„Inni ludzie” – kanapka tożsamości

Masłowska Inni ludzie

Minęło ledwie kilka dni od ukazania się na rynku kolejnej powieści Doroty Masłowskiej „Inni ludzie” a już chyba we wszystkich periodykach papierowych, internetowych ukazały się grube recenzje i mięsiste wywiady z autorką. Tyle tego jest, tak z wielkim rozmachem promocja, że mam wrażenie, iż pisząc o tej książce mogę już mówić tylko cytatami. Wszystko już o tym powiedziano i napisano a i sama Masłowska nie stroniła od objaśniania, o co jej chodziło, gdyby przypadkiem ktoś nie wiedział, albo kręcił nosem, że brzydko się wyraża czy używa słów wulgarnych.

Ale załóżmy, że część ludzi nie czyta Wyborczej, Zwierciadła, dwutygodnika.com, Wysokich Obcasów, Krytyki Politycznej itd. i nie ma pojęcia o co w ogóle chodzi, nie ma pojęcia, że jest w Polsce festiwal Apostrof promujący czytelnictwo, w ramach którego Masłowska udzieliła się  na żywo w wywiadzie z Jackiem Dehnelem, w którym to opowiedziała jak jej szła robota. W każdym razie przyjmijmy, że są tacy, co tego nie widzieli, nie słyszeli, nie czytali, ale coś tam wiedzą, że jest Masłowska, która pisze dziwnym językiem.

Język Kamila

No więc jest. I ja nie dziwię się, że zrobiła czy robi w sumie karierę, przynajmniej tu w Polsce. Jestem jej przewielką fanką, tak można rzec, bo jest jedyną autorką, której mam autograf! A to coś znaczy. Więc admiruję ją od 16 lat, od kiedy ukazała się „Wojna polsko – ruska”. Owszem, już wtedy wokół jej niespełna 18 letniej osoby zrobił się szum i ja wiedziałam, że nie bez przyczyny, bo sprawa była kalibru dużego. Otóż nikt przed nią, i jak dotąd nikt potem w taki sposób nie używał języka. Nie sprowadził na literackie salony języka ulicy, bloków, Kamilów i Sebów i Andżelik i nie zrobił z tego języka Literatury. To wielka sztuka wypieczona na niewiarygodnym słuchu językowym pisarki, no i, rzecz jasna, wrodzonym talencie do pisania i czynienia z mowy potocznej literackiego tworzywa.

Gadam o tym tyle, bo „Inni ludzie” to jedna z jej najlepszych książek i cały myk zasadza się w niej właśnie na języku, nie na fabule, nie na postaciach, nie na zwrotach akcji, nie na happy endzie lub jego braku, dzianie się wynika tylko i wyłącznie z tego, jak powołani do życia bohaterowie mówią. Ich język, którym komunikują się ze światem, z ludźmi i z sobą ich stwarza, stwarza sytuacje i ustanawia ich byt.

„Inni ludzie” to niedużych rozmiarów książeczka, ma grube kartki, ilustracje  zdjęciowe adekwatne do przedstawionych sytuacji np. brudna skarpeta, wyżuta guma, ślina, plamy wina, śmieci z kieszeni, zużyty kondom zawięty w papier toaletowy. Książka jest w zasadzie poematem, i to 13 zgłoskowcem, pod koniec czytania samemu deklamuje się w języku hip hopu. Są charakterystyczne dla Masłowskiej inwersje, w surowej wersji przetransponowane z naszych biur, podwórek, sklepów, biesiad i urodzin teksty w stylu
„ dezodorant młodszej siostry, po brutalnym śledztwie odkrył,
że se w nim chodziła palić fajki na balkonie, serio? sory,
na papciu wbił do pokoju, cały kubek jej na biurko wypierdolił,
ta od skurwli go wyzywa, bo jej zeszyt zalał, może – bywa;
matka z wersalki coś tam męczy, nieszczęśliwa, że się znowu obudziła żywa.”

i tym podobne.

Dźganie w bok

Kinga Dunin w swojej recenzji napisała, że książka ta jest, owszem, błyskotliwa, ale nie sprawia, że coś boli, coś drażni, czy dźga w bok, nie ma w niej kolca ani haczyka. Nie podzielam tej opinii.

Po lekturze byłam ze dwa dni przygnębiona, z objawami stanów depresyjnych, a jeśli nie, to na pewno znalazłam się w stanie ogólnej melancholii i zadumy nad tym, że Masłowska w tym hip hopowym poemacie o Kamilu z blokowiska w dziurawych butach, Iwonie z Wilanowa ze zdradzającym ją mężem w nowym Volvo, Anecie, która  była tylko ładna i nie chciała stać na sklepie w Rossmanie, tylko coś w życiu osiągnąć, Sandrze, która bratu podkradała kurtkę i robiła prezentacje na zadanie – zobaczyłam całą życiową nędzę, wcale nie tylko ich, onych, innych, tych – “to nie ja”, ale też swoją.

Mój kolega (pozdro Misiek!) napisał mi na mesengerze, że jego ta książka powaliła, bo „Co rusz to siebie w tym widzisz, jak się ośmieszasz, stosując liczne wybiegi, żeby być poważną i ważną osobą”. I to jest właśnie dlatego takie dojmująco smutne, bo poprzez tych bohaterów i to, w jaki sposób oni językowo organizują sobie siebie i swoje życie widać skrajną nędzę zachowań nas wszystkich.

“Jakie jest twoje reko?”

Napisanie, że książka jest mroczna i smutna, a ten miejscami niby zabawny język ulicy jeszcze bardziej uświadamia, że lubimy mówić „se” i ogólnie pleść farmazony o kaszy jaglanej, to raczej słaba rekomendacja.

Pod promocjami książki czy recenzjami na Facebooku czyta się wiele reakcji na to zagadnienie. Są to reakcje nierzadko nieprzychylne i odwołujące się do naszego ogólnonarodowego poczucia smaku, który wg komentujących winniśmy pielęgnować. Bo czyż nie mamy pięknej historii? – piszą użytkownicy social mediów, – czy to trzeba taki język wulgaryzmów pełen promować? wymowę niepoprawną? czy nie może być ładnie, wesoło, krzepiąco? I po to tak ciągle na tę Polskę utyskiwać, przecież tak źle nie mamy, ale oczywiście te rozkapryszone pańcie z Mokotowa, Żoliborza wolą szukać dziury w całym zamiast zabrać się do szukania jasnych stron życia w społeczeństwie. A w dodatku ta historia w „Innych ludziach” nijak się nie kończy, nie podaje żadnego konkretu, wskazówki, jak żyć ani recepty na to, jak postąpić w 5 krokach i uniknąć dajmy na to zdrady, frustracji lub też bezrobocia.

My czy oni, oni, czyli my

No ale niestety. Masłowska na swój jedyny i niepodrabialny sposób mówi nam sporo niemiłych rzeczy o nas, którymi rzekomo są ci inni. Pisarka uważa, że lata wolności przyniosły nam pozorny dobrobyt, ale duchową nędzę. W tych warszawskich fasadach na osiedlach wilanowów, mokotowów marin itp. spełniają się najgorsze koszmary wyssanych z energii pułkowników korporacji i ich żon, które pompowały sobie biusty zupełnie bez sensu, żeby potem wikłać się w szybkie numerki z nieumiejącymi pisać nie na telefonie asystentami hydraulików Kamilami. I nawet wcale nie chodzi o to, że ktoś może nie być Iwoną, Anetą czy Kamilem, może być zupełnie kim innym, ale ma zaszyty ten rodzaj frustracji przychodzący z wywindowanych wyobrażeń na temat tego, jak powinno wyglądać jego życie, a jakie w istocie ono jest i że naprawdę prześwieca przez nie tysiąc dziur, jak w starych adidasach bezrobotnego dilera Kamila. Wystarczy tylko wziąć ten tekst i przejrzeć się w nim jak w stendhalowskim lustrze na gościńcu i nie będzie to lustro wyszczuplające, a raczej makabryczny gabinet deformujących sylwetki zwierciadeł. I robi się niby śmiesznie, ale z tyłu głowy przebija się myśl  – kurde, to o mnie. O nas wpisujących się w bezmyślny imperatyw współczesnego marketingu i instagramowej ułudy, nas chcących być wszędzie i zawsze, we wszystkich kabodżach świata, w których udajemy, że jest lepiej niż w domu i przesyłamy pocztówki do internetu, żeby zrobić kontent i zaliczyć punkt na mapie, o nas bezradnych, wpisanych w jakiś los na zawsze bez możliwości spełnienia kłamliwego kołczingowego postulatu, że możemy wszystko, o nas, którzy chcieliśmy tak dużo a dostaliśmy pazłotko z gównem w środku albo ewentualnie zupełnie nic. O nas bojących się starości, kilogramów i tłuszczu z masła, o czym tak wyraziście opowiada (nomen omen!) Masłowska:

„… ona już teraz chętnie go odstawi
DO OBOZU dla brzydkich, do obozu dla niemłodych,
do obozu dla uchodźców ze świata urody,
do obozu dla niechudych, dla ohydnych, dla tyjących,
dla łysiejących, z nieprostymi zębami. Do obozu
o zaostrzonym rygorze,
dla niebiegających rano i niepływających wieczorem,
do obozu koncentracyjnego dla jedzących gluten,
gdzie w lochu będzie zdychał, przywalony swoim brzuchem.”

Dlatego ten tytuł jest przewrotny, dlatego całość nie pozwala nam mościć się w grajdołkach samozadowolenia, jakośtobędzizmu i że oj tam oj tam. Książka rekwiruje nam parawany i wykopuje z grajdołków jako takiego mniemania o sobie, zabiera ułudę, że jesteśmy „dobzi”, przypomina wszystkie mentalne grzeszki, przewiny, drobne i te grubsze i boleśnie obnaża.

Dlatego nie jest to książka dla wszystkich, raczej na pewno dla tych, którzy mogą się wylegitymować jako taką odwagą czy choćby śladową skłonnością do autorefleksji lub posiadaniem minimalnego dystansu do siebie. Bo jeśli nie, to szkoda zachodu. Lepiej poczytać kryminał i cieszyć się, że to nie my jesteśmy ofiarą. Ale czy aby na pewno?

 

ten tekst dedykuję Michałowi (sorry, ale RODO nie pozwala mi użyć nazwiska, ale on wie 😉 )

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

zjedz kanapkę