. I film ten uświadamia, że to nie zmienia się nigdy, czego dowodem dzisiejsza Ameryka, która najchętniej wróciłaby do czasów niewolnictwa, czy choćby nasz kraj szczycący się ksenofobią, nienawiścią do kobiet, osób homoseksualnych i wszystkich innych niepojętych – izmów, których zaniedbani przez państwo i władzę ludzie nie są w stanie pojąć.

    Trzeci blok tematyczny to

    szeroko pojęty lifestyle

    To są sprawy rodzinne, mieszkanie w Berlinie, mieszkanie w Warszawie, ogarnianie dzieci, wnuków, cała ta zapobiegliwość osoby odpowiedzialnej za los bliskich. To są tematy związane z berlińskimi działaniami i wreszcie z aktywnością twórczą. Rottenberg jest niezwykle pożądaną ekspertką w sprawach kultury i sztuki, toteż dużo pisze. Ciekawe są jej spostrzeżenia na temat tego, jak pisze i jak tworzy swoje teksty. Co prawda nie śmiałabym się porównywać do niej, ale znalazłam analogie między tym, jak ona pracuje i jak pracuję ja, o ile nie pławię się w prokastrynacji.

    Do lifestylowego bloku tematycznego należą też dywagacje o:

    • sztuce, kiedy autorka błyskotliwie opowiada, jak można ją widzieć: „ Dlaczego nie widzę w sztuce tego, co pani? – Bo każdy widzi, to co wie”. Cóż tu więcej dodać?
    • życiu w berlińskim nawiasie i kontraście do życia w Warszawie, o historiach domów, o nieposzanowaniu bluszczów na budynkach, o remontach drogowych i pogodzie generującej nastroje.
    • to są wszystko rzeczy równie ważne jak odchodzenie, umieranie, starość, aktywność, czy atrakcyjność na seksualnym czy pracowym rynku.

    I to tyle mniej więcej.

    Ale powiedzmy sobie szczerze. Nie każdy jest w stanie napisać dziennik, rejestr swoich dni tak, żeby było to ciekawe i istotne. Nie każdy jest w końcu kimś w stylu Andy Rottenberg, czyli osobą, która wie więcej, obserwuje wnikliwiej, która te erudycyjne narzędzia ma większe niż przeciętny ktoś z nas. Jest to osoba z jakiegoś tam świecznika kulturowego, która przez to, że na nim jest może zobaczyć więcej i opisać to lepiej. Co nie zmienia faktu, że jej obserwacje mogą być bliskie każdemu, kto się starzeje, kto widzi przemijanie, kto jest wrażliwy na to, co go otacza, kto coś tam w życiu przeczytał i coś tam mu się jeszcze w życiu chce.

  • „Jedyna historia”, czyli kanapka zrobiona z miłości

    Jedyna historia

    Książki o miłości. To jest taka kategoria, której nie tykam, bo co można powiedzieć ciekawego o tym ponad to, co napisano, pokazano, opowiedziano a co już czytałam i widziałam. Jakkolwiek zblazowanie to brzmi, to tak właśnie jest. Ale rekomendacja z „Polityki” i pikantna historia wystarczyły, żebym na „Jedyną historię” Juliana Barnesa odżałowała.

    Nie znałam wcześniej Juliana Barnesa, a nagradzany ponoć i ceniony brytyjski pisarz, którego sława jednak jakoś mnie ominęła. Nie wiem, czy organicznie mnie omijają „światowej sławy pisarze”, może z defaultu nie ufam lekturom, które podobają się wszystkim, tym bardziej takim o miłości, bo przecież na tej miłości znają się wszyscy, nie jest to jazz czy historia sztuki, i każdy jakieś tam pojęcie o tym ma. Zna się i wypowie. Toteż ja podeszłam sceptycznie, ale jako urodzoną plotkarę zaintrygował mnie wątek mezaliansu z kategorii wiek opisywanego w tej książce.

    Nietypowa historia miłosna

    Zacznę więc od sensacyjki. Bo nie ukrywajmy, jeszcze dziś związek młodego faceta ze starszą od niego o 30 lat kobietą mógłby być uznawany za nietypowy, niespotykany i sensacyjny, a co dopiero w latach 60 – tych XX wieku, kiedy akcja się dzieje! Jak to możliwe? że romans znudzonego młodzieńca z poznaną w klubie tenisowym stateczną mężatką i matką dwóch starszych od niego córek nie okazał się tylko wakacyjnym romansem?

    No nie okazał się. Ale ciekawsze jest: dlaczego był tą „jedyną historią”, jaką bohater miał do opowiedzenia w życiu, dlaczego przetrwał tylko? aż? 12 lat, dlaczego się skończył, jaka była historia jego upadku?
    Tak, upadek to jest coś działa na mnie kojąco. Sukcesy w dziedzinie miłości sprawiają, że przestaję czuć się bezpiecznie.

    Tworzyć powieści czy filmy o miłości, moim zdaniem, nie jest łatwo. Z prostej przyczyny. Ponieważ miłość jest doświadczeniem każdemu bliskim, łatwo można popaść się w banał, w ckliwość, manieryzm, irytującą egzaltację. O miłości wiadomo już chyba wszystko, ale nadal sposób, w jaki twórca ułoży daną opowieść, może sprawić, że czytelnikowi czy widzowi uda się podsunąć znaną prawdę w nowym świetle, podrzucić jakiś nowy trop w śledztwie pt. dlaczego nie mam szczęścia w miłości, dlaczego mi się nie udaje i czy jestem wobec tego normalny.

    Jak dobrze opowiedzieć jedyną historię

    Julianowi Barnesowi udało się taki sposób znaleźć. Prócz rzadko spotykanej konfiguracji wiekowej partnerów w tej akurat historii, zastosował też inny dobry chwyt, mianowicie nielinearność zdarzeń. Podobnie jak Knausgard odwołał się do niezbadanej istoty naszej pamięci, którą jest zapamiętywanie zdarzeń nie po kolei, ale w taki sposób, który pozwala nam przetrwać. Ten z premedytacją stosowany subiektywizm i niesilenie się na jakieś wiekopomne prawdy sprawia, że opowiedziana historia staje się tyleż wciągająca co przekonująca. Nikt nie wciska nam kitu, że wie, nie wmawia „że tak jest zawsze”, nie tworzy 10 nowych przykazań na bazie własnego przypadku. Wręcz przeciwnie, dostajemy szczerze opowiedziane studium przypadku, wielkiego uczucia, jego wybuchu i jego upadku, bez prób usprawiedliwiania się czy tworzenia irytujących aforyzmów na ten temat mających nas rzekomo uratować przed popełnieniem podobnych zaniechań.

    Narrator przywołuje różne wątki, wskrzesza różne wrażenia z tamtego okresu, idzie śladami zawodnej pamięci i przypomina sobie doskonale np. kształt uszu kochanki, a nie pamięta zupełnie jak wyglądały jej piersi czy nogi, poddaje głębokiej analizie porównanie domu jego rodziców i domu jego ukochanej, a nie dowiadujemy się za wiele o tym, jak to było na początku tej całej zażyłości, nie wiemy tak naprawdę dlaczego, właśnie – dlaczego – się w sobie zakochali. A nie dowiadujemy się tego, bo takiej odpowiedzi po prostu nie ma. Nigdy nie wiadomo, dlaczego człowiek się zakochuje, dlaczego potem kocha. Nigdy. Trochę więcej za to wiadomo, dlaczego mimo ognistego startu i szczerego mocnego zaangażowania jakieś historie się nie udają, dlaczego nie dochodzi w nich do happy endu.

    Narrator mocno kluczy w tym szperaniu w swojej pamięci, zmienia perspektywy narracyjne, raz opowiada we własnym imieniu, a raz mówi o sobie w drugiej osobie, czyli per „ty”. Taki zabieg jest moim zdaniem dość intrygujący, pozwala spojrzeć na samego siebie jak na inną osobę, stanąć z boku i spojrzeć na siebie, swoje działania i myśli z innego kąta.

    Czas na aforyzmy

    Czasem jednak narrator zdobywa się na aforystykę i zakłada w powieści tezę o tej jednej historii właśnie. Jeśli się nad tym zastanowić, to chociaż lubimy sobie wyobrażać, że przed nami jest bezkres czasu, zdarzeń i bezmiar ludzi, to obawiam się, że ten autor może mieć tu rację. Teza ta brzmi tak:

    „Większość z nas ma do opowiedzenia tylko jedną historię. Nie chcę przez to powiedzieć, że w życiu przydarza nam się tylko jedna rzecz: jest niezliczenie wiele wydarzeń, które obracamy w niezliczenie wiele historii. ale tylko jedna się liczy, tylko jedną warto opowiadać (…)
    Pierwsza miłość układa życie na zawsze: tyle odkryłem przez lata. Może nie mieć większego znaczenia niż kolejne, ale jej istnienie zawsze będzie na życie wpływać. Może służyć za model albo za kontrprzykład. Może przyćmiewać kolejne miłości; z drugiej strony może czynić je łatwiejszymi, lepszymi. Choć czasem pierwsza miłość wypala serce i jakiś przyszły poszukiwacz znajdzie tylko tkankę bliznowatą”.

    Sama myślałam o tym niezliczoną ilość razy, bo przecież niczego innego nie lubimy analizować tak, jak własnych sercowych przygód, na końcu których nigdy nie dokopywaliśmy się żadnych skarbów. Bo jak to jest? Jaki jest algorytm? jakimi regułami rządzą się powtarzane przez nas błędy w relacjach? Barnes oczywiście nie daje na to odpowiedzi, ale rzuca trop i można idąc nim, wysnuć swoją własną historię i odpowiedzieć sobie na niezliczoną ilośc razy zadawane pytanie – dlaczego?

    Dlaczego mi się nie udało?

    Jedyna historia Barnesa też ma taką samą dynamikę jak wszystkie historie miłosne bez happy endu. Zauroczenie, fascynacja, wszystko staje się możliwe, pokonujemy wszystkie bariery, a kiedy już zostają one pokonane pojawiają się te o istnieniu których nie miało się na wcześniejszych etapach zielonego pojęcia.

    Jest to tak zwany „bagaż”, a potem to, że współpartner nie umie pomóc kochanej osobie w jego noszeniu. Nie dlatego, że nie chce, tylko długo nie ma świadomości jego istnienia, a potem nie ma narzędzi do tego, aby ten bagaż zdetonować i się go pozbyć.

    Oczywiście nie przedstawię jaki bagaż miała 48 letnia bohaterka tej historii Susan, wystarczy przywołać taki fragment, żeby wiedzieć o co chodzi i móc też swobodnie odnieść to do swoich własnych historii:

    „Nie zdawałem sobie sprawy, że nosi w sobie panikę. Jak mogłem się domyślić? Myślałem, że tylko ja ją w sobie noszę. Teraz, dość późno, zdaję sobie sprawę, że wszyscy ją w sobie nosimy. (…) ta panika jest w nas wszystkich, nawet najbardziej zrównoważonych i racjonalnych. Niech tylko zaistnieją odpowiednie okoliczności, a z pewnością się objawi. I będziesz zdany na własną łaskę. Ta panika jednych doprowadza do Boga, innych do rozpaczy, jedni zwracają się ku działaności charytatywnej, inni sięgają po alkohol, jedni popadają w stan emocjonalnej nieświadomości, inni żyją dalej, żywiąc nadzieję, że już nigdy nie przydarzy im się nic poważnego.”

    To, jak ludzie chcą kochać, jest zawsze poruszające, to, jak bardzo jest im trudno to robić, porusza jeszcze bardziej, a opowiedzenie tego w dobry sposób – to jedyne pokrzepienie.

  • Jazz przy kanapkach i wódce, czyli rzecz o Komedzie

    Magdalena Grzebałkowska napisała książkę „Komeda. Osobiste życie jazzu”, a ja, kiedy poprawiłam już wszystkie stoliki obok, krzesła, ułożyłam książki, napisałam 5 postów na Facebooku, 2 razy poszłam się uczesać i milion razy poprawiałam się na krześle, musiałam zadać sobie zasadnicze pytanie:

    po co to czytać?

    Bez jazzu można miło sobie żyć, bez świadomości, kim był Krzysztof Komeda także.
    Jednak ja uważam, że wymyślone historie są nudne i że życie pisze lepsze telenowele, dramaty sensacyjne, opery mydlane, romanse a nawet horrory. Świadomość, jak przebiegały cudze losy jest dla mnie pretekstem do popadania w głęboką zadumę nad własnym żyćkiem, a ja bardzo lubię sobie dumać. Czytając reportaż Grzebałkowskiej – wierzcie mi, jest o czym.

    Ale najpierw zacznę od jazzu.

    Z jazzem mam pewien kłopot, ponieważ nigdy nie był to mój ulubiony gatunek muzyczny, mówiąc tak oględnie. Jazz Jamborae i koncerty Pendereckiego to był zawsze dla mnie podobny rodzaj odklejenia od rzeczywistości, rytmy wprawiające moją wątłą przecież psychikę w stan totalnej dezintegracji. Zawsze myślałam słuchając jazzu, że przy tym akompaniamencie mogłabym komuś lub sobie zrobić jakąś krzywdę. Na nielicznych koncertach jazzowych, na jakich byłam w młodości, instruowano mnie, kiedy mam klaskać, bo nie wiedziałam, że nie ma tam czegoś takiego jak „utwór”, piosenka, tylko takie różne interwały, improwizacje i trzeba wyczuć i wtedy nagradzać brawami jakiś popis. No ok.

    A Komeda.

    Komeda kojarzył mi się akurat romantycznie. Ze złotymi czasami polskiego filmu, szkoła polska, Wajda, te sprawy. I oczywiście Polański, jeszcze w Polsce kręcący etiudę studencką „Dwaj ludzie z szafą”, potem film „Nóż w wodzie”. Wiedziałam, że Komeda tworzył muzykę do tych filmów, także do jednego z moich ulubionych – „Niewinnych czarodziejów” A. Wajdy, w którym to filmie zresztą Komeda wystąpił, jako on.

    Kadr z filmu “Niewinni czarodzieje” fot. za wyborcza.pl

    Te czasy bardzo działały mi na wyobraźnię. W Warszawie jeszcze ruiny, wszędzie bieda i socjalistyczny zamordyzm, a tu już jakieś skutery, lambretty, jakieś filmy, właśnie jazz, dobre buty Tyrmanda, okulary w rogowych oprawach i marzenia, że a może by tak sobie po tej wojnie fajnie pożyć. Dalszych jego losów już nie kojarzyłam, prócz tego, że wyjechał do Los Angeles, gdzie ściągnął go Polański, że zaczął robić karierę zawrotnym tempie po  sukcesie soundtracku do „Dziecka Rosemary” i że to pasmo nagle się przerwało, ale sądziłam, że miało to związek z tym, jak zginał inny kolega Polańskiego – Wojtek Frykowski i jego żona Sharon. Ale okazało, że przedwczesna śmierć (Komeda, kiedy zmarł mial 38 lat) spotkała go w inny, choć nie mniej absurdalny i dziwny sposób.

    Komeda był dla mnie „jednym z nich”, człowiekiem, który miał talent i któremu się powiodło, kimś trochę tajemniczym, mniej krzykliwym niż Polański, ale stale gdzieś tam w tle tamtych czasów obecny, był jednym z synonimów jakiejś artystycznej bezkompromisowości, aspiracji, wolności w ponownie zniewolonym po wojnie kraju, z którego się wymykał, wymykał aż wymknął na dobre.
    Tu na jednym z nielicznych, pięknych zdjęć, jakie mu zrobiono, autorstwa znanego fotografa tamtych lat Wojciecha Plewińskiego

    Krzysztof Komeda z żoną Zofią

    Krzysztof Komeda z żoną Zofią

    Samej jego muzyki nie słuchałam często, głównie przy okazji oglądania wyżej wspomnianych filmów. Przez to, że bywał twórcą muzyki filmowej, jego jazz był w moim doczuciu łatwiej przyswajalny niż taki klasyczny.

    Sięgnęłam po jego muzykę bez filmów jakieś 4 lata temu, kiedy przyszło mi do głowy, że mam dość spotifajowej papki podsyłanej mi co tydzień w ramach spersonalizowanej listy, special for me. Te melodyjki kojarzące mi się dziś z czymś fajnym, a za miesiąc z czymś już kompletnie niefajnym, strasznie mnie drażniły, zupełnie, jakbym zamykała się w gettcie swoich emocji, których chciałam się pozbyć, i nie czuć, i nie myśleć nic. Do tego potrzebowałam nie – melodii i wtedy wpadło mi do głowy – a może Komeda! I to było to.

    Zatem, kiedy szuka się wytchnienia od byle czego, potrzebuje się przystanku i popatrzenia w nic, to ta muzyka dobrze potowarzyszy, nie zdezintegruje, a za to sprawi, że wszystkie myśli powrócą na właściwe miejsca.

    I teraz książka.

    Grzebałkowska, jak wiadomo, napisała jakiś czas temu reportażowy hit o Beksińskich. Mroczna rzecz o mrocznych ludziach, porządny dokument życia dwóch nietuzinkowych ludzi i trzeciej osoby –  żony jednego, matki drugiego. Podziwiałam ją, że z takiego oceanu dokumentów potrafiła tak usystematyzować całość, że czytało się to longiem jak sensacje Stiga Larssona. Jak dla mnie – literackie szczyty, tak pisać o kimś bez popadania w ckliwości, sentymenty i ozdobniki.  Trudna sprawa. A udało się.

    W pracy nad Komedą było inaczej, bo materiału było, jak mówiła w wywiadach, malutko, mało zachowanych dokumentów, listów czy wspomnień, 3 lata pracy, zbierania, porządkowania, ciężka tyrka, aż do tego stopnia, że z obrzydzeniem myślała o zasiadaniu do pisania.
    A jednak udało jej się przywrócić tę postać. Ożywić Krzysztofa Trzcińskiego, który potem przybrał sobie pseudonim, pod którym go rozpoznajemy.
    Docierając do dokumentów tamtej epoki, nakreśliła też obraz całego polskiego środowiska jazzowego, ale też przy okazji przywołała to, o czym powoli juz się zapomina, coś z kategorii „jak to kiedyś było” i że było mocno średnio. Czy dziś ktoś pamięta tamto zniewolenie, siedzenie za żelazną kurtyną i absurdalną ilośc wysiłków, aby gdzieś wyjechać? Czy ktoś pamięta, że nie było niczego, to tym bardziej np. profesjonalnego saksofonu czy klarnetu? Czy ktoś pamięta, że stroje sceniczne szyło się z zasłon albo czasy, kiedy przyjezdnego człowieka o ciemnym kolorze skóry ludzie na ulicy dotykali, aby sprawdzić, czy ten kolor się nie zmyje? No właśnie. My Polacy – biedacy, a w tym wszystkim garstka wolnych duchów.

    Przytaczając dokumenty, listy, wypowiedzi ludzi Grzebałkowska kreśli portret Komedy, ale też klimat tamtych dni. Moim zdaniem to dość niesamowite umieć zrobić z listów i suchych archiwaliów literaturę przez duże L, podsunąć czytelnikowi te dokumenty i wywołać w nim jakiś rodzaj poruszenia. Autorka tak to układa, tak segreguje i przywołuje, że całość układa się w specyficzną narrację, bez nieznośniej egzaltacji i oceniania postępowania bohaterów.

    Jeden z krytyków w recenzji tej książki napisał, że to fascynująca lektura, ale Grzebałkowska balansuje na granicy komunikatywności posługując się głównie listami i dokumentacją jako główną formą narracji. Zgadzam się z tą opinią. Mogła łatwo przekroczyć tę granicę i wpaść w wątek samego cytowania i pozwolić zgubić czytelnikowi więź z głównym bohaterem. Tak jednak się nie stało. Komedy nie traci się z oczu ani przez chwilę. Kiedy zdaje się, że coś za dużo bolączkach polskiego jazzu, pojawia się smaczek o tym, jak Komeda pracował, co o jego kontrowersyjnej żonie sądzili jego znajomi itp.

    Moim zdaniem trudno jest pisać o jakimś człowieku bez stronniczości. Zawsze mamy jakąś opinię o kimś i stosunek do niego. Ale Grzebałkowska ani razu w całej książce nie pokazuje, co ona na to wszystko, za to tak kieruje narracją, że czytelnik nie będąc bombardowanym cudzą opinią, czuje się mocniej dowartościowany i na koniec szczęśliwy, że przekonał się o czymś na temat postaci sam, że nikt mu tego nie narzucił.

    No wiecie o co chodzi.

    Grzebałkowska stosuje fajne patenty na bezstronność. Np. kiedy przywołuje jakąś opinię o postaci czy jej działaniach, komentuje:  ”tak zapamięta to Zofia”. Proste a jakie skuteczne! Dzięki temu wiemy, że ktoś ma jakieś tam zdanie o czymś, ale jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że żadna z opinii nie jest wiążąca. Widzimy kilka opinii, czytamy je, a na koniec sami konstruujemy własną. Mocno ożywcza sprawa.

    A kontrowersji tam przecież bez liku!

    A to Polański i jego kariera, a to kariera lekarska Komedy i jego działaność jazzowa, a to powszechnie nielubiana żona Komedy – Zofia, a to dziwna śmierć bohatera i udział w tym Hłaski, a to jego wyjazd do Ameryki, a to jego romanse, jego praca, jego wszystko.

    Na koniec, kiedy opisywane są perypetie Zofii związane z transportem Komedy będącym w ciężkim stanie, robi mi się jakoś tak niesamowicie wręcz przykro, że tak to wszystko wyglądało, że działo się tyle dobrego, fala wznosząca była tak spektakularna a tu za chwilę to przestało być. Po prostu. I ja nie umiem obok czegoś takiego, tak opowiedzianego, przejść obojętnie.

    Odpowiedź na pytanie, co mi dał ten Komeda, ta książka prócz tego, że wzięłam udział w fajnej akcji na instagramie #zrobsobiekomede i zebrałam pod zdjęciem dużo lajków nie sprowadza się tylko do świadomości, że można być wysoko i z tej wysokości nagle spaść, albo, że nic nie trwa wiecznie, że każda radość choćby z biegania po plaży i umykanie falom się skończy.

    Komeda. Zdjęcie z książki M. Grzebałkowskiej

    Komeda. Zdjęcie z książki M. Grzebałkowskiej

    Dla mnie istotne, prócz podziwu dla pracy Magdaleny Grzebałkowskiej, i zazdrości dla jej konsekwencji i pracowitości, jest także przyjemność przypominania sobie, powracania do fascynacji, generowania w sobie nowych.

    Myślę, że o to z grubsza chyba chodzi w czytaniu, co nie?

  • „Inni ludzie” – kanapka tożsamości

    Minęło ledwie kilka dni od ukazania się na rynku kolejnej powieści Doroty Masłowskiej „Inni ludzie” a już chyba we wszystkich periodykach papierowych, internetowych ukazały się grube recenzje i mięsiste wywiady z autorką. Tyle tego jest, tak z wielkim rozmachem promocja, że mam wrażenie, iż pisząc o tej książce mogę już mówić tylko cytatami. Wszystko już o tym powiedziano i napisano a i sama Masłowska nie stroniła od objaśniania, o co jej chodziło, gdyby przypadkiem ktoś nie wiedział, albo kręcił nosem, że brzydko się wyraża czy używa słów wulgarnych.

    Ale załóżmy, że część ludzi nie czyta Wyborczej, Zwierciadła, dwutygodnika.com, Wysokich Obcasów, Krytyki Politycznej itd. i nie ma pojęcia o co w ogóle chodzi, nie ma pojęcia, że jest w Polsce festiwal Apostrof promujący czytelnictwo, w ramach którego Masłowska udzieliła się  na żywo w wywiadzie z Jackiem Dehnelem, w którym to opowiedziała jak jej szła robota. W każdym razie przyjmijmy, że są tacy, co tego nie widzieli, nie słyszeli, nie czytali, ale coś tam wiedzą, że jest Masłowska, która pisze dziwnym językiem.

    Język Kamila

    No więc jest. I ja nie dziwię się, że zrobiła czy robi w sumie karierę, przynajmniej tu w Polsce. Jestem jej przewielką fanką, tak można rzec, bo jest jedyną autorką, której mam autograf! A to coś znaczy. Więc admiruję ją od 16 lat, od kiedy ukazała się „Wojna polsko – ruska”. Owszem, już wtedy wokół jej niespełna 18 letniej osoby zrobił się szum i ja wiedziałam, że nie bez przyczyny, bo sprawa była kalibru dużego. Otóż nikt przed nią, i jak dotąd nikt potem w taki sposób nie używał języka. Nie sprowadził na literackie salony języka ulicy, bloków, Kamilów i Sebów i Andżelik i nie zrobił z tego języka Literatury. To wielka sztuka wypieczona na niewiarygodnym słuchu językowym pisarki, no i, rzecz jasna, wrodzonym talencie do pisania i czynienia z mowy potocznej literackiego tworzywa.

    Gadam o tym tyle, bo „Inni ludzie” to jedna z jej najlepszych książek i cały myk zasadza się w niej właśnie na języku, nie na fabule, nie na postaciach, nie na zwrotach akcji, nie na happy endzie lub jego braku, dzianie się wynika tylko i wyłącznie z tego, jak powołani do życia bohaterowie mówią. Ich język, którym komunikują się ze światem, z ludźmi i z sobą ich stwarza, stwarza sytuacje i ustanawia ich byt.

    „Inni ludzie” to niedużych rozmiarów książeczka, ma grube kartki, ilustracje  zdjęciowe adekwatne do przedstawionych sytuacji np. brudna skarpeta, wyżuta guma, ślina, plamy wina, śmieci z kieszeni, zużyty kondom zawięty w papier toaletowy. Książka jest w zasadzie poematem, i to 13 zgłoskowcem, pod koniec czytania samemu deklamuje się w języku hip hopu. Są charakterystyczne dla Masłowskiej inwersje, w surowej wersji przetransponowane z naszych biur, podwórek, sklepów, biesiad i urodzin teksty w stylu
    „ dezodorant młodszej siostry, po brutalnym śledztwie odkrył,
    że se w nim chodziła palić fajki na balkonie, serio? sory,
    na papciu wbił do pokoju, cały kubek jej na biurko wypierdolił,
    ta od skurwli go wyzywa, bo jej zeszyt zalał, może – bywa;
    matka z wersalki coś tam męczy, nieszczęśliwa, że się znowu obudziła żywa.”

    i tym podobne.

    Dźganie w bok

    Kinga Dunin w swojej recenzji napisała, że książka ta jest, owszem, błyskotliwa, ale nie sprawia, że coś boli, coś drażni, czy dźga w bok, nie ma w niej kolca ani haczyka. Nie podzielam tej opinii.

    Po lekturze byłam ze dwa dni przygnębiona, z objawami stanów depresyjnych, a jeśli nie, to na pewno znalazłam się w stanie ogólnej melancholii i zadumy nad tym, że Masłowska w tym hip hopowym poemacie o Kamilu z blokowiska w dziurawych butach, Iwonie z Wilanowa ze zdradzającym ją mężem w nowym Volvo, Anecie, która  była tylko ładna i nie chciała stać na sklepie w Rossmanie, tylko coś w życiu osiągnąć, Sandrze, która bratu podkradała kurtkę i robiła prezentacje na zadanie – zobaczyłam całą życiową nędzę, wcale nie tylko ich, onych, innych, tych – “to nie ja”, ale też swoją.

    Mój kolega (pozdro Misiek!) napisał mi na mesengerze, że jego ta książka powaliła, bo „Co rusz to siebie w tym widzisz, jak się ośmieszasz, stosując liczne wybiegi, żeby być poważną i ważną osobą”. I to jest właśnie dlatego takie dojmująco smutne, bo poprzez tych bohaterów i to, w jaki sposób oni językowo organizują sobie siebie i swoje życie widać skrajną nędzę zachowań nas wszystkich.

    “Jakie jest twoje reko?”

    Napisanie, że książka jest mroczna i smutna, a ten miejscami niby zabawny język ulicy jeszcze bardziej uświadamia, że lubimy mówić „se” i ogólnie pleść farmazony o kaszy jaglanej, to raczej słaba rekomendacja.

    Pod promocjami książki czy recenzjami na Facebooku czyta się wiele reakcji na to zagadnienie. Są to reakcje nierzadko nieprzychylne i odwołujące się do naszego ogólnonarodowego poczucia smaku, który wg komentujących winniśmy pielęgnować. Bo czyż nie mamy pięknej historii? – piszą użytkownicy social mediów, – czy to trzeba taki język wulgaryzmów pełen promować? wymowę niepoprawną? czy nie może być ładnie, wesoło, krzepiąco? I po to tak ciągle na tę Polskę utyskiwać, przecież tak źle nie mamy, ale oczywiście te rozkapryszone pańcie z Mokotowa, Żoliborza wolą szukać dziury w całym zamiast zabrać się do szukania jasnych stron życia w społeczeństwie. A w dodatku ta historia w „Innych ludziach” nijak się nie kończy, nie podaje żadnego konkretu, wskazówki, jak żyć ani recepty na to, jak postąpić w 5 krokach i uniknąć dajmy na to zdrady, frustracji lub też bezrobocia.

    My czy oni, oni, czyli my

    No ale niestety. Masłowska na swój jedyny i niepodrabialny sposób mówi nam sporo niemiłych rzeczy o nas, którymi rzekomo są ci inni. Pisarka uważa, że lata wolności przyniosły nam pozorny dobrobyt, ale duchową nędzę. W tych warszawskich fasadach na osiedlach wilanowów, mokotowów marin itp. spełniają się najgorsze koszmary wyssanych z energii pułkowników korporacji i ich żon, które pompowały sobie biusty zupełnie bez sensu, żeby potem wikłać się w szybkie numerki z nieumiejącymi pisać nie na telefonie asystentami hydraulików Kamilami. I nawet wcale nie chodzi o to, że ktoś może nie być Iwoną, Anetą czy Kamilem, może być zupełnie kim innym, ale ma zaszyty ten rodzaj frustracji przychodzący z wywindowanych wyobrażeń na temat tego, jak powinno wyglądać jego życie, a jakie w istocie ono jest i że naprawdę prześwieca przez nie tysiąc dziur, jak w starych adidasach bezrobotnego dilera Kamila. Wystarczy tylko wziąć ten tekst i przejrzeć się w nim jak w stendhalowskim lustrze na gościńcu i nie będzie to lustro wyszczuplające, a raczej makabryczny gabinet deformujących sylwetki zwierciadeł. I robi się niby śmiesznie, ale z tyłu głowy przebija się myśl  – kurde, to o mnie. O nas wpisujących się w bezmyślny imperatyw współczesnego marketingu i instagramowej ułudy, nas chcących być wszędzie i zawsze, we wszystkich kabodżach świata, w których udajemy, że jest lepiej niż w domu i przesyłamy pocztówki do internetu, żeby zrobić kontent i zaliczyć punkt na mapie, o nas bezradnych, wpisanych w jakiś los na zawsze bez możliwości spełnienia kłamliwego kołczingowego postulatu, że możemy wszystko, o nas, którzy chcieliśmy tak dużo a dostaliśmy pazłotko z gównem w środku albo ewentualnie zupełnie nic. O nas bojących się starości, kilogramów i tłuszczu z masła, o czym tak wyraziście opowiada (nomen omen!) Masłowska:

    „… ona już teraz chętnie go odstawi
    DO OBOZU dla brzydkich, do obozu dla niemłodych,
    do obozu dla uchodźców ze świata urody,
    do obozu dla niechudych, dla ohydnych, dla tyjących,
    dla łysiejących, z nieprostymi zębami. Do obozu
    o zaostrzonym rygorze,
    dla niebiegających rano i niepływających wieczorem,
    do obozu koncentracyjnego dla jedzących gluten,
    gdzie w lochu będzie zdychał, przywalony swoim brzuchem.”

    Dlatego ten tytuł jest przewrotny, dlatego całość nie pozwala nam mościć się w grajdołkach samozadowolenia, jakośtobędzizmu i że oj tam oj tam. Książka rekwiruje nam parawany i wykopuje z grajdołków jako takiego mniemania o sobie, zabiera ułudę, że jesteśmy „dobzi”, przypomina wszystkie mentalne grzeszki, przewiny, drobne i te grubsze i boleśnie obnaża.

    Dlatego nie jest to książka dla wszystkich, raczej na pewno dla tych, którzy mogą się wylegitymować jako taką odwagą czy choćby śladową skłonnością do autorefleksji lub posiadaniem minimalnego dystansu do siebie. Bo jeśli nie, to szkoda zachodu. Lepiej poczytać kryminał i cieszyć się, że to nie my jesteśmy ofiarą. Ale czy aby na pewno?

     

    ten tekst dedykuję Michałowi (sorry, ale RODO nie pozwala mi użyć nazwiska, ale on wie 😉 )

  • Varga, kanapka z Sonnenbergu, czyli pochwała snucia

    Varga i jego snuj

    Bardzo lubię Krzysztofa Vargę.
    Za to, że fascynuje się Knausgardem tak jak ja i o każdym tomie jego walki pisze sążniste eseje w Wyborczej i za to, że w każdej swojej powieści powołuje do życia typ bohatera, który jest mi bardzo bliski. Nie jest to na ogół bohater, który skrzętnie działa i dokonuje wyborów popychających akcję wartko do przodu. Są to zawsze bohaterowie snujący się na obrzeżach życiowych mainstreamów.

    Tak było w „Trocinach”, w których bohater był zapadniętym w sobie przeciętniakiem wspominającym dzieciństwo na działkach, z rosołem w niedziele, z pretensjonalną żoną i niesatysfakcjonującą pracą, tak było w „Masakrze” z podstarzałym muzykiem rockowym, którego sława przebrzmiała i jego dotychczasowe życie zbudowane na dawnych pieniądzach i dawnej sławie osuwa się powoli i rozpada, tak jest i w powieści „Sonnenberg”.

    Znowu mam do czynienia z bohaterem, z którym mocno się utożsamiam, a nierzadko mam wrażenie, że Varga przejrzał moje własne myśli i lęki, czego oczywiście nie zrobił, bo się nie znamy przecież, ale jest dobrym pisarzem i przedstawiając los wyimaginowanego bohatera potrafi sprawić, że czytelnik może się z losami fikcyjnej postaci utożsamić.

    Tym razem główną postacią jest Andras, pracownik naukowy, badający literaturę austriacką z XIX wieku. Czy to przypadek, że lubuje się i wielbi tych, nad którymi i moich zachwytów nie ma końca? Admiruje przecież Roberta Musila, Hermana Brocha i Josepha Rotha. Ceni sobie elegancję depresyjność tej prozy. Andras prócz tego, że prowadzi badania nad literaturą, której dziś nikt nie czyta i wykłada – ma ambicje być pisarzem i napisać powieść. Tworzy w komputerze foldery z riserczem, snuje plany podboju węgierskiego rynku wydawniczego, ale nie posiada ani jednej napisanej strony. Główne jego zajęcie to bezproduktywne rozmyślanie o napisaniu powieści, o byciu latarnikiem w Portugalii, artystą w wiosce rybackiej we Francji, promowym na Cisie itp. Nie lubi, kiedy o powieść pytają go koledzy, nie lubi, kiedy impas twórczy wypomina mu jego wyrafinowana kochanka, ogólnie nie lubi, kiedy musi konfrontować się z prawdą o własnej niemocy i braku pomysłu na przyszłość oraz chęci do działań. Jest to bohater, który bardzo dba, żeby w jego nic się nie działo, bohater – snuj.

    Dlatego poszukiwacze przygód i kryminalnych zagadek, i w ogóle jakichkolwiek zagadek, zwrotów akcji, dreszczyku emocji – nie znajdą w powieści „Sonneberg” niczego ciekawego dla siebie.

    Ponieważ w życiu bohatera nic się nie dzieje a książka liczy prawie 500 stron, nie będzie wypełniona przygodami, będzie wypełniona za to snuciem bardzo wielu zdawałoby się bezproduktywnych dywagacji. W powieści Vargi nie ma akcji jako takiej. Bohater nie działa. Jak wspomniałam – głównie się snuje.

    Chadza do pracy, ale nie jest to core jego życia, ma kochankę, która z kolei ma męża, mają długoletnią relację realizowaną w ukryciu, Agnes jest piękną, stateczną mieszczanką o zdecydowanych poglądach, która urozmaica sobie życie małżonki korporacyjnego męża stosunkami z niedoszłym pisarzem marudą. Kiedy Andrasa nie wzywa go kochanka, kontempluje życie w odziedziczonym po babci zacnym mieszkaniu w zacnej dzielnicy, bo tylko dzięki niespodziewanemu spadkowi na takie mieszkanie go stać, przeżywa tam sobie wieczorne lęki egzystencjalne nad kolejnymi butelkami rieslinga, albo przesiaduje w piwiarniach z kolegami walcząc heroicznie z przeszłością nad kolejnymi szklankami szprycera. W piwiarni Trombitas nieodmiennie popada w ciężką melancholię i starzeje się gwałtownie trafiając w międzyczasie na drugą kochankę, która jednak szybko go porzuciła wyczuwając, że dojmująca inercja i życiowy bezwład Andrasa nie stanowią na dłuższą metę wystarczającej pobudki do seksualnych ekscesów.

    Jak zrobić, żeby nic nie zrobić, czyli dygresje

    Książki tej nie wypełniają więc działania, nie ma zwrotów akcji, za to każda najmniejsza czynność bohatera to pretekst do dygresji i dywagacji. Imponującą wykonał Varga robotę szykując się do tego dywagowania. Poznajemy w dygresjach historię Węgier, i współczesną i tę bardzo dawną, imponująca jest ta wiedza, na pewno dla takich fanów wiedzy bezużytecznej jak ja. Kiedy nie ma mowy o polityce czy historii, jest dużo wspomnień o pierwszych pornosach na VHS-ach, węgierskich gwiazdach porno, o dzieciństwie bohatera porzuconego we wczesnych latach przez ojca nie wiadomo z jakiego powodu, mamy dużo socjalistycznego lifestajla z tamtych lat, proustowskie powroty do krainy dzieciństwa pachnącego skajem siedzeń autobusów i dymem papierosów babci. Bohater lubi snuć się bez celu po mieście i wspominać wydarzenia, zapachy, wrażenia związane z ulicą, którą właśnie mija czy skwerem, na którym przysiaduje. Jest dużo o węgierskim jedzeniu, dużo nawet o perfumach, widać, że Varga dokładnie zbadał najnowsze hity w Douglasie i zna się na tym, co odróżnia zapach Toma Forda Black Orchid od White Patchouli..

    Jedzenie, trunki, zapachy, erudycyjne pasaże o historii, wszystko to składa się na treść życia tego niepozornego, niewysokiego, przeciętnego bohatera bez żadnych właściwości.

    Ten typ, jak wspomniałam, jest mi bardzo bliski. W mojej głowie też są książkowe plany, z roku na rok bardziej niespełnione, coroczne telefony koleżanki pytającej kiedy wydawniczy hit, snujstwo i zapadanie w melancholię nad karafkami wina „domowego” w knajpach, skazane na fiasko poczucie, że wiosna cokolwiek świeżego wniesie w moje życie i antycypacje schyłku lata, który napawa mnie taką samą rozpaczą jak i tego bohatera. Ale jest też jakiś rodzaj mglistej radości, że nie tylko ja tak mam, że jest nas może nie legion, ale na pewno silna grupa snujów, którzy nie lubią za bardzo pracować ciężko, ale dywagować – owszem bardzo. Na tematy, które w żaden sposób nie uczynią życia lepszym. ani tym bardziej rozsądnie praktycznym.

    Ale prócz bohatera, z którym się utożsamiam, duże znaczenie ma dla mnie to, że powieść osadzona jest w Budapeszcie.

    Budapeszt jako bohater nr 2 a nawet 1

    Kiedyś myślałam, że ludzie na wyrost chwalą to miasto, że o rany, wielkie rzeczy, jakiś Budapeszt. Co może być fajniejszego niż chociażby wielki Wiedeń czy Paryż. Co tam Węgry. Ale któregoś razu wybrałam się tam i faktycznie. Wszystkie zachwyty nad miastem są uzasadnione. Budapeszt jest miastem, które zdaje się być bez końca. Tak jak w Warszawie wiemy, że z Mokotowa przejdziemy z placu Unii Lubelskiej do placu Zbawiciela, na którym są wszyscy, do placu Konstytucji i zaraz będzie Pałac Kultury, gdzieś tam hen Żoliborz i to by było na tyle, tak w Budapeszcie skwerom, urokliwym ulicom, dzielnicom, pięknej secesji, monumentalnym kamienicom nie ma po prostu końca.

    Powieść Vargi jest epickim przewodnikiem po mieście, można tam sobie pojechać i zwiedzać z książką te opisywane dzielnie i ulice. Opisy te przywołały moje osobiste wspomnienia z tego miejsca, z hotelu Nemzeti, wzgórza Gellerta i tak dalej. Był to czas, kiedy każdy gest, każda myśl, każda rzecz, każdy widok był jednym wielkiem odczuciem szczęścia, jakie przydarza się może ze dwa razy w życiu, nie więcej. Nie z powodu, że nie umiemy jako ludzie być szczęśliwi, tylko dlatego, że tak po prostu jest. Że przyrodzone są nam bardziej tęsknoty, wspomnienia i melancholie niż poczucie, że wszystko jest absolutnie na swoim miejscu. Tak wtedy w tym Budapeszcie czułam. Będąc jednocześnie zdziwioną, jak ogromne jest to miasto i jak porażająco monumentalne i piękne. Varga z kartograficzną drobiazgowością prowadzi czytelnika po ulicach, każe mu się w mieście zanurzać i uczy za nim tęsknić.

    Najlepiej wrażenia z bycia w Budapeszcie opisują słowa bohatera : „cmentarz Farkasreti, przez jakiś czas będący dla mnie krainą baśniową, stał się nagle polem mej przegranej bitwy ze światem”. Dlaczego cmentarz akurat? Tego można się dowiedzieć czytając powieść, bo nie zrobię spoilera. Ale chodzi na pewno o coś w rodzaju szczęścia i miejsca w tym mieście, które ze stratą tegoż rzadkiego poczucia się kojarzy.

    Potem na nostalgię naprowadzają słowa narratora „Sonnenberg stawał się obietnicą czegoś na kształt powolnego odchodzenia, z którym człowiek się godzi, a nawet czerpie z niego dziwną satysfakcję”.
    Varga napisał to o mnie. Budapeszt jest dla mnie tym samym. Nie wiem czy już umiem czerpać satysfakcję  z odchodzenia różnych rzeczy w życiu, ale na pewno Budapeszt jest dla mnie ikoną i symbolem czegoś co odeszło, ale też przewrotnie braku rozpaczy, że to się stało.
    Nie wiem czy jest to z mojej strony nawoływanie do odwiedzin i zwiedzania Budapesztu, pewnie każdy ma swój Budapeszt albo będzie go miał. Na pewno ta powieść to jakiś rodzaj przywrócenia należytej uwagi tak zwanemu „traceniu czasu”. W czasach, kiedy wszystko musi być po coś, musi być obliczone, upchnięte w exel i w prognozy – mamy do czynienia z bohaterem, którego jego racjonalna kochanka określa jako nieudacznika i niezgułę nie umiejącego podejmować ani działań ani decyzji nakręcających bieg jego życia. Ta powieść to swojego rodzaju protest przeciwko dyktatowi bycia „po coś”, przynajmniej ja tak to widzę.

    W powieści pada takie retoryczne pytanie. Kochanka bohatera Agnes twierdzi, że turystyka, zwiedzanie to strata czasu, na co reakcja bohatera jest taka: „A na co warto trwonić życie? – zapytałem z pewną urazą, ponieważ jestem mistrzem trwonienia czasu”.

    Ostatecznie powieść nie ma pesymistycznego wydźwięku, że wszystko jest bezsensowną  cykliczną stratą i zostaje tylko to snucie. Paradoksalnie właśnie sensy są, tylko poukrywane. Bohater też dogrzebuje się w końcu do nich. Nastają okoliczności, które go ku temu popychają, po prostu za bardzo nie ma już wyjścia, jak tylko usiąść i zacząć robić to, o czym do tej pory tylko dywagował.

    Dlatego snujmy się, dywagujmy, jedźmy do Budapesztu, chciejmy coś zrobić a potem to zróbmy i nie bójmy się tracić czasu, bo może to jest najlepsze doświadczenie jakie może nam się przytrafić.

  • Od zahukania do wolności, czyli Knausgård po raz 6

    Książki to dzisiaj trudny temat. W większości nikogo prócz garstki freaków, hipsterów i domorosłych egzystencjalistów – dziwaków nie obchodzą. A jeśli nie są rozrywką, poradnikiem „sekretem, jak żyć”, kryminałem „pani zabiła pana, okoliczności były nieodgadnione”, to tym bardziej nie obchodzą. Czytanie nie daje żadnych wymiernych korzyści, nie mnoży majątku, nie sprzyja przedsiębiorczości, nie jest fitnesem, jest czynnością luksusową, na których stać ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na fanaberie i wymysły oderwane od „prawdziwego” życia. Jest to w gruncie rzeczy czynność dość bezużyteczna i niekonieczna. Ale są czasem ludzie, którzy piszą, żeby nie zwariować i ludzie, którzy czytają z tego samego powodu.

    Od zahukania do wolności

    Napisanie czegoś, przeczytanie czegoś, choć nie byle czego, może sprawić, że zyskuje się jakiś rodzaj wolności w wymiarze emocjonalnym, egzystencjalnym i fizycznym. Taki conect odnotowałam między mną a Karlem Ove Knausgårdem To, co napisał on, mogłabym napisać ja, ale napisał to on, a ja przeczytałam, i jest to jakby różnica w wymiarach naszych wolności. Jego wolność po ukończeniu 6 tomów „Mojej walki” stała się namacalna, fizyczna, moja realizuje się wciąż w wymiarze duchowym, niemniej istnieje. I właśnie po to ja czytam książki, i też piszę, żeby chociaż musnąć pojęcie tego, co oddala mnie od zupełnego zatracenia się w zidioceniu i pustce.

    W tej chwili upijam łyk białego wina, do którego wrzuciłam truskawkę, chociaż nie wiem po co, a pod oknem piszczą dzieci, które piszczą jeszcze bardziej nie wiadomo po co. Strasznie mnie to denerwuje, ale mogę o tym napisać i jakoś mi z tym lepiej. A potem ktoś to przeczyta i pomyśli, że on też tak ma, że robi coś nie wiadomo po co i irytują go piszczące dzieci. I właśnie o ten rodzaj relacji między mną a tym pisarzem mi chodzi. Mniej więcej.

    Lubię wielu pisarzy. No dobra, niewielu. Ale lubię jakichś.
    Np. Lucię Berlin, bo jak nikt inny moim zdaniem potrafiła z codziennostek życiowych zrobić opowiadanie, czyli literaturę. Dzięki niej człowiek się budził i myślał, że napisze opowiadanie o chodzeniu do pracy, ale tego nie zrobił, zrobiła to ona. Chociaż tyle, żeby wiedzieć, że zwykłe życie naprawdę może być literackim tworzywem.

    Albo Masłowską. Nieważna fabuła i wymysły, kto komu powiedział a potem odrzekł, za to język, w używaniu którego ona nie ma sobie równych. Nikt tak jak ona nie umie pokazać, jak ogromny to jest materiał i narzędzie do stwarzania gorzko sardonicznej wizji świata, bo inaczej niż gorzko przecież się nie da. Ale też zrobić to jak ona, nie potrafi nikt.

    Czy David Foster Wallace, którego erudycyjny sarkazm w opowiadaniach o tzw. życiu każe mi stawiać mu kapliczki i uprawiać modły do kogoś, kto w taki sposób potrafi pokazać realia, że spadają buty i przychodzi świadomość, że nam nigdy się takie coś po prostu nie uda.

    I teraz Knausgård

    Napisał swój 6 tomowy cykl „Moja walka”, żeby nie zwariować, a ja go przeczytałam i nie, nie chodzi o to, że „zmieniło się moje życie”, bo nadal zamulam w podobnym tonie, jak parę lat temu, kiedy ukazał się w Polsce 1 tom. Ale śmiało mogę stwierdzić, że ja sama, dzięki lekturze, zapisowi jego życia, nie tylko nie zwariowałam. Ten cykl skrystalizował moje wieloletnie upodobania, zwerbalizował niechęć do tzw. fabuł, objawił mi, co ja bym sama chciała napisać, ale pewnie tego nie zrobię, uzmysłowił, że tego typu faktyczna, realistyczna, niemal big brotherowa literatura to jedyne wygodne dla mnie schronienie przed ogłupieniem.

    Sam autor pod koniec 6 tomu objaśnia dlaczego zaczął pisać „Moją walkę”:

    „Prawdą było, że siadając do pisania tej powieści, nie miałem nic do stracenia. Dlatego ją napisałem. Byłem nie tylko tak sfrustrowany, jak można być, kiedy ma się małe dzieci, mnóstwo obowiązków i musi się rezygnować z siebie, byłem po prostu nieszczęśliwy jak nigdy przedtem, i byłem zupełnie sam. Uważałem, że wiodę okropne życie, tak je postrzegałem, miałem okropne życie, a brakowało mi sił i kręgosłupa, by je porzucić i zacząć od nowa. (…) Nie byłem w stanie stawić czoła tym ogromnym wyrzutom, jakie by na mnie spadły.(…) Ale właśnie z tej przyczyny podjąłem decyzję napisania powieści, w której kompletnie na nic nie będę się oglądał i w której nazwę rzeczy po imieniu, opowiem dokładnie jak to wygląda. Dopiero, kiedy tekst był gotowy do wydania, dotarło do mnie, co zrobiłem.”

    Ktoś może stwierdzić, że facet użala się nad sobą, bo w końcu mnóstwo ludzi ma dzieci, żony, życie ich zawodzi, nie tak miało być, jest ciężko itd., a jednak nie popada w skrajną frustrację z tego powodu, bo uznaje, że takie jest życie i koniec. Dodatkowo zasobny narzekający Norweg w Szwecji, to już w ogóle podejrzane i w dupie mu się poprzewracało. Ale tak naprawdę ja uważam, że każdy z nas, ale to absolutnie każdy z nas, ma czasem dość swojego życia i absolutnie mało kto z nas jest w stanie się do tego przyznać. Ze wstydu, że ktoś uzna go za użalającego się nad sobą przegrywa. Robi więc dobrą minę do złej gry i brnie aż do końca w przeświadczeniu, że istota wszystkiego polega na akceptacji takich stanów. Mógłby w sumie napisać książkę, ale umówmy się. Nie napisze.

    I to miał być taki wstępik o tym, że jest to ważna w moim życiu książka, a nie wiem, czy nie najważniejsza, ale jak zwykle – coś poszło nie tak, bo wyszło za długo.

    Co daje pójście na front?

    Żeby to jakoś składnie wyszło, to przypomnę, że tych 6 tomów Knausgård pisał przez 3 lata, wyszło mu ponad 4000 stron rozległego mierzenia się ze swoimi lękami, traumami, małościami, wielkościami, porażkami i krótkimi chwilami uniesień. Każdy tom, chociaż nie ma w nich linearnej narracji czasowej, traktuje jednak o jakimś innym etapie życia pisarza, dzieciństwa, etapie pierwszych sukcesów pisarskich, pierwszej pracy w charakterze nauczyciela, studiów  w Bergen, związku z Lindą, ojcostwie, ale osią wszystkich jest ojciec pisarza, jego mroczność, brutalność, nieprzeniknioność, przemoc psychiczna i fizyczna, jaką stosował wobec synów, jego odejście, alkoholizm i zapicie się na śmierć. 6 tom natomiast – jeden z najlepszych w cyklu moim zdaniem, jest spajającym komentarzem do całości, opowieścią o istocie literatury, o jej zbawczej, ale też niszczącej mocy oraz ostatecznym wybijaniu się na wolność poprzez tę drogę, której drobiazgowy opis w „Mojej walce” Knausgård zawarł.

    Istotności tego cyklu dla mnie nie jestem w stanie przecenić.

    Powiedzieć sobie w trakcie lektury całego cyklu magiczne „to o mnie!”, to mało. Powodów dla których życie norweskiego pisarza w Szwecji czy Norwegii może zdawać się nam bliskie jest kilka. Dla mnie był ich ogrom.

    Facet ma w sumie tyle lat co ja, jego życie jest umiejscowione w sytym, zamożnym, mało ludnym kraju, którym nie targały komunizmy, strajki, deficyty i rewolucje, jednak, kiedy pisze o swoich emocjach z czasów szkoły, studiów, związkowych afer czuję te emocje doskonale.

    O czym konkretnie pisze w 6 tomie i jakich dokonuje podsumowań?

    Zaczyna się w momencie, kiedy pisarz ma 40 lat i gotowe do wydanie są pierwsze dwa tomy powieści. Szczegółowo zdaje relacje z tego, jak przebiegał proces wydawniczy, swoje zmagania ze spotkaniami autorskimi, wywiadami, ale nade wszystko relacjonuje reakcje swoich bliskich na to dzieło, chęć wniesienia pozwu do sądu o zniesławienie przez wuja, czyli brata ojca pisarza, depresję żony po lekturze pierwszych tomów, swoje lęki związane z tymi reakcjami i jednocześnie głębokie przekonanie, że chce tę książkę wydać, choćby nie wiadomo co miało nastać.

    Czego dowiemy się z ponad 1000 stron ostatniego tomu?

    • o powodach napisania powieści o prawdziwych wydarzeniach i ludziach, używając ich prawdziwych nazwisk
    • o tym, co można zyskać przekraczając granice wyznaczone przez to, co społeczne, opisując to, czego opisania nikt sobie nie życzy, czyli to, co powinno zostać ukryte i w tajemnicy
    • jakie są koszty przyznania się do wstydu z powodu np. alkoholizmu ojca, bycia ofiarą przemocy domowej, czy też do swoich własnych małości, nienawiści i niechęci do ludzi, z którą nie powinniśmy się ujawniać
    • jaka jest funkcja literatury, czy zadaniem jej jest „upiększanie” rzeczywistości, aby niosła nam ukojenie, czy też pokazywanie jak się sprawy faktycznie mają?
    • czy istnieje „faktyczne dzianie” się? jaka jest funkcja pamięci? czy istnieje jedna prawda i jedna pamięć o danym zdarzeniu i czy mamy prawo do własnej pamięci?
    • czy pisarz rzeczywiście wszystko pamiętał „jak było” czy też wiele drobiazgów, faktów sobie dopowiadał i czy to dyskwalifikuje takie pisanie czy też wręcz przeciwnie – czyni je literaturą?
    • gdzie leży granica między rzeczywistością a zmyśleniem?
    • czy można oswoić i ujarzmić wstyd poprzez opisanie go, czy też przeciwnie – można ściągnąć na siebie jeszcze więcej problemów niż się miało?

    Nie wiem, czy odpowiedzi na te pytania są dla każdego istotne. Dla mnie są. Dlatego ten cykl to moja prywatna czytelnicza rewolucja i objawienie.

    Knausgård zapewnia atrakcje

    Myślę też, że o atrakcyjności całości stanowi to, że Knausgård nie bał się przyznawać do odczuć, do których mężczyźni na ogół niechętnie się przyznają. Np. do tego, że uważał się za kogoś nudnego, zwyczajnego, wręcz na granicy zahukania, że ta zwyczajność nigdy nie pozwoli mu na to, by stać się pisarzem, że zawsze wpadał w panikę, kiedy inni się na niego złościli, że nie umiał, nie chciał wczuć się w ciężką depresję swojej żony, za to utyskiwał, że nigdy nie sprzątała w domu za to on owszem itd.
    Nie znam w sumie facetów, którzy powiedzieliby, że „Moja walka” im się podobała, każdy z moich zmaskulinizowanych rozmówców kończył lekturę gdzieś na 2 tomie stwierdzając lekceważąco, że ma lepsze rzeczy do roboty niż czytanie drobiazgowych opisów sikania czy wiązania butów oraz, że Knausgård jest irytujący, bo się nad sobą wiecznie użala i że to jest żałosne. No tak, żałosne, takie przecież niemęskie, chłopaki nie płaczą i tak dalej – a nie jęczą, że mają dzieci i jakieś tam obowiązki.

    Kobiety za to przeważnie darzą go uwielbieniem. Dlaczego? Wydaje mi się, że pomijając wszystkie walory literackie cyklu można zaryzykować stwierdzenie, że mężczyzna szczery wobec samego siebie – to rarytas. Taki mający odwagę przyznać się do tego, czego się wstydzi, czego boi, do tego, że miewa niskie pobudki i słabe odczucia to gatunek skutecznie trzebiony przez kulturę. Kiedy ja sama przywołuję w myślach figurę mężczyzny  – myślę: „niepołączony z własnymi emocjami”. Kobiety, co by o nich nie powiedzieć, jakoś usilniej jednak o taki konekt walczą w swoim życiu, chcą rozumieć, chcą wiedzieć dlaczego coś im w życiu nie działa, faceci przeważnie uważają, że wszystko jest super a reszta to fanaberie. I nagle zjawia się Knausgård i opowiada to wszystko, wywleka z piwnic pamięci i świadomości te wszystkie rzeczy, które każdy, nawet i kobiety, w ogóle ludzie, wmiatają głęboko pod dywan tworząc sobie i na zewnątrz jakieś bańki, ułudy, że mają spoko życie właśnie, super rodziny, super singielstwa, super życiowe miejscówki.

    Knausgård tak nie chciał, nie wytrzymał kotłowaniny tych rozpaczy i napisał 6 tomów o tym, jak walczył, dzień w dzień, miesiąc w miesiąc za pomocą takich samych narzędzi jakie mamy my.

    Drugą kwestią, która czyni ten cykl wyjątkowym jest właśnie ta codzienność. Knausgård drobiazgowo opisuje zwyczajne czynności np. parzenia herbaty, sprzątania, wiązania butów, wspomina kolory sznurówek butów jego dzieci, układ palców na butelce od piwa pitego na balkonie, kolejność sprzątania, robienie zakupów, gotowanie obiadów. To wszystko w połączeniu z całym spektrum emocji, jakie tym czynnościom towarzyszą stają się literacką kreacją, światem przedstawionym, który jest atrakcyjniejszy bardziej niż wymyślna i pełna zwrotów akcji wydumana fabuła. My też co dzień wykonujemy tysiące nudnych, automatycznych, nudnych czynności, kroimy warzywa, myjemy zęby, przymierzamy ubrania, zmieniamy dzieciom pieluchy, ogarniamy bałagany, chodzimy do pracy i słuchamy co ludzie mówią i nagle dzięki „Mojej walce” dowiadujemy się, że życie jest literaturą. Że składa się ono w przeważającej części z nudnych czynności, bo na tym to po prostu polega, ale to nie znaczy, że usmażenie kotleta nie może być literackie. Jednak nie należy się za bardzo podniecać, bo ostatecznie nie każde pamiętnikarskie wspominki czy kronikarskie blogaski, w których autorki wypisują szczegółowo co robiły w ciągu dnia to będzie literatura. Literaturę z tego zrobił Knausgård  dając czytelnikom jakiś rodzaj nadziei, że te wszystkie nudne, powtarzalne czynności życiowe mają sens tak samo, jak krótkotrwałe przebłyski naszych życiowych uniesień.

    Imię i liczba, czyli niekoniecznie

    Pisząc o 6 tomie niestety nie sposób nie wspomnieć aż o 400 stronicowej jej części „Imię i liczba”. Przeczytawszy rozmaite interpretacje lektur np. wierszy Paula Celana, powieści Flauberta, Kafki czy Zweiga, tę część poświęconą w dużej mierze Hitlerowi i jego Mein Kampf, można sobie z powodzeniem darować. Rozumiem chęć wytłumaczenia się z tego, że swojej powieści nadał ten kontrowersyjny w gruncie rzeczy tytuł. Tylko te intelektualne pasaże mające uczłowieczyć Adolfa Hitlera wydają mi się kompletnie zbędne a nawet wręcz irytujące. Inna jest perspektywa widzenia wojny, zła, nazizmu, tego tej totalnej klęski dawnego świata z perspektywy członka społeczeństwa, z którym wojna obeszła się stosunkowo łagodnie. Miałam taki okres w życiu, w okolicy liceum, kiedy postaci dyktatorów odpowiedzialnych za miliony ofiar i zmiany porządków w naszym obszarze geograficznym szalenie mnie interesowały, a co za tym idzie też szukałam odpowiedzi na pytanie, jak się rodzi zło, skąd wziął się Hitler czy Stalin, i podejmowałam bezowocne próby zrozumienia tego. Jednak dziś tego rodzaju poszukiwania odpowiedzi o źródła zła wydają mi się pięknoduchowym klepaniem kotka za pomocą młotka, są zwyczajnie zbyteczne. Ładnie podsumował  to Krzysztof Varga w swojej recenzji w Gazecie Wyborczej pisząc: „ten imponujący tekst jest raczej buksującą w błocie piękną limuzyną, a nie przełomowym tekstem Hannah Arendt czy Susan Sontag. (…) Knausgård chciałaby być pryncypialny, ale jest radykalnie relatywistyczny, jednocześnie pragnąłby, aby jego esej stanął obok tekstów typu „under malum” Arendt, Sontag, Levinasa. Ale mimo erudycji, mimo imponującej liczby lektur, jakie przywołuje, mimo wielopiętrowych konstrukcji intelektualnych wszystko tonie w relatywizmie, ponieważ nie ma tam ani grama własnego doświadczenia z jakąkolwiek formą opresji, chyba że za taką uznamy przesadną szwedzką poprawność.” Ostatecznie Varga i inni recenzenci uznali, że nie warto było rozbijać powieści esejem o tak wątpliwym przekazie.

    Dobra wiadomość jest taka, że można go pominąć po prostu, albo potraktować pobieżnie bez szkody dla odbioru całości. Ja jeszcze tak sobie myślę, że Knausgård uczłowieczał zło mając gdzieś z tyłu głowy chęć wyjaśnienia, dlaczego jego ojciec mający wszelkie zalety jako człowiek i obywatel okazał się być złym ojcem, złym mężem i który okazał się też złym człowiekiem dla samego siebie. Szuka usilnie przyczyn takich zachowań i chce to zrozumieć, tylko nadal nie rozumiem konieczności przywoływania do tego Adolfa Hitlera. Wydaje mi się to podejrzanym emocjonalnie pasażem.

    Gratulacja – to naprawdę koniec

    Podsumowując – czuję po końcu 6 tomowej lektury taki rodzaj smutku, jak w czasach kiedy byłam dzieckiem, kończyły się wakacje, a ja musiałam wracać do domu. Niby nic takiego się nie działo, nieodwracalne procesy kończenia się wszystkiego, niemniej nie zmienia to faktu odczucia pewnego rodzaju osierocenia czy osamotnienia, że teraz oto zostaję ja sam na sam ze swoimi wyzwaniami, lękami i wstydem, które muszę oswajać po swojemu, już mi Knausgård w tym nie pomoże, już nie oprę się na protezie z cudzego kawałka życia, cudzych myśli i cudzego talentu. Muszę mierzyć się ze swoimi.

  • Pośmiertna kanapka Lucii Berlin

    „Instrukcja dla pań sprzątających” Lucii Berlin to zbiór pośmiertnie wydanych opowiadań amerykańskiej autorki robiących w świecie ludzi zdolnych skupić się na dwóch akapitach bez robienia sobie przerw na robienie herbaty i scrolowania feedów swoich sociali oszałamiającą karierę. Tytuł jest chwytliwy i osoba autorki nie byle jaka. Lubi się też kariery pośmiertne. Bo zmarła w 2004 roku Lucia Berlin wielkiej sławy pisarskiej za życia nie zaznała, z różnych przyczyn, za to teraz mamy renesans jej twórczości. No i osoby. Moim zdaniem totalnie słuszny.

    Ale ten, kto przyjmie, że parę opowiadanek łyknie bez problemu – potknie się na tej prozie. Na początku trudno jest przywyknąć. W tym świecie zamieszkuje wielu bohaterów, jest dużo imion, zdarzeń, czasoprzestrzeni poupychanych na dwóch, trzech stronach. Czytelnikowi zdeprawowanemu przez świat treści w pigułce postów na Facebooku trudno dociec, kto pyta, kto odpowiada, kto jest narratorem. Ale kiedy pokona się pierwszy odruch zniechęcenia podobny do tego, jaki miało się na matmie, gdy próbowano zachwycić nas równaniami z dwiema niewiadomymi, okazuje się, że jesteśmy jednak genialni – wchodzimy na level zrozumienia. I nagle dzieje się tak jak z muzyką streamowaną w telefonie słuchaną na słuchawkach – czujemy się nagle jak w jakimś teledysku. Nasze życie robi się słowami piosenki i rzewną lub skoczną melodią. Tak samo jest z tymi opowiadaniami. Berlin wciąga nas w swoje światy, a nam wydaje się, że nasze życie też jest opowiadaniem. Nagle każde zdarzenie, ruch, gest, słowo czy banalny gołąb na latarni stają się literaturą. Tyle że my nie będziemy umieli zrobić z własnego życia opowiadania. Ja wiem, że wielu ludziom tak się wydaje, że umieją i chętnie dzielą się spostrzeżeniami, że właśnie zjedli, a wczoraj wyszli i było wesoło, ale niestety, powiem serio teraz. To naprawdę nie wyjdzie. Nawet pośmiertnie.

    Ogólnie nudzą mnie już zmyślone historie w książkach. Nie wiem, dlaczego. Po prostu wymysły i fikcja przestały mnie interesować. Berlin nie nudzi, pisze o sobie, chociaż robi w to nieoczywisty i wyszukany sposób. I w tym momencie nie można nie zadać sobie pytania, czy biografia autora ma znaczenie dla odbioru jego dzieła. Całe wieki temu pisałam z tego pracę magisterską nie rozumiejąc połowy z dzieł z teorii literatury, na jakich się opierałam, ale przeczucie mnie nie myliło! Bo życie autora ma wpływ na to, jak odbiera się jego twórczość. Przynajmniej do pewnego stopnia ma. Można te opowiadania czytać nie znając ani jednego faktu z życia Berlin, na pewno, ale można znać i móc zrozumieć pewne zjawiska tam przywołane szybciej i mocniej. Takie jest moje zdanie.

    Lucia (czytaj: Lu – sia) Berlin miała życie, którym mogłaby obdzielić kilka osób.

    Lucia Berlin fot. za wyborcza.pl

    Były tam i bogactwo i bieda, i szczęście na słonecznych farmach Teksasu czy w loftach Nowego Jorku, i upokorzenie, i rodzinna przemoc, i choroby stygmatyzujące dzieciństwo i młodość, alkoholizm, z którym pisarka zmagała się całe lata, trzy małżeństwa, czworo dzieci, papieros przypalany przez księcia Aly Khana kochanka Rity Hayworth. Były chwile wzlotów i udanego rodzinnego pożycia, ale zawsze zakłócane albo przez chorobę alkoholową albo przez narkomanię partnera. Po rozstaniu z jazzmanem Buddym Berlinem Lucia nie wyszła już za mąż i zajęła się nauczaniem i pisaniem. Na Uniwersytecie w Kolorado w obrzydliwie zamożnym i cukierkowym miejscu, gdzie każdy się uśmiechał i miał labradora, szczęśliwie i z sukcesami uczyła studentów pisania, podupadając jednocześnie na zdrowiu.

    Ale siła jej opowiadań bierze się nie z egzotycznych wydarzeń, wartko postępujących zmian jej losu, popadania w życiu w skrajności, ale z umiejętności obserwowania zjawisk pozornie nieistotnych. Berlin umiała ponoć godzinami wpatrywać się w okno i esecjonalizować wszystko cokolwiek za nim zobaczyła.

    Kanwą każdego jej opowiadania jest to, co zaobserwowała i przeżyła sama, ale w każdym z nich narratorka ma inne imię, jakieś zdarzenia są dopowiedziane do tych, jakie wydarzyły się naprawdę. Niechronologicznie opowiadania te kręcą się wokół miejsc, w których żyła i wydarzeń, jakie były jej udziałem, a więc:

    • pobyty w Chile i Meksyku
    • katolickie szkoły
    • ona jako uczennica
    • ona jako nauczycielka
    • ona jako alkoholiczka
    • ona jako matka 2 potem 4 dzieci
    • ona jako partnerka, rozwódka, kobieta porzucana i porzucająca
    • ona jako wnuczka dziadka alkoholika i demonicznego sławnego dentysty
    • ona jako pomoc biurowa, pomoc biurowa
    • ona jako osoba poszukująca swojego miejsca w świecie
    • ona jako pomiatana i wyszydzana nastolatka
    • ona jako zdeprawowana panna z bogatej rodziny wśród chilijskich slumsów
    • ona jako córka nienawidząca matki, która z kolei nienawidziła swojego ojca

    Za każdym razem była obserwatorką wszystkich i wszystkiego. Swoim studentom, adeptom literatury zawsze zaś radziła : „Pisz to, co widzisz, nie to co chcesz zobaczyć. Patrz, naprawdę patrz”.

    Sama napisała tylko 77 opowiadań. Zapewne tę formę wymusił niejako tryb życia jaki prowadziła, brak czasu i zmaganie się z alkoholizmem. Ale robiła to, bo jak twierdziła „Mój pierwszy mąż mnie porzucił, tęskniłam za domem, rodzice się mnie wyrzekli, bo tak młodo wyszłam za mąż i się rozwiodłam. Pisałam, żeby wrócić do domu. Pisanie to było miejsce, w którym czułam się bezpiecznie. Pisałam, by naprawić rzeczywistość.” Uważała, że pisarze są ludźmi potrzebującymi afirmacji swojego życia, a pisanie to dostrzeganie piękna w zdarzeniach negatywnych, pisanie według niej nadawało zdarzeniom odpowiedni sens. Siłą tych opowiadań jest właśnie to: złe wydarzenia, zabite psy, przedwcześnie zmarłe dzieci, opuszczenie, samotność, niezrozumienie pokazane w taki sposób, jakby czytało się o słonecznym magicznym ogrodzie, w którym roi się od ładnych kwiatków i sennych pszczół.

    Jak ona to robiła – nie wiem. Czy człowiek rodzi się z takim podejściem, czy to „czas nas uczy pogody” – też nie wiem. Jak oswoić własne życie pisząc o nim – też chyba nie wiem. A Berlin pisała te skrawki i oswoiła, zarówno swoje własne jak i tych, którzy czytają. Którzy dzięki tej prozie na bank wpadną na to, że nic nie jest bez znaczenia, nic nie jest po prostu złe czy dobre, że po prostu jest. I to w tym wszystkim jest najfajniejsze, mimo że nie każdy będzie umiał o tym napisać tak jak ona, albo w ogóle nie będzie umiał. Co wcale nie oznacza, że należy się zniechęcać.

  • zjedz kanapkę