• Mapa marzeń, czyli to, co nigdy się nie zdarzy

    Jednego razu, sprzątając kocie bobki w kuwecie, naszła mnie taka myśl, że modna, mocno forsowana (nie wiadomo w sumie dlaczego) filozofia MOGĘ WSZYSTKO, bardziej szkodzi niż pomaga.

    Bo co, jeśli chcę czegoś, a wiem, że nie będę mogła tego mieć? Dlatego trzeba zapobiec frustrze i opowiedzieć sobie prawdę.

    Kiedyś przytoczyłam kilka sprawdzonych sposobów na to, jak być nieszczęśliwym. A ponieważ udaje mi się być w tym dobrą, to nauczam.
    Ale dobra jestem też w nierealizowaniu „marzeń”, więc też zamierzam podzielić się z innymi swoimi skillsami w tej akurat dziedzinie.
    W ogóle słowo „marzenie”, zwrot „mam marzenie”, „marzę, aby…” mają dla mnie w sobie coś podejrzanego, coś infantylnego, coś, co mnie wprawia w jakiś rodzaj zażenowania, kiedy wypowiadam lub słyszę te słowa.

    To jest taki case – jestem pękata, krępa, mam 150 w kapeluszu i wałki na brzuchu, ale marzę, aby chodzić na wybiegu u Prady, albo – z trudnością przypominam sobie, ile jest 7×9, ale marzę, by dokonać wynalazku albo zostać programistą w Microsofcie, albo jestem z natury leniwa, ale marzę, by stać się bogata. Mnie to śmieszy.

    Mapa marzeń

    Tymczasem nie ma chyba takiego poradnika z dziedziny poppsychologii, z cyklu „Jak żyć”, który nie zalecałby czytelnikom zrobienia  tak zwanej mapy marzeń.
    W tym celu czytelnicy muszą kupić sobie bristol, znaleźć w domu nożyczki, nagromadzić pism, gdzie są kolorowe obrazki i wyklejać swoje mapy, czyli

    • swoje bilety do szczęścia
    • plantacje pozytywnych myśli
    • wizualizacje najlepszego energetycznie czasu
      i najlepsze
    • mają się NAŚWIETLAĆ planami, po to, aby je spełniać.

    „Naświetlenie” się planami, uprawianie pozytywnych myśli za pomocą wycinków z gazet, np. marzenie o szczęśliwym związku i obrazek dwóch kubków albo łabędzi splecionych szyjami albo pan i pani ze stocka w objęciach na tle morza/zachodu słońca/spadających liści – mają przybliżyć człowieka do szczęścia w tej dziedzinie.
    Marzysz o tym, żeby David Beckahm bawił twoje dzieci i nosił je na barana po boisku? Nic prostszego! Wklej sobie jego zdjęcie na bristol (Victorię pracowicie wytnij!)
    Wyklejanie obrazków kiecek od Balmain po 10 tysięcy, ale nie wiem czego dokładnie, albo jachtów zacumowanych na jeziorze Como ma wyzwolić w nas siły na realizację tych właśnie marzeń o kieckach i jachtach.
    Jak wkleję sobie zdjęcie starszej pani z reklamy towarzystwa ubezpieczeniowego z pakietem „Twoja jesień”, to na bank nie będę jadła za 20 lat chleba ze szczypiorkiem, tylko będę miała obok uśmiechniętego siwego pana z blaskiem w oczach i błyskiem sztucznej szczęki, a do tego pewnie zero kredytu. Tak właśnie będzie.

    PRAWDA nas wyzwoli

    Tak może i bym sobie wykleiła, gdyby nie to, że wiem jedno, tak pewnie, jak to, że kiedyś umrę, tak teraz wiem, że jest milion miejsc, których nigdy nie zobaczę, a chciałabym, milion rzeczy, które chciałabym mieć, a nie będę, morze emocji, które chciałabym czuć, a nigdy nie staną się moim udziałem. Choćbym nawyklejała ryzy, palety papieru bristol, nagromadziła plantacje mojego potencjału energetycznego – to pewne rzeczy po prostu się nie staną.

    Znowu Kopenhaga

    Do tej jasnej, przejrzystej a zarazem zbawiennej myśli, myśli, która nie pozwoliła mi się w gruncie rzeczy załamać, kiedy uświadomiłam sobie, że TO nigdy nie stanie się moim udziałem – była moja ostatnia wizyta w Kopenhadze. A konkretniej nocleg, jaki mi przypadł w udziale na ten pobyt.

    Oto bowiem weszłam sobie do domu, który ogarnął mnie z każdej strony w taki sposób, że nakłonił mnie do takich myśli, jak powyżej.

    Nie będę mieć mieszkania z drewnianymi poręczami, pachnącego wilgotnym drewnem, z zakamarkami ze starymi (w sumie nie zbadałam tego) pająkami na korytarzu, z lampami cięższymi niż mój rower, a już na pewno kosztowniejszymi niż mój rower, długim drewnianym stołem, metalowym zlewem i blatem w całej kuchni, z wyspą z płytą indukcyjną bynajmniej nie firmy Amica, z wielką lodówką, w której nie mieszczą się tylko 3 jogurty i kilo pomidorów, z obrazkami mam, cioć, wujów i tatusiów, którzy się uśmiechają i są ładni, z oknami bez firan wychodzącymi na mieszkania sąsiadów, u których widać jak siadają do śniadania i udają (muszą udawać), że cieszy ich, że małe dziecko pluje na nich kaszką, ze światłem ostrego słońca wchodzącego do tego mieszkania przez  okna, oświetlającego wnętrze w taki sposób, że sobie myślę, że tak może wyglądać np. bramka do nieba, którego nie ma.

    IMG_8079 IMG_8082 k k1 k3

    fot. ja i mój ajfon

    Marzenia versus marzenia

    Nie no, w kwestii jakiegoś cennego locum mogłabym zwizualizować funkcjonalny apartament w jednym z bloków w dzielnicy Wilanów przypominającym Alcatraz albo Mordor, bez różnicy. Mogłabym jakoś dokonać tego, że najlepsze kamienie z Bartyckiej zaozdobiłyby mój hol, moją kuchnię i łazienkę, mogłabym nakupować wymyślnego oświetlenia wbudowanego w najdziwniejsze miejsca w chacie za równowartość 5 średnich krajowych, mogłabym zamówić projektanta wnętrz, który doradziłby mi ładną tapetę 1000 zł za metr, mogłabym zrobić sobie baldachim nad łóżkiem i mówić dzień dobry pani z recepcji, która jest z Pragi ma męża pijaka i trójkę niewdzięcznych dzieci.

    Mogłabym nabyć mieszkanie na jakimś osiedlu w dobrej innej dzielnicy, niekoniecznie takiej, gdzie wszyscy mieszkańcy wyglądają jak narysowane awatary z komiksu, ale koniecznie z rozszerzeniem PRESTIGE w nazwie.

    To wszystko mogłabym zrobić pracowicie wyklejając moją mapę wycinkami z pisma „Dom i Wnętrze”.

    Ale wiem, że pewne rzeczy są i pozostaną nie do kupienia i nie do wymarzenia na kawałku bristolu.

    Nie nawet, że w Warszawie tak, a za granicą to już ho ho. Chodzi bardziej o rodzaj pewnej historii, której nie nosi się w sobie, w związku z czym nasz potencjalny udział w czymś co jest cenne innego rodzaju cennością niż pieniądze – nie nastąpi.

    No można ewentualnie poudawać. Kupić sobie obraz przodka w sklepie z antykami i zawiesić w salonie M4 jak inżynier Karwowski, który w taki właśnie sposób próbował nagiąć swoją własną historię przed spotkaniem z dyrektorami ze Zjednoczenia.

    Zawsze najlepsza na wuefie byłam z asekuracji

    No dobra, ale taki pokój z łazienką na jakimś odludziu na norweskich fiordach, MacBook, wi-fi, 1 sklep, 3 sąsiadów i wieczna zima, zero świąt, cisza, spokój, co miesiąc dostawa komosy ryżowej i zgrzewki wina? Pobudka o 5 rano, kilka zdań opowieści z życia bohaterów naszych czasów tj. kotów, publikacje w „Lampie”, felietony w „Pani”? Może by sobie to wykleić jednak?

    PS. Tę dostawę to wykleję sobie jednak w cyklu cotygniowym stwierdziłam.

  • Fotografowie, czyli chciałam opowiedzieć o sobie, ale nie wyszło

    Jeśli bym miała przyznawać się do rzeczy, których trochę się wstydzę a trochę nie, to prócz standardowego dłubania w nosie kiedy nikt nie widzi, byłoby to oglądanie programu Top Model i obsesyjne przeglądanie się w witrynach na ulicy. I te sprawy wcale nie są takie bagatelne, jak by zrazu mogło się wydawać.

    Nie ma nic w sumie złego, że idzie się ulicą i odruchowo bada, czy nasze odbicie w szybie przystaje do naszego wyobrażenia o nas samych. No przeważnie właśnie nie przystaje. Ilośc razów, kiedy mogę sobie powiedzieć, że fajnie, zajebiście właśnie wyglądam, jest tak imponująca jak ilość zrobionych przez mnie pożytecznych rzeczy, czyli znikoma.

    Najczęściej jest to odczucie wielkiego zawodu, że jednak coś odstaje, coś za krótko, coś za długo, coś nieproporcjonalnie, włos znowu się nie ułożył, całość jakaś taka niezazbytnio.

    Będąc poza zasięgiem luster – nie ma się wcale lepiej. Bo wtedy są spojrzenia innych, którzy na pewno widzą naszą krostę, co dziś wyskoczyła, wory pod oczami i krzywo wydepilowane brwi.

    Program Top Model jest programem, który niewiele ma wspólnego z jakąś tam prawdą czy rzeczywistością, są lepiej albo gorzej napisane scenariusze, dobrani bohaterowie a publiczność się bawi. Ale fajnie tam jest pokazane, jak na przykładzie lasek czy facetów, którzy zapewne też nie we wszystkie dni myślą o sobie jako o skończonych pięknościach, udaje się pokazać coś, co oni w sobie mają, ale nigdy nie przypuszczali, że w nich to właśnie jest.

    Jak łatwo można się było zorientować, po tym wstępie, tematem rozważań będzie – czy nie wyglądam dziś przesadnie grubo oraz fotografia jako odbicie czego, to tego jeszcze nie wiem.

    Dziś fotografia to takie zajęcie, którym parają się wszyscy. Bo przefiltrowanie jakiegoś widoku VSCO czy posiadanie lustrzanki jako prezentu pod choinkę czyni przecież z każdego specem od fotografii. Obserwuję od paru lat losy znajomych mi ludzi, którzy kiedyś robili coś innego, a dziś fotografują. Przy okazji przekonywania się obiektywem jednego z nich, że nie jestem gruba, zdołałam przekonać się, że wychodzi mu to, mało powiedzieć, że dobrze.

    Dobre zdjęcie dla mnie nie musi być technicznie doskonałe, ale musi mnie wzruszyć. Musi opowiedzieć mi historię. Jak powieść Moja walka. Albo inna jakaś wybitność.

    Zrobić dobre zdjęcie uważam jest tak trudno jak napisać pierwsze dobre zdanie.

    Zacznę od tego, co interesujące dla mnie jest najbardziej, to jest od siebie samej i od akcji, że ktoś opowiedział historię o mnie.

    Historia 1
    czyli Kasia.

    Parę lat temu przyszła sobie do nie wiem czy jeszcze redakcji, ale czegoś co miało nią być i stało się nią –  taka dziewczynka, na casting przyszła, ubrała sobie biały sweterek, miała wielkie oczy, piękne zęby i uśmiech i kolczyk w języku. Co trochę było dziwne i tworzyło powiedzmy dysonans między niewinnym, dziecięcym wyglądem a tym kolczykiem. Operator zrobił zdjęcia, nakręcił co tam miała mówić, bo kandydowała na twarz brandu i mimo braku cech Giselle Bundchen (chwała Bogu;]) tą twarzą została i potem potoczyła się cała historia, którą miałam okazję obserwować.

    Z czasem Kasia stawała się osobą coraz więcej znaczącą tak zawodowo jak i  emocjonalnie dla nas, z zespołu kolegów i któregoś dnia, chociaż wcale nie ot tak, stwierdziła, że nie będzie robić tego co robi, bo będzie robić co innego. Okazało się tym fotografowanie, co wcale nie jest wyborem jakimś z dupy, bo podyktowanym kilkoma czynnikami, z których składała się Kasi rzeczywistość, ale przecież mogło okazać się, że chcąc sięgnąć po aparat nagle okaże się, że jej zdolności ku temu są zerowe i nawet wsparcie najbardziej życzliwych ludzi wokół nic by tu nie pomogło. Talent okazało się, że jest, opowieści okazało się są, toteż ja, wiedziona doświadczeniem z obserwacji innych znajomych, że jak utwierdzą się w zawodzie to nie mają czasu czasu dla mimozowatych paniuś przed menopauzą, trzeba szybko działać i wprosić się na sesję.

    Nie za bardzo jednak wiedziałam, jak tu się zilustrować, co włożyć, czy na Ewę Demarczyk się przystylizować, czy na seksi mamę czy frywolnie peniuar i kapcie z puszkiem, czy wedle looku i tego kim jestem czy zupełnie a rebours. Nie jest to wcale takie proste, kiedy o wyglądzie przed obiektywem nie decydują zleceniodawcy, którzy np. wynajmują cię do reklamy kremu na hemoroidy sadzają na konia i przynoszą odpowiedni ubiór i oficerki. Wtedy sztab ludzi robi z nas amazonkę i sprawa załatwiona. Jak w Top Model. Mogą sobie skakać ze spadochronem, pływać pod wodą, wyglądają ładnie i w nagrodę dostają pralkę Electrolux.

    Tu nie było sponsora a za stylizację miała służyć moja szafa, którą postanowiłam zrobić ostatnimi czasy na świętego Aleksego spod schodów, czyli totalnie niewymyślnie.

    Kasia wykonała na mojej twarzy make up, który mi się podobał, bo nie wyglądałam jak call girl, napiłyśmy się wina i weszłyśmy na plan.

    Ja nie wiem, jak minęło te parę godzin, nie wiem, jak mi się chciało w piątek wieczorem, po tygodniu pracy, ale było coś takiego w tym wszystkim, jakbym spotkała się z całą tą historią, która była naszym udziałem, kiedy pracowałyśmy razem.

    W każdym razie bawiłam się świetnie.

    Moja próżność została wysycona na maksa. Ktoś stał przede mną i kierował swoje oko na mnie i rozmyślał, jak ująć moją osobę tak, żeby było ciekawie.

    Minęło dwa dni, dostałam te prace i w pierwszym odruchu, nie, nie wzruszyłam się. To był w ogóle szloch jakiś gwałtowny. Z dwóch powodów: że jestem taka fajna;) i że Kasia tak umie.

    _DSC0535_DSC0445_DSC0589_DSC0753_DSC0777_DSC0236

    fot. Katarzyna Kalisz Fotografuje

    Nie widziałam tego w sobie co pokazała ona i te zdjęcia. To było to dla mnie nowe, całkiem odmienne od innych doznanie. Agata mówi – „wyjęła ciebie z ciebie”. Nie znam się na teorii fotografii i nie jestem Susan Sontag, ale, uwaga, mam pretensje! Uważam, że to nie jest łatwe oraz ta umiejętność pokazania kogoś w kimś, nie dotyka każdego.

    historia 2
    czyli Bartek

    Bartka zapoznałam w swoim innym życiu. Kiedy byłam stateczna i chadzałam na imieniny.

    Na jednych z takich imienin a może urodzin, nieważne, poznałam u siostry mojej Bartka właśnie, który był wtedy i nadal zresztą jest (szacun) mężem pewnej sympatycznej Irlandki, która w tamtym czasie pracowała z moją siostrą w jednej pracy. No i oni się tak spotykali, rodzili sobie dzieci, brali kredyty, urządzali mieszkania, ja się wtedy na takie historie załapywałam.

    Potem spotkałam Bartka już w innym życiu, kiedy on nadal kultywował ciepło domowego ogniska i pracę w zacnej korporacji a ja nie. Tzn. pracę tak, ogniska nie.

    Chyba lubił outsiderów Bartek. Bo za jakiś czas odezwał się do mnie po długim czasie oznajmując, że ma dość korporacyjnych systemów, wiecznie w nich choruje i chce fotografować. Mnie to się trochę śmiać chciało, bo każdy se tak mówi i wielkie halo, ale ponieważ początkował i chciał chyba praktykować to zaprosił mnie na sesję. No dobra, co mi tam w sumie, tak pomyślałam wtedy, a był to wrzesień 2011, dzień bardzo ciepły. Wzięłam wolne z pracy, a to coś znaczy!

    On mówi, żebym ubrała się jak ja i wzięła jakiś make up, to tak zrobiłam i pojechaliśmy na Pragę na ul. Inżynierską, gdzie czas trochę się zatrzymał i są prawdziwe trzepaki i psie kupy dumne na podwórkach, śmierdzi piwnicami, baby drą się z domów na swoje dzieci, żeby przyszły na obiad. W tej lokalizacji uznaliśmy wyrazimy moją osobowość i mnie bardzo ten pomysł się podobał, bo ja lubię to, co trochę tak jakby jest nie z bilboardu reklamującego mieszkania na Białołęce tylko 10 minut od centrum.

    Dlatego Praga była idealna. Bartek jak to Bartek – w kapelutku, w modnych butach miotał się po podwórzu ze sprzętem, który mi zaimponował i pomyślałam sobie, że faktycznie, może ta jego pasja, to hmmm, coś z tego będzie a co tam, zapozuję. 3 godziny tego pozowania. Zmęczona byłam strasznie zrobieniem pięciu min i doceniłam prace modelek i modeli, co tak ostatnio skwapiliwie a głupio wyśmiał Lizut, ale mniejsza z tym.

    Na zdjęciach starannie przez Bartka wyselekcjonowanych zobaczyłam siebie taką jaką jestem, nie byłam zaskoczona, ale zaskoczył mnie kontekst, w którym byłam i który Bartek umiał pokazać. Uważam, że do dziś idzie w tym samym kierunku coraz mocniej, bardziej i doskonalej, tj w pokazywaniu ludzi w sytuacji życia jakiejś. Ludzie wzięci w cudzysłów, nieważni bez kontekstu, kontekst nieważny bez nich. Fotografia społeczna, jak filmy Kena Loacha.

    bartek_ja bratek ja1fot. Bartosz Maciejewski Photography

    Robi to na mnie wrażenie, to jak on opowiada nie tyle o ludziach, tylko o ludziach w sytuacji.

    Tu jedno z moich ulubionych jego ostatnich zdjęć. Na podstawie tego jednego obrazu można śmiało już zabierać się za scenariusz.

    bartek 1

    więcej zdjęć na Bartosz Maciejewski Photography

    Ostatecznie z tej korporacji sobie odszedł i z powodzeniem robi, to co lubi, potężny szacun, brawa i zazdro. Będziemy chodzić na wystawy, które zresztą odbyły się już 3.

    Historia 3
    czyli Julia

    Julię poznałam dawno temu, ale może to też był rok 2011? Produkcja dużego show, trochę nudy, trochę wyniosłości, trochę niepewności.

    Jedliśmy jakieś kotlety z plastikowych opakowań i przyszła Julia. Szczuplutka, kok jak z epoki fin de siecle i życzliwość dla każdego taka, że najbardziej zagniewany na świat ktoś jak ja, nie mógł się oprzeć jej życzliwości. Już wtedy była żoną, i matką. I jedyną żoną i matką, która traktowała te zajęcia jak najważniejszą posadę w życiu. Ona emanowała zadowoleniem z tego powodu, że może żonować i może matkować. Oczywiście, że myślałam, że to taka fanaberia i zapewne jej przejdzie, przejrzy na oczy i zobaczy hehe. Nic z tego.

    Minęły lata. Dzieci ma troje i męża tego samego i choć z nią nie rozmawiałam o tym osobiście, to wydaje mi się, że szczęście, jakie u niej zaobserwowałam wtedy, teraz sobie po prostu potroiła.

    Obserwuję to na instagramie, na którym ja udaję, że kreuję moje życie na wysublimowane:)

    Wpuściła mnie do siebie i obserwuję, jak robi zdjęcia telefonem, wrzuca na instagrama i wyraża np uczucia tak mi obce, jak tęsknota za dziećmi, kiedy se wyjedzie na 3 dni z domu bez nich. Fucking amazing.

    Wierze jej. Jest jedną z nielicznych matek, które robią zdjęcia swoim dzieciom, mężowi i nie ma tam ani grama taniej egzaltacji. Tak potrafi przefiltrować te sytuacje, że razu pewnego, a nie piłam nawet grama wina, usiadłam sobie, przejrzałam zdjęcia dzieci, rodziny i ten, rozpłakałam się.Serio.

    1389504_576040405867555_640541661_n

    11374688_1868453043379903_212880785_n 11821199_1498766897088854_1347985247_n 11930897_1632737160311426_1499299475_n

    źródło Instagram profil Julii, fot. Julia

    Uważam, że bycie w rodzinie, nadawanie temu total sensu jest sztuką, porównywalną do zarządzania wielkim projektem, dużą ilością osób itd. Jest umiejętnością rzadką i wybitną. A do tego opowiedzenie takich historii za pomocą zdjęć jest tak samo talentem. Julia ma nie tylko szczęście mieć fajną rodzinę, nie tylko szczęście, że ją to kręci, ale ma też talent, do opowiadania historii obrazami.

    Wzrusza mnie. Chciałabym, żeby dała kiedyś powzruszać się innym.

    Historia 4
    Czyli Monika

    Monię poznałam strasznie dawno, jeszcze w swoim życiu przed życiem, tj, wtedy, kiedy wszystko wydawało się oczywiste i proste.

    Studia, robota, dobre pieniądze,ambicje,dzieci, mieszkania, domy, prosperity,  podróże, nie no w ogóle kraina szczęścia i ona mi się wydawała dzieckiem szczęścia. Typ urody modelkowaty, ciągi spełnień marzeń każdej kobiety. Jak spotykaliśmy się na dorocznych urodzinach Kuby, syna jednej z naszych przyjaciółek, w domu pod Łodzią, Monika zawsze biegała z ciężkim  aparatem i robiła zdjęcia tabuna dzieci, którym rodzice Kuby urządzali zawody sportowe i tym podobne zajęcia ruchowe na powietrzu.

    Ja, źle ubrana i sfochowana pańcia oczywiście, że patrzyłam na to z pobłażaniem, nigdy nawet tych zdjęć, które robiła nie widziałam.

    Za jakiś czas dowiedziałam się, że z koleżanką utwrozyły firmę, która parała się fotografowaniem takich imprez jak ta urodzinowa, i podobnych. No fajnie. Zdjęcia fajne. I zapomniałam o tym.

    Przyszedł czas, kiedy Monika przestała być żoną, której marzenia się spełniły. Nie została jednak z niczym, ani materialnie ani mentalnie, okazało się bowiem, że ma właśnie to, determinację i talent.

    Monika robi zdjęcia inne niż wymienieni poprzednicy, one są takie glamour, bo Monika taka jest, one są na okładki, na witryny, one pokazują bohaterów ładnymi, pogodnymi, dobrymi, lepszymi, seksowniejszymi niż są w rzeczywistości. To u Moniki chciałam wystąpić przed obiektywem jako osoba seksi w butkach z puszkiem, myślę, że znalazłaby formułę na moją trudną seksualność:)

    Największe wrażenie zrobiła na mnie jej sesja sprzed 3 lat, jaką zrobiła Julii Kuczyńskiej, znanej dziś jako Maffashion. Wtedy jeszcze chyba Julka nie miewała 10 tysięcy lajków pod postem w minutę, ale nieistotne. Monika robiła jej zdjęcia na bloga w początkach medialnej kariery i zrobiła potem tę właśnie sesję. Julia wiadomo, pokazuje się jako seksowna dziewczyna, bo w sumie czemu nie, niczego absolutnie jej do tego nie brakuje, ale wtedy, 3 lata temu, kiedy była taka młodziutka jeszcze miała w sobie to coś ulotnego i zajebiście powalającego co tylko Monice udało się uchwycić – połączenie kobiety i dziecka. Niewinności i seksualności. Temat trudny i mega łatwo go spieprzyć, udosłownić, spłaszczyć. Na tych zdjęciach, w tej sesji pokazana jest osoba, której historia mnie obchodzi, nie „it girl”, która rządzi w portalach społecznościowych i objawia się w kolejnych odsłonach stylizacji takiej czy owakiej. Na tych zdjęciach jest osobą, kimś kto mnie nie tylko interesuje, ale nawet obchodzi.

    maffashion_P&B_1maffashion_P&B_14maffashion_P&B_15a

    fot. Monika Szałek ; źródło blog Maffashion

    Życzę Monice coraz więcej takich sesji, w których będzie opowiadać ludziom historie innych ludzi poprzez swoją umiejętność uchwycenia w nich ich życiowych wątków.

    I oczywiście Monika robi to, przed jej obiektywem stoją tuzy – Kazik Staszewski, Stańko i ja chcę więcej, a najbardziej bym chciała, żeby odkrywała talenty:) Tj. wyłuskiwała ludzi, którzy jeszcze nie do końca wiedzą, że coś w sobie mają, ale ona im to pokaże:)

    I tak oto niespodziewanie wyszedł mi tekst dość niezwykle entuzjastyczny, co mnie samą zadziwia, że nie mogę spointować jakimś ulubionym zgorzknieniem, ale nie czuję w związku z tym dyskomfortu. Więc może jest dla mnie jakaś nadzieja, tylko skąd ja wynajdę tylu fotografów, którym wepcham się przed obiektyw, żeby mnie w tym mniemaniu o nadziei utrzymali?

  • Optymistycznie o życiu, czyli “The Affair” jako twój homework

    W internetach wpadłam na serial.
    Nie mogłam przestać go oglądać, robiłam to wszędzie, nawet w myślach i nawet śpiąc. W 2 dni obejrzałam 13 odcinków, półtora sezonu, bo sprawiał, że czułam się tak bardzo źle, czyli swojsko.
    Nie pozostawił żadnej nadziei. Sprawił, że wiadomo już wszystko, że nie ma dokąd uciec, bo nie ma raju, słowa są bez znaczenia, gesty są puste. Gatunek ma przetrwać na wszelkie możliwie głupie sposoby, reszta to ściema, żałosna iluzja i w gruncie rzeczy nie ma większego znaczenia, choć wszystko wokół nas skłania do tego, by temu, co jest tak ulotne, nadawać sens większy niż ma.

    The Affair

    Serial, który w drodze do Złotego Globu w 2015 pokonał Grę o tron, House of Cards , Dowtown Abbey czy Żonę idealną.

    Ok, Gry o tron nie kumam, nie fascynuje mnie ten sztafaż, Żona idealna jak dla mnie przeciętny i nudny, Dowtown Abbey – specyficzny, ale dla ludzi naprawdę mających dużo czasu na kontemplację super kostiumów z epoki, (ja miałam hyhy), ale House of Cards – dla mnie fenomen, ideał narracyjnej konstrukcji plus szekspirowskie postaci. A tymczasem jakiś The Affair, serial o tematyce banalnej.

    Czyli o czym?

    Pan domu ma rodzinę, żonę i czworo dzieci. Zakochuje się w młodszej, na wakacjach, ona zakochuje się w nim, choć też ma męża oraz traumę. I przez to zakochanie rozpadają się te rodziny. Jak potoczą się losy kochanków?

    Banał.

    A jednak nie do końca.

    Kobiety są z Wenus a mężczyźni z Marsa

    Mężczyźni są z Marsa a kobiety z Venus, opowiadał nam w latach 90- tych John Gray i wszyscy się tym jarali a potem uznali, że uproszczenie i głupota w ogóle, a potem jednak, że prawda. Bo prawda. Ja się czasem dziwię, że babka z facetem są w stanie w zgodzie posiedzieć chwilę, w sytuacji, kiedy akurat nie chcą się przelecieć. To trudne.

    Serial Tha Affair bardzo spektakularnie pokazuje różnice między tym, jak rzeczywistość postrzegają kobiety a jak mężczyźni. Rozziew między tym, jak zapamiętują sytuacje, jak je potem interpretują jest tak przepastnie ogromna, że podziwiam to, że kobiety i mężczyźni nie mają chęci na co dzień za te rozziewy komunikacyjne się wzajemnie, szybko pozabijać.

    Wydaje mi się, że ten fenomen zawdzięczamy wszechmocnej biologii, która nastawiona czujnie na dbałość o przetrwanie gatunku, każe się ładnie obwąchiwać i oszukiwać w wielu sytuacjach, kiedy babka facetowi czy facet babce chce powiedzieć tylko jedno słowo – spierdalaj, no albo przynajmniej – daj mi spokój, chcę se serial/mecz  właśnie pyknąć w spokoju.
    Dla utrzymania ciągłości trzeba jednak udawać, że jest fajnie fajnie, chociaż każda ze stron fajność czy niefajność widzi zupełnie inaczej, w innych momentach i one właściwie nigdy się ze sobą nie stykają.

    To jak pokazuje tę dychotomię ten serial powaliło mnie, dosłownie wkuło w kanapę.

    Sytuacje opowiedziane są z różnych punktów widzenia, np. jak on ją poznaje, jak ona poznaje jego, jak poszli gdzieś tam, zrobili coś tam, mamy pokazane jak pamięta to ona, jak pamięta to on. Różnice w percepcji są tak wielkie, że widz zastanawia się, czy to wciąż te same zdarzenia i ci sami ludzie.

    Np. facet zawsze pamięta babkę z rozwianymi włosami i kusej kiecce, Facetka zawsze pamięta siebie na skromno, w spodniach i związanych włosach. Facet zapamiętuje babkę jako egzaltowaną i pijącą za dużo, babka pamięta siebie jako wstrzemięźliwą. Ona pamięta faceta jako agresywnego, on pamięta siebie jako łagodnego, ona pamięta sytuację jako żenującą, on pamięta jako zajebistą. Przykładów można mnożyć.

    Porozumienie jako fikcja

    Powtórzę, zwaliło mnie to z nóg. Autorzy scenariusza wzruszająco pokazali, że porozumienie dusz to bzdura, Nie ma takich zjawisk po prostu. Parcie ludzi ku sobie następuje z przyczyn odwiecznego parcia człowieka ku odnowie, którą znajduje w adoracji czegoś nowego, w kopulacji z kimś nowym i jak ta faza występuje, różnice lekko się zacierają lub działają na korzyść. Potem różnice w percepcji świata oddalają kobietę i mężczyznę na zawsze i bezpowrotnie.

    Zostaje taka para razem w zależności od tego jak szczery kontrakt ze sobą zawarła na początku. Jeśli oparty na romantycznym złudzeniu, pożądaniu i wierze, że dobry seksik załatwia zacną starość we dwoje – to już przegrali.
    Jeśli chcą poprowadzić swój związek jak firmę przeprowadzkową – może się udać, ale istnieje ryzyko, że któryś z partnerów uzna, że się przebranżowi i poprowadzi interes z kim innym.

    Gwarancji nie ma żadnej. że dwoje ludzi to jedność. Nie ma po prostu takiej opcji.

    Najpierw miałam z tego powodu zły humor.
    A potem dobry.

    To naprawdę oczyszczająca świadomość jak się temu przyjrzeć.

    Spotykasz kogoś i wiesz, że radosny seks potrwa chwilę, a potem może być różnie, zależy jak się splotą okoliczności i co uda się wynegocjować. Z partnerem i z samym sobą.

    Serial ten genialnie też pokazuje to, co najboleśniejsze przy rozstaniach, nieudanych inwestycjach związkowych. Wcale nie sam fakt rozejścia się dróg, oczekiwań, ale najgorsza jest rodząca się

    Obcość

    W pierwszej scenie serialu widzimy pana na pływalni, jak sobie pływa a następnie opiera się zalotom jakiejś młodszej laski na basenie. Podbudowany adoracją wraca do śpiącego jeszcze domu, wchodzi do łóżka, dotyka żony, małżonkowie sobie mruczą, chwalą swoje tyłeczki i takie tam, atmosfera jest nabrzmiała ich snem, bliskością, intymnością. Przerywa im drący się dzieciak domagający się czegoś tam, co zapewne mógłby wziąć sobie sam. Często w filmie powraca motyw dzieci psujących rodzicom ogólnie dobrą zabawę w bycie sobą, w bycie parą. No ale zdecydowali się na firmę z dziećmi, to pchają ten niewdzięczny wózek udając, że super jest ogólnie.

    Słowo „udając” jest tu kluczowe. Bo w sumie w takich układach prędzej czy później ktoś spasuje, da dupy i nagle zechce mu się jednak nie udawać, tylko wybierze się w drogę ku szukaniu kontaktu z samym sobą i własnym spełnieniem.

    Wtedy zaczyna się droga ku obcości niegdysiejszej pary.

    Najpierw pojawiają się skrywane znużenie, irytacja powtarzalnością, uciążliwością rutynowych obowiązków, niespełnienie w czymś, niedowartościowane w czymś, złość, gorycz i na takie ładnie spulchnione pólko wkracza jakieś ziarno.
    Najczęściej jest to młoda osoba płci żeńskiej. Bo młodego faceta żona prawdopodobnie odrzuci, bo jakoś biologicznie chyba kobiety zaprogramowano na te bardziej odpowiedzialne i obowiązkowe:)

    Wkracza młoda laska/ inna laska

     

    THE AFFAIR SEASON 1 EPISODE 1 SKY ATLANTIC HANDOUT ... Dominic West as Noah, Ruth Wilson as Alison and Maura Tierney as Helen in The Affair (season 1, episode 1). - Photo: Craig Blankenhorn/SHOWTIME - Photo ID: TheAffair_101_0971

    fot. za www.telegraph.co.uk

    W postaci klockowatej i in my opinion zupełnie nieciekawej kelnerki. Żona była ta ciekawa i wyrafinowana, pyskata i mądra, ubrana jak wytyczna nowojorskiej bohemy. Kelnerka była tandetna, korpulentna i niewiele wiedziała, ale jak pan opowiadał jej o astronomicznych zajawkach potakiwała i pytana, czy ją to nie nudzi – odpowiadała” tak bardzo lubię, jak opowiadasz”. Pan szczęśliwy, pani mruży oczy. O to chodziło. Nikt nic nie kuma, ale jest miło, prawda?

    Okazuje się, że panowie do szczęścia wcale nie potrzebują jakichś wyrafinowanie intelektualnych gadek z paniami. Pani ma mieć krótką kieckę, jędrną dupę, długie włosy i lubić eksperymenty oraz nie pytać i nie mówić za dużo. Wtedy może zyskać nawet status muzy pana, jeśli on coś tworzy. Bo taka pani co za dużo się mądrzy i opowiada muzą nie zostanie nigdy, co najwyżej rywalką. I wiadomo, że przegra.

    Tak więc pan coraz bardziej angażuje się w ten romans. I tu następuje mielizna w tym serialu. Nie jest to dobrze uzasadnione psychologicznie, ta jego fascynacją nią. Widz patrzy i nie rozumie, dlaczego akurat ona. Ta postać nie ma tego CZEGOŚ w sobie, niemniej pan z jakichś przyczyn ku tej lasce prze. Nie wiem, może faceci zawsze fascynują się bezmyślnymi, szczerymi buziami z oczami dziecka w wiecznym zdziwieniu? Jeszcze jak niesforny lok na wietrze się plącze po karku, to już w ogóle.

    Mija czas, mijają perypetie losowe, zawodowe, prywatne bohaterów i ostatecznie pan postanawia zerwać więzy i po prostu. Wyprowadzić się z domu.Bo to jest przecież takie normalne – dążę do tego by żyć z w zgodzie ze sobą, chcę być szczęśliwy, wy dzieci, żono to musicie skumać, takie jest życie.

    Potem trwają przepychanki rozwodowe, negocjacje, ustalania, patrzymy na to okiem żony i okiem jego i widzimy właśnie to najgorsze, kiedy z nabrzmiałego snem i małżeńskim seksem łózka przechodzimy do obserwowania ludzi, którzy wczoraj razem spali a dziś są sobie obcy. Tak, jakby nigdy w życiu się nie znali, za to chcieli się nawzajem z czegoś okraść.

    Pan

    W serialu tym uderzyła mnie też prawdziwość postaci bohatera męża. Facet jest nauczycielem, pisze książki, czyli można założyć, że kuma. Ale jego podejście do całej tej sytuacji, do żony, rodziny, kochanki przyszłości jest tak totalnie z dupy, tak idiotyczne, że wierzyć się nie chce.

    Pan mówi słowa górnolotne. Zawsze bez pokrycia.
    Jego dzisiejsze kocham cię, jutro już nic nie oznacza.

    Np. oświadcza się kochance, daje jej pierścionek, podczas gdy ani ona ani on nie są jeszcze rozwiedzeni, ale co tam, jakoś to będzie. Nawet kelnerka wpadła na to, że samo to się wszystko nie poukłada i mógłby pan zbastować, ale cóż, skoro pan akurat ma ochotę być romantycznym.
    Tak to jest, panowie szukają zgody z samym sobą, cały świat powinien wychodzić im na przeciw.

    Podsumowanie

    Pięknie to wszystko jest pokazane. Naprawdę.

    • Jak panowie mogą więcej, bo w zasadzie nie zastanawiają się nad czymś tak drobnym jak odpowiedzialność. Przecież tak bardzo kochają swe dzieci, najlepiej w co drugi weekend. Chociaż o więcej opieki powalczyć też mogą, żeby żonie dokuczyć i pokazać światu jak im zależy, że rozwód to z żoną, nie z dziećmi.
    • Jak bardzo są panowie prości.
    • Jak bardzo wygrywają kobiety, którym nie zależy, aby wiedzieć i prowadzić dysputy, ale chodzą za to w sukienkach.
    • Jak bardzo wszystkie żony są tak samo naiwne i głupie wychodząc z założenia, że coś jest na zawsze i chroni je ilość urodzonych dzieci.
    • Jak bardzo rodzina to źródło cierpień.
    • I jak strasznie jest ten świat poukładany, pełen nieporozumień komunikacyjnych z zerową opcją na jakiekolwiek porozumienie człowieka z człowiekiem na temat spraw wychodzących poza seks i pożądanie.

    Chociaż może dobrze w sumie, jak sobie uświadomić, że wszystko mamy na chwilę, nic nigdy nie na zawsze to można żyć i rozsądniej i bardziej świadomie?

    W kwestii formalnej dodam, że serial jest osnuty na wątku kryminalnym. To zaskoczka. Miesza gatunki i udaje się to moim zdaniem super. Nie ma chronologii zdarzeń, poznajemy wydarzenia w poszczególnych odcinkach, sekwencjach, mimochodem, a jednak wszystko jest klarowne i trzyma się kupy.

    Znakomity serial pokazujący bardzo nieładną prawdę o nas, że staramy się bardzo, bo tak bardzo chcemy mieć kontrolę, ale w sumie i tak nie mamy wpływu na to, czy dostaniemy od życia umowę na etat z pełnym socialem, czy śmieciówkę. Mamy talenty i chęci dobre, ale decyzje zapadają poza nami. Są wpisane w jakieś biologie, prawidłowości międzyludzkie, damsko męskie, kulturowe, obyczajowe a na samym końcu i tak

    zostaje się samemu.

    Bardzo mi przykro. Ale nie do końca.

  • Życie jako gama zła, czyli o “Jolancie” Sylwii Chutnik

    Bardzo sobie tak obiecywałam, że zgodnie z wytycznymi poradników dla młodych (hmmm) twórców – nie będę nic czytać. Żeby się nie sugerować i szukać własnych słów. Lecz nic tego.

    Bo Sylwia Chutnik wydała „Jolantę”, a ja na nią czekałam wiedząc, że po paru jej książkach, na które z kolei nie czekałam, ta już musi być dobra i spełnić moje potrzeby wzruszeń jak „Kieszonkowy atlas kobiet”, na którym ryczałam pijąc wino w pięknych okolicznościach przyrody hotelu 4 gwiazdkowego na Sycylii na balkonie wychodzącym na skład brudnej pościeli.

    Teraz też wzruszeń nie mało było, bo Sylwia Chutnik lubi pisać ballady o kobietach wykluczonych, wyobcowanych, niby w społeczeństwie, ale jakby na jego marginesie. A mnie to wzrusza. Czasem bywają to faktycznie skazane na wykluczenie prostytutki z Poznańskiej, ale często kobiety, dziewczyny – jak to mówią – zwyczajne. Córki, matki, żony, gotujące rosół na obiad, czekające na męża nie mającego nic wspólnego ani z bohaterką ani ogólnie z niczym. No jak to z facetami (rechot z offu).

    Tak też jest i tym razem. Bohaterką jest Jolanta z warszawskich blokowisk na Żeraniu. Jolanta jest dziewczynką, potem dziewczyną, wreszcie kobietą – wyobcowaną, ale nie w stylu Alberta Camusa, nie jest przykładem człowieka zbuntowanego z zapędami na egzystencjalne rozterki. Chociaż jakieś znamiona buntu próbuje w sumie w swoje życie wcielić – nie myjąc np. rąk po wyjściu z toalety, mimo że przecież TAK SIĘ ROBI. To ona nie robi i tak oto realizuje się w swoim egzystencjalnym buncie.

    Jolanta jest wyobcowana w sposób bliższy i bynajmniej nie wydumany. Jest po prostu samotna, mimo życia w rodzinie, otoczona sąsiadami, znajomymi – jest sama. To poczucie oderwania i bycia skazanym na samą siebie towarzyszy jej od początku, od kiedy ją poznajemy.

    Cała ta mierna i niepozorna egzystencja bohaterki jest usadowiona w modnej scenerii PRL-u, tak na pograniczu gospodarczo politycznych przemian po 89 roku.

    Dziś lubi się wracać do tamtych czasów i obdarzać je sentymentem. Społecznościówki żywią się potrzebą wspominania z sentymentem czasów, kiedy użytkownicy Facebooka w przedziale wiekowym 45-35 – byli młodzi czy mali. Mamy więc fan page Pewex, BORN IN THE PRL, Czar PRL-u, portal SpodLady.com, gdzie można kupić zestaw kolejkowy w siatce z okami plus perfumy Przemysławka lub Pani Walewska z kiosku Ruchu.

    Ze łzą w oku przywołuje się czas, kiedy biegało się po podwórku, robiło fikołki na osiedlowym trzepaku i grało w gumę. Z wyższością patrząc na obecne pokolenie dzieciorów podmieniających tylko w wolnym czasie tablet na smartfona czy plejaka. My, urodzeni w tamtych latach byliśmy tacy lepsi, tyle świeżego powietrza uderzało nam do głowy i tak ładnie opadały nam z chudych nóg komunijne podkolanówki.

    I owszem, Chutnik też to czytelnikowi podaje. Napatrzymy się więc na Jolki otoczenie, na eleganckie herbatki z sąsiadką pite w duraleksie, na meblościanki, pokoje wielkości pudełka od zapałek, wersalki, paprotki, oranżady w proszku zlizywane z brudnej ręki i wyczekiwane seriale „Powrót do Edenu”.

    Ale do tych sentymentów dodane są też prawdziwe obserwacje życia blokowisk tamtych lat, w których gnieździli się ludzie jak szczury podrapując pazurkami w cienkie ścianki swoich pudełek, podglądając przez wizjery sąsiadów, smażąc kapustę na bigos i czekając na męża pijaka, który wraca zataczając się z zakładu, potem w domu awanturuje się, choć na ogół chłop to dobry był.

    Są tam rodzice niepotrafiący nawiązać ze swoimi dziećmi żadnej relacji, nie wiedzący jak komunikować się z partnerem, dzieckiem, sąsiadem, są tam czasy, kiedy dzieci się opieprzało co dzień miliony razy a nie zatrudniało logistyka, który ogarnie odwożenie i przywożenie dziecka z zajęć tenisa czy ćwiczeń manualnych metodą Montessori. To są czasy, gdzie wszyscy byli na coś źli, z niczego nie zadowoleni, wszystkiego się bali i woleli mieć w dupie, bo nikt im nigdy nie pokazał, że można też inaczej.

    I w takim właśnie zbiorowisku funkcjonuje bohaterka – Jolanta, która niby pije herbatę z matką i ogląda serial na wersalce, niby ma ojca, który zasypia przed telewizorem bujając kapciem w dni, w które akurat po pijanemu nie sika na meble, niby chodzi do szkoły i wychodzi pod blok, niby się uczy nie ucząc się, niby się zakochuje i nie na niby sama zostaje matką, ale z dnia na dzień coraz bardziej wszystko, każda najdrobniejsza czynność wydaje jej się czynnością nadprzyrodzoną, posmarowanie chleba masłem – nie do ogarnięcia wyczynem życiowym.

    Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku Jolanta zapada się, choć żyje tak jak wszyscy. Nic specjalnego.

    I na tym moim zdaniem polega siła tej książki.

    Żadnych diw wygnanych z raju odnajdujących na końcu swe szczęście, bo je zwizualizowały, żadnych kolorowych śmiesznych takich perypetii, że Jolka nie może znaleźć chłopaka albo ma perturbacje z rodzicami jak w rodzinie Borejków na Jeżycach. Żadnych zwrotów akcji ani wydarzeń zapierających dech, tajemnic i zagadek do rozwiązania zero.

    Jest blok, wizjer, wycieraczka, rachityczna rodzina, obleśny sąsiad, szarość, Jolanta, zwyczajność tak bardzo zwyczajna, że aż dojmująco kłuje w oczy, że aż ma się ochotę przefarbować włosy na różowo.

    Ciekawe co dziś robi Jolka, babka już pod 40-tkę, wychowana w środowisku skazującym na nijakość, na pranie przygłupiemu mężowi dziurawych skarpetek, na nieustającą wiarę, że będzie dobrze, w końcu na doczekanie się aż on odejdzie do młodszej.  Może sprząta domy tych, którym się udało lub uczyli się lepiej? Może się wyemancypowała, ogarnęła i pracuje w biurze? Może wyjechała do Londynu na zmywak?

    Trudno stwierdzić.

    Ale książka o Jolancie się udała. Jolanta jest bohaterką, która ma wszystko – krew i kości, której nawet zapach się czuje i której odczucia względem świata nas obchodzą a nie, że tak pozostawiają nas obojętnymi zupełnie.

    I jest to książka przypominająca nam, że mimo tej cepeliady teraz PRL, wszystkie rzeczy, stany umysłów, ludzie – wcale nie byli fajni i nie było to dobre życie, tylko mroczne i pełne braku nadziei nawet na to, że proszek do prania będzie biały i bez grudek.

    W sumie mamy teraz Persil, Ariel i Vizir, ale czy życie stało się takie lepsze? Czy wszystkie Jolanty świata nie pozostają same, tak jak niegdyś? Może nadal siedzą wyobcowane na tych samych wersalkach albo całkiem nowych kanapach z IKEI i myślą, że zrobienie kanapki to coś, co ich przerasta. Teraz może tylko głośniej słychać głosy – Weź się Jolka w garść, weź zrób mapę marzeń i wyznacz cel a nie użalasz się nad sobą, podczas gdy życie przecież to nie frywolitki:)

  • O miłości i innych problemach, czyli seks w 3 D

    Szczerze mówiąc zabierałam się do opowiedzenia o filmie Gaspara Noe „Love” z niechęcią.
    Nie dlatego, że jest to film kiepski, bo przecież gdyby był to raczej nie zawracałabym sobie nim głowy.
    Tylko ten tytuł, ten temat.
    Taka jakby ciężka sprawa. Taki jakby temat drażliwy i akurat taki jeden z nielicznych, w którym każdy może być ekspertem.

    Jedno wiem – film podobał mi się.

    Jest jednym z filmów, obok „Wielkiego piękna” i „Boyhood”, obejrzanych w tym roku, które mną poruszyły; jest filmem bardzo smutnym i brzydkim i dlatego tak bardzo jest to dla mnie  „życiówka”, ale nie z gatunku „Domu nad rozlewiskiem” czy coś tylko podana w formie, która nie ułatwia widzowi prostego lubienia, zwykłego podobania. Film będzie drażnił. Będzie prowadził widza po meandrach pamięci bohatera w sposób taki, w jaki działa nasza pamięć – tzn. wybiórczy, nielinearny. Będziemy przenoszeni ze środka do końca, z końca do początku aż wreszcie wszystko złoży się w całość.

    Czy to pornografia?

    Zaczyna się mocnym wejściem. Tj. podekscytowany widz, zakłada okularki 3 D i z drżeniem wyczekuje na „momenty” a tu taki figiel, nim zdąży te oksy założyć, już zapoznaje się dogłębnie (hmm freudowska pomyłka?) z penisem głównego bohatera i obcuje ze sceną wzajemnego onanizowania się bohaterów podaną w czasie rzeczywistym, czyli kilka dobrych minut widz musi siedzieć tuż obok bohaterów i wczuwać się bynajmniej nie we wschód słońca, kwiaty na łące, tylko naturalistyczne ciamkanie, mlaskanie i tym podobne odgłosy oraz senną atmosferę rozgrzanego seksem kwadratu łóżka. Aż do zazdrości, że ci ludzie obok,  ja – nie mamy tak dobrze akurat;]

    Są takie opinie, że to porno w 3 D. Nic bardziej głupiego.

    Zero pornografii, zero scen ze szczegółami anatomii budowy narządów płciowych czy kreowanych sztucznie aż do śmieszności scen spółkowania dwojga ludzi. Ale napięcie widownię trzyma. Dowodem na to jest jej reakcja. Pierwsze kolejne sceny, kiedy bohaterowie coś dla odmiany mówią – wzbudzają w widzach rechot. Jakby ludzie chcieli odreagować napięcie oraz to, że z tym seksem tak naprawdę niewiele mają w życiu do czynienia. Strasznie mnie te rechoty wkurwiały. Na sali siedzieli dorośli ludzie i stare dziady i udawali, że nie widzieli w życiu gołej dupy i cycków czy spółkowania.

    Sam seks w tej technice, bycie tych ludzi widzianych trójwymiarowo jest pokazane – rzekłabym – smacznie.

    Bohaterka  jest piękną osobą, ale to piękno jest trochę nieoczywiste, ma duże przerwy między zębami, co nadaje jej takiego trochę wulgarnego looku (ja akurat wolę ladacznice niż dziewice hahaha), ale jest niezwykle kształtna i zmysłowa, powolna w ruchach, mruży oczy, wolno zgina ramiona nad głową jak zasypia i mówi nie za wiele.

    W ogóle taka dygresja – doszłam do wniosku, że jak babka mówi mało – jest naprawdę sexy! I to obojętne czy nie mówi, bo nie ma nic do powiedzenia czy świadomie zatrzymuje dla siebie jakąś tajemnicę. Po prostu, to działa! Im więcej gadki – tym więcej pojawia się zbędnych, rozczarowujących dopowiedzeń, które związek z najpiękniejszą panią czynią nieudanym (zresztą, facetów też to dotyczy, czasem lepiej jak są milczący, można by przypisywać im tajemniczość i na pewno jest weselej niż kiedy się odezwą i czary pryskają).

    Seks a zwykłe życie

    Sceny seksu, na wydzielonym obszarze łóżka ogląda się jak lepszy aspekt ich życia.
    Bo poza tym seksem, tą chemią między nimi jest już tylko gorzej: brzydko, brudnawo, mgliście, jakby całe życie było listopadem.

    Oczywiście, że zawieszenie się bohaterów na sobie i na tej mocnej przyjemności jaką daje im seksualne obcowanie musi skończyć się tym, że będą chcieli je zatrzymać a potem wzmocnić.

    Prostym wyborem są zatem narkotyki, opium, kokaina czy palenie trawy zwykłe.

    Za chwilę prostym wyborem stają się kolejne seksualne wyzwania jakim jest przekraczanie barier w postaci trójkąta czy gang bangów. Widomym jest, że po takich eksperymentach – powrotu do tych pierwszych uniesień, śmiejących się na widok partnera oczu, czystej radości z obcowania choćby za pomocą gładzenia po ręce, już nie ma i nie będzie.

    Każdy z nas jest Murphym

    Bohater ma na imię Murphy, mieszka w Paryżu, do którego przybył z Ameryki, aby uczyć się kręcić filmy, a ona – Electra jest początkującą malarką.

    Jak wszyscy zaangażowani w siebie, podwieszeni pod swoje rozkosze i swoje sprawy w łóżku – zapominają, że fajnie jest też coś porobić na własny rachunek. Za to dużo o tym opowiadają, zwłaszcza on.

    Uznałam, że każdy z nas ma coś z Murphy’ego.

    Ma taki obraz siebie, że ma plany, marzenia i dobre mniemanie o sobie, ale kończy rano z kacem, fajkiem, drapiąc się po dupie myśli, że nowe rozdanie zacznie jednak od jutra.

    Każdy jak on ma tendencję do pójścia na łatwiznę, za głosem pożądania, do bezmyślności, zazdrości, małości i folgowania własnym potrzebom, użalania się nad sobą i żałowania tego, co było przez chwilę fajne, ale minęło. Do bezsensownej i idiotycznej wiary, że to wróci, do zgorzknienia, kiedy okazuje się, że życie naprawdę może skończyć się na otyłości, wąsie, wyciągniętym podkoszulku i gadaniu o planach.

    Myślę, że dlatego film może chwycić za serce, bo chyba każdemu zdarzyło się choć przez chwilę być takim nieudacznikiem jak Murphy. Poczuć się czasem tak jak on.

    Co z tą miłością?

    Film ten jest o specyficznym rodzaju miłości, mocno niedojrzałej. Gdzie uczucia, potrzeby uderzają w wysokie C, ale kończy się to destrukcją, bo żadne z bohaterów nie jest w stanie przejść na inny level – tj porobić planów i na bazie swoich uczuć zbudować np. przyjaźń, szacunek i lojalność wobec siebie i dożyć sobie starości wychowując zgodnie dzieci i wnuki.

    To jest film o istocie każdej jednak miłości, bo jej naturalnym składnikiem jest to, że się kończy. Zawsze.

    Dlatego poruszy każdego, kto choć raz doznał choćby niemiłego ukłucia zawodu z powodu niespełnienia w miłości, ukłucia zawodu, że chciało się, a nie wyszło.

    Ta tytułowa miłość, która się rozpadła na kawałeczki na skutek starań obojga bohaterów, to przykra bardzo świadomość, że czasem? często? choćbyśmy bardzo chcieli to to się nie uda i całe życie nosi się ten czy inny rodzaj niespełnień i wyjątkowej oskarowej umiejętności zawodzenia naszych bliskich i siebie samych.

    Pokazuje to scena, kiedy nagi bohater siedzi sobie w wannie, leje się woda, on sobie wspomina, łapie się za głowę, bo już może sobie tylko płakać za tym co minęło, gdy wchodzi do łazienki jego dwuletnie dziecko. Bohater bierze je na ręce, przytula, dziecko zaś szlocha.

    Ten mierny w sumie bohater dopiero na koniec filmu pokazał prawdziwe jaja – mianowicie przyznał się sam przed sobą, że dał i daje dupy i że jest to tak smutne, tak strasznie smutne, że już w tym momencie wcale nie myśli się o seksie, miłości.

    Pogodzenie

    Jest to odczucie zawodu na myśl o samym sobie, które czasem uda nam się schować, ale de facto nie opuści nas nigdy. I ja uznałam, że lepiej się z tym pogodzić.
    Potem wyjść z kina i nie wiem – ugotować sobie zdrowe jedzenie z naiwną wiarą, że się nad tym wszystkim jakoś panuje…

    Ha Ha.

  • Nowa definicja męskości, czyli rzecz o ruskim filmie

    Przychodzę do pracy rano i na pytanie „Jak życie?”, odpowiadam, że hej, fajny film wczoraj widziałam.

    Dygresja – mam nadzieję, że zwraca uwagę fakt, że jakość mojego życia sprowadza się do oglądania filmów, co wieczór zastanawiam się co z tym zrobić, ale jeszcze nie wpadłam co.

    W każdym razie. Odpowiadam, że fajny film wczoraj widziałam i oczywiście streszczam o czym był, że taki fajny.

    Niezwykłe było to, że mnie zainteresował, bo był ruski, a Ruskich nikt nie lubi, ja w każdym razie nie. Ruskie nie może być dobre. Nieustająco jestem w szoku, że Czechow, Gogol i Tołstoj byli Rosjanami (Dostojewskiego celowo pomijam, bo ten z kolei nie lubił Polaków).

    A tu ruski film i wow, dobry!

    Tematyka też taka, że jak tylko przeczytałam opis na gazeta.pl, nie mogłam się doczekać aż dobrnę do domu i odpalę legalnie kinoplex a tam za darmo ten film właśnie.

    A rzecz była o tym, że bohaterka – młoda, ładna, wykształcona kobieta, mężatka, córka jakiegoś ruskiego potentata czegoś tam zostaje zgwałcona podczas powrotu do domu skądś tam (choć to może istotne, bo od kochanka). Co ciekawe – przez patrol ruskiej milicji.

    Rzecz dzieje się współcześnie, jak najbardziej, rok jest 2010.

    Nie byłoby w tym nic jakiegoś dziwnego, bo filmów o przemocy mamy milion, ale tu było trochę inaczej, bo ofiara, zgwałcona, upokorzona kobieta szukała swojego oprawcy a następnie się z nim emocjonalnie związała, mało tego, zakochała się w nim i chciała uprawiać z nim seks.

    Biurowi rozmówcy zareagowali zatkaniem uszu, tralala, nie słyszę co do mnie mówisz, to okropne, bleee, weź mi nie mów.

    Nie wiem, może coś ze mną jest nie tak, ale uwiodła mnie taka sytuacja – że ofiara może zakochać się, związać ze swoim oprawcą.

    Wiadomo, że film na starcie może odrzucić potencjalnego zainteresowanego. No bo ze wschodu, temat – ciężki kaliber, a do tego ma idiotyczny tytuł

    „Portret o zmierzchu”. 

    Tytuł sugeruje raczej jakąś komedię romantyczną z Hollywood, gdzie gra Amanda Seyfried i Channing Tatum i jest to film o pięknych młodych ludziach, którzy się romantycznie kochają, zostawiają sobie listy w butelce czy coś.

    Cóż, w sumie ten film też jest o hmm.. emocjach i grają w nim ludzie, powiedzmy sobie niebrzydcy. Tylko trochę od innej strony to wszystko jest pokazane. I jest to zrobione oraz zagrane tak, że myśląc o tym, jak to podsumować – wymyśliłam nowe kryterium oceny.

    Jest to „scrollowanie feeda” na Facebooku w telefonie, który leży obok.

    0 scrollowań – film jest znakomity/wybitny

    1 scrollowanie – film jest świetny a nawet super

    2 scrollowania – film jest dobry całkiem

    3 scrollowania i więcej –  do bani, szkoda czasu, lepiej sprawdzić na FB lub instagramie co znajomy zjadł na kolację i dokąd udał się na długi weekend.

    U mnie ten film miał miał scrolllowań 0. A warto nadmienić, że robię to nieustannie przy okazji robienia różnych czynności, obsesyjnie wręcz to robię, a tymczasem taka niespodzianka – film, który wgniata w cokolwiek na czym się akurat siedzi czy leży. Zero myślenia o kolacjach znajomych i dokąd udali się na festiwal.

    Ten film nie pozostawia złudzeń co do tego, jakim narodem są Rosjanie i jak im się żyje obecnie. A z filmu wynika, że są wyniośli, nieufni, agresywni, zakłamani i zachłanni. Leniwi, gnuśni, zobojętniali.

    No i oczywiście dużo piją, wiadomo. Wódę co prawda wymienili już na wino czy piwo, ale w sumie wino też popijają czystą.

    Otoczenie mają nad wyraz przygnębiające, zaślimaczone, obskurne, brudne i zaniedbane blokowiska, w których gnieździ się ich cała ludzka nędza. Jest tam szaro, mrocznie, duszno i bez wyjścia. Można sobie co najwyżej wyjrzeć przez okno z popękaną framugą na morze innych robaczywych blokowisk z wielkiej płyty.

    Zrzut ekranu 2015-07-20 o 19.10.05

    fot. screen z filmu

    W takim mniej więcej otoczeniu, bohaterka próbująca przedostać się z przedmieść jakiegoś nieokreślonego dużego miasta do swojego mieszkania z ochroną i domofonem – zostaje zatrzymana przez drogowy patrol milicji. Uprzednio złamała obcas, więc szła boso. Fakt ten był oczywistym powodem,dla jej ruskich ziomków, żeby ją okraść, co zresztą się stało, nie udzielić pomocy i patrzeć podejrzliwie.

    Przyszło jej do głowy, żeby się poskarżyć na to milicjantom i poprosić o odwiezienie do domu. Ale milicjanci mieli inne plany a ponieważ im się na służbie nudziło – to ją zgwałcili. Trzech na jedną, jeden przygłupi, drugi gruby, trzeci milczący i uwaga – przystojny.

    Kiedy obdarta, nieszczęsna dotarła z czyjąś, o dziwo, pomocą, do domu – mąż udał, że nie słyszy i nie widzi jak wchodzi. Od razu wiemy patrząc na tę scenę, że woli nie wiedzieć, bo tak mu wygodniej. Ona go okłamuje, że spała na kanapie, bo też nie widzi potrzeby wchodzenia w bliską relację z mężem.

    Potem dowiadujemy się dlaczego.

    Przystojny mąż jest bowiem zwykłą pizdą, która zdradza swoją żonę z jej przyjaciółką i żeruje na koneksjach swojego teścia, dodatkowo wiecznie boi się o pieniądze, sukces i wszystko właściwie, jest w sumie nijakim kimś, kto się dobrze wżenił i jeździ leksusem. Wieczorami bawi żonę dykteryjkami o tym, że Japończycy wymyślili innowacyjny sposób pozyskiwania paliwa z ludzkiego gówna i że będą robić takie specjalne stacje do tego przeznaczone. Tak, że można będzie zarobić na własnym gównie!

    Facetka zamiast siedzieć cicho albo szukać winnych czy raczej – winnego, bo wiadomo, że padnie na tego ładnego a nie na tych brzydkich – i szukać zemsty, to owszem – szuka, ale nie żeby wziąć odwet.

    Chociaż nie, taki zamysł gdzieś tam powstał w jej głowie, ale na widok odnalezionego, chwiejącego się pijanego gwałciciela, którego namierza pod jego blokiem – zamiast wbić mu tulipana z rozbitej butelki w kark – cóż, robi mu soczystego loda.

    Potem sytuacja się powtarza, aż zgwałcona bohaterka wprasza się do gwałciciela do domu, smaży mu kotlety, podstawia zupy jak wróci z pracy, gawędzą sobie i on na małym wąskim łóżku w kuchni ( w pokojach obok rezyduje zdziwaczały dziadek, który stracił rozum i młodszy brak narkoman)  spuszcza jej co noc seksualny łomot.

    Ona jako niewolnica w kuchni czekająca na powrót swego pana, robi wszystko dobrowolnie, jemu zaczyna się to podobać, ale kiedy mu mówi, że go kocha, on spuszcza jej większy łomot, a ona tym chętniej przykłada się do robienia zup.

    Trudno uwierzyć?

    A jednak.

    To jest możliwe.

    Kochać swojego oprawcę.

    Ktoś, kto zna mechanizm syndromu sztokholmskiego, rozumie. Ktoś kto zna przypadek Nataszy Kampush więzionej przez sąsiada pedofila przez 8 lat w piwnicy też rozumie, ale to nie znaczy, że oglądając taki film też można zrozumieć.

    Okazuje się, że można, że to całkiem nietrudne.

    Kiedy bohaterka zadomawia się w tym obskurnym, ciasnym mieszkaniu poznajemy historię oprawcy. Ona, zgodnie z psychologiczną zasadą zaczyna go rozumieć, współczuć mu, wie, że życiem tego pochmurnego, zaciętego i smutnego przystojnego faceta kieruje „zamrożony strach”.

    Facet boi się. Dlatego zostaje milicjantem i oprawcą, ale tego, czego obawia się najbardziej, czyli uczuć, nie udaje mu się opanować.

    Film pokazuje, że ten nielubiany przeze mnie naród nosi w sobie mnóstwo złych historii, które wpisały się, mocno wdrukowały w psychikę każdego członka tej nacji. Historie te pokaleczyły ich i uczyniły złymi i brzydkimi, zgniłymi, smutnymi i nieufnymi.

    Ta babka z filmu mówiąc facetowi „Kocham cię”, za co on początkowo leje ją bez opamiętania – pokazuje mu, że niezależnie od tego, jak się tego boi, to to może istnieć. Bo jaki może być większy dowód na to, jak nie fakt, że ona- osoba potraktowana źle a nawet gorzej – wybacza  mu i czule myzia za uchem.

    Nie jest to kobieta głupia i umysłowo zniewolona. Pochodzi z zamożnego, inteligenckiego domu, jest w nim ważna. Nie jest ofiarą, a jednak wchodzi  rolę kogoś, kim za chiny ludowe nie chciałaby być żadna z nas w domu, wobec partnera.

    Dlaczego to robi?

    Moim zdaniem nie tylko dlatego, że ogólnie Rosjanie nie mają szacunku do kobiet i traktują je ciut lepiej niż bezdomne psy, które zresztą też mają w pompie.

    Ja w tym widzę ponadnarodową tęsknotę kobiety za prawdziwym mężczyzną, który nie siedzi i nie rozmyśla, nie rozpacza, nie dywaguje i nie martwi się, który swój strach i swoje lęki ukrywa za kłamstwami, matactwami i zdradą wszystkich i wszystkiego, łącznie z sobą samym.

    Ona po prostu potrzebuje faceta z jajami.  Który nie siedzi i nie pierdoli o strachu, tylko który z nim walczy. A że walczy nie tylko za pomocą dbania o siłę swojego ciała, ale też za pomocą agresji i przemocy, to cóż. To ten syndrom. To wywrotowe poczucie, że jak kocha, to bije, że jak się baby nie bije, to jej wątroba gnije.

    Zastanawiałam się, czy pomijając ten syndrom sztokholmski, nie ma w tym filmie jednak przesłania, że męskość w dzisiejszych czasach, we wszystkich krajach, a już na pewno w krajach dobrobytu – przestaje właściwie istnieć.

    Panowie co dzień zaglądają dziś paniom w oczy zgadując jaki pani ma nastrój, próbują dostosować się do nowych wymogów, chodzą na tacierzyńskie i wymieniają się outfitami typu skinny ze swoimi partnerkami i plotkują przy prosecco, czasami też płaczą, że mama nie kochała ich zazbytnio, bo po szkole musieli sami sobie odgrzewać zupę. Ostatecznie za jakiś czas nudzi im się zgadywać nastroje pani i przychodzi naturalny męski odruch, aby wszystko pieprznąć i udać się na poszukiwanie swego szczęścia gdzie indziej. Toteż odchodzą do innej babki, z którą powtarzają ten sam schemat nie umiejąc po prostu stanąć i powiedzieć do pani – weź nie pierdol, zrób mi zupę a pieprzyć będziemy się tak właśnie, bo tak mi się podoba.

    Ja się założę, że spora liczba kobiet by tak chciała mieć powiedziane właśnie w domu i mieć z głowy zastanawianie się, po co on ciągle pyta podczas seksu czy jest jej dobrze.

    No tak. od oprawcy i ofiary do lepszego modelu prawdziwego mężczyzny – w sumie droga nie tak odległa;]

    O dziwo nie dopowiem, jak film się skończył, ale doprawdy.

    Takiego poruszenia i wzruszenia, jak na tym filmie o milicjancie gwałcicielu i ćwoku oraz ładnej pani z dobrego domu – nie przeżyłam już dawno.

    To mi pokazało, jak szeroki, niezwykły i złożony jest wachlarz ludzkich emocji, jak wiele czynników wpływa na to, jak działamy, jak odbieramy to, co i kto nas spotyka i że jednak przystojni mężczyźni i ładne kobiety, w ogóle ładni ludzie, no cóż, mają w życiu lepiej:) Jak by nie patrzeć. I że w na swój pokręcony sposób wszyscy jesteśmy biedni i każdy się czegoś boi.

    Tak że miło, uważam.

  • Piekło spełnionego życia, czyli “Kłopotliwy człowiek”

    Islandzki „Kłopotliwy człowiek” to moim zdaniem film o życiu po śmierci, o życiu po życiu.

    Myślę też, że każdy – wierzący, niewierzący, przyłapał się na rozkmince o tym jak TAM jest, gdzie jest TAM? Że może robi się tam coś, czego nie mogło robić się żyjąc, jest się kimś kim się nie było a chciało być, np. grubi w raju są chudzi, brzydcy są ładni, nieśmiali są tam odważni a głupi – mądrzy, biedni zaś bogaci, poniżani są podziwiani itd.

    Czyli raj jako kompensacja. Ja sobie tak to widzę właśnie.

    Ja w raju to ja bogata obrzydliwie jak Jay -Z i szejk z Dubaju pomnożeni, mój chłopak to Mr Big, ale emocjonalnie dostępniejszy niż ten z serialu.
    Tylko sobie tak myślę, co ja bym robiła po roku z tym wszystkim.
    Nakupowałabym mieszkań, butów, objechałabym wszystkie plaże, namyziała z Bigiem i co dalej? Co z resztą nieskończonej wieczności?
    Musiałabym żyć w raju, w miejscu wiecznych spełnień. Wydaje mi się to straszne.

    Bo nudno.

    Bo bez smaku.

    Bo nijak.

    Bo można rzygać tym powodzeniem, bezproblemowością i smal talkiem, grzecznością, uprzejmością i uśmiechem, wszystkizmem.

    W filmie bohater – facet po 40-tce, taki trochę Mr Nobody, przeciętny, zwykły – popełnia samobójstwo. A potem nagle znajduje się w księżycowym krajobrazie, w którym jakiś inny facet beznamiętnie wita go banerem na starej stacji benzynowej – WITAMY. Bohater przechodzi przez bramy do raju.

    W nowym świecie, w rzeczywistości po śmierci  jest wożony do nowego domu, do nowej pracy. Wszyscy się uśmiechają, szef jest życzliwy, łagodny, koledzy przemili. Bohater ma swoje biuro, z oknami, chadza na kolacje, wiąże się z ładną dziewczyną, nie pocą się w seksie, urządzają dom, rozmawiają przyciszonym głosem.

    Jest wygodnie i miło.

    Po mieście chodzą sami młodzi ludzie śpieszący się do pracy. Nie ma hałasów ani chamstwa. Ani dzieci, ani starców ani śmieci.

    Wszystko ma kolory jak z filtra na instagramie, kiedy chcemy zblurować niewygodne szczegóły jak  krosty albo zmarszczki. Jest zgniłozielono. jednakowo.

    Z dziewczyną rozmawiają o kolorach kafelek do nowego domu i nowych kanapach, o wannie w łazience.

    W pracy nie ma problemów ani ciężkich zadań. Większość czasu bohater patrzy w okno. Kupuje jedzenie. Ser, wino, mięso, bułka mają ten sam smak, czyli żaden.

    Trochę mu się to nudzi, więc poznaje nową dziewczynę, bo nowy ktoś to przecież zawsze jest odpowiedź. Tak myśli.

    Jedzą sobie wspólnie lody i chodzą na kolacje.

    Bohater pyta dziewczynę co jest jej marzeniem, na co ona odpowiada, że wanna. Bo ma u siebie tylko prysznic.

    Bohater postanawia więc się zabić z rozpaczy, ale nie może, bo zmartwychwstaje. za każdym razem.

    Nie chce żyć dalej i wiecznie, bo życie bez smaku ciasta, kłótni z kimś innym, aspiracji większych niż design w domu,  wydaje mu się bez sensu.

    Nie chce rozmów o niczym ani seksu bez potu, pracy po nic i pieniędzy znikąd. Chce trosk i tego co przydaje życiu czegoś.

    Mnie ten film podniósł na duchu. Bo uświadomił mi, że jak jest niemiło, to znaczy, że  to dobrze, że nie jestem jeszcze w raju, tylko w życiu.

    Jak będę chciała się zabić to będę mogła to zrobić, ale nie zrobię, bo boję się, że bym zmartwychwstała i to by było straszne, musiałabym żyć wiecznie, musiałyby się spełnić wszystkie moje marzenia i pragnienia. I znikąd nie byłoby ratunku.

    Fajnie jest iść spać z poczuciem, że nie chce się do raju, że własne piekiełko jest spoko, bo czasem trafi się na rozmówcę, który nie gada tylko o wannach, albo zje się kawałek czegoś, czego się nie zapomina, upije łyk dobrego wina w towarzystwie kogoś, kto nie pyta tylko o pogodę na jutro.

    Nie no, bardzo optymistyczny film, wielka metafora wszystkiego i dość przerażający w takiej warstwie pierwotnej. Oglądałam go na raty, ale trafił mnie w sam środek mojego środka. Co polecam w sumie każdemu.

  • “Moja walka” 2, czyli codzienność jako bohater

     

    Pojedyncze, 20.05.2015 o 20.21

    Na tę książkę nie mogłam się doczekać.

    2 tom Mojej walki miał ukazać się w marcu, a trafił do księgarń dopiero pod koniec maja.
    Przeczytałam to, a raczej połknęłam i pożarłam, w jakieś 3 doby i tak na końcu dawkując sobie tekst jak ostatnie odcinki Rodziny Soprano, żeby na „dłużej starczyło”, bo miałam przeczucie, że kiedy skończę, nic nie będzie już takie jak wcześniej.

    Tak jak z nadziejami na temat związków, które upadają.

    Po prostu, tak po katastrofie, której nic nie zapowiadało, tak po lekturze tej książki wiedziałam, że wszystko co nastąpi potem, wszystko cokolwiek przeczytam potem – to będą tylko popłuczyny, marna imitacja i świadomość, że nie, to nie to.
    Na szczęście tu wiemy, że kolejny tom już za kilka miesięcy.

    Myślałam o tym, czy ta książka podoba mi się tylko dlatego, że trafia dokładnie we wszystkie punkty i podpunkty moich własnych emocji, z którymi się mierzę. Czy to taki zbieg okoliczności po prostu, że jakiś przekaz wychodzi na przeciw naszym aktualnym odczuciom, czy coś więcej to jest.

    Uważam, że coś więcej niż zbieżność z moimi emocjami. Fenomen 6 – tomowej powieści Knausgårda wynika z tego, że facet zastosował się w 100% do złotej zasady dobrego pisarstwa, czyli „pisz o tym, co znasz najlepiej”.

    Zaprzestał wymyślania fabuł o aniołach, kreowania protagonistów i antagonistów a do tego struktury intrygi, żeby nie nudziła. Uznał, że najlepszym materiałem powieściowym jest on sam.

    Może wydawać się mega nudne i niepotrzebne to, że przez dziesiątki stron gość opisuje z detalami jakieś przyjęcie u znajomych czy kinderbal, raczy czytelnika szczegółami takimi jak: co podano do stołu, co robili poszczególni goście, jak się przemieszczali, co jedli, co mówili, jak zachowywały się dzieci w pokojach, jak był ubrany, jak ubrana była córka, jakiego koloru miał sznurowadła butów.

    Ale to ma swój sens. Taka apteczna drobiazgowość w relacjonowaniu przebiegu tego, co nam się przydarza w życiu niejako tę codzienność, zwykłość sakralizuje. Pokazuje, że moczenie torebki herbaty w kubku z wrzątkiem ma głębszy wymiar, ma znaczenie, jest ważne, zwłaszcza jak komuś o tym wszystkim opowiemy.

    Nie lubię wymysłów. Tego całego nadęcia związanego z wymyślaniem nie wiadomo czego, tej ekscytacji wielką przygodą, marzeń o zdobywaniu gór czy  marzeń o życiu jak w Jamesie Bondzie. Takie powieści jak ta pokazują, że największą przygodą jaka nam się przytrafia, jest samo życie, z jego nudą, rutyną, obmierzłością. Że codzienne wstawanie, mycie zębów, zmuszanie się do entuzjazmu w sprawach, które nam się opatrzyły, sterowanie swoimi emocjami, żeby nie wybuchnąć, nie wrzasnąć, bo mamy bliskich, znajomych i pracę, więc nie wypada – że to też jest bohaterstwo.

    Jesteśmy bohaterami naszej powszedniości.
    I Knausgård to pięknie pokazuje, dlatego te opowieści o przyjęciach, kinderbalach, dzieciach, rutynie, złości, wzniosłości czyta się lepiej jeszcze niż zawiłe acz spektakularne intrygi u Stiga Larsssona.

    2 tom Mojej walki jest bardzo różnorodny, a jednocześnie spójny. Nie ma tu chronologii zdarzeń, nie ma opisanych wydarzeń dzień po dniu, rok po roku, ale całość spaja wątek relacji pisarza z żoną oraz z trójką dzieci.

    Relacje damsko męskie, dzieci, rodzicielstwo, wiadomo większość z nas ma coś na ten temat do powiedzenia, a obserwacje i losy większości z nas w tej kwestii są bardzo podobne. Dlatego czytanie tego jest takie przejmujące. Ja miałam wrażenie, jakby ten facet pisał moje własne myśli.

    Niejeden z nas ma problem z tym, że zaczyna jakąś relację, związek i jest super fajnie, wysokie C emocji, szczęścia i tak dalej, a potem w tym związku już nic nie przypomina tego, co było na początku. Druga osoba zaczyna drażnić, jej zachowania, gesty, słowa stają się nie paliwem miłosnego uniesienia, tylko zwyczajnie wkurwiają, osłabiają. Knausgård  nie oszczędza nam żadnych szczegółów w tym temacie. Uczciwie bez ściemy pisze o kłótniach, o absurdach w relacjach, o zmęczeniu tym wszystkim, o przerastającej go liczbie kompromisów, na jakie musi iść, by relacja trwała.

    Potem dochodzą do tego dzieci i zmagania z ich chowaniem, pielęgnacją itd. To on usprawiedliwia wszystkich rodziców, którzy kochają swoje dzieci, ale często, nie czasem, często, mają tego wszystkiego co z nimi związane serdecznie dość.

    Już niemal na początku książki padają słowa, które były balsamem na moje wieczne życie w poczuciu winy:

    „Przebywając z innymi byłem z nimi związany, czułem z nimi niesłychaną bliskość, ogromnie się przejmowałem, do tego stopnia, że ich dobre samopoczucie było ważniejsze od mojego. Podporządkowywałam się niemal do granicy samounicestwienia. Ale w chwili, kiedy zostawałem sam, inni przestawali dla mnie cokolwiek znaczyć. (…)

    Codzienność z jej obowiązkami i rutynowymi czynnościami wytrzymywałem, lecz nie czerpałem z niej radości, nie przydawała ona sensu mojemu życiu ani mnie nie uszczęśliwiała. Nie chodziło o brak ochoty do umycia podłogi czy zmienienie dziecku pieluchy, tylko o coś bardziej zasadniczego, o to, że nie przeżywałem wartości codziennego życia, lecz chciałem się od niego oderwać; tak było zawsze. Życie, które wiodłem, nie było moim życiem. Starałem się uczynić je swoim, toczyłem ze sobą walkę o to, bo przecież chciałem tego, ale mi się nie udawało, tęsknota za czymś innym dziurawiła na wylot wszystko, co robiłem”.

    Genialny moim zdaniem opis poczucia nieadekwatności do tego, z kim, w czym żyjemy, który wcale nie wynika z prostego stwierdzenia – to egoista, myśli tylko o sobie, tylko z jakiegoś głębszego egzystencjalnego dysonansu w duszy, jaki nosi w sobie wielu z nas.

    W książce jest wiele, wiele kapitalnych scen. Knausgård  swobodnie przechodzi od szczegółowego opisu przyjęcia do wnikliwej obserwacji i refleksji na temat jakiegoś członka tegoż przyjęcia albo do refleksji nad jakąś lekturą, zjawiskiem społecznym, jakie zaobserwował.

    Ale jest też mistrzem opisu pojedynczych scen, z których każda nadawałby się na osobną filmową etiudę o ludziach.

    Np. scena porodu. Nie ma tam naturalistycznych opisów, ale jednocześnie jest to tak opisane, że i detale i emocje w niej przekazane poruszyły we mnie jakąś głęboko ukrytą, atawistyczną strunę odpowiedzialną za odczucia wspólnotowe – i się popłakałam, z żałości, że te instynkty objawiają się u mnie tak strasznie, ale to strasznie rzadko, a są one jeszcze fajniejsze niż zakochanie, bo zakochanie jest wsobne, a takie wspólnotowe emocje wybijają nas na mocniejszą pozycję naszego człowieczeństwa.

    Albo scena, kiedy pisarz zmuszony przez żonę idzie na gimnastykę dla niemowląt. Jest tam jedynym facetem, zajęcia prowadzi super babka, którą chciałby przelecieć, ale tymczasem musi śpiewać kosi kosi łapci i robić z siebie idiotę. Refleksje na temat tacierzyństwa, roli faceta w opiece nad swoim potomstwem – to są uwagi ponadczasowe.

    Sceny przyjęć ze znajomymi, przyjaciółmi, kiedy robią licytację – kto miał najgorsze dzieciństwo, albo kto w życiu poniósł najbardziej spektakularną porażkę.

    Uwielbiam.

    Albo konfrontacja z przyjacielem – przyjaciel mówi jak postrzega Knausgårda i myśli przyjaciela są totalnie odwrotne od tego, co pisarz sądzi sam na swój temat. To rozbicie opinii, naszych o sobie i tego, jak widzą nas inni. wow.

    W trakcie lektury ogarniała mnie też zazdrość i wściekłość, taka osobista. Strasznie wkurzającą osobą jest jego żona, albo tak ją pokazał. Histeryczna, labilna, nieprzewidywalna, zmemłana, smędząca, upierdliwa, wybuchowa, wyniosła, a jednak wciąż przy niej był i chyba nadal jest.

    Zastanawiałam się, co sprawia, że ludzie mimo wszystko pozostają ze sobą? Choć to męczące, destrukcyjne nierzadko, wcale nie takie, jak miało być. Ale nie znalazłam odpowiedzi.

    Bo moim zdaniem dobrze nie jest nigdy. Tylko jedni znoszą to lepiej, inni gorzej, a jeszcze inni – wcale.

  • “Pociąg” – czyli jedźmy nad morze, kiedy coś nam nie wychodzi

    Jak mam w głowie milion myśli, poszukuję obrazów i słów, które pomogłyby mi dokładnie zilustrować, to co odczuwam.

    Wtedy filmy albo książki uderzają mocniej. Problem w tym, że dziś trudno znaleźć w filmach czy książkach taki zmasowany atak inspiracji, który uporządkowałaby biedne myślątka błądzące po manowcach naszego umysłu.

    “Mojej walki 2″ Knausgaarda wciąż wypatruję w przedsprzedaży i wciąż jej nie mam, poza tym wciąż łudzę się myślą, że napiszę podobnie doskonałą kiedyś opowieść o moim życiu, które jest zwyczajne i nudne, ale tysiące ludzi odnajdzie w nim siebie 🙂

    No wiem, porywająca wizja:)

    No a filmy dziś są skandalicznie głupie. Jeden „Boyhood” nie wypełni tej biedy, jaka panuje w repertuarze. Pomijam te transformersy, sensacje, myślę tylko o tzw. obyczajowych, wszystko takie nieznośnie schematyczne, powtarzalne, mdłe i nudne. Już nawet najlepsze seriale zaczyna się robić wedle sprawdzonych hitowych schematów i też wieje nudą. żegnamy Soprano, Mad Mena, już teraz wtórne kity będą tylko.

    Tak więc siedziałam i szukałam w głowie jakiegoś ratunku. Na pomoc przyszła Lucyna Winnicka, która w filmie J. Kawalerowicza pt. „Pociąg” grała Martę, młodą, tajemniczą, piękną dziewczynę z dekoldem na plecach i którą napastował w pociągu Zbigniew Cybulski.

    Obejrzałam ten film kolejny raz, aby przekonać się, że czasem (nie zawsze niestety) myśli moje prowadzą mnie we właściwym kierunku.

    Ogólnie taka mała rada, że jeśli ktoś chce obejrzeć film totalny, bez product placement, bez irytującego mrugania do widza, film czysty w przekazie, w którym każdy bohater , każdy gest, mina, ubiór i zdanie mają znaczenie – niech sięgnie po kino lat 60 tych, polskie.

    Ci ludzie z ekranu mówią do nas a nie mizdrzą się do kamery, te opowiedziane tam historie mają sens i dotyczą nas wszystkich niezależnie od tego czy akurat jesteśmy szczęśliwi czy niekoniecznie.

    Pierwsze kadry filmu to tłum na dworcu. Bezimienna masa ludzi przelewająca się w różnych kierunkach z różną dynamiką.

    Stopniowo z tej masy zaczynają wyłaniać się poszczególne postaci, na których kamera kieruje swoje oko tak, że wiemy kto jaką rolę odegra w tej historii, mniej lub bardziej znaczącą i mniej więcej o jakim charakterze. Kilka „kresek” operatora i wiemy mniej więcej kto jest kim z masy podróżnych wsiadających do pociągu jadącego nad morze w czasie wakacji.

    Ci, którzy błyszczą w tym filmie – już nie żyją, w 1959 roku – piękni i młodzi. Tajemniczy, roztargniony Leon Niemczyk dzieli przypadkowo kuszetkę w pociągu z równie tajemniczą, piękną i niepokojącą Lucyną Winnicką. I Cybulski – skaczący do pędzącego pociągu, czym wywróżył sobie własną śmierć – w pogoni za utraconym rajem bycia razem z bohaterką graną przez Winnicką.

    Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym w tym momencie nie pomyślała, wiadomo, o przemijaniu. że oto jesteśmy – młodzi i piękni, o coś nam w życiu chodzi, chcemy kochać, chcemy być kochani, chcemy, aby nam się coś udawało, ponosimy porażki, radzimy sobie z nimi na różne sposoby, a potem nic z tego nie ma żadnego znaczenia, bo nas już nie ma. Zawsze zabija mnie ta prosta prawda.

    Ale tymczasem i still alive, ci ludzie na ekranie też prowadzą celuloidowe życie, więc skupiam się na zabiegach mających mi pomóc w odpowiedzi na pytanie”jak żyć”. Proste.

    W życie tej małej chwilowej społeczności w pociągu wpleciona została historia z poszukiwaniem i znalezieniem faceta, który zamordował swoją żonę. Wokół tej historii oplata się wspólna podróż bohaterów granych przez Niemczyka i Winnicką. Ale sprawa mordercy nie jest głównym wątkiem tego filmu, ma za zadanie wyeksponować sobie życiowe porażki głównych bohaterów.

    Bohaterowie ci ponoszą klęskę i uciekają gdzie indziej niż miejsce, w którym żyją. Niemczyk ponosi porażkę zawodową, Winnicka – emocjonalną.

    Jest bardzo zraniona (dosłownie też, bo ma blizny na nadgarstkach), ale stara się to starannie ukrywać, jest niedostępna, uparta i trochę opryskilwa, nerwowa też bardzo, zwłaszcza w momencie, kiedy znienacka policzkuje biednego Niemczyka nie wiadomo za co. Do końca filmu nie wiemy, co bohaterom w życiu się nie udało. Wiadomo tylko, że bohaterka podcinała sobie żyły i Niemczyk wyczuł, że to z „miłości za bardzo”.

    Na końcu bohaterka wyjaśnia, że jej mogło się udać, ale on był zbyt ambitny i żył tylko tym, co może się stać a nie tym, co dzieje się teraz, więc ta miłość nie znalazła spełnienia.

    Tak samo nie znalazła spełnienia relacja z „plasterkiem” na zawiedzione uczucia – tj. z Cybulskim, który desperacko wieszając się za oknem pędzącego pociągu nie mógł zrozumieć, dlaczego ona go nie chce, skoro 2 tygodnie było im tak dobrze. Próbuje siłą i szantażem emocjonalnym zmusić ją do zmiany zdania, ale jak wszyscy wiemy – im bardziej na coś napieramy – tym bardziej nam to nie wychodzi.

    Zanim Winnicka opuści pociąg i wysiądzie tylnymi drzwiami na plaży, po czym odejdzie w dal w nieznanym kierunku szukając zapewne ukojenia w zawiedzionych oczekiwaniach, wypowie stwierdzenie, które sobie właśnie przypomniałam i dla którego ponownie obejrzałam ten film.

    Otóż upinając wsuwkami blond włosy Winnicka mówi

    „Wszyscy chcą być kochani, nikt nie chce kochać”.

    I tym optymistycznym mottem kończę wywód dobry dla wszystkich tych, którzy teraz żyją w poczuciu zawodu i dla tych, którzy go jeszcze doznają, bo że to się stanie, to pewne. Jak nie w miłości, to w czym innym.

    Na szczęście przyjdzie kiedyś koniec tych nierównych walk o sprawiedliwość w życiu. Wiadomo jaki to będzie koniec:)

    Tymczasem udaję się przez plażę w jakimś kierunku, ze swoją walizką. Nie wiem jakim, ale jakimś jeszcze na pewno.

  • Ten związek trwa już 13 lat

    Mój zachwyt nad  dziewczyną z zapyziałego miasteczka, niczym nie różniącego się od setek innych podobnych zapyziałych miast, z osiedlami z wielkiej płyty, supersamem na dole, w których dzieje się zawsze nic – tj. nad Dorotą Masłowską trwa nieprzerwanie od premiery „Wojny polsko ruskiej”, od pierwszych zdań tej książki napisanej w przerwie nauki do matury:” Najpierw ona mi powiedziała, że ma dwie wiadomości dobrą i złą. Przechylając się przez bar. To którą chcę najpierw.”

    Ten rodzaj konstrukcji zdań, narracji, wypowiedzi bohaterów zmienił moim zdaniem wszystko. To znaczy wszystko w moim sposobie myślenia o świecie za pomocą słów.

    Właściwie do dziś, w czymkolwiek co Masłowska napisze, taka właśnie jest – w tym świecie, który potrafi genialnie obserwować i pointować – z boku, z dystansu.  Pokazuje, że jej bycie w tym wszystkim jest nacechowane stosunkiem raczej prześmiewczym.

    I oto patrzę na nią na wieczorze autorskim lansującym wydanie jej felietonów parakulinarnych „Więcej niż możesz zjeść”, widzę 32 letnią kobietę, ale bardziej przypominającą dziewczynkę nudzącą się u cioci na imieninach. Widać, że obrządek rozumie, że musi zaliczyć i nie protestuje, ale otwarcie przyznaje się, że nie jest to jej ulubiona forma spędzania czasu.

    m1 m2 m3 m4

    Kobieta – dziecko, z dołeczkami w policzkach, sepleniąca okrutnie, w uroczych botkach kopytkach i dżinsowej kurteczce, rajstopkach we wzory, matka dziecku, osoba świadoma mająca moc nakłonienia do współpracy przy swoich projektach gwiazdy show biznesu np. Anję Rubik.

    Nie potrafię sobie jej wyobrazić, jak uwodzi faceta i tego, co może w niej tego faceta podniecić. Bo jest jak dziecko, genialne i kapryśnie dziecko, które robi to co chce. Pisze kiedy chce i co chce i nigdy nie odpowiada na oczekiwania publiki, dlatego wydaje cokolwiek w odstępach czasowych zbyt dużych, a jak napisze powieść pod presją, to okazuje się ona zła (“Kochanie, zabiłam nasze koty”).

    Tak czy owak prędzej wyobrażam ją sobie jako matkę „spokrewnionej z nią osoby” lat 9 niż kochankę czy femme fatale. Pewnie podczas jakiegoś aktu intymnego w jej głowie przemykają urywki z Dynastii, kiedy Fallon porywają kosmici, bo ma dość umizgów męża – Jeffa Colby. I chce jej się bardziej śmiać niż widzi siebie jako Anastasie z 50 twarzy Greya.

    A może całkiem się mylę, ale przywołuję te spekulacje, żeby pokazać, że je mam, a skoro je mam to znaczy ta osoba w jakiś tam sposób mnie fascynuje skoro rozmyślam nad takimi sprawami w życiu obcej mi osoby. Nie rozkminiam przecież życia erotycznego nie wiem… Kasi Skrzyneckiej czy Kasi Zielińskiej.  Ani Kingi Dunin, choć swego czasu dała znać, że mogłoby być ciekawie się dowiedzieć o tym co robi w łóżku.

    Patrząc na tę niepozorną osobę ulegam niepohamowej zazdrości tudzież fascynacji. że po prostu. Pojawia się ktoś, kto potrafi. I koniec.

    Nie ma przecież embijeja ani doktoratu z literatury, co dałoby jej podstawy do genialnego budowania fraz i fabuł.

    Nie sądzę też, aby czytała zawzięcie „Drogę artysty” Julii Cameron zastanawiając się, jak ma z siebie wyzwolić twórcę. Zapewne ma to w dupie i nie ma pojęcia o czymś takim, jak wyzwalanie z siebie artysty.

    Podejrzewam, że raczej  uważnie przemyka po rzeczywistości jak Lena Dunham, która bardzo się cieszyła, kiedy w życiu zdarzał jej się dramat jak np. ból ucha, bo to „przyda się do książki”.

    Nie wiem.

    wiem tylko, że wbija mnie w mój mentalny fotel jej sposób konstruowania zdań, łączenia pojęć – z tych górnych półek, z zestawów popkultury i wyświechtanych pop znaczeń.

    Jak choćby w tym fragmencie z felietonu o jedzeniu. Dwa zdania, a jaka nakładka epitetów i znaczeń kulturowych, które razem pokazują czytelnikowi, że halo, nie traktujmy tego wszystkiego aż tak zazbytnio serio.

    „Okolica była niepokojąco piękna. W białych domach z werandami mogli mieszkać zarówno Maryla i Mateusz Cuthbertowie, jak i seryjni mordercy – ludożercy, a do okien naszych pokoi, jak w czasopismach świadków Jehowy, zaglądały jelenie i wiewiórki”.

    W ogóle na fali naszego coraz bardziej chorego zainteresowania jedzeniem oraz tym, jak sobie radzić z jego wszechobecnością i nadmiarem, te felietony parakulinarne są jak najbardziej na czasie. Dużo tu zadziwienia, że można właśnie tak jeść, żreć i konsumować a nie inaczej, tak, żeby przeżyć w miarę miło, tylko tak, żeby się dobić i zniszczyć. No i tak pięknie z tego ona szydzi, z tego jak to wszystko łykamy, my wszyscy.

    Nie tknęło mnie żadne skrzydło anioła ani palec Boga, nie drzemie we mnie to co w Masłowskiej czy w Karl Ove Knausgaardzie.

    Ale mam to gdzieś:) Także to, że wszyscy dziś piszą, mają popularne blogi i kontrakty reklamowe, dzięki którym pojadą doświadczać na Zanzibar.

    To co w nas jest, wyjdzie i tak. Wiem to. I nie chodzi tylko o pisanie.

  • zjedz kanapkę