• Kanapka w Stanach

    Mój  były mąż nazywał mnie onegdaj „babą z poduchą na parapecie”, co miało nawiązywać do tego, że byłam wścibska i zawsze lubiłam wiedzieć o ludziach dużo.
    Trudno stwierdzić, czy to podpada pod elegancki „voyeryzm” czy jest zwykłym byciem gossip girl, niemniej jednak, kiedy Tomasz Wasilewski – reżyser filmu „Zjednoczone Stany Miłości” powiedział w jednym z wywiadów, że chciał otworzyć drzwi do mieszkań w blokowiskach w czasach przełomu lat 80 i 90-tych, to wiedziałam, że nie ma opcji, ja tam zajrzeć muszę.

    Zapewne dla wielu z tych, których cudze życie niezabytnio interesuje, wiele obrazków pokazanych w tym filmie może być szokujących. Dywagujmy, czy to jest kwestia tego, że sceny z naszych żyć w naszych mieszkaniach mniejszych, większych, na bogato czy przeciętno są szokujące, czy też to kwestia tego, że właśnie TAK się je pokazuje, na szokująco a nie np. na romantyczno. Czy wszystko jest kwestią tego, że jest, czy kwestią tego JAK ktoś to widzi?

    Ja nie wiem. Ale przypuszczam, że nie ma jednej formy bycia czegokolwiek. wszystko zależy w sumie od tego, którą nogą wstanie się z łóżka.

    W każdym razie, kiedy parę miesięcy zobaczyłam trailer tego filmu – wiedziałam, że muszę go zobaczyć i bardzo czekałam, żeby wpakować się na te imieniny przy stole w jakimś ciasnym dusznym mieszkanku z paniami w welurowych kreacjach.

    Zwiastuny, zdjęcia do filmu, który nota bene miał świetnie zorganizowaną promocję w social mediach, wskazywały potencjalnemu widzowi od razu – helo, to nie będzie łatwy film!

    Dominowały zimne odpychające barwy, ziemiste albo przywołujące na myśl atmosferę prosektorium. Żadnego ocieplającego światła, tylko takie, które cięło bohaterów, ich ciała i dusze jak skalpel. Nie było nad nimi żadnej litości. Mało co mnie szokuje w kinie, pornosów przeróżnych się naoglądałam, ale to widok ciał starych kobiet w basenowej przebieralni wywołał we mnie okrzyk. Przerażenia. Podsunięto mi pod nos to, od czego się ucieka i czego się panicznie boi – od brzydoty, nie takiej wystylizowanej, ale takiej naturalistycznej, przygnębiającej, codziennej, która jest w każdym z nas jak się nas źle doświetli.

    W którymś momencie cały ekran przez kilka sekund zdominowała dupa Andrzeja Chyry (też niedoskonała zresztą) i można by rzec, po co, czy bez tego nie można opowiedzieć o czymś?  Zresztą sporo jest głosów o filmie, że przekombinowany i za dużo golizny. Nie zgadzam się. Ta scena z gołą dupą Chyry, który wstaje i szybko się oddala pozostawiając w łóżku z pościelą z kory Magdę Cielecką zwiniętą w jakieś dziwne kombinacje mówi widzowi od razu – dupa z tego będzie nie związek. Tak właśnie dosadnie to mówi. Żadnych tam subtelności, nie i już.

    Cała warstwa wizualna filmu jest szalenie istotna. Nie pozostawia widzowi wątpliwości, że będzie miał do czynienia ze światem, który pozbawiony jest nadziei, który jest szarzyzną, wydeptanymi trawnikami, betonowymi kościołami, starymi boazeriami, małymi klitkami, w których usiłuje dziać się życie.

    Autorem zdjęć do tego filmu jest Oleg Mutu – Mołdawianin, który robił też zdjęcia do rumuńskiego filmu nagrodzonego w Cannes kiedyś „4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni” o studentce, która w czasach komunizmu w Rumunii usiłowała dokonać nielegalnej aborcji. Do dziś nie obejrzałam tego filmu. Ze strachu, że brzydota rumuńskiego losu przygnębi mnie i zdołuje do cna. I sądzę, że Mutu tu też mógł dać z siebie wszystko, dlatego ten film nie będzie się podobał wszystkim.

    Barierę w miłym odbiorze filmu tworzy też fakt, że obrazu nie uzupełnia muzyka.

    Zero podpowiedzi ze strony ścieżki dźwiękowej co mamy czuć patrząc na to, co podsuwa reżyser. A radź se widzu sam, myśl sam, sam zdecyduj jak jest. To trudne, bo w kinie woli się na ogół być trzymanym za rączkę. A tu znikąd pomocy. Szara rzeczywistość polskich miasteczek, blokowisk i takich samych osiedli z betonu i ludzie z ich paprotkami.

    Trochę mi się początkowo ten film kojarzył z klimatem „Dekalogu” Kieślowskiego, te blokowiska, te światła w oknach jak płomyki rozpaczliwej nadziei, że jeszcze będzie wspaniale, jeszcze będzie świetliście. Ale Kieślowski trochę ten dramat ocieplał, tam gdzieś w rogach brzydkich mieszkań czaiła się odpowiedź na wszystkie zadane pytania. W tym filmie nie ma nadziei żadnej.

    W tej całej prosektoryjnej scenerii reżyser umościł 4 kobiety: mężatkę niekochającą swojego prostego męża i marzącą o seksie z przystojnym księdzem, dyrektorkę szkoły singielkę graną przez posągową Magdę Cielecką, która zaklinała rzeczywistość krwistą szminką na ustach i pomalowanymi na czerwono paznokciami, siostrę dyrektorki młodą instruktorkę – jak to się wtedy mówiło – aerobiku, której mąż wyjechał do Niemiec na saksy a ona czekała i próbowała robić karierę w modelingu i nauczycielkę rosyjskiego też singielkę, która hodowała kanarki.

    stany

    fot. za profil Magdaleny Cieleckiej na Facebooku

    Są też mężczyżni – prosty mąż, uduchowiony ksiądz, lekarz, czyli Chyra. Stanowią oni tło, na którym mocno i wyraźnie widać paradę niespełnień bohaterek.

    Ich losy ładnie się zazębiają, przeplatają ze sobą, przenikają, następuje kombinacja sekwencji ich pragnień i marzeń o wielkiej miłości i spełnieniu, które nie nadchodzi i zapewne nie nadejdzie nigdy.

    Każda z nich desperacko pożąda swoich obiektów, które według nich dałyby im satysfakcję i każda rozgrywa swój pochód ku spełnieniu w najgłupszy sposób, jaki tylko istnieje. Tylko, że prawda jest taka, że tak właśnie postępuje większość z nas, kiedy czegoś chce a nie może tego mieć. Pokazane babki podejmują wysiłki w realizacji swoich pragnień, ale kończą z głową w misce na rzygi, w dworcowym kiblu z przygodnym seksem z byle kim albo leżąc nago na wersalce (!) poruszając nieznacznie spuchniętym palcem u stopy. To wszystko co może się zdarzyć. Kurtyna. I cisza.

    Wrócę jeszcze do Kieślowskiego.

    Jest w tym filmie taka scena, kiedy dyrektorka szkoły nagabuje córkę kochanka. Nie wiemy co jej mówi wioząc ją samochodem gdzieś nie wiadomo gdzie. Ale poruszona córka wybiega z auta i biegnie na zamarznięte jezioro chcąc uciec jak najdalej. Oczywiście lód załamuje się a dziecko wpada w przerębel. Cielecka stoi na brudnym brzegu. Cisza. Nic się nie dzieje.

    Ta scena ma w sobie coś groteskowego.Nastąpiło jakieś mocne zdarzenie, śmierć prawdopodobnie, ale nie dodaje się do tego, żadnej wartości dodanej. U Kieślowskiego zapewne byłaby zaraz cała parada dywagacji o moralności tej babki, o tragizmie losu, zresztą był taki odcinek „Dekalogu”, w którym chłopiec też utopił się w przeręblu a tam zaraz cała masa myśli podsuwających nam wyjaśnienie zagadki sensu życia. Tam reżyser nie zostawił nas samych. A tu owszem.

    I dlatego ten film może się nie podobać.

    Mnie, owszem podobał. Bo uważam, że Wasilewski nas nie oszukuje. Każe nam się konfrontować z tym co jest, czyli, że nie ma nic prócz chęci i niemożności. A już na pewno nie ma nadziei, ani nie istnieje coś takiego jak spełnienie. Jak się to pojmie to paradoksalnie naprawdę łatwiej jest to wszystko ogarniać.

    Świetny film uważam o naszej kondycji, o naszym wiecznym miotaniu się, poszukiwaniu, o rozziewie między tym, kim chcemy być a kim jesteśmy. Że droga od głowy w chmurach do głowy w misce na wymiociny – niedaleka.

  • Kanapka dojrzewająca, czyli Knausgård po raz 4

    Doczekałam się na 4 tom „Mojej walki” i nie spodziewałam się, że tym razem będzie inaczej niż podczas lektury poprzednich 3 tomów opasłego, mięsistego literackiego selfie Karla Ove Knausgårda. Tak samo jak poprzednio, wydzielałam sobie strony, żeby nie przeczytać za szybko i być dłużej w życiu pewnego Norwega, mojego równolatka, zaglądać mu przez okno a może nawet nie tylko przez okno:)

    Kończąc 4 tom zwierzyłam się przyjaciółce z nadchodzącego momentu poczucia osierocenia, a ona powiedziała, że doskonale rozumie, bo wie, jaka ta książka jest dla mnie ważna. Chciałabym odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego ona jest tak istotna dla mnie i czy może być tak samo ważna dla innych.

    W tej części zdarzenia z życia pisarza, jak zawsze, nie są ułożone chronologicznie, ale oscylują wokół wybranego wątku, jakim jest podjęcie przez Knausgårda pracy nauczyciela na północy Norwegii (wiecie gdzie jest Finnesnes i Tromsø?) Opisuje on czas, kiedy zdaje maturę, kończy 18 lat, nie ma ochoty iść do wojska ani na studia, zamierza być wolny, już wtedy wie, że chce zostać pisarzem i aby sobie to umożliwić chce w spokoju na jakiejś zabitej deskami norweskiej wiosce na północy pisać, a przy okazji zarobić sobie pieniądze na realizację kolejnych pomysłów. W to główne zdarzenie, opis jego szkolnych perypetii w charakterze nauczyciela zostają wplecione wątki pierwszych oznak upadku jego ojca, skomplikowane relacje pisarza i z ojcem i rodzicami ze strony ojca, z pozostałymi członkami rodziny oraz z nowo poznanymi ludźmi, uczniami, uczennicami ze szkoły, w której uczył.

    Cały ten okres 18, 19 lat jest przesycony drobiazgowymi opisami anatomii męskiego dojrzewania, kilkaset stron o tym, jak Karl Ove chciał przestać być prawiczkiem, aby wreszcie skończyć na festiwalu w Rotskilde w namiocie mając przed sobą wielką białą dupę, którą wreszcie udało mu się spektakularnie zerżnąć bez uciążliwego zjawiska przedwczesnego wytrysku.

    Można rzec – tom z happy endem.

    Ujmuje mnie w jego pisaniu, tak w tym tomie, jak i w poprzednich, to, że jak rzadko kto potrafi być tak bezwględnie szczery. Zapewne ubarwia swoją biografię w jakiś tam sposób, bo kto by po 20 latach pamiętał, że w dany dzień w lutym 87 roku zjadł na śniadanie 8 bułek z topionym serem. Ale z pewnością nie ukrywa przed czytelnikami żadnych swoich porażek i towarzyskich czy intymnych niepowodzeń, wręcz z precyzją zegarmistrza opisuje swoje upadki, czy to podczas upajania się alkoholem czy wspomnianych już przedwczesnych wytrysków podczas akcji z dziewczynami w łóżku czy też upokorzeń doznanych od rozmaitych ludzi, jakich spotyka na swojej drodze.

    Nie jestem pewna, czy każdy czytelnik zniesie te szczegółowe opisy majtek pisarza z zaschłą spermą, jak daleko udało mu się posunąć w relacjach z jakąś dziewczyną i w jakiej kondycji znajdował się wtedy jego członek. Nie jestem pewna, czy wielu fanów znajdą drobiazgowe opisy Knausgårda jak się upija i w ilu fazach przebiega potem wymiotowanie w momencie kaca. Nie wiem, czy nie są to te strefy tabu, które dla wielu ludzi są nie do przekroczenia nawet w powieści. Nie sądzę też, aby dla wszystkich było to interesujące. Z jakichś powodów dla mnie jednak jest… Dlaczego?

    Knausgård pytany w jednym z wywiadów, jak widzi to przekraczanie granic, opisywanie swoich intymnych spraw oraz to, jak naprawdę widzi ludzi ze swojej rodziny czy znajomych, odpowiada, że literatura służy temu, żeby mierzyć się z tym, co przyjmuje się za normę i przekraczać ją. Zadaniem literatury według niego nie jest bycie właściwą czy przyjemną.

    Zatem faktycznie, udało mu się, lektura jego powieści nie jest przyjemna, a jednak sprawia, że nie mogę przestać o niej myśleć.

    4 tom, tak jak poprzednie, wywołuje we mnie lawinę własnych wspomnień, także tych „brudnych”, tych, o których chciałabym zapomnieć, uświadamia mi, jak wiele jest już za mną i jak dużo spraw i ludzi poszło w zapomnienie, a może całkiem niesłusznie i może tego szkoda. Jego pisanie uświadamia mi, że życie, także moje, to świetny materiał na powieść i gdyby być tak uczciwym wobec swojego życia, przeszłości jak on, to może i cały ogląd własnego losu by się magicznie odmienił i przesterował bieg mojego życia na bardziej sensowny.

    I to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego jego książki są dla mnie tak ważne i jednocześnie na kwestię – dlaczego te książki nie są też dla każdego.

    Nie każdy chyba potrzebuje takiej wiwisekcji na tym, co przeżył, na swoich emocjach, nie każdy potrzebuje wracać do tego na przykładzie czyichś drobiazgowych opisów jego fizjologii i emocji rozłożonych na czynniki pierwsze.

    Szanuję to, ale uważam, że to strata dla tych, którzy próby takiej konfrontacji z własnym losem za pomocą lektury Knausgårda nie podjęli. Nas samych nie zawsze stać na szczerość, a cudza może pomóc. Tak sądzę.

    Dla mnie 4 tom był też ciekawy z punktu widzenia czysto poznawczego. Jeszcze nigdzie nie spotkałam się z tak dogłębną analizą męskiego pożądania, mechanizmów rządzących męskim zakochaniem, pożądaniem, różnicami między tymi zjawiskami. Otóż kiedy przeczyta się zwierzenia Knausgårda czytelnik, a zwłaszcza czytelniczka! przekonuje się, jak mało skomplikowany jest to system.

    Kobiety, dziewczyny jeśli chodzi o nieudane relacje z facetami mają na ogół wpisany taki mechanizm, że zachodzą w głowę, co z nimi jest nie tak, gdy się nie udaje. Czy są za grube? a może za chude? za wysokie, za niskie, za mądre za głupie, zbyt zaradne czy zbyt nieporadne, zamknięte czy za bardzo otwarte, że on je rzucił, że się nie udało. Spędzają całe dnie na dochodzeniu – co mogę zmienić w sobie, aby odnieść sukces w związku, bo przecież dla poczucia wartości to fundamentalna sprawa! Knausgård ładnie pokazuje, że facet takich pytań raczej sobie nie zadaje. Owszem i jego spotykają niepowdzenia, nie podoba się tym, które podobają się jemu i na odwrót. Ale w całym tym kontredansie dobierania się w pary nie ma wcale żadnej wielkiej logiki ani wiedzy tajemnej. Nie ma odpowiedzi na pytanie, dlaczego facet w tej się zakochał, nosi jej światło w sobie i myśli o niej jak o relikwii, a dlaczego tę chce tylko przelecieć i pomacać po cyckach, dlaczego z tamtą wbrew wszystkiemu już wizualizuje dom i rodzinę, a z tą poszedłby tylko na szybki seks i piwo. Wszystkie te obiekty pożądania pisarza to dziewczyny ładne, zgrabne, ciekawe i wygadane, ale ta, w której się zakochał, a która go nie chciała, nie miała w sobie niczego wyjątkowego czego nie miała inna dziewczyna, z którą miał do czynienia. Zakochał się w  tej, bo po prostu tak wyszło, a w tamtej nie, bo też tak wyszło, zero algorytmów, porad i wzorców. Po prostu, coś zdarza albo się nie.

    Mam już dużo lat, ale uświadomienie sobie tego procesu w jakiś sposób uczyniło mnie wolną. Wolną od mylnych przekonań, że to jaka jestem ma w ogóle jakieś znaczenie dla moich powodzeń w związkach lub nie. A co ma znaczenie – nie wiadomo. I to jest wolność. Tak, że dzięki Karl Ove!

    Ten tom jest dla mnie ważny także z innego powodu. Knausgård opisał w nim proces, jak stawał się pisarzem, jak do tego doszło.

    To ciekawa konfrontacja z poprzednią powieścią „Mam na imię Lucy”, którą czytałam, gdzie narratorka, alter ego pisarki wstydziła się przyznać, że chce pisać, że chce zostać pisarką. Karl Ove nie miał takich problemików i zawahań. Jeszcze w liceum pochwalono jego recenzje muzyczne, pisał do lokalnych gazet, sprawiało mu to przyjemność, ludzie to doceniali, miał fejm. Wiedział już wtedy, że chce pisać, podejmował świadome decyzje prowadzące go ku temu. Wybrał się na rok do pracy w szkole na ciemną północ, żeby mieć przestrzeń i spokój do pisania i mimo pijackich eskapad, perturbacji związanych z niezaspokojonym pożądaniem, któremu nie mógł dać upustu – konsekwentnie zasiadał w wyznaczonym czasie przy maszynie i pisał opowiadania, które z początku podobały się tylko rodzinie, wydawcom niekoniecznie. Ale nie zepchnęło go to na skraj rozpaczy. Raczej niczym mickiewiczowski Kordian stanął se na szczycie swojego Mount Blanc i pogroził światu, że on im jeszcze wszystkim pokaże, będzie pisarzem i będzie wielki.

    I tak też się stało. Zapewne dlatego, że spośród całego szeregu ważnych życiowych akcji jakimi są związki, relacje, zarabianie pieniędzy, dzieci to pisanie było dla niego zawsze na pierwszym miejscu i nie miał zamiaru robić sobie z tego powodu wyrzutów.

    W moim ulubionym wywiadzie powiedział : „w stawaniu się pisarzem ważny jest moment, w którym dochodzisz do wniosku, że twoje myślenie ma jakąś wartość.”

    Knausgård dość wcześnie napawał się tym, że może i go obśmiewają czy obgadują w szkole, może jest prawiczkiem w wieku 18 lat, ale WIE i UMIE lepiej niż inni. To przekonanie zawiodło go tam, gdzie jest teraz i oczywiście cholernie mu tego zazdroszczę.

    No ale chcesz być słuchany – odważ się przemawiać.

    Nie ma wyjścia:) Trzeba działać. Trzeba na kacu napisać tych klikanaście stron, choć może być tak, jak zauważył jeden mój światły kolega, że po prostu nie mam talentu. Może nie mam, ale na pewno wciąż zbieram się na odwagę, aby stanąć na szczycie swojego mojego Mount Blanc i krzyczeć „ja wam wszystkim jeszcze pokażę”.

    Jeszcze na koniec z kronikarskiego obowiązku trochę o stylu, w jakim pisze mój, było nie było, idol. Otóż jeśli chcieć określić jaki jest styl Knausgårda można powiedzieć – prosty. Owszem, są drobiazgowe opisy tego, jak ktoś wygląda, jak był ubrany, co Karl zjadł na kolację w marcu 1988 roku i ile wypił w grudniu 1987, a dokładnie 16 grudnia. Ale ogólnie nie jest to narracja skomplikowana, ogranicza się do prostych wskazań – zacząłem, poszedłem, ubrałem, zrobiłem, poczułem, pomyślałem, położyłem, zjadłem. Życie faktycznie rozgrywa się w obrębie kilku czasowników.

    Ale pierwszy raz podczas lektury jego książek zdarzyło mi się poczuć czasem irytację. Określenia typu „jesień przykryła świat swoją ręką” albo „ Pierś zasznurowała mi się ze strachu, serce w niej tłukło jak uwięzione” nie bardzo mi pasowały do surowego stylu Knausgårda. Ale może tłumaczka miała gorszy okres w życiu, np. się zakochała i została porzucona, stąd ta egzaltacja rodem z Grocholi. No niestety. Nie znam języka nynorsk, muszę poznawać się z Knausgårdem przez pośredników.

    Nie przeszkadza mi to jednak w uwielbieniu jego, jego pisania, w myśleniu o własnym życiu jak o dobrym kawałku prozy.

    Wypijmy za to.

  • Kanapka na basen, czyli czy można zostać Tildą swojego życia

    Nie umiałam odpowiedzieć na pytanie, o czym jest ten film.

    No przynajmniej w jednym zdaniu nie potrafiłam tego zrobić.

    Są takie filmy, w przypadku których wiadomo, że morderstwo, nagła, w niezwykłych okolicznościach śmierć jednego z bohaterów to nie jest najważniejsza kwestia, że to co akurat istotne rozgrywa się na innej płaszczyźnie i nie jest nią „dzianie się”. A paradoks polega na tym, że mimo leniwej narracji, braku spektakularnych wydarzeń i zwrotów akcji filmy te mają w sobie tak gęsty ładunek emocji, że wszystkie kina akcji na zawsze staną się nudnymi flakami z olejem.

    No dla mnie na pewno.

    Uwielbiam takie kino.

    Widzę pierwszą scenę, cały kadr nabrzmiały upałem, można oślepnąć od słońca, ogłuchnąć od zgiełku cykad, umrzeć z zazdrości, że dwoje pięknych ludzi pływa sobie w turkusowym baseniku, opala nago w pięknej scenerii jakiejś fancy willi, zero trosk, zero problemów, zero akcji „trzeba”, „musimy”, „warto”. Leżą, pływają tacy piękni, chce się tam być, chce się też mieć seks w wodzie, chce się być pięknym i szczupłym, chce się mieć wolny czas, pięknego kochanka, być na włoskiej wyspie albo na południu Francji, chce się być Alain Delonem albo Romy Schneider albo Tildą Swinton w kieckach od Diora albo przynajmniej Dakotą Johnson czy też Jane Birkin, która jest taka urocza w tym, że nie umie grać, ale wygląda tak porażająco pięknie.

    basen

    „La Piscine” 1969 roku i „A Bigger Splash” z 2015, jeden przetłumaczony jako „Basen” drugi jako „Nienasyceni” są właśnie takimi filmami, w których nie dzieje się pozornie nic, a dzieje się niejako wszystko. Są filmami, w których wątek kryminalny nie ma znaczenia, a incydent ze śmiercią jednego z bohaterów uchodzi pozostałym bohaterom na sucho.

    Jest się za to uczestnikiem upału, dekadenckiego nic nie robienia i obserwatorem emocji, których bohaterowie nie pokazują, ale widz wie, że one są gdzieś zaszyte w słowach pozornie bez znaczenia.

    Film „Nienasyceni” z Tildą Swinton powstał na bazie filmu z 1969 roku „Basenu” z Delonem i Schneider, no i Birkin. Jest jakby jego nową wersją. Chociaż określenie „nowy” nie jest tu na miejscu, bo „Basen” sprzed 47 lat nie zestarzał się wcale. Pod żadnym względem.

    Pochmurna i sfochowana twarz Delona, skrzętna i zaabsorobowana postawa Romy Schneider, nadpobudliwy dawny kochanek Schneider i poznana niedawno jeszcze niedorosła córka dawnego kochanka. Czworo ludzi. Spotykają się nad tym basenem, w pięknym domu w Saint Tropez, chcą się bawić, pływać i opalać, ale nie za bardzo to wychodzi, bo pod pozorami zwyczajnych czynności w typie – teraz ja ugotuję makaron a my pójdziemy po zakupy – rozgrywa się właściwa akcja. Pełne napięć, niedomówień , starych żalów, urazów, niewypowiedzianych pretensji i niedookreślonych pragnień są te sceny między bohaterami. Jedzą kluski, palą fajki, ale na twarzach mają wypisany niepokój.

    Nagle pozorna harmonia między Schneider i Delonem ulega destrukcji. Pojawienie się dawnego partnera bohaterki i jego pięknej córki wyzwalają w kochankach z basenu szereg emocji, których, jak się okazało, nie ułożyli sobie i kiedy mija sobie tak dzień za dniem na letnisku oboje wiedzą, że powrót do sielanki stworzonej na potrzeby wakacji okaże się niemożliwy.

    Wyjdą na jaw wszystkie złe instynkty, kompleksy i zażalenia do pana Boga.Czytamy to z twarzy ich wszystkich siedzących wieczorem przy kolacji.

    Podglądamy ich, jak nudystów na pustej plaży podnieceni tym, że tacy fajni, tak fajnie mają a im nie wychodzi.

    No ale też nie otrzymujemy odpowiedzi, dlaczego nie wyszło. Tak jak nigdy nie ma innej odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie udają się związki, prócz tej, że po prostu tak się czasem zdarza. Albo się udaje mimo wszystko albo się nie udaje mimo, że wiele wskazuje na to, że udać się powinno. Nie ma reguł ani zasad i nie o to w tym w ogóle chodzi, żeby dociec i znaleźć odpowiedź,

    W tych filmach chodzi o to, żeby to po prostu poczuć. Jak następuje rozkład, jaka jest jego historia.

    „Basen” opowiada to nader oszczędnie. Zbliżenia na grymasy twarzy aktorów wystarczają za morza słów i hektolitry opowieści.

    W „Nienasyceniu” dzieje się więcej.

    nieansyceni

    Bałam się trochę, że ten remake mnie rozczaruje, ale okazał się świetną dopowiedzią do obrazka z 69 roku. Dopowiedzią brawurową i spektakularną.

    Pomogły w tym postać Tildy, jej kreacje, wulkaniczna, niepokojąca, włoska wyspa i rockowa muzyka. Jej dawny kochanek Harry grany przez Ralpha Fienessa przybywa z nowo poznaną córką i rozwala misternie utkany system porozumienia między Tildą i jej młodszym kochankiem.

    Tilda wychodzi trochę na przeciw spowolnieniu narracji z pierwowzoru, bo nic nie mówi, porozumiewa się wyniosłym milczeniem albo szeptem.. Jest dawną gwiazdą rocka, która leczy głos i nie może mówić po zabiegu. Jej dawny kochanek przybywa rozbrajając pozorny spokój jej wakacji od życia i próbuje ją przekonać jak super było między nimi kiedyś. W tym celu uprawia kombatanctwo. A robi to w sposób uroczy. Jest producentem muzycznym i wspomina czasy produkcji ze Stonesami, Brianem Johnesem, puszcza muzykę z winyli, śpiewa, wspomina, tańczy, totalnie zdesperowany świadomością, że to wszystko już minęło i miłość też minęła, Tilda sobie leży niewzruszona, uśmiecha się tylko, a potem oddaje w garderobie młodszemu, który usłużnie zaspokaja ją oralnie a następnie wybiera sukienkę na wyjście.

    No piękne są te sceny. Jak Ralph Fieness śpiewa rockowe kawałki, które produkował, jak Tilda w sypialni pięknie się ubiera i piękny ma seks z młodym panem na kolanach przed nią.

    Uwielbiam takie podglądactwo, uwielbiam tę skalę empatii wobec bohaterów, to, że twórcy filmu dają mi ją odczuć, jak również pozwalają przywołać nostalgię za czymś takim jak lato gdzieś w pięknej okoliczności przyrody, która  nie będzie hotelem z biura turystycznego Itaka, tylko  czymś naprawdę wyjątkowym, bezpretensjonalnym, zacnym i wyjątkowym, kiedy pozwalają przywołać ten żal, że o nie nie, nie zdarzy się ci to teraz moja paniusiu, a może nawet nigdy.

    Chciałabym być Tildą swojego życia.

    Taki przekaz wyniosłam z tego filmu.

    Nie chciałabym uprawiać kombatanctwa, za to mogłabym tęsknić za minionym bardzo znikomo i mieć odwagę nie komunikować światu niczego, tylko po prostu być, w super kiecce i okularach pozwalać, żeby wiatr rozwiewał moją super fryzurę i mieć w dupie to jak z tym rozwianiem wyglądam.

    No oprócz tak nierealnych głupich mrzonek te filmy dały też coś więcej. Pozwalają odczuć sensualność, a to bardzo przydatna sprawa, kiedy własne życie jest trochę „dry”.

    Dlatego idźcie na basen i próbujcie się nasycić.

  • “Mam na imię Lucy”, czyli kanapka dla matek i córek

    Ciekawy zbieg okoliczności zaistniał, że przeczytałam tę książkę w Dniu Matki czując jednocześnie niesmak z powodu takiego, jak się ten dzień świętuje na facebooku.

    Morza, oceany cukru, waty cukrowej w kwiatkach, życzeniach, aktach oddania, pozach, egzaltacjach na cześć mamuś, matek, mam, że tak wspaniale, że jesteś mamusiu, bo bez ciebie to by mnie było i w ogóle super.
    No ale ja kumam. Mimo wprowadzenia ikonek również negatywnych ekspresji facebook jest miejscem, gdzie podbija się entuzjazm a nie leczy traumy.

    Niemniej warto mieć świadomość, że relacje rodzinne przeważnie w niczym nie przypominają facebookowych laurek.

    A nawet więcej, przeważnie są ich totalnym zaprzeczeniem. Są mrokami, które tłuką się w ludziach przez całe życia i są praktycznie nie do pokonania, wbrew temu co mówią za duże hajsy terapeuci i specjaliści od ustawień Hellingerowskich, od pewnych rodzinnych mroków ucieczki nie ma.

    Nie wiem jak trafiłam na książkę Elizabeth Strout „Mam na imię Lucy”. Nie znam pani, ale znam serial, który nakręcono na podstawie jej książki. Co prawda z samą Frances McDormand, ale raczej dla garstki hipsterów, ma tytuł „Olive Kitteridge”.

    Mignęło mi w recenzji, że dwie babki sobie plotkują, że jest to matka i córka, które nie umieją ze sobą rozmawiać, więc porozumiewają się na swój temat za pomocą historii o innych ludziach.
    Miałam więc już przed zakupem dwa sznurki, za które uważam zawsze warto pociągnąć – trudne relacje rodzinne i ploty.

    Teraz zrobię dygresję, chociaż nie jest to taka oczywista dygresja.

    Jakie książki/filmy na ogół podobają się ludziom?

    • jak dzieje się w nich akcja, jak ona coś powie, to coś wynika z tego dla niego i dla nich i odwrotnie, można śledzić i się, jak to mówią, „wciągnąć”
    • jak jest „o życiu”, czyli zawiera garść łatwo przyswajalnych aforyzmów w stylu „łatwo jest się zakochać, ale kochać to już ciężka praca”, czy coś takiego
    • jak czytając książkę czuje się, że nie jest się z kosmosu, uśmierza się na chwilę poczucie wyobcowania, przekonuje się, że nie jest się samotnym w swoich odczuciach, innymi słowy, kiedy powiedzenie „to o mnie” staje się faktem

    To ostatnie kryterium jest dla mnie obowiązujące. Jeśli jakiemuś autorowi uda się stylem, sposobem i tematem wstrzelić w moje osobiste poczucie niewygody, niedosytu, niezgody i wielu jeszcze słów na „nie”, to wchodzę w tryb paroksyzmów empatii. Ten paroksyzm przypomina wtedy skurcz od środka, jakby te słowa, które czytam ściskały mi wnętrzności i wtedy to tak jakby boli, ale nie jak od ukłucia iglą czy uderzenia, ale jakby ktoś gmerał ręką we flakach w sposób wirtualny, niby nie odczuwalny a jednak bolesny. No i efektem tych paroksyzmów jest to, że płaczę.

    Ostatnimi czasy dwa razy zaistniała taka sytuacja przy czytaniu książki. 3 tom „Mojej walki” Knausgarda to we mnie wywołał już na 6 stronie, już wiedziałam, że operacja będzie na otwartym sercu.

    Podobnie stało się przy lekturze „Mam na imię Lucy”.

    To jest książka o tym samym, co „Moja walka”. O tym, że całe życie jest się ciągle i ciągle tym samym samotnym dzieckiem, które na przemian boi się, nie rozumie, nienawidzi i potrzebuje swoich rodziców, obojga, albo jednego z nich.

    To co Kanusgaard opisał w opasłych 6 tomach przywołując najdrobniejsze wspomnienia koloru sznurówek do butów noszonych w 4 klasie Elizabeth Strout zawarła w skromnej, cichej, ledwie 200 stronicowej powieści, jeszcze w dodatku duże litery są.

    Jest to książka bardzo oszczędna w formie, pozbawiona egzaltacji i wielkich wybuchów, matejkowskich opisów i analiz rodzinnych układów bohaterki i narratorki, ale mimo to książka ta kipi od emocji. One narastają, narastają aż zaczynają boleśnie pulsować w niechronologicznej narracji, żeby przy końcu pozornie się wyciszyć i zostawić czytelnika z poczuciem, o którym już tu wspomniałam, że pewne sprawy pozostają w naszym życiu dramatyczne na zawsze.

    Akcję można opisać w paru słowach: bohaterka jest dość młodą jeszcze mężatką i matką 2 małoletnich córkę, mieszka w NY, zapada na jakąś dziwną, przewlekłą chorobę, mąż nie ma czasu przy niej siedzieć cały czas, zaprasza więc do żony jej matkę z odległego stanu Illinois. Stosunki bohaterki z matką były oschłe całe życie, ale teraz matka przylatuje i siedzi w izolatce szpitalnej, śpi na krześle i opowiadają sobie z córką plotki o kobietach z sąsiedztwa albo o gwiazdach z pisemek plotkarskich. Tym sposobem próbują nawiązać ze sobą kontakt, powiedzieć coś o sobie lub dowiedzieć się czegoś o tej drugiej.

    Jest to książka o dość powszechnym zjawisku – mianowicie o nieumiejętności nawiązania porozumienia z najbliższymi, o obcości w rodzinie, o chęci, by na zawsze od niej uciec i nigdy nie wracać, ale też o bezdennym braku tej bliskości odczuwalnej na każdym późniejszym etapie życia, o tym, że wyobcowanie w rodzinie czyni z człowieka kosmitę na zawsze.

    Choćby nie wiem jak się starał, zawsze będzie z boku i zawsze inny.

    I Knausgard i Strout znaleźli sposób na to, żeby przetrwać. Lubili oboje intensywnie i skrupulatnie się uczyć, odchodzić w światy wyimaginowane, toteż dużo oboje czytali, ich wiedza poskutkowała tym, że wydostali się ze swoich traumatycznych gniazd i miasteczek na studia, ocierali o wielki świat wciąż pozostając w nim małym, odrzuconym i pełnym lęków dzieckiem przekonanym, że zawsze przegra i ktoś go zdemaskuje.

    Aż oboje wpadli na to, że chcieliby pisać. Nie pamiętam już dokładnie, ale Knausgaardowi przyszło to chyba łatwiej. Uprawianie przez niego literatury było w jakiś sposób nobilitujące w oczach jego rodziny, otoczenia, jego samego. Miał nawet osobne mieszkanie do pisania. Miał prawo tam się udać kiedy chciał i z czego zresztą, ku niezadowoleniu małżonki z 3 dzieci, skwapliwie korzystał.  Natomiast bohaterka tej książki, a gdzieś czytałam i sama Strout, miała problem z powiedzeniem o sobie „jestem pisarką”. Wydawało jej się to niedorzeczne i jakieś takie głupie, wstydliwe.  No bo jak to jest odpowiedzieć na pytanie „czym się zajmujesz”, że „piszę opowiadania”? Głupio nie? Trochę jak hipster ze Zbawiksa, który robi „projekt”, ma iphona od rodziców i nikt nie traktuje go poważnie. Trochę jak pańcia, która marzy, że kiedyś będzie o niej głośno z nie wiadomo jakiego powodu.No jasne.

    W książce ładnie jest pokazane, jak bohaterka dochodzi do tego, żeby jednak przestać się tego wstydzić. NY daje jej odwagę i radość ze znalezienia się w tak energetycznym miejscu, gdzie ciągle się kogoś spotyka. Zresztą ona też spotkała, przypadkiem, w sklepie znaną pisarkę Sarah Payne i dzięki niej, jej historii, warsztatom odważyła się wysłać swoje opowiadania do wydawcy a to przyniosło skutek taki, że sama odniosła niespodziewany sukces.

    No i tak po prostu. Są ludzie, którzy nigdy nie będą piąć się po szczeblach karier ani pisać poradników „Jak być szczęśliwym w 5 dni – 10 porad”. Ale oni też muszą zdobyć się na odwagę przełamania w sobie poczucia, że to co robią jest głupie, śmieszne i nieodrzeczne.

    Pomoże im w tym desperacja na skutek niemożności nawiązania porozumienia z nikim dokoła. Wtedy nie będą mieli wyjścia. Będą musieli sięgnąć po komputer, pusty dokument i wypełnić go treścią o tym, co ich przytłacza.

    A co do rekomendowanej książki. To nawet jeśli waszych rodziców interesowało, że urodziliście dziecko albo dostaliście 5 w szkole, nawet jeśli wasi ojcowie powiedzieli do was więcej niż 5 zdań przez całe życie, nawet jeśli nigdy nie czuliście się gorsi od innych, to myślę, że i tak może wam się ta książka spodobać. Bo jest mądra, dyskretna i piękna.

  • Kanapka jedzona po kryjomu

    Mam taką małą tajemnicę. Lubię filmy o ekskluzywnych prostytutkach.

    Przeważnie nic one nie wnoszą do mojej wiedzy o życiu, prócz niby zdziwienia, że jak one mogły te dziewuchy, tak za pieniądze się sprzedawać, kiedy mogły wszystko, a nawet pochodziły z dobrych domów, mamy prały im gacie i dawały duże kieszonkowe, nie musiały się sprzedawać z biedy, stać ich było na kawę w Starbucksie i nie pochodziły z Afryki. Albo miały przed sobą przyszłość, mogły na tych studiach przebiedować, to nie. Wolały upaść nisko i wzbudzać politowanie.

    Z głośnego, z powodu udziału Juliette Binoche, filmu Szumowskiej „Sponsoring”, nie zapamiętałam właściwie nic, żadnego przesłania prócz tego, że ładne studentki dorabiają seksem na ładną torebkę lub czynsz.

    Z innego, też francuskiego zresztą filmu „Młoda i piękna” dowiedziałam się, że faktycznie młoda i piękna dziewucha z dobrego domu jest tak zblazowana dobrobytem, że kiedy odkrywa seks, że to bywa przyjemne, stwierdza, że branie za to kasy jest w sumie nie gorszym pomysłem niż sypianie z lamusami z klasy za free i udawanie orgazmów.

    Ten pomysł na życie został  oczywiście wyklęty przez środowisko, rodzinę i taka opcja tego wyklęcia jest też podsunięta widzowi, na szczęście nienachalnie. Film już pozostawia w widzu jakiś margines na niepewność, że o co chodzi z tą prostytucją, czy faktycznie to wszystko co podlega definicji prostytucji jest takie jednoznaczne, dlaczego np. akt trwania przy złym i głupim mężu, dlatego, że daje kasę na waciki jest prostytucją uświęconą a jak się bierze przyzwoitą kasę za uczciwe podejście do seksu, jako do zadania, które chce się dobrze wykonać i oczekuje się za to zapłaty jak za każdą dobrą wykonaną usługę, to to jest już niedobre?

    Zastanawiam się, czy to nie jest pokłosie wciąż, mimo upływu stuleci, opresywnego traktowania kobiet i przemożnej chęci panowania nad ich seksualnością. Wyklęcie tej seksualności przynosi facetom i zmurszałym dewotkom splendor i poczucie, że są lepsi i kontrolują świat pchając go w takim kierunku, w jakim trzeba. Tzn. takim, gdzie świat seksu za kasę będzie totalnie kontrolowany przez facetów.

    Taki kierunek to według mnie to nic innego, jak zwykła opresywność oraz hipokryzja.

    Lena i boczki

    pro

    fot. za dailymail.co.uk

    Opresywności związanej nie tyle z kontrolą seksualności, ale z szeroko pojętym lansowaniem jedynego słusznego modelu emanacji seksualnej polegającej na tym, że wszyscy podczas uprawiania seksu muszą być ładni, szczupli, robić to ładnie –  od 5 sezonów probuje też sprzeciwiać się Lena Dunham. W serialu „Girls”.To właśnie dwudziestoparolatka z Nowego Jorku z figurą daleko odbiegającą od przyjętych kanonów piękna, wydobyła z szafy dziewczyny, które nie prezentowały się w rozmiarze XS, ale miały apetyt na seks i wcale nie zamierzały się tego wstydzić. Pokazała, że w dzisiejszych czasach przeglądania się w lustrze social mediowych portali wymuszających filtrowanie swoich selfies celem wyglądania na młodsze, gładsze i seksowniejsze niż w rzeczywistości – prawo do napawania się swoją seksualnością mają także dziewczyny z wałeczkami na boczkach i cellulitem. Lena – scenarzystka, reżyserka serialu odważyła się pokazać światu ze swoimi niedoskonałościami i swoją nieładnością podczas karesów z chłopakiem, seksu analnego i jakiego tam jeszcze. Po prostu. Bo seks i bycie cool, pożądanym i pożądającym nie jest przypisane do rozmiaru 36 i wydatnych ust a la ponton.

    Ładnie pokazała te wszystkie brzydkie, niemodne ubrania i wylewajacy się z nich tłuszczyk, to jak nic sobie z tego nie robi, bo zajęta jest przerabianiem swoich marzeń czy pomysłów  w czyn. Że robi to raz lepiej a raz nieudolnie nie zależy wcale od tego jaki rozmiar mają jej cycki i czy pieprzy się ze stałym partnerem czy przypadkowym.

    Ale to jest mało. To jeszcze nie wszystko.

    To jest hipsterski serial dla przemądrzałych 30 latek, żeby wiedziały, że z tym swoim nieudanym życiem na tinderze, pracą non stop i pustą lodówką są super i nie są jakieś tam wyjątkowe w tym swoim poszukiwaniu nie wiadomo czego. No bo tak naprawdę przecież nie chcą dzieci, psów i domów z ogródkiem, ale też co by to mogło zastąpić też za bardzo nie wiedzą.

    Coś tam więc ten serial przełamuje, próbując pokazywać wydobywanie się lasek z opresywności kultury gejów i facetów.

    One co prawda wciąż szukają real love i dlatego tłumaczą się panu w łóżku jak poniżej.

    screen moj

    fot. mój nieudolny snap

    A potem szukają pomocy na terapiach online, ale koty za płoty wypadają, jeden po drugim. Bo liczy się już nie tylko miłość, ale też swoboda wyboru i brak poczucia winy, że wybiera się dziwnie albo w akcie sprzeciwu pokazuje waginę szefowi podczas udzielanej reprymendy.

    Jak zarabiać na seksie

    grils

    fot. za mtv.com

    I nagle natrafiam na inny serial, też amerykański, dość niepozorny. „Girlfriends Experience”. Też o pięknej i młodej, studentce prawa, która poszła na staż do dużej korporacji medycznej i została zaproszona przez koleżankę do udziału w zdarzeniu, które miało na celu uprawianie seksu za pieniądze.

    Serial nie jest wybitny, ani pod względem gry aktorskiej ani scenariusza. Ale nie jest też to seria Różowy Pantofelek, nie ma obciachu w każdym razie.

    Scenarzystom udaje się tak pomanewrować i tak ustawić bohaterkę, że widzowi nie przychodzi do głowy, aby krzywić się, że młoda ładna dziewczyna uprawia seks i bierze za to dużą kasę, bo ta akurat weszła w takie sfery, gdzie prostytutki to nie są biedne Mariole z przedmieść, tylko wykształcone piękne kobiety, które spokojnie mogą wykonywać zupełnie inną pracę, dobrze płatną, ale tak się składa, że akurat lubią seks i mając okazję ku temu, by to upodobanie realizować, nie widzą przeciwskazań, aby oczekiwać za to wynagrodzenia.

    W końcu, aby je zdobyć niemało się starają. Muszą o siebie porządnie zadbać, zainwestować w wygląd, starać się klienta rozumieć, wyjść na przeciw jego oczekiwaniom i nie krzywić się, że klient ma fanaberie (sic!) z dupy. Płaci, to ma. Klient, jakiś sfrustrowany pracą, nudą w domu, kompleksami, zamożny pan może mieć zachcianki, przedziwne fantazje, dlaczego zatem wstydem ma być obłożone tylko to, że kobiety je spełniają i chcą za to pieniądze? Dlaczego pan może się nie wstydzić, a pani musi?

    Takie pytania mnie naszły podczas oglądania i takie też wątpliwości serial ten sieje, ale też żadne to jest promo prostytucji. Zero jakiegokolwiek histerycznego podejścia czy gloryfikacji zjawiska.

    Jest w serialu taka scena, kiedy bohaterce ktoś robi świństwo w pracy, na tym stażu, gdzie traktują jak jak krzesło, i ten ktoś podrzuca całej firmie z jej konta mailowego filmik, na którym bohaterka uprawia seks z jakimś panem. Słychać jak wzdychają, krzyczą te  standardowe „mocniej i weź go całego”, takie tam klasyki, nothing special.

    Panna zaś nie dawała się na tym stażu traktować przedmiotowo, dogrzebała  się na przykład przekrętu w firmie, którego autorem był boss, z którym się pieprzyła zresztą, więc wiadomo – mogła się spodziewać odwetu.

    I co zadziało się w tym biurze podczas oglądania porno video z maila. Oczywiście oburzenie, wszyscy gapią się na to video z przejęciem takim, jakby nigdy w życiu nie kochali się na pieska i nie krzyczeli do partnera „mocniej! i o kurwa!”. Tak, że same sensacje.

    Bardzo ciekawa jest reakcja bohaterki. Najpierw doświadcza uczucia strachu i wstydu, jest zażenowana tym wszystkim, że ludzie wiedzą, widzą, ale potem powoli dochodzi do wniosków, że hello, ale o co ta wrzawa w sumie. Sama tego nie rozesłała, jest to dla ludzi oczywiste, ale nieistotne. Więc skąd to oburzenie?

    W końcu bohaterka ociera łzy, wychodzi z kibla i ma plan, nagrywa obłudne komentarze kolegów chcących protekcjonalnie klepać ją po dupie w akcie zrozumienia a drącym się na nią bossom odpowiada, że skąd ten hałas, przecież to jest sytuacja miedzy dwojgiem dorosłych ludzi, typowa raczej. Padają sugestie, że mogła brać za to pieniądze, ale w sumie nikt nie ma na to dowodów. A ona nie zamierza się z niczego tłumaczyć trzymając się zasady, że tłumaczą się ci, którzy są winni. Ostatecznie wnosi pozew o opresyjne traktowanie w pracy porzuca studia i staż zamierzając skupić się na rynku seksu, marketingu, pozyskiwaniu klientów i  byciu dobrą w dostarczaniu im tego czego chcą.

    Serial kończy się, kiedy panna leży sobie na kanapie po robocie u klienta i się masturbuje, ot tak, dla własnej tym razem przyjemności, nie przeprasza, że nie doszła i że udawała orgazm, bo to przecież jest oczywiste.

    W międzyczasie oczywiście są sceny z rodziną, słowa mamusi – nie taką sobie ciebie wychowałam, wstyd, zawód, precz mi z oczu.

    Tymczasem tu wcale nie chodzi o propagowanie prostytucji, tylko zastanawia mnie, skąd to się bierze, to upatrywanie całego zła w babce, która sprzedaje swoją seksualność? Co jest lepszego w tym jak ta sama babka będzie np. sprzedawać marchewkę na straganie. Nie każdy nadaje się na sprzedawcę warzyw tak samo jak nie każda na prostytutkę.

    To święte oburzenie, że przedmiotem obiegu na rynku jest ciało kobiety i seks, to w tym kryje się moim zdaniem całe żródło zła, zakłamania i staje się narzędziem do kontroli nad dupą każdej kobiety tylko po to, żeby jej rzucić w dogodnym momencie w twarz, że jest dziwką, albo że jest porąbana, niewdzięczna, zawodzi mamusię i system.

    ja wam powiem, co jest złe, a potem uwierzycie

    Cały ten wywód zmierza do tego, żeby powiedzieć, że źródłem zła jest nadmierne odczuwanie wstydu oraz poczucia winy.

    Kobiety winią się za 2 kg nadwagi, 2 kg niedowagi, za to, że pracują za dużo, że pracują za mało, że kochają za bardzo, że kochają niewystarczająco, że nie mówią dzień dobry w windzie albo że coś im się nie chce lub też chce za bardzo, że chcą mieć 4 dzieci albo nie mieć ich wcale. Totalnie wstydzą się tego, że lubią seks, jeśli oczywiście lubią  a już na pewno żadna się nie przyzna, że nie widzi przeciwskazań, żeby mieć z tego też majątkowe korzyści. Wstydzą się wszystkiego. Nawet jak mają eksponowane stanowiska, mężów, dzieci i domy za miastem to nie jest powiedziane, że nie odczuwają czegoś w rodzaju poczucia, że trafiło się ślepej kurze ziarno.

    I o tym jest dla mnie to wszystko co obejrzałam. Żeby zechcieć tych destrukcyjnych odczuć się pozbyć i zdobyć inne.

    Że naprawdę mogę zrobić co zechcę nie kierując się tym, o co ktoś się oburzy albo czegoś nie zaakceptuje dla samej zasady.

    Mogę?

    Mogę.

    Ps. Tekst jest trochę o nierównościach i że dziewuchy mają gorzej i wiecznie coś, ale dedykuję go nie dziewczynie, nie kobietom, tylko Dawidowi. Bo jest dobry w rozumieniu tego, czego czasem nawet babki nie pojmują:)

  • Kanapka Francuska, czyli szukajcie straconego czasu a znajdziecie

    Teatr to dziś sposób spędzania czasu trochę ekskluzywny. Nie mówię tu o teatrach komercyjnych, w których niestety widać, że 20- te wyjście aktora na scenę w tym miesiącu jest tylko sposobem na zarabianie na życie. I to jest takie trochę smutne. Lepiej już obejrzeć jakiś stary spektakl Teatru Telewizji w TVP Kultura. Inaczej jest z teatrem Warlikowskiego. Choćby spektakl “Francuzi”.

    Taki Teatr przez duże T nie jest łatwo dostępny. Spektakle są produkcjami kosztownymi, więc dzieją się rzadko, aktorzy muszą zarabiać w serialach i gdzie indziej, więc trudno ich zebrać, no i bilety ciężko kupić, trzeba trzymać rękę na pulsie i polować na nie, no potrzeba jakiegoś większego zaangażowania niż przy wyjściu do kina.

    Osobiście nie przepadam za teatrem.

    Zawsze trochę śmieszy mnie to udawanie, że człowiek wychodzi na scenę, nagle mówi cudzy tekst a ludzie wstrzymują oddech. Nie bardzo jestem z tym na tak.

    Ale jest gość, który potrafi zrobić tak, że patrzę na to, co on zaplanował na scenę i po paru minutach przełamuję barierę niechęci do teatralnych szeptów, gestów i póz.
    Za każdym kolejnym ujęciem pojawiają się rzeczy, które wyrywają myśli z codziennych kolein, które kanalizują uwagę ku obszarom, które na codzień się porzuca, o których się nie myśli, zapomina.

    Cuda

    Takie cuda to Warlikowski. A teraz w nowej siedzibie na Mokotowie, w Nowym Teatrze.

    Na początku wchodzi się tam, patrzy na scenę i próbuje z dziecinną zaciętością dociec – o co chodzi, co autor miał na myśli, o czym to jest, jak to opowiedzieć znajomym?

    Wychwytuje się ze sceny zrozumiałe frazy typu:

    – że życie jest nudne
    – że ciągle robimy w nim nudne rzeczy, które nas nie obchodzą
    – że zawsze mówimy ludziom nie to, co chcielibyśmy powiedzieć
    – że miłość jest fajna, bo byle kto może kochać byle co

    Tak mówiła Oriana, w postaci Magdy Cieleckiej.

    No i można pomysleć sobie, ale przecież to są oczywistości. Tylko, że cała zabawa polega na tym, że to wszystko dociera do nas zupełnie inaczej niż gdybyśmy usiedli sobie na winie z kumpelką i żalili się, że życie jest ciężkie i szybko przemija albo gdybyśmy zakreślili flamastrem wers w „Alchemiku” P. Coelho.

    Całość, jaka dzieje się na scenie sprawia, że to co dzieje się na niej, to czego się nie rozumie i co kuma się bardzo dobrze nagle potraja się w naszych głowach. I wtedy nie jest aż tak ważne „o czym to jest”, ważne jest jak to wszystko zagnieżdża się w głowach, jak dzięki głosom, słowom, ciałom tych aktorów, muzyce, oprawie, scenografii wsącza się w nas i wierci jak brudny paluch w skaleczeniu.

    Nieważne są niewygodne siedzenia, 4 godzina na widowni, ciężki miniony tydzień, ważne, że przyjemność w mózgu puchnie.

    Marcel i tropy

    Kiedy wyczytałam jakiś czas temu, że Warlikowski adaptuje na scenę 7 tomową powieść, której założę się nikt z tu obecnych nie czytał, „W poszukiwaniu straconego czasu” M. Prousta, wiedziałam, że muszę zobaczyć, jak on to zamierza w ogóle ugryźć. Jak to możliwe, żeby coś takiego, tak ulotnego,opartego na zmysłach (no, ta magdalenka) przenieść na scenę. Długo czekałam, bo spektakl miał premiery w Niemczech, we Francji i dopiero w październiku ub roku w Polsce, wreszcie wiosną dotarł na swoje miejsce do Teatru Nowego.

    Widziałam wszystkie jego spektakle, ze wszystkich właściwie wychodziłam odurzona, za każdym razem z trochę innego powodu i tak samo było i na „Francuzach”.

    Właściwie można rzec, że teatr Warlikowskiego ma swój charakter pisma, ma swoje stałe punkty, wokół których obraca się przekaz. Swoimi spektaklami reżyser wchodzi w mega intelektualny dyskurs z widzem. No trzeba tam trochę poczytać i nieco się interesować otoczeniem, żeby stwierdzić, że oglądanie tego wydarzenia może potroić nasz umysł.

    W każdej z jego sztuk sprawy rozbijają się o:

    – zmierzch zachodniej cywilizacji
    – wykluczenie jakichś grup społecznych – biednych, Żydów, homoseksualistów i tak dalej
    – transpłciowość, że w sumie płeć to kwestia umowna
    – i mój ulubiony wątek – przemijanie

    W każdym, ale to absolutnie każdym przedstawieniu razem z super dobraną muzyką pulsuje w głowie widza świadomość o nieuchronności pewnego procesu, który widz aktualnie ma w dupie i udaje, że go nie dotyczy. Chodzi rzecz jasna o to, że wszystko się kończy, absolutnie każda przyjemność, nieprzyjemność, plan, mniemanie, założenie, idea i kolagen. Wszystko.

    Nie ma z tego wyjścia oczywiście, Warlikowski nie pozostawia żadnych złudzeń, okrasza tylko ten smutny proces pięknym pokazem ludzkiego miotania się między pragnieniem miłości, niespełnieniem, żądzą władzy, pieniędzy, nikczemnością, wielkością.

    Ludzie, którzy pokazują to na scenie są czymś więcej niż postaciami jakąś hrabiną czy księciem, są figurami uosabiającymi nasze własne lęki, potrzeby, pragnienia, obawy i skarłowacenia. Doskonale ubrani, świetnie wygimnastykowani nie sprzedają nam byle czego oprawionego w pazłotko.

    f

    fot. za www.kulturaonline.pl

    Wychodzimy stamtąd i w uszach jest ciągle to pulsowanie. Ta świadomość, że niby nic takiego życiowego się nie wydarzyło, a jednak jest inaczej. Nie można zasnąć, tęsknota się wzmaga, ale umysł pozostaje spokojny.

    Udało się.

    Nie zidiocieliśmy.

    Wciąż jest to coś, co nie pozwala myśleć, że to wszystko co mamy w sobie jest nieważne.

    fot. główne – za www.culture.pl

  • Fúsi, czyli kiedy życie mówi ci NIE

    Uwielbiam skandynawskie kino.

    Kiedy film powala mnie na wstępie widokiem zapierającym dech, kaskadami barw, egzotyki, spektakularności to ja patrzę na to z niechęcią. Nie znoszę takiego wdzięczenia się w kinie. Lubię takie filmy jak Fúsi. Lubię, jak dzieje się w Islandii.

    Widzę pierwszy kadr z filmu, płyta lotniska, szaro jest, buro, totalnie nijako, widać wózki bagażowe, na które pracownicy obsługi wyrzucają bagaże z samolotu. Wiadomo od razu po tempie, w jakim rusza się kamera, po barwach i klimacie, że nie, zza węgła nie wyskoczy zaraz Bruce Wiilis i nie urządzi Szklanej pułapki. Wiadomo od razu, że tam się nic nie zdarzy, że tak jest co dzień i nagle robi mi się głupio, że czasem narzekam. Mogłabym mieć w sumie gorzej, pracować przy wyładunku bagażu i mieszkać nadal z matką.

    Ale czy tylko o to chodzi? Żeby się tanim kosztem pocieszyć, że inni mają gorzej albo tak samo słabo?

    Lubię skandynawskie kino, bo nikt w tych filmach niczego nie udaje. Rozmowy są rzadkie, jeśli już to jak wszystkie rozmowy – właściwie o niczym, to co ważne rozgrywa się na poziomie działań  bohaterów i ich uśmiechów, które też zdarzają się rzadko, ale kiedy wystąpią, to wiemy, że właśnie tak wygląda szczęście i wcale nie jest ono na Hawajach, w 100 orgazmach na minutę, tylko głęboko w nas, tylko jest pewien problem. Dość trudno to dostrzec.

    Fúsi ma skończone 40 lat. Wymyka się standardom przyjętym w społecznościach. Nie przeszkadza mu, że jest gruby, że łysieje a nosi długie włosy, że nie ma żony ani dziewczyny, że mieszka z zaborczą matką, że nie chodzi z kolegami na piwo, że ma nikomu niepotrzebne zainteresowanie w postaci układania planu bitew z II wojny światowej za pomocą żołnierzyków i czołgów. Co rano ugniata sobie czekoladowe kulki w misce z mlekiem, idzie do pracy, wraca, maluje mikroskopijne plamy na swojej armii spod El Alamain, bawi się samochodami na baterie pod blokiem i trudno powiedzieć, czy jest szczęśliwy, czy nie. Po prostu sobie jest i zdaje się to akceptować, choć dobrze wie, że inni nie są tak wyrozumiali dla niego, jak on czy matka.

    W pracy jest szykanowany. Jest inny. A ludzi drażni inność. Trzeba być ładnym i  się dostosować, wtedy ludzie obok czują się bezpiecznie. Ale Fúsi znosi to bez skargi. Godzi się z tym, że jest jak jest. Nie udaje, że zmieni świat i siebie, bo tako rzecze społeczeństwo w postaci bandy biednych półgłówków z aspiracjami do bycia męskimi.

    A jednak przychodzi zmiana. Podręczniki, z których czerpie się wiedzę, „jak żyć” nauczają, że aby doznać jakiegoś poczucia szczęścia, trzeba porzucić swoją strefę komfortu. Czyli prócz tego codziennego ugniatania kulek w mleku i jarania skrętów z sąsiadem przy układaniu żołnierzy w bitwach – może coś jeszcze.

    I to akurat zdaje się być prawdą. Ta nauka o komforcie. Fúsi, podejmuje wyzwanie. Za namową matki idzie na naukę tańca, kowbojskiego zresztą. Pasuje przecież jak ulał. Nie za bardzo ma ochotę wystrojony przez mamę w krawat i koszulę tam zostać, ale przypadek zrządza, że nastaje śnieżyca i dziewczyna z kursu prosi go, aby ją podwiózł do domu.

    Dziewczyna nie jest ani ładna ani brzydka, ani młoda ani stara, ale oczy jej się śmieją i zadaje Fúsiemu pytania. Fúsi bardzo się dziwi, że ktoś go o coś pyta, bo nikt nigdy się nim nie interesuje, no może za wyjątkiem dzieci z podwórka, które jeszcze śmiało się dziwią, że jest dorosły a nie ma żony. Wiadomo – żona, mąż to podstawa.

    Dziewczyna zaprasza go do siebie, Fúsi,pije mleko, dowiaduje się, że pracuje w kwiaciarni i lubi podróże.

    Coś wstępuje w bohatera, dobrze wiadomo co. Czyjś uśmiech i czyjeś zainteresowanie podbijają chęć do życia. Więc Fúsi nawiązuje kontakt. Po drodze zdarzają się życiowe perypetie, którym ociężały, pozornie nijaki bohater stawia czoła bez żadnych zbędnych heroizmów pt. patrzcie, jestem dobry, pomagam.

    Fúsi po prostu robi. Robi dużo dla dziewczyny, która się do niego uśmiechała i zadała parę pytań.

    Zmiana dotychczasowych nawyków i odwaga, jaką podjął przy zmianie trybu życia, nawet pracy z lepszej na gorszą spowodowała, że znowu wychodząc ze znanej sobie strefy, w której nie było za dobrze ani za źle – natknął się na coś co potrzebne każdemu, na akceptację.

    Niesiony falą życzliwości przyjaciółki, jej planów, marzeń ulega nawet jej namowom i wyprowadza się od matki i znowu wykupuje wycieczkę w ciepłe kraje.

    I wszystko zdawałoby się wieść do happy endu, żyli długo i szczęśliwie, każdy zasługuje (???) na szczęście, wygląd jest nieważny, kiedy życie znowu mówi bohaterowi NIE.

    Fúsi nigdy nie obrażał się na życie, choć nie wiadomo skąd pobrał tę mądrość, że właśnie tak należy postępować. Może ludzie już tacy się rodzą? Mądrzy albo głupi i nic nigdy tego nie zmieni. Niemniej ani się nie obraził ani nie zawrócił z tego na co się zdecydował.

    Niezależnie od wszystkich TAK lub NIE w życiu stwierdził, że jedyne co trzeba, co można, co warto to spróbować wsiąść do swojego samolotu.

    Piękny, mądry film o panu, który zamawiał raz w tygodniu w knajpie to co zwykle, aż kiedyś przyszedł tam nie sam i zamówił co innego. Widok pary tych roześmianych i żywo gestykulujących ludzi przywodzi widzowi na myśl tylko jedno skojarzenie, że szczęście jest bardzo blisko. Tylko paradoks polega na tym, że naprawdę trudno się go doczekać, czasem trudno dostrzec i nie wszystkim łatwo się pogodzić z tym, że to mija.

    Fúsi patent znalazł. Wcale nie w tym, że postanowił biegać, przejść na dietę, schudnąć, lepiej się ubrać i oglądać porno w internecie, przypodobać innym. On po prostu zrobił coś czego nigdy nie robił – wsiadł do swojego samolotu. Z niedowierzaniem, niepewnością, wahaniem, ale zrobił to.

    Film polecam każdemu, kto ma słabszy okres w życiu. Ilośc skandynawskich filmów opiewanych przeze mnie nawet na tym blogu przywodzi na myśl, że ciągle mam taki okres, ale może faktycznie, wciąż nie wyszukałam dla siebie odpowiedniego połączenia.

     

  • Kanapka z Islandii, czyli rzecz o baranach

    O miłości trudno się opowiada.

    A jednak

    Jednym z lepszych filmów o miłości, jaki widziałam ostatnio jest islandzki film o baranach.I taki ma też tytuł: „Barany. Islandzka opowieść”.I co ciekawe, jest o miłości a nie ma tam seksu. OK. Może trochę jest. Ale taki  trochę skąd inąd:)

    Osią fabuły tego skromnego filmu są owce, barany i dwaj bracia, starsi panowie, jeden z nich wygląda jak święty Mikołaj, żyjący sobie na Islandii, mówią dziwnym językiem, prowadzą gospodarstwa u podnóża nieprzyjaznych jakichś wzniesień, w krainie lodu, wiatru, do której na miesiąc przybywa rachityczna wiosna. I prowadzą tam hodowlę specjalnej rasy owiec. Bracia są od czterech dekad skłóceni ze sobą, nie dowiemy się dlaczego, ale w sumie, jakie to ma znaczenie o co ludzie się kłócą, no i rywalizują ze sobą w kategorii – który ma lepsze te owce i barany.

    Każdy przyzna, że to mega zachęcająca zajawka do tego, żeby wybrać się do kina albo w ogóle do tego, żeby obejrzeć taki film. Nie jest o singlach w wielkim mieście, nie gra tam Daniel Craig, laski są brzydkie i jest ich mało, główni bohaterowie nieatrakcyjni i obcinają sobie paznokcie nożycami krawieckimi. Nie ma ładnej przyrody zachęcającej do szturmu na biura podróży i wyszukiwania tanich lotów do ojczyzny Bjork. W ogóle nie ma tam nic co popkultura wmówiła nam, że jest ładne. Czyli zero ekscytacji w  samym zarysie.

    A jednak.

    Siedzę i siedzę w tym kinie. Jestem trochę zniechęcona, na pewno nie zachęcona do  aktywnego udziału w akcji pt. a teraz afirmuję swoje życie i to, co mi się w nim przydarza.

    Ale czuję, jak z każdą minutą tego filmu ogarnia mnie fala ciepła, na przekór tym nieprzychylnym krajobrazom w tle.

    Po pierwsze ci bracia traktują swoje owce jak ja koty. Czuję, że nie jestem w z tym na świecie sama. I jest mi lepiej. Oni mówią do nich, całują je, myją w wannie (!!!) polerując rogi szczoteczką i przede wszystkim personalizują. Barany są dzielnymi chłopcami, owce rzecz jasna grzecznymi dziewczynkami. Widz nie ma wyjścia. Ponoszą go silne emocje, kiedy dochodzi do konieczności posłania tych owiec na rzeź. Sorry za spoiler, ale ta biblijna sytuacja jest nie do pominięcia. Więc płacze razem z bohaterami dramatu nad losem jakichś kudłatych owiec na cienkich nóżkach, których mięso zresztą ci bohaterowie ze smakiem też jedzą.

    Owce – Symbole niewinności i stadnego losu. Widz je kocha, widz widzi w nich całą swoją miłość do wszystkich braci mniejszych, których hoduje sobie w domciu na własny użytek do pomyziania, jak źle.

    I niezależnie od tego, jak bardzo szanuje się zwierzęta i uznaje, że ich główne prawo to prawo do bycia w warunkach jak najbardziej naturalnych, to czy tutaj, czy na surowej Islandii a może i wszędzie gdzie indziej za wyjątkiem Chin, bywa tak, że niezależnie od funkcji zwierząt w naszym życiu, zdarza się tak, że się je po prostu bardzo kocha.

    I to jest jeden aspekt miłości, który ten film pokazuje w sposób tak strasznie nie egzaltowany, ale za to tak ujmująco prawdziwy, że nie sposób obok tego przejść obojętnie i nazwać tych bohaterów głupcami.

    Oprócz problemów z owcami są też problemy z relacjami. Wiadomo. Film bez problemów z relacjami międzyludzkimi jest o niczym. No bynajmniej dla mnie.;]

    Te problemy dotyczą akurat braci. Nie odzywają się do siebie, rywalizują. Najgorzej.

    A jednak

    przez cały film widz obcuje z subtelną wymianą między nimi. OK, subtelny to nie jest dobry przymiotnik. To może – z wymianą „między słowami”. Tak, to właśnie „między słowami” jak kiedyś między Billem Murrayem a Scarlett Johansson w Tokio w filmie Sophii Coppoli działo się najwięcej, w tym, czego nie dopowiedzieli, nie wyjawili, a było.

    Jak pisałam w ostatnim tekście – żyjemy w czasach nadmiaru. Mamy wszystkiego totalnie za dużo. Za dużo bodźców, informacji, żarcia, przedmiotów, ludzi, którzy tylko z pozoru ze względu na ich ilośc wydają się przez to osiągalni.

    A tu niewiele zdarzeń, niewiele słów, niewiele emanacji emocji z cyklu : „musimy o tym porozmawiać”, „musimy to przegadać’, „musimy to ustalić”, „wrzućmy w kalendarz spotkanie”. Emocje między braćmi rozgrywają się w tym, co wobec siebie robią.  Jakieś zdawkowe zdania, emocjonalne okrzyki plus działanie mające zawsze na celu uchronienie jednego albo drugiego przed katastrofą. Wszystko to bez sentymentalnego sosu, ckliwego sztafażu współczesnej popkultury, bez pierdół wymyślonych przez marketingowców i księżniczki Disneya, żeby móc sprzedawać miliony świec, róż i gadżetów w kształcie serc.

    I na koniec ostatnia scena. Kulminacja ich prawdziwych emocji i uczuć względem siebie, odarta z pretensji, urazów, zostawiająca na koniec creme de la creme tego ich bycia braćmi.

    Jak się okazuje, na sam koniec ginie wszystko, owce, psy, koty, przedmioty, sprzęty i zostaje tylko to, całkiem nagie i całkiem pure, niewyćwiczone w popie, nie podrasowane smętnymi melodiami z listy ze spotify pt. Dark and stormy, prawdziwe w swoim najrdzeńszym rdzeniu.

    Bohaterowie, powiedzmy sobie to, znaleźli się w sytuacji trudnej na koniec. I to jest bardzo delikatnie powiedziane. Ale mimo to poczułam zazdrość.

    Nie każdy może chylić się do jesieni życia, być w sytuacji zagrożenia i wiedzieć, że mimo wszystko to jedno było jego udziałem i dlatego bez względu na przeciwności zgarnął ze świata to, co ma jakiekolwiek znaczenie.

  • Niemodni pisarze, czyli znajdź sobie sprzymierzeńca

    Kupiłam sobie dzisiaj książkę. Zachęcona recenzją w Polityce on line. Thomas Bernhard. Nigdy jakoś nie miałam odwagi. Nawet nie, że zero dialogów, ale jakoś tak, nieprzystępnie. Ale że opowiadania i że fajne to kupiłam, odebrałam, leżę w wannie i zamiast lajkować koty na instagramie – marszczę brwi. Czyli skupiam się, a to oznacza jedno przecież.

    Ciężko mi idzie.

    Dlaczego?

    Bo pierwsze zdanie kończy się na 14 stronie. Bo nie ma kropek. Bo bohater zaszyty jest między przecinkami, a ja usiłując dociec, o co mu chodzi, czuję, że czytając tylko posty na facebooku i pudelka, naprawdę idiocieję.

    Kropka

    Nagle okazało się, że istnienie kropek jest szalenie ważne. Kropka to dopowiedzenie, to szansa na wzięcie oddechu, na odwrócenie wzroku gdziekolwiek indziej, na chwilę, żeby pomyśleć. Kropki są ważne. Znaczą jakiś rytm, któremu chcemy ulec. Bez kropek nie ma żadnych punktów orientacyjnych, bez kropek można się zgubić, bez kropek jest się takim bezradnym…

    Mija kilkanaście stron i Bernhard się lituje nad biedaczkami ery internetów, facebooków i snapchatów. Napisał opowiadanie w 1978 roku, ale przewidział widać, że ludzkość będzie jednak powoli raczej głupieć niż mądrzeć, że umysły, których struktura nie zmieniła się od początków istnienia rozumnej małpy, nie będą w stanie wytrzymać coraz większych ilości przetwarzanych informacji i dlatego litościwie powstawiał w zdaniach kropki.

    Nagle czytelnik w wannie, czyli ja, staje się szczęśliwy, docenia. Że wreszcie coś ma początek i koniec, że może coś pojąć, że kuma bohatera, jego myśli, emocje, zaczyna wygodnie obracać się w wodzie, rozluźniać i obserwować o co bohaterowi – narratorowi chodzi w życiu.

    Wspaniała kropka. Niby nic, ale przecież.

    I teraz ten Bernhard. 

    Wielki pisarz doceniany przez krytyków, którzy piszą o nim takim samym językiem jak on swoje powieści, tj. niezrozumiałym. Mam też dwie książki Marlene Streuuwitz “Party girl” i “Uwiedzenie”. Oraz “antymodną” powieść eseistki Ingeborg Bachman “Malina” o trójkącie miłosnym.

    Co łączy tych pisarzy?

    po 1. są z Austrii

    po 2. to, że ich nie rozumiem:)

    Chociaż co do Bernharda robię sobie jeszcze nadzieje, bo doczytałam do 22 strony i wiem, że jest o panu, który spędzał życie w swoich myślach (hello kitty!) i parze dojrzałych ludzi, którzy kiedyś się kochali a teraz już im przeszło i pan, narrator próbuje dociec dlaczego. Wyczuwam w tym klimat z filmów Kieślowskiego. Będą nic nie znaczący ludzie, którzy myślą, że coś znaczą. I znaczą, bo ktoś ich wymyślił i o nich napisał i to niesie już im już jakiś sens.

    Zastanawiam się, czy ma znaczenie to, że ci wymieni pisarze, których nie rozumiem, są Austriakami. Bo kompletnie nie pamiętam, o czym pisała Streuuwitz, a “Malinę” przemęczyłam do jakiejś 40 strony i też nie porwała mnie historia, która zapowiadała się w opisie na skrzydełku okładki zachęcająco, czyli, że będzie to o trójkącie:) Może oni są mroczni jak piwnice Fritzla? Może ciągle kładzie się na nich odium winy, że Hitler był ich rodakiem? Ja nie wiem, ale na pewno są dziwni.

    Niemniej tego Bernharda wydanego na kiepskim, topornym papierze, który zżółknie za parę miesięcy a za kilka lat się rozpadnie – przeczytam i mogę nawet zdać relację z tego, że jak rozpadał się jakiś związek, jak ktoś był samotny, ale tylko wtedy, kiedy faktycznie odkryję w tym coś nowego, czego jeszcze nie wiedziałam.

    * * *

    Jakieś 2 dni później

    Przeczytałam.

    Nie odkryłam niczego, czego bym nie wiedziała, ale i tak o tym napiszę.

    Bo w książkach nie jest fajne tylko to, że niwelują lekko naszą ignorancję, ale też to, że bywają zbawienne.

    Choćby przez to, że mnie osobiście pozwalają czasem myśleć, że nie jestem w swoim zwątpieniu i obcości odosobniona, że są tacy, co mają identycznie, są to bohaterowie, narratorzy i ja czytam, co oni mają do powiedzenia i to mnie zbawia, humor mi się polepsza. Czuję się jak harcerz w drużynie i choć nigdy nie byłam na harcerskim obozie czuję, że mogłabym np. z Bernhardem rozbić namiot, ba! mogłabym z nim nawet zdobywać sprawności w licytowaniu się, kto jest bardziej sam na świecie i kto potrafi mocniej się w sobie zamknąć.

    I dlatego książki są fajne.

    Opowiadanie pt. „Tak.”

    Jak już wspomniałam powyżej, spotkałam tu bohatera i narratora, który mógłby by być mną.

    Żyje sobie bohater na austriackiej wsi, pogodę ma zawsze dżdżystą, mieszka sam, w pustym domu, robi coś, co kosztuje wiele wysiłku a nie ma żadnego znaczenia (ha! ha! ha!), ciągle w siebie wątpi i swoimi lękami zadręcza faceta, który chce go słuchać. Facet ten jest handlarzem nieruchomościami. Razu pewnego sprzedaje działkę w beznadziejnym miejscu ludziom z kosmosu tj. Szwajcarowi i jego partnerce życiowej zwanej Persjanką, bo była z Iranu. Oboje koło 60 tki, on zamożny, pewny siebie, zdecydowany budować tam dom, ona nic nie mówiła. Bohater zainteresował się, dlaczego ona nic nie mówi i o co chodzi w ich związku i bardzo te dociekania pomogły mu uciec od depresji. Ale kiedy doszedł do banalnej prawdy, że wszystko się w życiu kończy a w związkach zwłaszcza, to się Persjanką znudził, ale jak się skończyło, to nie zdradzę, ale ma to coś wspólnego z tytułem i to powiązanie akurat uznałam za genialne.

    Nie dowiadujemy się, jak bohater  rozmawiał z Persjanką i o czym. Wiadomo tylko, że chadzali na spacery, co oboje lubili i gadali. A potem przestali chadzać i gadać. Nietrudną tajemnicę przyczyny rozkładu związku Persjanki i Szwajcara bohater odkrył, ale skupiał się głównie na tym, jaki to wszystko miało wpływ na niego samego.

    Dość bliskie mi myślenie, żeby nie rzec – identyczne z moim.

    I tak oto bohater sprzedaje w tym opowiadaniu parę kwestii, którym moim zdaniem trudno odmówić słuszności. Posłużę się cytatami, bo wciąż mi się wydaje, że stać mnie na ukucie własnych, ale jakoś jeszcze to nie nastąpiło.

    „Mimo skrajnej niepewności i najgłębszego zwątpienia musimy podejmować i kontynuować to, co zamierzaliśmy, wiedząc, że pewności nie ma, a doskonałość jest nieosiągalna.(…) Nie należy zniechęcać przy pierwszych i powracających myślach, że te zamierzenia będą porażką. 

    Przecież poza porażkami nic nie ma.

    W dzisiejszych czasach propagandy sukcesu, coachingu, „możesz wszystko”, takie myślenie jest totalnie niemodne. A jednak uważam, że jedynie prawdziwe, jeśli wyjść z założenia, że skoro wszystko się kiedyś kończy, absolutnie wszystko, to Bernhard ma rację. Poza porażkami nic nie ma. Koniec jest porażką.

    Ja właśnie tak uważam i ostatnio bardzo rzadko w sumie bywam rozczarowana.

    Skrupulatnie zapisuję dzień w dzień z uporem maniaka, co zajebistego przyniósł mi dany dzień i kiedy mogę wypisać tylko to, że leci mi woda w kranie raz zimna raz ciepła, poczytuję to za objaw szczęścia w swoim życiu, co nie zmienia faktu, że ta woda jutro może już nie lecieć i nastąpi to co musi, czyli porażka.

    Lista porażek moich jest tak imponująca, że może ja jednak pomyślę o rozwinięciu tematu i zrobię te 6 tomów jak mój idol Knausgaard, zrobię kasę na porażkach!

    „Szukamy winnego naszego losu (…) Rozmyślamy, co powinnismy zrobić inaczej albo lepiej, i o tym, czego prawdopodobnie nie nie powinniśmy byli robić, bo jesteśmy skazani na to, ale to do niczego nie prowadzi (…) Co chwilę poszukujemy winnego, jednego albo wielu, aby przez chwilę móc znieść to wszystko, i trafiamy, o ile jesteśmy szczerzy, na samych siebie”.

    To jest akurat też mój ever green. To jest ze mną nie wiadomo dlaczego i czuję, że na zawsze. A dlaczego on/ona tak, a wtedy to inaczej, a dlaczego ja tak, a oni siak, czy mogłam wtedy powiedzieć to, kiedy oni rzekli tamto i co by było gdyby.

    Źli ci ludzie, a po czasie winny jest tylko jeden.

    Jedną z rzeczy, których zawsze naprawdę bardzo zazdrościłam niektórym było nie to, że mieli pieniądze, byli zaradni czy lubiani albo mieli słoneczne dzieciństwo. Jedną z rzeczy, których zazdrościłam ludziom najbardziej na świecie było to, że w ogóle nie przejmowali się takimi sprawami co kto powiedział i co oni mogli na to odpowiedzieć, a już kompletnie nigdy nie miewali poczucia winy z powodu tego co powiedzieli, zrobili i ogólnie mieli to gdzieś, tylko robili sobie swoje i zachodzili zawsze daleko niezależnie od tego co umieli albo jak wyglądali.

    Ten aforyzm jako myśl przewodnia w życiu jest wcale nie świadectwem wrażliwości i dobroci, tylko totalnym hamulcem wszystkiego. Nawet jak się człowiek doczołga 3 kroki do przodu, to jest oczywiste, że za chwilę znajdzie się znowu 2 kroki w tyle.

    I ostatni, jakże przykry aforystyczny rarytasik

    „Po mnie spodziewała się ocalenia, ale ja też ją rozczarowałem. Podobnie jak ona jestem człowiekiem zagubionym, ostatecznie unicestwionym (…) Od takich ludzi nie można oczekiwać ocalenia.

    W grudniu spotykaliśmy się już tylko raz w tygodniu. Nagle nie mogłem już znieść jej widoku w tym czarnym kożuchu, nie mogłem już na ten czarny kożuch patrzeć. Nagle nie mogłem ścierpieć jej głosu, a ona w odniesieniu do mnie czuła zapewne to samo.

    Nieprawdopodobne, jak szybko potrafi się zdewaluować, a ostatecznie wyczerpać najlepsza relacja, jeśli się jej nadużywa.”

    Tym razem to miał być wesoły i lekki tekst.

    Nie wyszło 🙂

  • Slumsy dzieciństwa, czyli Knausgård po raz 3

    Kiedyś pomyślałam sobie,że będę jak Knausgård. Stworzę dzieło, napiszę parę tomów bazując na najlepszym motywie jaki znam, tj. na własnym życiu, to jest proste, to znam, to wiem, zostanę literacką gwiazdą, rodzina i znajomi się na mnie poobrażają, ale pokażę, że zwyczajne życie super się przekłada na życia innych i jest ekstra metaforą, jeśli zabrać się do tego odpowiednio.

    Zacznę od dzieciństwa, pójdę w chronologię dla odmiany. Nikogo to co prawda nie interesuje co też ja porabiałam na PRL-owskim osiedlu z łysymi trawnikami, babami z poduchami na parapetach w małym mieście gdzieś w Polsce chyba bardziej południowo – wschodniej niż centralnej. Ale co tam. To przecież DZIECIŃSTWO. To jest kraina, do której chcemy uciec, jak źle, to jest raj utracony, to jest ciepło mamusinego padołka i tatusia silnej dłoni mierzwiącej niesforną grzywkę dziecka.

    Otóż nie. Tak nie jest.

    Nie zostanę drugim Knausgaardem

    Utknęłam na jakimś 3 akapicie usiłując przywołać pierwsze wspomnienia z życia, które niby było moje. Nie to, że nie podobał mi się uszyty przez jakąś lokalną krawcową  zielony (tak!) kapturek, rozkloszowany płaszczyk, zrolowane na kostkach stylonowe rajstopki, brzydkie plecione sandały czy wystraszył mnie dziki sąsiad z przekrwionymi oczami jeżdżący na dużym czarnym motocyklu (do dziś nie znoszę motocykli!) i lubiący złowrogo łypać na małe dziewczynki w zielonych kapturkach.

    To, co nie pozwoliło mi wyjść poza 3 akapit to było dojmujące uczucie wstydu.

    Ale najpierw jakiejś obezwładniającej melancholii i żalu nad tym, kim wtedy byłam. Jakbym była zostawiona sama sobie przez samą siebie, przez własną świadomość, która zawsze przychodzi późno, zdana na łaskę i niełaskę ułomnych dorosłych, którzy byli moimi rodzicami.

    Czego wstydzisz się dziewczynko?

    Miliony kawałeczków drobnych emocji, zapamiętań, fleszów, które zostały wypchnięte do lamusa, na dalekie peryferie pamięci, jak możliwości kredytowe obywateli, którzy mogą z Siedlec tylko na Białołękę. Te miliony determinują do dziś różne poczynania, kładą cień na tym, w jaki sposób zmywa się naczynia, porządkuje rzeczy w szafie, prowadzi auto lub go nie prowadzi, rozmawia z dzieckiem, kolegą, szefem. To jest milion drobiazgów, których się boimy, wstydzimy, upychamy w szafach, a które przyłażą właśnie STAMTĄD, z tego szczęścia, którego wielkość polega Bogu dzięki tylko na tym, że minęło, że uciekliśmy i jesteśmy mniej lub bardziej cali.

    Dzieciństwo jako więzienie

    Susan Sontag, pani, która brała pieniądze za to, że myśli, nazwała cały ten proces związany z dzieciństwem bardzo trafnie wg mnie. Zwierzyła się komuś w jakimś wywiadzie, że odsiedziała w swoim życiu 3 wyroki: wyrok własnego dzieciństwa, dzieciństwa swojego syna i wyrok swojego małżeństwa i teraz jest nareszcie wolna, jest sobą i może sobie robić co chce.

    Jakkolwiek w obecnych czasach dzieci miewają się zgoła inaczej niż my, ich rodzice, nasi rodzice i dziadkowie, jakkolwiek by w te dzieci dziś nie upychać miliona pierdół z Chin, nie wysyłać do prestige szkół, nie zabierać po lądach, morzach i oceanach, żeby dziecko widziało, nie dawać mu 300% uwagi skupiając się na wyliczaniu, kiedy powinno pierdnąć, usiąść, powiedzieć A, zdać egzamin, znaleźć sobie dziewczynę/chłopaka, zjeść kanapkę z jarmużem, to i tak moim zdaniem pewne sprawy pozostają niezmienne.

    Dzieciństwo to ubezwłasnowolnienie, więzienie, inny rodzaj bytu, który z urodzonego człowieka czyni żałośniejsze stworzenie niż szósty kotek z przypadkowego miotu na wsi przeznaczony do życia w stodole stołujący się na polu pełnym myszy.

    Dobrnąłeś/-aś do fragmentu o książce

    Takiej historii poświęca cały 3 tom Mojej Walki Karl Ove Knausgård, Norweg urodzony w 67 roku jako drugie dziecko przystojnego taty – nauczyciela i przystojnej mamy – pielęgniarki.

    Jestem na 8 stronie tej książki i już wiem, że to będzie tak samo jak z moim 3 akapitem. Utknę w emocjach pt. totalna melancholia i żal. Będę płakać.

    Knausgård opisuje scenę, kiedy młodzi rodzice z nim w wózku zmierzają do swojego nowego domu, na nowym przedmieściu, prowadząc za rękę małego brata. Wygląda to tak:

    “Miał cztery i pół roku, jasne, niemal białe włosy i opaloną skórę (…). Jego brat, niespełna ośmiomiesięczny leżał w wózku i wpatrywał się w niebo, nie wiedząc ani gdzie ani dokąd idą.”

    Knausgård uważa, że niesłuszne jest odnoszenie się do siebie z okresu wczesnego dzieciństwa jako do naszego „ja”, że te osoby, które miały nasze imię i nazwisko, leżały na przewijakach z czerwoną pomarszczoną skórą drąc się nie wiadomo dlaczego, czy z rozpaczy, zimna czy smutku, to inne osoby niż my, nie te same, które siedzą teraz i to czytają, w tym miejscu i w tym czasie. My w każdym wieku to części nas, które składają się na tę osobę, którą jesteśmy teraz, każda z tych osób powinna w sumie nawet nosić inne imię.

    Te wszystkie wspomnienia też są podejrzane, są totalnie prowizoryczne i trochę wyssane z palca. Knausgård pisze:

    ” Pamięć nie stanowi w życiu żadnej obliczalnej wielkości. A jest tak z prostego powodu, że pamięć wcale nie ceni prawdy najwyższej. To nie wymóg zgodności z prawdą decyduje o tym, czy pamięć odzwierciedla jakieś zdarzenie w sposób właściwy lub nie. Decyduje o tym korzyść własna”.

    A potem wchodzimy do tego slumsa, którego Knausgård nazywa swoim dzieciństwem, przyglądamy się tym drobiazgom, które wyszukał w swojej pamięci i mimo, że wcale nie jesteśmy z Danii, nie mieliśmy dobrobytu, mieliśmy innych rodziców, inne szkoły i zjazdy KC PZPR, kolejki w sklepach, to wchodzimy tam i wcale nic nas nie śmieszy, tylko ściska za gardło, że większość tych wspomnień jest tak podobna do naszych i z większości z nich wieje grozą.

    Ojciec – metafora zła

    Knausgård osnuwa swoje tomy walki wokół postaci ojca.

    Nie robi w żadnym z trzech tomów, które przeczytałam żadnych głębokich analiz jego osobowości, po prostu  szczegół po szczególe opisuje zdarzenia z jego udziałem. W tomie 1 np. jesteśmy świadkami, jak on, młodszy jego syn radzi sobie ze śmiercią ojca, z jego wcześniejszym alkoholizmem i totalnym ludzkim upodleniem, którego świadkiem staje się przyjeżdżając do domu jego matki, w którym mieszkali razem. Drobiazgowo opisuje, jak czyścił ten dom z gówna, dosłownie, z gówna i pisze, jakimi środkami chemicznymi był w stanie doczyścić poręcze z fekaliów.

    W tomie 3 pokazuje ojca jako młodego, przystojnego i ambitnego nauczyciela z ewidentnymi skłonnościami psychopatycznymi. Ojciec to była postać, którego działania wydają się wręcz nieprawdopodobnym dowodem zastraszenia i zniewolenia.

    Oto np. mały Karl Ove idzie na basen, bardzo lubi pływać, lubi atmosferę pływalni. Po zajęciach gubi skarpetkę. Jak oszalały biega po całej pływalni w rozpaczy szukając tej skarpety, spóźnia się na autobus i już wie, że kiedy wróci ojciec wyczuje, że coś  jest nie tak – spotka go kara. Czytając to doskonale czujemy zwierzęcy niemal strach, jaki odczuwał bohater.

    W domu ojciec ten strach wyczuwa bezbłędnie, pyta, dlaczego się spóźnił, a kiedy syn przyznaje, że zgubił skarpetkę wykręca mu uszy i udziela kazania na temat tego, jak syn nie szanuje pracy i pieniędzy rodziców tylko gubi sobie skarpety.

    Takich szokujących momentów jest bardzo wiele, jak choćby przemoc fizyczna jakiej dopuścił się Knausgård ojciec wobec syna, kiedy ten wcześniej rozpakował urodzinowy prezent, który zresztą sam sobie wybrał i sobie go przymierzał przed lustrem. Za ten czyn syn został upokorzony ciągnięciem za uszy, popychaniem i wyzwiskami. Proste, wszystko takie adekwatne.

    Inny przykład – kiedy Karl Ove zapomina kluczy do domu, ale boi się czekać pod domem na ojca, który ma wrócić jako pierwszy, bo ani chybi byłoby lanie, gdyby się dowiedział, że syn zapomniał kluczy. Więc Karl wpada na pomysł, żeby wejść przez okno z tyłu domu. Ciągnie wielki kosz na śmieci, żeby po nim dostać się do okna, kiedy operacja się udaje, wraca, zabiera kontener na miejsce i… przyczesuje trawnik, żeby ojciec nie zorientował się, że coś się działo.

    Dzieciństwo – kraina szczęścia

    Nie trzeba mieć w głowie tego typu zatrważających wspomnień poniżenia, jakich doświadczało się od bliskich, żeby uznać dzieciństwo za najmniej udany okres w swoim życiu.

    Cały szereg pomniejszych zdarzeń, jakie przytrafiają się w szkole, w relacjach z rówieśnikami, całe rzędy drobniejszych i większych upokorzeń, rzadkie pasma tryumfów czy sukcesów, odczucia odrzucenia i  złudne szczęście przynależności, wspomnienia tego, jak pachniały domy kolegów a jak nasz własny, fragmenty pozornie nieistotnych rozmów, rzeczy czy spraw, które nakładają się jak matryca na całe nasze życie i siedzą jak zbiorowisko rzeczy bezużytecznych w lamusie naszej pamięci, którą boimy się pobudzić, żeby nie wpaść w doła, depresję czy przygnębienie, żeby pamiętać, że dziś nazywamy się inaczej, możemy wszystko i nikt nad nami nie ma tak obezwładniającej władzy jaką mieli kiedyś nasi mniej lub bardziej udani rodzice.

    O tym jest ta książka.

    O tym, że nie mieszkamy już w slumsie swoich wspomnień, że ocaleliśmy i warto z tego zrobić jakiś konstruktywny happening, imprezę z radości, że nikt nami nie rządzi, że sami tworzymy zapach naszych domów, że nasze dzieci nas się nie boją, że jak coś zgubimy, zaprzepaścimy, pomylimy się, to nikt nam za to nie wykręci ucha, za to wiemy, że sobie poradzimy i naprawimy szkody, bo możemy.

    A kiedy stwierdzimy, że może jednak jest ktoś w naszym dorosłym życiu, kto nas tak obezwładnia, to rozwiązanie jest proste –  pogonić. A potem się zastanowić, dlaczego sobie robimy wciąż to, co powinno być już poza nami, siedzieć w szafie i nigdy nie wychodzić na świat.

    amen

  • zjedz kanapkę