• Kursy z izolacji, czyli Tyrmand i Najder dixit

    nisza i mainstream

    Tak zwany szeroko pojęty mainstream nigdy mnie nie pociągał w takim sensie, że chciałam być jego częścią. Bycie on top jest męczącym powielaniem schematów zachowań i stylów, które schlebiają masie, dlatego nie wydaje mi się to atrakcyjne. Uczestniczę w korowodzie systemów, w jakie wrzucił mnie los i nieprzypadkowy przypadek, ale mam do nich sceptyczny stosunek i zawsze patrzę ukradkiem, gdzie jest dziura i gdzie jest w nim nisza, jakiś przyczółek wytchnienia. Na ogół łączy się to z jakimś rodzajem duchowego eskapizmu i dlatego od dawna pociągają mnie utwory właśnie o tym, o izolacji, ucieczce, ewakuacji, odmowie pewnego rodzaju współudziału połączone z analizą tego, co w danych czasach stwarza podstawę do ucieczki. A że każde czasy stwarzają takie powody, to temat jest w zasadzie zawsze aktualny.

    Tyrmanda dowody na istnienie

    Tak samo jest więc i teraz, kiedy izolacja to być może najczęściej pojawiające się słowo w systemowych wyszukiwarkach i w naszych własnych myślach oraz dosadnych doświadczeniach ostatnich dni. To jest też kanwa dwóch książek, które w tekście tym chcę ze sobą połączyć, bo choć pochodzą z różnych epok, to łączy je ściśle odczucie izolacji ich autorów. „Dziennik 1954” Tyrmanda i „Moja osoba” Łukasza Najdera to są właśnie zapiski twórców w czasach, które zagoniły ich na margines.

    Tyrmand pisząc swój Dziennik chciał psychicznie przetrwać swój czas wykluczenia. Wróciwszy po wojnie do Polski zdążył nabrać przekonania, że socjalizm nie socjalizm, ale może się przydać w budowaniu jakichś przyczyłków kultury, małych wysp niezidiocenia opierających się komunistycznej propagandzie. Ale kiedy nastąpił dziejowy moment stalinowskiego podduszania i kiedy zlikwidowano praktycznie „Tygodnik Powszechny”, a Turowicza odsunięto od pracy, także i Tyrmand stracił i źródło dochodów i możliwości poczucia jakiekolwiek wpływu na swoje własne teksty i działania twórcze. Nie chcąc wejść w szeregi czynnych żołnierzy komunistycznego systemu odrzucał oferty prac w reżimowych periodykach i był skazany na rzadko wpływające prace dorywcze i tłumaczenia. Dlatego powziął zamiar pisania dziennika, żeby utrzymać psychikę w ryzach i nie popaść w przepaść totalnego zwątpienia. Pomagał sobie też trzymając sznurki życia – na przykład obsesyjnie utrzymując porządek w swoim małym lokum czy romansując z licealistką. Ale prócz tych dowodów na istnienie – spisywał co przydarzyło mu się każdego dnia, co sobie myślał pogrążając się naprzemiennie w myślach, że nikomu to do niczego niepotrzebne, żeby kiedy indziej dojść do wniosku, że to co pisze może mieć wartość nieprzemijającą, a nawet doniosłą. Borykał się, jak każdy twórca, z myślą, że jego praca jest pozbawiona sensu i nikogo nie będzie interesować, ale w tych przebłyskach mniemania, że robi coś ważnego – nie mylił się.

    Pociągała go obłomowszczyzna, leżenie na wznak i gapienie się w sufit, załatwienie wszystkiego ze sobą gapiąc się w sufit i odmawiane udziału, ale na szczęście odstąpił od tego i pisał. Pisanie dziennika stało się sposobem na przetrwanie a jednocześnie jest super świadectwem na to, jak żyje się ludziom nie chcącym brać udziału w tym, co daje im i czego oczekuje od nich system. Oczywiście życie Tyrmanda wtedy to nie tylko emigracja wewnętrzna, to też totalna rządowa inwigilacja mniej lub bardziej dyskretnie przypominająca, jak nam dziś szczekaczki policyjne na ulicach, żeby wracać do domu i lepiej z niego nie wychodzić, bo zagrożenie czyha. On jako osoba uznana za zagrożenie dla systemu i system, który zagrażał jemu samemu. Podwójna pułapka, o której nie miał przecież pojęcia czy z niej kiedykolwiek wybrnie.

    Jego hibernacja była też rodzajem oporu wobec rzeczywistości. My teraz nie możemy już tak spektakularnie się wyautować i uciec z biurowych wylęgarni i taśm produkcyjnych w mityczne Bieszczady, aby pasać kozy, bo okazało się, że okresowo nie możemy praktycznie nic, nawet siadać na ławce i jeszcze nie wiemy, czy to żart czy ponura przyszłość, wobec której za chwilę będziemy musieli zając swoje stanowisko. Ale podobnie – żyjemy w niewiedzy, w nieświadomości, bezradności i narastającym lęku, który uśmierzamy piekąc obsesyjnie bananowe chleby.

    Mała Apokalipsa Łukasza Najdera

    I teraz Najder, „Jego osoba” wydana w marcu, już kiedy wkraczała nasza apokalipsa. Jego profecje, analizy jego społecznego statusu okazały się podobnie – mocno na czasie, choć nie wiem, czy autor przewidział, pisząc swoje eseje, jak mocno niestety jest bliski absolutu w swoich porażkach w chęci sklejenia się rzeczywistością późnego kapitalizmu.

    Najder nazywany niekiedy „piewcą przegrywów” (szkoda, że ten pokoleniowy moim zdaniem esej nie znalazł się w tym zbiorze) mierzy się ze współczesną potrzebą eskapizmu, ucieczki z życia i hibernacji wnioskując, że ciężko jest dziś podlegać nieustającemu naciskowi cyfrowego szumu, stałej konieczności selekcji treści, wypowiadania się, trawienia kontentu, a jednocześnie dokonać wylogowania skoro i tak zawsze ciągnie się za nami jakiś „cyfrowy śluz”.

    W swoich esejach napisanych językiem żarzącym się od błyskotliwych fraz, porównań, skojarzeń wzbudzających moją nieustającą zazdrość, Najder rzuca światło swojej oskarżycielskiej śledczej lampy na rzeczywistość pojmowaną z perspektywy 40 – to paroletniego tak zwanego dojrzałego faceta, który PRL akurat pamiętał jako czasy kojącej ciszy na podwórkach i nieudanych ojców. Opisuje swoje dramatyczne zmagania związane z próbą wbicia się w oczekiwania, jakie niosły balcerowiczowskie czasy optymistycznego galopu ku kapitalizmowi, zmagania kończone zazwyczaj poczuciem klęski i atakami spektakularnej paniki oraz strachu, że będzie kimś w rodzaju nikogo. Nie waha się do tego przyznać, dlatego po drodze mu z wielbionym przeze mnie Knausgardem, którego 6 tomów zwierzeń zresztą wnikliwie analizuje i ostatecznie stwierdza, że Norweg „za bardzo się nad sobą użala”. Niemniej bliskość twórczych poczynań obu pisarzy widać gołym okiem, bo mało który męski twórca w ogóle przyznaje się, że po prostu często nie daje rady.

    Najder punktuje obecną rzeczywistość patrząc na nią przez pryzmat wielbionej Ikei celnie wykazując ikeowość naszych czasów, co do których wmówiono nam, że są proste do złożenia, listuje korporacyjne oszustwa wmawiające nam, że potrzebujemy to, czego nie potrzebujemy.

    Tu pojawia się pewna różnica między Tyrmandem a Najderem, a właściwie różnica w pewnym konsumpcyjnym postępie, który doprowadza nas właśnie na skraj NieWiadomoCzego. Otóż Tyrmand brak udogodnień uważał za upokarzające, pisał: „moje życie jest życiem bez komfortu. Mieszkam źle, organizowanie pożywienia na codzień urąga pojęciu cywilizacji, wystaję w kolejce za chlebem, sprzątam. Pozbawiony jestem wygód i ułatwień mężczyźnie w moim wieku i o moim potencjale zarobkowym w krajach demokratycznych”. Tyrmand jeszcze wierzył, że butelka mleka dostarczona co dzień pod jego drzwi i tak zwane udogodnienia uczynią jego życie lepszym.

    Najder już wiedział, że te pragnienia nie tylko nie uczyniły nas lepszymi, ale doprowadziły na skraj przepaści. Najder pisze o tym tak: „Ale w późnym kapitalizmie nie ma niczego za darmo – każda przyjemność jest obarczona ekstrakosztem, każde udogodnienie czym prędzej zmieni się w udrękę lub wygeneruje szkodę (…) Możemy rzecz jasna demonstracyjnie boczyć się na rzeczywistość, obwiniając reklamę, globalizację o to, że wciskają nam większy telewizor, pojemniejszy samochód oraz odśnieżarkę, ale to nasz apetyt na nowe i fajne jest bezdenną, ssącą otchłanią. To my uznaliśmy wygodę za nadrzędne człowiecze prawo.”

    I dlatego jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Tyrmandowi udało się w końcu zbiec do tych demokracji, ale my nie mamy już dokąd uciec. Co wobec tego nam pozostaje? Czytanie? Z pewnością Tyrmanda, Najdera i wielu innych polecam, kliknijcie kategorię „zjedz to”, ale jak słusznie zauważył Najder właśnie samo czytanie to często pożywka dla ludzi zaliczających pozycje i „memlących banały” a do tego udowodniono, że czytanie jako praktyka kulturowa nie jest gwarantem żadnego sukcesu. Pozostaje więc tworzenie, czegokolwiek, byleby było aktem stworzenia czegoś, czego wcześniej nie było, czegoś co przyniesie pożytek innym, tylko please, nie róbcie z tego lajwa.

  • Buddyzm i ja

    Tytuł, jaki przewrotnie dałam, nie jest zbyt poprawny. Bo po pierwsze wskazuje na pewną moją odrębność od zjawiska, czy pozycjonowanie się z boku, bo w rzeczy samej zaczynając proces wchodzenia w to kilka miesięcy temu, nie czuję się dogłębnie w nim, ale też już nie poza nim, stąd jednak spójnik „i”, który wyciąga poza nawias, ale nie dyskredytuje bycia obecnym .Po drugie istotą buddyjskiej myśli jest wyrzeczenie się myślenia z perspektywy własnego „ja”, zatem kiedy dodaję ten silny zaimek osobowy pozycjonuję się jako ktoś odrębny od zjawiska, ale mimo to będący gdzieś w pobliżu.

    I tak jest w istocie. Ale chcę zacząć od początku i o tym opowiedzieć, o co w ogóle chodzi.

    Otóż jakiś czas temu, gdyby ktoś mi powiedział, że będę co tydzień 3 godziny przemieszczać się w dwie strony do odległej dzielnicy, żeby kilka chwil posiedzieć w gompie i pomilczeć w grupie medytujących i mantrujących ludzi, albo, że będę siedzieć w Gdańsku w uniwersyteckiej auli i na ogólnopolskim zjeździe buddyjskim słuchać wykładu, 2 godziny bez przerwy, w stałym utrzymaniu uwagi i koncentracji, mało tego, w zachwycie! to bym kazała się tej osobie puknąć w głowę. Takie rzeczy to nie dla mnie. Ja wiem lepiej. Proste.

    Ale przyszedł taki czas odczucia pewnego rodzaju nicości, nie powiem pustki, bo pustka w znaczeniu buddyjskiem ma zupełnie inne znaczenie niż powszechnie się uważa, a nie chcę mylić pojęć. W każdym razie na pewno każdy zna takie uczucie, kiedy jego głowa, serce są puste. Nie ma tam nic prócz może pretensji do świata, że nie działa tak, jak sobie wyobrażamy. że przecież nie tak miało być!

    Kościół wiadomo, jest instytucją skompromitowaną i nie ma co się tu nad tym rozwodzić, to nie jest już wskaźnik niczego w dzisiejszym świecie. Jeśli ktoś głęboko odczuwa swoją wiarę – to szanuję to, ale ja miałam dość tego, że ten Bóg tak ciągle się na mnie o coś gniewał, a ja ciągle czułam się winna i nic z tego nie wynikało prócz gorszego samopoczucia. Nie ma tam wielu narzędzi do samodoskonalenia się, a może ja nie umiałam ich dostrzec.
    Ludzie też nie stanowią dla mnie źródła duchowych inspiracji, raczej rozczarowań, a więc źle, wszystko źle, co robić?

    Jednym z pierwszych kroków mających na celu podjęcie przełamania swoich nawyków myślowych było pójście na GaGa dance, o czym pisałam tutaj. Przełamanie się polegało w skrócie ujmując na tym, że wykonywałam tam ruchy, które uznałam na wstępie za dziwaczne. Pokonałam nawyk oceniania ruchu w tych kategoriach i po prostu je robiłam ku pożytkowi dla swojego ciała i ducha zresztą też. Jedna z malutkich zapadek w moich umyśle puściła.

    I wtedy mniej więcej poznałam Magdę.

    Spotkanie to było splotem przedziwnych wirtualnych powiązań i instagramowych linków. Ja się jej przyglądałam, a ona potem przyjrzała mnie. Obie uznałyśmy, że jest w tych naszych instagramowych bytach coś na tyle interesującego, że można by się skonfrontować z tym realnie. No i skonfrontowałyśmy. I na pierwszym już spotkaniu, na którym gadałyśmy jakbyśmy się znały od dawna wyszło, że ja sobie tą GaGą robię taką właśnie robotę, a ona mi na to, że od roku chodzi do ośrodka buddyjskiego, a ja jej mówię, że niee, pewnie jakieś nawiedzone akcje, to nie dla mnie, bo ja jestem sceptyk i czarnowidz, na co ona, że nie właśnie, że można sobie po prostu przyjść i po prostu być. Informacja o tym, że przychodzący tam nic nie musi robić, jeśli nie chce, była dla mnie kluczowa w podjęciu decyzji o udaniu się tam i zdobyciu własnego doświadczenia. Albowiem niczego bardziej nie znoszę w życiu jak tego, kiedy ktoś mi mówi co mam robić, że narzuca mi reguły funkcjonowania. Dlatego nie pociąga mnie taniec towarzyski a GaGa tak. Dlatego, że pół życia mówili mi co mam robić w szkole, a drugie pół mówią co mam robić, kiedy jestem w pracy. I ok, reguły życia społecznego są takie, że musimy się stosować, a przechodzenie na czerwonym świetle jest karalne, bo wbrew ustalonym regułom. Dobrze. Ale to, co ja będę robić w wolnym własnym, bezcennym czasie, to o tym chcę decydować tylko ja, nie reguły.

    Magda miała rację. Do ośrodka wchodzi się na zasadzie mile widzianego gościa. Siedząc na medytacji trzeba przyjąć pewną pozycję, bo ona ma znaczenie, ale kiedy nie chce się wypowiadać mantr czy śpiewać tybetańskich piosenek, to się tego po prostu nie robi. To co wydarzy się w trakcie medytacji, po niej – jest kwestią tylko moich, tzn naszych własnych decyzji i gotowości. Rzeczywistość tych ośrodków, społeczność, jaka się tam tworzy oczywiście podsuwa pomysły, robi wykłady, nauki, zgromadzenia, edukuje, ale bycie w tym nie jest warunkiem bycia tam. Jest to też nieodpłatne, co moim zdaniem jest bardzo istotne, ponieważ nie tworzy nam z tego kontraktu. Nikt nie jest do niczego zobligowany. Z czasem jak się tam przychodzi samemu się czuje, że to miejsce nie jest z piasku i mgły, z czegoś się utrzymuje, więc jeśli korzystam, to zapłacę, tyle ile uznam. Nikt niczego nie obiecuje, do niczego nie nakłania. Wszystko cokolwiek się tam zrobi jest kwestią naszych osobnych decyzji. To jest woda na mój młyn.

    Podstawową praktyką buddyjską, w przypadku diamentowej Drogi Karma Kagyu jest medytacja. Z grubsza rzecz ujmując chodzi w tym o to, żeby wybijać konsekwentnie i stopniowo swój umysł z rutyny myślowego destrukcyjnego słowotoku, który nie przynosi żadnych korzyści prócz udręki, o wprowadzenie na kilka chwil swojego umysłu na poziom uważności na niego samego, na pozwolenie, by myśli płynęły bez oceniania ich, jak podpowiada podstawowa medytacja. I te proste słowa okazują się zbawienne, choć to akurat jest ciągle ta katolicka terminologia. Więc może inaczej – oczyszczające. Kiedy pozwalamy tym myślom płynąć, widzimy przez zamknięte oczy, jak one przychodzą i odchodzą, jak są, a potem ich nie ma. Jest to genialne w swojej prostocie. Czułam to od pierwszego razu, choć długo miałam problem z nazwaniem tego, ale wcale się o to nie starałam. Ten kolejny moment znowu nadszedł nieprzypadkowym przypadkiem.

    Pojechałam sobie wiosną na Mazury, do Młynu Patryki, gdzie przeszłam przymusowy odwyk od internetu i sociali, bo nie było zasięgu. W Młynie było mnóstwo książek, w moim pokoju też. Miałam sięgnąć po Umberto Eco, kiedy uwagę moją przykula książka, której nie znałam, z okładką, jakie na ogół odrzucam. Te typóweczki w myśleniu! lubię – nie lubię, które przesądzają o nijakości naszego życia..ale do rzeczy, więc widzę tę okładkę i banalny acz mądry tytuł, że „Nic nie zdarza się przypadkiem” i czytam. Tekst na temat tej książki jest też tu. Terzani. ten link. I tak, to było dokładnie to, czego mój umysł potrzebował w dalszej przygodzie z buddyjskimi praktykami. Jak napisał Terzani przywołując słowa jakiegoś buddyjskiego guru – kiedy uczeń jest gotowy – znajdzie się nauczyciel.

    Zainspirowana losami Terazaniego w tym, jak pokonywał bariery swojego myślenia, sceptycyzmu, jakie nurty myślowe zgłębiał, żeby sobie pomóc, czytałam też książki lamy Ole Nydhala, który krzewił tybetański buddyzm na Zachodzie i założył mnóstwo ośrodków w Europie, w tym ten warszawski. Tak więc płynnie przeszłam od odczuwania, które zaakceptowałam, poprzez dziwne ruchy na Gadze, jako wspomagające mnie, do myślenia o zjawisku buddyzmu na poziomie intelektu. Ale jak mówią buddyjscy nauczyciele, nie jest to warunek sine qua non do czerpania korzyści z medytacji. Ja jednak czułam taką potrzebę, żeby dowiedzieć się o co w tym chodzi, dlaczego są takie rytuały a nie inne, dlaczego są te posągi, czy budda był kimś w rodzaju boga, otóż śpieszę donieść, że nic z tych rzeczy. Dowiedziałam się też, czy to jest religia i jakie znaczenie ma fakt, że lama Ole jest Duńczykiem. Ale ambicją tego tekstu nie jest przekazywanie czy objaśnianie tych wszystkich pojęć karmy, pustki buddyjskiej, oświecenia, samsary itd.

    Czytając „Bungee mądrości”, „Budda i miłość”, „O naturze rzeczy”, chciałam tylko wiedzieć, że jestem we właściwym miejscu, w nurcie, który ćwiczy mój umysł, ukazuje mi jego nieograniczoność bez żadnych pośredników typu Bóg czy osoby duchowne, nurcie, który pokazuje, jak zwrócić się ku najlepszemu co w życiu się ma, czyli ku swojemu umysłowi, i jak wykorzystać jego potencjał.

    Wiele rzeczy, które czytam w tym, już po wielokroć słyszałam i je znam, ale wiedzieć a odczuć coś to jest przepotężna różnica. Sposobem, narzędziem jaki buddyzm daje jest właśnie podstawowa praktyka medytacji, a następnie praktyki Nyndro, czyli wykonywanie pewnych powtarzalnych czynności, które stojącemu z boku mogą wydawać się nieco dziwne, ale które skutecznie pomagają przesunąć myśli ze szkodliwych nawyków myślowych i je rozpuścić. To są czyste, fizyczne praktyczne czynności koncentrujące umysł na powtarzalnych, jako rzekłam, czynnościach likwidujących nasze toksyczne myśli o tym, co było, co będzie, jak on mógł, a dlaczego mi to zrobił, a to jest takie głupie, a to złe, a na to nie zasługuję, a tego mi trzeba. Dzięki tym praktykom umysł przestaje się zajmować tym, co zbędne i na co nie ma się wpływu, usadawia się w tej dokładnie sekundzie, w której jest i podejmuje świadome działania.

    W całej tej akcji miewam czasem przebłyski myśli, czy to całe buddyjskie nakierowanie naszych myśli na bycie odpowiedzialnym za wszystko jest wygodne dla panującego systemu. Systemu, który nie jest sprawiedliwy, zostawia nas samych w chorobach, starości czy dyskryminuje wedle płci, rasy, wieku czy seksualnej orientacji. Podsuwa nam tę buddyjską myśl, żebyśmy się trzymali jakoś w kupie i każdego dnia rano mogli iść i dalej pracować na rzecz systemu, który nas zjada. Dołoży do tego jogę i latte na sojowym i jakoś leci. Ale z drugiej strony lama Ole przytomnie uświadamia nam, że tu na Zachodzie jesteśmy uprzywilejowani mając czas na to, żeby sobie robić takie praktyki, zajmować się sobą i własnym rozwojem. Miliony ludzi na świecie nie mają takiej przestrzeni i nigdy mieć nie będą. I nie działa to tylko na zasadzie, że lepiej się poczuję, bo inni mają gorzej, tylko na zasadzie docenienia i wdzięczności za czas, jaki się ma, bo innego nie będzie, a to jak się go wykorzysta, zależy w dużej bardzo mierze jednak od nas samych i powiedzenie, że szczęście jest decyzją, ma w sobie dużo prawdy. Nie wiem czy biedna kobieta w Bangladeszu szyjąca nam koszule, które po dwóch razach wyrzucimy do śmieci ma przestrzeń na tego typu decyzje, pewnie nie, ale póki my mamy – dlaczego tego nie wykorzystać. Odkąd mam tę świadomość, każdy swój czas przeżywam zupełnie inaczej niż kiedyś.

    Jak wspomniałam, w buddyzmie nie ma księży, ludzi, którzy udają, że są od nas lepsi i mówią nam, co mamy robić. Ale jak w każdej zbiorowości ludzkiej są ludzie o różnych naturach, są więc też przywódcy pełniący rolę organizatorów, nauczycieli, opowiadają i dzielą się swoim doświadczeniem lub przekazują doświadczenie lamy Ole, na wykładzie którego zresztą w Warszawie byłam i było to bardzo ciekawe przeżycie. Mamy my ludzie w sobie coś, że potrzebujemy czasem, żeby ktoś wskazał nam, którędy by tu iść. Tak więc Ole Nydhal przekazał to, czego nauczył się w Tybecie a teraz ma swoich uczniów, którzy przekazują dalej jego wiedzę i doświadczenie. I tak właśnie na ogólnopolskim zjedzie w Trójmieście trafiłam na wykład Leszka Nadolskiego, który powiedział coś fajnego o naszym samsarycznym nastawieniu do życia (przyp. samsara czyli bycie w stanie niewiedzy, w stanie umysłu nieoświeconego). Mianowicie, że postrzegamy życie dość dualistycznie, albo jako różowe obłoczki uniesień, a kiedy one przeminą to jako szarą, zimną, lepką i nudną magmę. I to jest w naszym myśleniu o życiu podstawowy błąd, który powoduje, że znaczna część życia jest niedoceniana lub przepuszczana na roszczenia i umartwianie się, że coś nie jest tak, jak sobie wyobraziliśmy. A rzeczy po prostu są, zaś szczęście, którego wszyscy tak pragniemy ,jest po prostu kwestią naszej decyzji.

    Większość z nas powie, łatwo tak mówić, ja nie mogę podjąć decyzji, bo to mam źle, to źle i to nie tak i nie ma opcji, żeby takie coś wdrażać. Ja też nie radzę sobie na przykład ze świadomością własnej śmierci, zachorowalności, przemijalności, czy tych, którzy są dla mnie ważni, to są jeszcze tematy dla mnie i cele na kolejne dni i miesiące, ale staram się to wdrażać w codzienności, w sprawach, które dzieją się podejmuję świadome decyzje, że coś mnie nie wytrąci z równowagi, coś mi się spodoba zamiast nie spodobać. podejmuję setki takich drobnych decyzji dzień po dniu i złożone to do kupy razem sprawiają, że łatwiej mi po prostu wytrzymać samej ze sobą, a nawet więcej, cieszę się z tego, a kiedyś tak nie potrafiłam i uważam to za swój wielki wyczyn i zysk, jeden z większych jakie osiągnęłam dotychczas. Implikuje to następstwo w postaci faktu, że tym samym inni stali się znośniejsi dla mnie a często nawet lubiani zamiast z góry skazywani na moją niechęć. Jak bardzo inne to jest od mojego dotychczasowego nastawienia  – trudno mi nawet ocenić. Tak samo jak to, co będzie dalej. Ale ponoć z tego odwrotu już nie ma, tylko ucieczka do przodu:)

  • Springer, Springer, ile można zachwycać się Springerem?

    Nowy Springer to od jakiegoś czasu już zawsze jest wydarzenie. Przekornie chciałam temu zaprzeczyć i widząc zajawki na instagramie czy czytając wyrywki recenzji oznajmiających, że „Dwunaste: nie myśl, że uciekniesz” jest nieco inaczej formalnie skonstruowane pod względem narracji niż poprzednie jego książki – potajemnie liczyłam, że uda mi się tę książkę znielubić i powiedzieć – a nie wyszło! Serio? Springer, Springer, ileż można się zachwycać Springerem.

    No ale okazało się, że można, nawet trzeba, choć tę książkę czyta się trudniej niż chociażby „Źle urodzone” (przeczytałam w dwa dni) czy „Miasto Archipelag.Polska mniejszych miast”. Powody tego są co najmniej w moim odczuciu dwa:

    dlaczego jest trudno

    pierwszy to forma, całość jest niejako zbiorem niby luźno powiązanych obserwacji związanych z miejscami, architekturą, mostami. Dużo jest historii z przeszłości dotyczących ludzi związanych z poszczególnymi miejscami, dużo zmian perspektywy mówiącego oraz formy przekazu, od relacji, snucia zasłyszanych opowieści, po formę listu czy zmianę osoby narratora. Żeby się w tym nie pogubić, trzeba się skupić, żeby chwycić mocno wątek i mieć stale w głowie przewodnią myśl. Mnie nie było łatwo. Może też dlatego, że przez uzależnienia od telefonu i internetu coraz trudniej jest mi się skoncentrować i przyznaję się do tego jak alkoholik na zebraniu AA, więc kiedy ktoś wymaga ode mnie skupienia, to przychodzi mi to z pewną trudnością. Ale szłam w to dalej, bo kiedy domykała się tam jedna historia, wiedziałam, że za chwilę będzie kolejna, zapewne nieoczekiwanie zaskakująca. I w rzeczy samej tak było.

    W ogóle całość przywiodła mi skojarzenie z Kodem da Vinci Dana Browna i z panem Samochodzikiem Nienackiego, serio. Podobieństwa polegają na tym, że mamy tu tajemnicę i osobę, która stara się dociec, na czym polega złożoność tej tajemnicy, więc wplątuje się w różne historie, węszy, nagabuje ludzi, wyciąga od nich szczegóły i stara się złożyć w całość odpowiedź na pytanie – czym jest prawo Jante w Danii, o co w tym chodzi i dlaczego osnuwa ten kraj mrokiem, który dla ludzi otumanionych marketingowym hygge i statystykami na temat tego, że Dania to najszczęśliwszy kraj na świecie, jest niedostrzegalny. A on go dostrzegł i wymyślił sobie, że zgłębi jego istotę.

    I to jest drugi powód, dlaczego trudno czytało się tę książkę. Bo prawo Jante, na fasadach którego oparte jest życie duńskiego społeczeństwa, jest dość mroczne i opresywne i to w sposób, którego naprawdę człowiek by się po miłych Duńczykach nie spodziewał.

    gdzie jest moc

    Ale jako się rzekło, nie są to trudności z kategorii zniechęcenie. To jest raczej jakaś wartość dodana. Narracja Springera ma ogólnie taką moc, że czyta się o miejscach tak zwanych nieoczywistych, którymi nie są błękitne Malediwy, przereklamowane uliczki Barcelony czy egzotyczne resorty na Sri Lance, jak o destynacjach nad wyraz właśnie atrakcyjnych. Moim zdaniem to Springer zapoczątkował swoimi reportażami modę czy trend na odkrywanie zapomnianych, dziwnych i niepozornych miejsc, przywracał należne miejsca w pamięci socrealistycznym budynkom w Polsce, zapomnianym miejscom  gdzieś na końcu świata, zaczęliśmy trochę „myśleć i widzieć Springerem”, odnajdywać w pozornie błahej codzienności – coś niezwykłego. Myślę, że jemu zawdzięcza się zwrot uwagi ku pozornie niepozornym obiektom, do starania się, aby zobaczyć to, co umyka  nam w codziennej roszczeniowości wobec rzeczywistości, która musi być koniecznie jakaś instagramowa, podkręcona i spektakularna, aby przykuła naszą uwagę. A Springer handluje rzeczami totalnie nie stuningowanymi, wygrzebuje ze szczelin rzeczywistości wątki, które umykają naszej przekarmionej uwadze.

    Tym razem prawu Jante i miejscom, gdzie to się wykluło poświęcił 4 lata pracy i poszukiwań i kiedy się czyta o tym wysiłku warsztatowym, to robi się w głowie solidne „wow”. Że zasiada się do pisania bazując na tak pieczołowicie zebranym materiale, po pokonaniu mnóstwa niedogodności i trudności z tym związanych, bo okazało się, że Duńczycy wcale o tym Jante nie chcieli gadać, zbywali go i udawali, że nie wiedzą o co chodzi. Jak się okazało te obawy były słuszne, bo to całe prawo Jante skrywa pod sobą naprawdę sporo przykrych mroczności.
    Chociaż w sumie ciężko stwierdzić, czy natura ludzka sama z siebie skłonna jest do nikczemności czy też zasady plemiennego współżycia potrafią tę nikczemność jeszcze mocniej podkręcić lub zniwelować. Trudno mi stwierdzić jak to jest. Wydaje mi się, że wszystkie prawa, jakie ludzie ludziom spisują, żeby określić normy współżycia społecznego są w jakiś sposób opresywne, począwszy od dekalogu skończywszy na tych 13 zasadach prawa Jante.

    Jante versus hygge

    W każdym razie Springer podjął wysiłek, żeby pokazać, aby nie wierzyć fasadom. Szczęśliwość Danii i jej obywateli to nie są wcale cozy wełniane skarpetki, ciepły sweter i siedzenie w oknie z kubkiem kawy i patrzenie w dal ze świadomością, że państwo ogarnia mi życie i nie muszę się martwić za bardzo jak przeżyć do 1-go, bo wszystko jakoś tam mi się należy z nadania bycia duńskim obywatelem.

    No a tu się okazuje, że ci Duńczycy wcale nie są ani tacy szczególnie szczęśliwi, ani sympatyczni. Za fasadą miłych, nordyckich twarzy kryją się wsobność, ksenofobia, nacjonalizm, niechęć do innych, niechęć do zmian, jakiś rodzaj fatalizmu. To wszystko umieszczone jest w głównej zasadzie, że czucie się lepszym od innych duńskich pobratymców, chęć wyróżnienia się to obciach, to coś niedopuszczalnego. Dla lepszego zobrazowania – to coś takiego, że kiedy w Polsce ktoś kupował auto, wszyscy mu zazdrościli, zaś w Danii uważali to za zbędną błazenadę i odnosili się do takich chętnych na posiadanie spektakularnych rzeczy czy osiągnięć, za szczyt złego gustu. Uważali i uważają, że podstawą szczęśliwości jest zasada, że nieszczęście i szczęście powinno przypadać każdemu członkowie narodu po równo, to czyni wszystkich szczęśliwymi, że nikt się zanadto nie pogrąży w tej społeczności ani też nikt nie będzie zanadto szczęśliwy. Według tego, co udało się Springerowi zbadać w ciągu tych 4 lat, Duńczycy wcale się do tego nie chcą przyznawać. Wygodne dla nich jest, że większość ludzi myśli, że prawo Jante to taki tam nieszkodliwy folklor.

    Tymczasem Springer uporczywie przesiaduje na odległych, wyludnionych wyspach na północy Danii, wciśniętych w mało przyjazne fiordy i drąży, o co chodzi. Robi to tak, że chce się doświadczyć szarej, ołowianej mgły nad fiordem na wyspie Mors czy kupować piwo w wyludnionym supermarkecie na wyspie Fo.I to jest właśnie wielkość takiego pisania, że nie cudownie hipsterska przyjazna Kopenhaga, nawet nie Aarhus czy Aalborg, tylko duńskie zadupia i co tam oni, ci Duńczycy, kryją za tymi swoimi oknami, kiedy spokojnie piją sobie kawkę w sobotę siedząc w pidżamie i patrząc przed siebie z mocnym przekonaniem, że takie jest życie i tak trzeba. Pić co sobota tę kawę na prowincji i cieszyć się, że zmrok zawsze zapada tam za wcześnie i na długo.

    Mnie uderzyło jeszcze jedno odkrycie podczas lektury, takie prywatne.

    Jante a …buddyzm

    Czytając wykładnię prawa Jante na tabliczce pożegnalnej dla robotników fabryki produkującej artykuły żelazne skojarzyłam te życzenia z zaleceniami …lamy Ole Nydhala, który krzewi, uwaga!, tybetański buddyzm na terenach krajów Europy Środkowej i Zachodniej starając się buddyjskie idee przetransponować na umysły i sposoby pojmowania ludzi zachodu. Tak się składa, że Ole Nydhal jest Duńczykiem, co bardzo często w wywiadach i swoich książkach podkreśla i z czego jest ewidentnie dumny. I to, co on propaguje, czego naucza, moim zdaniem jest ściśle powiązane a prawem Jante właśnie. Otóż wg niego w buddyzmie najważniejsze jest, aby pozbyć się przeszkadzających emocji, prócz gniewu są nimi pycha, wywyższanie się, duma, roszczeniowość a jedynym sensem naszego życia, które mija i minie jest działanie dla dobra innych, bo tylko tak można stać się umysłem oświeconym, kiedy uczyni się pożytek ze swojego ciała i umysłu. Jedyną hierarchią jest to, ile dobrego zrobiło się dla innych. I to samo wypisane na tabliczkach dostali ci duńscy robotnicy, kiedy zamknięto im fabrykę i podziękowano za pracę. „Musisz wiedzieć, że twoje życie i istnienie naszego społeczeństwa w wielkim stopniu zależą od twoich starań. My, ty i ja, możemy wspólnie rozwiązywać problemy. Musisz wiedzieć, że jest w tobie coś dobrego i wartościowego, coś czego potrzebujemy, Musisz wiedzieć, że masz cechy, które lubimy”. I tak dalej. Tak więc oto duńska zasada kolektywizmu  i nie wywyższania się ponad innych przenika do propagowanego w Europie buddyzmu, bo choć umysły nasze są nieskończone i pełne siły, to tylko po to, żeby czynić dobro na rzecz innych. Wtedy nasz duch będzie przenikał uniwersum nawet kiedy fizycznie nie będziemy istnieć.

    Nie oceniam czy to dobrze dla buddyzmu w Europie czy też nie. Po prostu  wychwyciłam pewne korelacje i to przywiodło mi na myśl, że ludzkie potrzeby, aby jakoś uporządkować swoją egzystencję to wielki tygiel, w którym gotują się przeróżne wpływy. Chociaż buddyzm z pewnością ma na celu uczynienie nas bardziej zadowolonymi z życia, natomiast prawo Jante ma bardziej na celu zadbanie, aby nikt się nie wychylał, robił swoje i siedział cicho. Tylko jak wyśledził Springer takie wyparcie się pragnień pociąga za sobą dość niemiłe skutki, dużo rzeczy niefajnych tam dzieje za oknami duńskich schludnych domków.

    Oczywiście nie rzecz w tym, żeby odpowiadać sobie na pytanie, kto winien, czy jak żyć. Rzecz chyba bardziej w tym, że nic nie jest takie jak się zrazu wydaje i to głównie o tym jest dla mnie ta książka, o poszukiwaniu świadomości, dlaczego pewne rzeczy układają się tak a nie inaczej, czy można to zmienić i przed tym uciec, czy jesteśmy zdolni do tego, żeby przestawiać wajchy naszych narodowych losów. Otóż okazuje się, że nie bardzo, ale mimo to ja bym się nie zniechęcała, nie dlatego, że widzę nadzieję na zmianę swojego z góry jakoś tam zaplanowanego losu, ale mogę sobie pojechać na wsypę Mors i popatrzeć na ołowianą mgłę nad fiordem, albo za własnym nawet oknem i pomyśleć: aha, więc w ten sposób.

  • „Pewnego razu w …Hollywood”, czyli jak śmiać się z nieśmiesznego

    Nie mam do Quentina Tarantino nabożnego stosunku i nie chadzam na każdy jego film, ale psim swędem na „Pewnego razu w…Hollywood” poszłam od razu po premierze u nas. Psim swędem, bo nie czytałam recenzji. Uznałam, że paru nudnych filmach typu „Django”, z Pittem i Caprio w obsadzie coś tam się zadzieje, kanwa, czyli historia brutalnego morderstwa żony Polańskiego, też nie była bez znaczenia. W końcu lubimy wątki polskie!

    Ale mam do tego reżysera ogromny sentyment. Paradoksalnie dlatego, że zgarnął Kieślowskiemu, który jest dla mnie przecież postacią ikoniczną, Oskara sprzed nosa. Ale prawda jest taka, że to „Pulp Fiction” wywarło ogromny wpływ na późniejszą narrację w kinie, natomiast nominowany wtedy „Czerwony” jest jednak gratką dla odrobinę przewrażliwionych hipsterów. I chociaż kinowa narracja Kieślowskiego, jego „Krótki film o zabijaniu” czy „Podwójne życie Weroniki” też wprowadziły do światowego kina nowy sposób opowiadania o świecie, to wtedy był akurat czas na „Pulp Fiction”. Na to, że ja widząc sceny zabijania śmiałam się strasznie i długo nie mogłam pojąć dlaczego. Ale to jest właśnie moim zdaniem core kunsztu tego reżysera. Dobry czy genialny reżyser za pomocą sposobu swojego opowiadania zrobi z widzem co chce, także to, że kiedy leje się krew, giną ludzie – może mu wydawać to się śmieszne.

    W przypadku „Pewnego razu” było identycznie, przeżyłam ten sam katarktyczny moment co w 94 roku w kinie na „Pulp Fiction”, niby nic dwa razy się nie zdarza, a jednak się zdarzyło, że klepałam się po kolankach krzyczałam „o kurwa, ja nie mogę” i śmiałam się, normalnie na głos, w kinie na scenie, kiedy krew lała się a bohaterowie ginęli. Ale nie opowiem kto ginął, i co to za scena, bo na tym właśnie to polega, jak Tarantino utkał nam tę zaskoczkę. Jak cudownie nie mieć oczekiwań! albo mieć jakieś tam mgliste związane z jakąś tam wiedzą o danej historii a potem przekonać się, że można to zupełnie inaczej podejść, inaczej zobaczyć. To jest moim zdaniem główne zadanie czegoś co pretenduje do bycia dziełem, sztuki jakiejś tam, ma nam pokazywać coś co znamy, ale inaczej, tak, że zamiast płakać śmiejemy się, zamiast śmiać – płaczemy i tak dalej. Twórczość ma nicować nasze wyobrażenia o świecie na drugą stronę. I to się Quentinowi w tym filmie udało.

    Ale zanim dochodzi do spiętrzenia tych katarktycznych emocji, jest dość obszerne i długie, że tak powiem, nawiązanie.

    A więc tak, film jest długi, sceny niektóre toczą się i toczą, nie ma pośpiechu, ale o dziwo, czas mi umykał mimo to. Powód tego był prosty. Każdy element w poszczególnej scenie, łącznie z wielkimi żyłami na ramionach Brada Pitta był istotny. Czy to był obrazek na puszce dla psa, czy komiksy położone na stoliku nocnym czy stópki młodej hippiski na szybie, wszystko cokolwiek się widzi – nie jest tam bez znaczenia, ani co się słyszy też. A tu akurat Tarantino zrobił się oszczędny w dialogach, nie ma tu błyskotliwych pocisków gangsterskich bon motów jak w „Pulp Fiction”. Ale to nie szkodzi, bo wszystko cokolwiek mówią bohaterowie, nawet podrzędni – MA ZNACZENIE.

    O czym jest ten film?

    No więc oparty, jak wcześniej wspomniałam, na historii brutalnego morderstwa dokonanego przez bandę Mansona, stanowi opowieść o utracie niewinności w Hollywood, w kinematografii, w sercach ludzi, w świecie. Choć lata tam były późno 60-te to klimacik doskonale wpisuje w obecne dekadenckie czasy wieszczące w ogóle schyłek wszystkiego, nie tylko jakiejś tam naiwnej niewinności. Czym była wtedy tam ta niewinność? Według mnie myśleniem, że wszystko jest super, że ludzie „dobzi”, świat sprzyjający, nie było kamer na posesjach, brało się autostopowiczów do porsche, nie było atmosfery przygniatających obaw o swoje mienie czy życie, sprawy po prostu działy się. Jeśli były trupy, to na ekranie w westernach i to Indianie ginęli, bo byli źli, a biali dobrzy, zwłaszcza ci w białych kapeluszach. Chociaż Tarantino nie przedstawia tego w taki naiwny, kiczowaty sposób. Pokazuje już elementy pęknięć. Na przykład odmitologizowuje przekonanie, że hippisi to urocze Dzieci Kwiaty głoszące pokój na ziemi tańczące po ulicach z rozwianymi włosami. Albo, że produkcje filmowe to były kolebki i kuźnie talentów dające role i nagrody podług talentów. To aż tak to nie. Układy, interesy, zależności – w zasadzie pozostały niezmienne do dziś. Kto w jakim był miejscu w tym Hollywodzie w dużej mierze zależało od szczęścia, no i od układów, od talentu chyba najmniej.

    No i tu pora wspomnieć o głównym bohaterze serialowo westernowym aktorze Ricku Daltonie, którego gra Di Caprio. Na nim i jego losie pokazany jest mechanizm hollywoodzkich karier, czyli jakiś niezły strzał w wielo sezonowym serialu, odcinanie kuponów, potem epizody, schodzenie w niepamięć, niepewność, nietrafione wybory zawodowe, konsekwencje i na końcu reklama jakiegoś szitu, żeby ciągle móc sobie robić margarity na Cielo Drive.

    Brad

    Di Caprio wjechał na wysokie C swojego talentu w tym filmie, ale to Brad jest tu moim zdaniem największym sztosem. Wg mnie Brad Pitt to w ogóle jeden z ostatnich hollywoodzkich Gwiazdorów przez duże G. Wywindowany przez przemysł, nie spadł nawet po aferach z Angeliną, ale prócz tego, że to szczęściarz z reklamy Levisa z lat 90 -tych, to przede wszystkim jednak genialny aktor. Wystarczy wspomnieć to co wyprawiał w „Kalifornii” czy w „Podziemnym kręgu”. Tak samo jest tu. Moim zdaniem to jest jego życiówka. Powodem tego jest fakt, że rolę dostał taką jakby niejednoznaczną. Niby jest dublerem, drugoplanową postacią, kaskaderem i chłopcem na posyłki drugorzędnego aktora, ale nie rozgrywa tego, jak można się spodziewać, że rozegra, że skoro drugorzędny – to będzie podszyty zawiścią do tych co im się powiodło lepiej, bo przecież nikt nie lubi być drugorzędny i na posyłki wg powszechnej opinii o dobrym życiu. Nie sposób opisać całego spektrum zachowań, jakie Pitt w tym filmie zaprezentował, wystarczy mieć świadomość, że nie wszystko i nie każdy musi być taki jak nam się wydaje i to jest bardzo oczyszczająca myśl a więcej zdradzać nie będę, żeby nie psuć zabawy tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli.

    Trzeba tu wspomnieć jeszcze o psie Brada w tym filmie, pitbullu Brandy. Ten sympatyczny, posłuszny piesek jest w filmie jak strzelba w dramacie Czechowa. Jeśli pojawia się w I akcie, wiadomo, że w 3 wystrzeli. Bo tak jak wspomniałam, nie ma w tym obrazie niczego po nic.

    Rafał, czyli wątek polski

    Nie mogę nie wspomnieć też o polskim wątkim tj o Rafale Zawierusze, który był ze 2 minuty na ekranie jako Polański. Został dobrany na bank po warunkach, bo jest drobny jak Roman i nawet do niego trochę podobny, filmowany jest najczęściej od tyłu albo z daleka, widzimy jak przemyka ubrany w te słynne żaboty i falbany u mankietów, w dziwnym aucie z piękną żoną, jak bawi się na wypasionych przyjęciach, budzi zawiść niektórych tuzów amerykańskiej kinematografii, bawi się, leczy kaca kawą w ogrodzie i wzbudza respekt sąsiadów jako geniusz od „Dziecka Rosemary”. Czyli miło ten wątek. Nie podważam oczywiście znaczenia udziału polskiego aktora w tym filmie, bo czytam, że praktycznie każdy aktor czy aktorka, którzy wystąpili tam choć przez sekundę, opisują to jako znaczącą w swojej karierze przygodę. I może to tak faktycznie właśnie działa. Że Tarantino to wielkie drzwi, w przez które mogą jednak przejść tylko nieliczni, więc życzę sympatycznemu Rafałowi bardziej udanej kariery nż to wyszło Weronice Rosati czy Alicji Bachledzie.

    a więc dlaczego?

    Mimo pewnych dłużyzn jest w tym filmie parę scen, które może nie są kultowe jak scena tańca Umy Thurman z Travoltą, ale mogą być postrzegane jako genialne, przykładowo – scena pobytu Pitta na farmie członków bandy Mansona, rozmowa Di Caprio na planie filmu z małą aktorką, no i scena z Brucem Lee – którą zresztą oprotestowała rodzina aktora, jako że pokazany on w niej jest jako śmieszny buc, ale ja sobie wyobrażam, że może w tym być trochę prawdy, niestety. A do tego jeszcze końcówka. Majstersztyk kompozycji, zaskoczki, mieszania w naszych emocjach, oczekiwaniach jak w tyglu. I tych kilka składowych sprawia, że ten film trzeba zobaczyć i zapamiętać jak wygląda rozrywkowe kino, które do tego jest niegłupie i stanowi dość mocny głos na temat ogólnej kondycji wszystkiego, nie tylko Hollywoood.

  • „Euforia” w czasach postprawdy

    Są takie rzeczy dotyczące mnie, o których nie wie prawie nikt, albo nieliczni. Do tej kategorii należy fakt, że jestem entuzjastką, od dawna zresztą, gatunku kina czy seriali „american high school”. Nie wiem dlaczego właściwie. Może dlatego, że zawsze byłam dziwna i lubiłam chodzić do szkoły? A może dlatego, że w szkolnych społecznościach, jak w soczewce, skupiają się wszystkie bolączki, schematy zachowań i problemy danych społeczeństw, są tam tworzone hierarchie i byty społeczne powielane na różne sposoby w dorosłym życiu, albo inaczej – byty społeczne odwzorowane z tych  zachowań niby z dorosłego życia danego społeczeństwa. Tak czy inaczej, wg mnie jest to dobry obiekt badawczy, nie pomijając oczywiście aspektu rozrywkowego jakiegoś filmu o szkole średniej, ale to nie jest corem tych wyborów dla mnie.

    Jakimś trafem filmy tego gatunku przeważnie były i pozostają amerykańskie. Amerykańska kultura stworzyła szkolne modele znane chyba ludziom na całym świecie, rzędy szkolnych blaszanych szafeczek, drużyny futbolowe, męskie bożyszcza i wiodące cziliderki, potem za nimi idą geeki, lamusy, outiderzy, otyli, za chudzi, inni, dyskryminowani i dyskryminujący, ci cool i ci gorsi, te sprawy, znane każdemu kto to oglądał choć raz.

    Przynależność bohaterów do grup nie bierze się jednak z ich specjalnych osiągnięć. Raczej uczniowie wchodzą w daną społeczność ze stygmatem swojego pochodzenia i wyglądu, na co nie mieli większego wpływu. I w tej oto szkole średniej uczą się, jak pływać w bagienku, jak wdzierać się na społeczne szczeble wyżej, jak godzić się ze swoją pozycją wyznaczoną przez status rodziców albo jak walczyć ze swoim habitusem albo z ograniczeniami narzucanymi przez wygląd, który w kulturze amerykańskiej zawsze miał pierwszorzędne znaczenie i który determinował los każdej jednostki w sposób zdecydowany. I tak przykładowo ładna dziewucha wzbudzała podejrzenia, że była zdzirą, przystojny chłopak budził przekonanie, że jest dobry w seksie i wie czego chce, niepozorna osoba zawsze była skutecznie niewidzialna, grubas, żeby zaistnieć mógł ewentualnie służyć jako etatowy rozbawiacz i wierny followers szczuplejszych i ładniejszych. Tak to z grubsza wygląda w każdym filmie czy serialu z tego gatunku.

    Moja fascynacja tym środowiskiem zaczęła się od filmu „Grease” z lat 70 – tych z Olivią Newton John i Johnem Travoltą i to jest tak stare, że nie wiem czy to ktoś jeszcze pamięta a szkoda by było nie, bo te outfity, fryzury, tańce i muzyka moim zdaniem nie odejdą nigdy z popkulturowej świadomości.

    Potem był długi czas kultowego serialu „Beverly Hills 90210” mojej największej serialowej fascynacji ever, do której potem dobił może „Seks w w wielkim mieście”. Potem był kolejny ikoniczny „High school musical”, który wybił na orbitę gwiazd Zaca Efrona i Vanessę Hudgens, ale to już nie był mój czas na te fascynacje, bo akurat zajęta byłam wchodzeniem w dorosłość i bolesnymi zderzeniami z nią. Ale przywołuję ten tytuł z początku lat 2000 też, żeby unaocznić pewną cezurę. Bowiem każde kolejne seriale tego gatunku powstałe po „High school musical”pokazują, że straciliśmy niewinność jako społeczeństwa. My, jako społeczeństwo silnie powiązane z amerykańską kulturą – także. Seriale czy filmy te są lustrem, w którym to wszystko co było ważne odbiło się, w lukrowanej co prawda formie, ale pod tą warstwą można było doszukać się jakiegoś przekazu na temat stanu ducha liberalnych społeczeństw.

    Perypetie bohaterów Grease czy Beverly Hills z dzisiejszej perspektywy wydają się być niewinne i naiwne. Ktoś tam się upił na szkolnej imprezie, ktoś tam otarł się o narkotyki, ktoś napyskował mamie, ktoś zaczął życie seksualne w maturalnej klasie, ktoś tam był bad boyem, który nie umiał sobie znaleźć miejsca, więc popijał alko po szkole, ale ogólnie wydźwięk tych filmów był taki, że wszystko da się naprawić, że będzie dobrze. Ludzie wracali po rozum do głowy i mimo kłopotów w domu, szkolnych dyskryminacji czy towarzyskich porażek – wychodzili na prostą, życie znowu było wiatrem we włosach kalifornijskiej piękności Kelly Taylor i błyskiem w oku przystojnego Dylana czy nadzieją w sercu poczciwego Brandona Walsha.

    A potem nagle wszystko się zmieniło.

    Przyszedł rok 2008 i przestaliśmy być niewinni.

    Nagle okazało się, że Gordonem Gekko nie będzie sam Gordon Gekko, my też nie będziemy Carrie Bradshaw ani Samantami, nie będziemy sobie żyli elegancko, bez stresu z milionem butów od Manolo Blahnika. Nagle okazało się, że ktoś solidnie nas wydymał, zwłaszcza z marzeń o wielkości, o byciu tym kimkolwiek chcieliśmy być. Okazało się, że nie dość, że zostaniemy tam, gdzie byliśmy, to nie wejdziemy nigdzie więcej wyżej, bo mrzonki o lepszym życiu i spełnianiu marzeń odeszły wraz krachem pirackich funduszy hedgingowych i banksterskich piramid finansowych, które zbudowały nasze życie na pożyczkach i nierealnych oczekiwaniach. Tak więc i w niewinne seriale o szkole zaczął wkradać się niepokój i strach.

    Najpierw przyszło „Riverdale”, które przeniosło całą tę paradę szkolnych stereotypów i wniosło niepokojący klimat Miasteczka Twin Peaks. Tam już za fasadami pastelowych przybytków z mlecznymi szejkami czaiło się zło, o którym ładniutkim uczniom high school się nie śniło. Mierzyli się z różnymi historiami na różne sposoby, ale wciąż jeszcze w umownym, baśniowym trochę anturage powieści wampirycznych czy kryminałów noir.

    I przyszła kolejna seria, tym razem na HBO, która już widza nie oszczędza ani trochę, nie trzyma za włosy naiwnych wyobrażeń o świecie nawet na milimetr. Mowa jest o „Euforii”.

    W tej najnowszej produkcji nie ma już słodkiego owijanka w bawełnę, że ktoś tam miał wpadkę i wypił za dużo ponczu na szkolnym balu. Tu te nastolatki jadą praktycznie na strzałach albo oparach twardych narkotyków czy alkoholu właściwie non stop. Nawet nie zadają sobie trudu z czekaniem na kolejne imprezy, na które zresztą ich rodzice skwapliwie i zawsze pozwalają im chodzić.

    Bohaterką jest 17 -letnia Rue, osierocona przez kochającego ojca, żyjąca z matką i siostrą w pozornej symbiozie, ale skupiająca w sobie wszystkie współczesne lęki a zatem dotknięta narkomanią, depresją i czym tym jeszcze, deklarująca, że lubi szpitale, bo wszystko tam robią za nią i nie musi się niczym przejmować ani za nic być odpowiedzialna. Takie z grubsza są zresztą marzenia wszystkich jej kumpli czy kumpelek – zapomnieć, nie być, nie widzieć. Świat małego miasteczka, w którym żyją jest przygniatający. Twin Peaks w porównaniu z tym był turystyczną oazą neonów i złocistych fajerwerków. Tam czasem mityczny Bob wyłaził z lasu i uzmysławiał nam zło tkwiące w ludzkiej naturze. Tu już nie ma zabawy w takie subtelności. Tu wszystko jest złe. W miasteczku jest ciągły przygnębiający szary wieczór czasem rozświetlony agresywnymi światłami jarzeniówek, świat ten kryje się pod brudną kołdrą Rue i ogląda wraz z nią ogłupiające reality show, a na pytanie – co byś w życiu chciała – odpowiada  – i don’t give a shit.

    Niepokój widza podbijają też zastosowane zabiegi formalne. Narratorka Rue, w każdym odcinku relacjonuje losy jednego z jej kolegów lub koleżanek, ale akcja przebiega nielinearnie, nie ma porządku czasowego co sprawia, że zaczynamy gubić się w domysłach, szukać prawdy i rozwiązań, które wraz z rozwojem niby akcji wcale nie przychodzą, wręcz przeciwnie – bohaterowie z odcinka na odcinek zdają się zmierzać ku nieuchronnej katastrofie, los każdego z nich – czy szkolnej piękności, czy geeka, czy otyłej dyskryminowanej dziewczyny, czy szkolnego futbolowego adonisa, czy zjawiskowo dziwnej efemerycznej outsiderki – zaczyna podążać w tym samym kierunku – totalnego krachu.

    Ci pogrążeni w wiecznym stanie odurzenia młodzi ludzie przeżywający swoje wczesne klęski, rzekomo czasem ładni czy zamożni okazują się skazani na życie w dysfunkcyjnych, pełnych hipokryzji i przemocy rodzinach, a przenosząc potem te wzorce na szkolny parkiet pogrążają już siebie i całą resztę w totalnym poczuciu braku wyjścia z tej pułapki.

    Ja traktuję ten serial, jak i poprzednie, jako lustro społecznych nastrojów. Tak teraz to wygląda moim zdaniem jak w „Euforii” – jest stan beznadziei, niewiary i upojenia dostępnymi środkami odurzającymi, jest stanie na krawędzi przydomowego basenu z zimną wodą, jest leżenie pod kołdrą i niechęć do wyjścia, jest też naiwna chęć ucieczki z tego miejsca, z którego ucieczki już nie ma.

    Tak wygląda Beverly Hills 90210 20 lat później, nie ma już nadziei na to, że zadowoli nas wycieczka do Palm Springs w długi weekend, nowe porsche albo dobre oceny na koniec szkoły. Wszystko zdaje się nie mieć znaczenia i nie czarujmy się – ale tak właśnie jest. Buksujemy życiowo jak koła luksusowych samochodów zanurzonych w resztce piaskowego mułu rozkradanego zresztą na budowę milionów klatek dla ludzkich kur w Chinach albo pomników beznadziejnej pychy na sztucznych wyspach arabskich szejków. Właściwie nic już tu nie jest dla nas i o nas. I o tym według mnie jest ten serial.

  • „Gösta” – dobro, które się nie sprawdza

    „Gösta” to jest pierwsza szwedzka produkcja dla HBO, prestiżowe wydarzenie dla lokalnych produkcji telewizyjnych. Ale jeśli ktoś spodziewa się fajerwerków, spektakularnych estetycznych strzałów, to się raczej zawiedzie.
    Serial jest niezwykle zwyczajny, wręcz rzekłabym – nudnawy, a nawet przez to dość trudny w odbiorze. Twórcy nie podają nam obrazków wzmocnionych, typowym dla popularnych produkcji dużych platform streamingowych glutaminianem sodu w postaci szybkich, błyskotliwych zwrotów akcji i skrzących się humorem dialogów. Tak jak to jest w przypadku innej produkcji, z Netflixa, „Rodzina Plus”, w której to produkcji patchworkowa rodzina ma ciągle jakieś kłopoty, spory, problemy, ale na końcu i tak to wszystko wygląda jak w Bullerbyn, bywa trudno, ale z to sielankowo.

    „Gösta” nie jest w trybie „idylla na szwedzkiej prowincji”. Jest to serial o dobru, które się nie sprawdza. 

    Tytułowy Gösta 28 letni psycholog dziecięcy przybywa ze Sztokholmu na prowincję i próbuje pomagać dzieciom, młodzieży w ich problemach, stara się być przydatny nie tylko w pracy, ale też poza nią, więc a to przyniesie zakupy nieufnej staruszce, a to odda rower cwaniaczkom z dzielni (chociaż z pewnym ociąganiem), a to przygarnie niezrównoważonego, dziecinnego ojca pod swój mały dach, albo uchodźcę z Syrii z depresją, będzie starał się rozumnie reagować na wszystkie fochy swojej dziewczyny, żądania matki i oczekiwania niezdolnego kolegi piszącego pod jego dachem piosenkę o holocauście, jak również wspierać pacjentkę, która nie chciała leczyć się w państwowej placówce, bo nie. Ci wszyscy ludzie zebrali się w jego małym, cozy domku w lesie zwabieni tym dobrem bohatera, sądzący, że tak właśnie powinno być: ktoś daje, oni pobierają i tak z grubsza ma być.
    Ale obserwując bohatera i jego gości, zaczyna do nas docierać, że dobro nie tylko nie zawsze się sprawdza, ale po prostu nie wystarcza do tego, żeby ogarnąć różne sytuacje w życiu. Wygląda to tak, jakby zaprzeczenie idei buddyjskiej karmiczności o powracalności energii, którą się zapośrednicza w świat. Biedny Gösta ciągle daje, okazuje zrozumienie, jest pomocny, empatyczny, współczujący, wspierający i uważny, a jednak skutki jego starań są gorzej niż opłakane, zamiast prowadzić do pozytywnych rozwiązań – nasilają roszczeniowość doprowadzając bohatera na skraj szaleństwa i zmęczenia. Jednak kopanie z bezsilności nogą w mur nie przynosi mu żadnego ukojenia i nie przynosi rozwiązania.

    Większość systemów religijnych i filozoficznych zmierza ku temu, aby wyzwalać w ludziach pokłady tego, co czyni ich znośnymi dla społeczeństwa, pożądanymi i przydatnymi. Aby tak się stało musimy stawać się „dobzi”. Czyli być życzliwi, wyrozumiali, empatyczni, ciepli, rozumiejący i wspierający. Tak potocznie pojmuje się „bycie dobrym” i taki jest bohater tego serialu. Czy to wystarczy? Czy to jest właściwa odpowiedź na świat?
    Przykład bohatera pokazuje, że niekoniecznie, a nawet okazuje się, że taka postawa może być destrukcyjna dla nas samych i innych ludzi z naszego otoczenia. Okazuje się, że bycie dobrym nie przynosi odpowiedzi na wszystkie pytania.

    Kolejne odcinki zmagań obdarzającego innych dobrem  bohatera ogląda się z pewnym niedowierzaniem, ilość absurdalnych roszczeń ludzi wobec niebieskookiego, wyglądającego jak miła pyza Gösty przekracza nawet nasze możliwości wyobrażenia sobie tolerancji dla ludzkich pijawek. Po kliku odcinkach następuje kumulacja roszczeń na paru metrach kwadratowych, nagle wszyscy na raz czegoś chcą, potrzebują, oczekują. Czekamy, co się wydarzy, mocno kibicując bohaterowi, wtem momentem przełomowym okazują się…kapcie. Fakt, że domowe kapcie Gösty bezceremonialnie włożył sobie jeden z lokatorów powoduje, że bohater orientuje się, że doszedł z tym wszystkim do ściany. Symboliczne zawłaszczenie jego butów przez współlokatora przypomina mu, kto jest tu ownerem tematu i rozgrywającym a kto gościem i współgraczem. W bohaterze budzi się stanowczość, która każe spojrzeć na tych ludzi nie jak na ofiary, ale na oprawców. Wynosi ich wszystkich z domu, a oni stojąc z niedowierzeniem nad stosem swoich pudeł i rzeczy – szybko się przeorganizowują obmyślając w pośpiechu jak dalej żyć.
    Potem mamy scenę, kiedy Gösta napawa się samotnością. Robi sobie super kolację, której mu nikt nie zeżre, ogląda głupie filmy na Youtubie, tańczy na kanapie, słucha piosenek Miley Cyrus i nie musi się nikomu z niczego tłumaczyć. Wspaniałe uczucie. Ale szybko okazuje się, że to też wcale nie jest takie proste, postawić po prostu na bycie samemu ze sobą. Jak więc ułożyć się ze światem, by nie dać mu wejść sobie na głowę i nie skazać się z drugiej strony na samotność? Na to serial nie odpowiedział, bo sezon się skończył. Może będzie drugi? Może jest na to odpowiedź – nie wiem.

    Jak być dobrym, a nie paść ofiarą  leniwych wykorzystywaczy, jak być asertywnym i dobrym? Jak mówić nie – nie skazując się na odrzucenie, jakie są akceptowalne granice w asertywności i dlaczego dobro też musi je mieć? Z takimi pytaniami zostajemy po obejrzeniu serialu i dlatego zakwalifikowałam serial jako trudny, bo na ogół nie zadajemy sobie tego typu pytań – o naszą kondycję wobec innych w kontekście najbardziej pożądanej postawy – to jest bycia dobrym i pożytecznym.

    Buddyjski lama na szczęście ma na to odpowiedź. Zapytany co robi, kiedy widzi ludzi mocno odpornych na jego starania o ich dobrostan i troskę, odpowiada, że mówi im parę miłych słów na odchodne i nie traci czasu, którego ma mało, idzie obdarzyć tym kogoś, kto jest gotowy, aby jego starania przyjąć dla podbicia własnego rozwoju ku lepszemu życiu. Tylko czy trzeba mieć poziom świadomości buddyjskich nauczycieli, żeby wiedzieć kto jest warty strumienia naszego dobra a kto nie? Czy da radę wyczuć to intuicyjnie i potem skupiać się na treściwym streamowaniu własnej dobrej energii? Czy do się da skalkulować i obliczyć? W jakiej formie objawi się zwrot dobrej karmy? Czy będziemy umieli to zauważyć, wychwycić i się tym potem cieszyć?

    Dużo powstało pytań w mojej głowie po obejrzeniu tego szwedzkiego obrazka. Nie tylko o tym, czy Gösta był formą buddyjskiego oświeconego umysłu, który pobłądził czy po prostu człowiekiem naiwnym. To dobrze. Mało dziś seriali czy filmów stawia pytania.

    Dla mnie „Gösta” jest także obrazem Szwecji i sytego społeczeństwa, którego członkowie żyjący wszyscy we względnym dobrobycie mogli pozwalać sobie na rozkminki jak żyć i dokąd zmierzać i dlaczego donikąd. Mają oni placówki użyteczności publicznej i infrastrukturę ogólnie przypominającą nasze PRL-owskie przybytki, ale za to są to instytucje pomocowe dostępne dla każdego, z defaultu. Pomoc nie jest udzielana tylko zamożnym wybrańcom, których przykładowo stać na terapię. Tam z pewnością ktoś nie będąc osobą szczególnie posażną nie martwi się o to skąd ma mieć na czynsz czy jedzenie, ubrania, zakupy, jeśli pracuje.Dzięki temu zyskuje czas na możliwości zastanawiania się nad swoją kondycją w świecie. Ale czy to okazuje się takie dobre dla nich i dla ogółu? Jak podpowiada mem – nie sondze. W tym morzu jednolitości okazuje się, że wszystkim jest źle, nawet uchodźca ma depresję i całymi dniami leży, a schodzi tylko na posiłki. Każdy ma zapewnione jakieś narzędzia i podstawy do spokojnego bytu, a okazuje się, że każdy jest znudzony i zniechęcony. Jedynie Gösta jest jak urwany z choinki, bo wszystko wydaje mu się interesujące, ciekawe i ok, dla reszty zaś życie to zbyteczna i nudna męka.
    Czy tak płaci się za dostatek? Czy mając wszystko co nam potrzebne, nie zostajemy pozbawieni czujności, jakiegoś elementu kreatywności, który wyzwala w nas chęć do podejmowania działania? Z tego wynika, że dobrostan i dobro ogólnie nie mogą być corem żadnego życia. Że trzeba to ustawić tak, żeby nam się chciało i działać, i być coraz lepszą wersją siebie. Ale to już temat na inną historię. Czy opowie ją drugi sezon Gösty – nie wiem, ale pierwszy na pewno sieje dużo zapytań, które potem mogą wyhodować dość przydatne dożynki.

  • Powrót habitusa, czyli Houellebecq i Eribon na jednej kolacji

    Nie czytam książek, żeby przodować w rankingu „52 książki w rok”, nie interesuje mnie też czytanie dla rozrywki. Książka ma mną wstrząsnąć i ma za zadanie pokazać mi coś od takiej strony, z jakiej jeszcze tego czegoś nie oglądałam. A, i mam zazdrościć, że komuś się chciało i umiał coś tak opisać. To są powody, dla których czytam ostatnio bardzo niewiele, bo naprawdę, cóż jeszcze może mną poruszyć teraz (tu miejsce na domysł, czym jest to moje teraz, jakiż wiek i jakaż mądrość za tym „teraz” stoi. Otóż obawiam się, że żadna, ale mówię też jak jest) – że tak nieskromnie się nad sobą użalę.
    Ale ostatnio natrafiłam na dwie książki, które w jakiś sposób powiązały się ze sobą, nieprzypadkowo przypadkowo. Na pewno łączy je to, że obie zostały wydane niedawno i napisali je Francuzi. Jest też dość zbliżona tematyka, chociaż perspektywy całkiem inne, co czyni tę koincydencję jeszcze bardziej interesującą.

    Houellebecq

    Pierwsza z powieści, oczekiwana przez mnie, „Serotonina” Michaela Houellebecq’a wymienionych przez mnie na wstępie kryteriów nie spełnia. Ale mimo to (nie tylko ze względu na to, że jestem wierna pisarzom, których kiedyś uznałam za odkrywczych) przeczytałam ją, szybko i od deski do deski, nie bez pewnej perwersyjnej przyjemności. Perwersyjnej, dlatego, że przyjemność z czytania nie była właściwie niczym umotywowana. To, o czym pisze Houellebecq w „Serotoninie” – to wszystko już było we wcześniejszych jego utworach, trzeba strawić dużo tłustych, banalnych zdanek, stwierdzeń podawanych w formie nonszalanckich prawd objawionych zanim się dojdzie do jakichś sensownych konkluzji. Przykład: „(…) miałem wtedy rację, dziewczyny to kurwy, można i tak na to spojrzeć, ale życie zawodowe to jeszcze większa kurwa, która na dodatek nie przynosi żadnej przyjemności.” Aha.  W przypadku tak wytrawnego pisarza, to jednak zgrzyta.
    Ale mimo to mam słabość do tego francuskiego zrzędzącego marudy. Kiedy zdarza mi się zapominać o buddyjskich wyznacznikach czyniących życie szczęśliwym, mam tendencje do zapadania się w bardzo podobne stany jak houellebeq’owski bohater. Polegają one mniej więcej na przekonaniu, że w pewnym wieku (jestem już w wieku, kiedy właśnie wiek tak się określa!) i tak nic już nam się nie przydarzy, na miłość, relacje, jakieś ekscytacje jest już za późno i wszystko zmierza do nikąd, więc trzeba się urwać z systemu i doczekać na czilu do końca w jakimś miłym domku na południu na przykład Hiszpanii. Mnie różni od niego to, że z systemu urwać się nie mogę, bo nie dziedziczę spadku ani nie miałam okazji odłożyć tyle kasy, żeby mi starczyło na jakieś 30 lat nic nierobienia.

    Tak więc jak w większości jego utworów, tak w „Serotoninie” mamy bohatera, który przedstawia się jako „(…) zachodni mężczyzna w kwiecie wieku, bez większych trosk finansowych przez najbliższych klika lat, bez bliskich czy przyjaciół, pozbawiony zarówno osobistych planów, jak i rzeczywistych zainteresowań, głęboko rozczarowany dotychczasowym życiem zawodowym, mający za sobą sporo różnych doświadczeń na polu uczuciowym, których jedynym punktem wspólnym był fakt, że się skończyły – w  sumie pozbawiony jakiejkolwiek racji życia i racji śmierci.”
    Mam na instagramie ustawione motto, „adventures in going nowhere” i kiedy nie jestem pod zbawiennym wpływem medytacji, niestety niemal kompletnie utożsamiam się ze statusem houellebecq’owskiego bohatera. I to jest dość jasny powód, dla którego lubię czytać jego powieści. Lubię wiedzieć, że ktoś ma tak samo, nawet jeśli nie dostanę żadnej recepty na to, „jak żyć”, tylko raczej zostanie utrwalone moje przekonanie, że wszystko jest na nic.

    W „Serotoninie” Houellebecq punktem wyjścia do swoich słynnych analiz społecznych, które  francuscy krytycy traktują świątobliwie niemal jak przepowiednie naszego zachodniego losu, uczynił oczywiście swoje miłosne i erotyczne związki. Te wszystkie jego damsko męskie przygody, z których jedna czy dwie miały nawet skończyć się przytulnym małżeństwem, ale tak się nie stało z banalnej przyczyny, bo bohater nie był w stanie na dłuższą metę myśleć o życiu w kategoriach „my”, te opisy seksu, zoofilii nawet z założenia szokujące, a tym razem raczej banalne i przewidywalne zostały rzucone na tło społeczne w rozpiętości czasowej od jakichś 90 lat do obecnych czasów.

    Nasz nie taki jeszcze stary, ale lubiący uważać się za człowieka zmierzchu, Houellebecq patrzy na przemiany społeczne we Francji jako na nieustający pochód ku zagładzie systemu. Z jego prognoz wynika, że zaraz wszystkie urządzenia, systemy prawne, gospodarcze, unijne, lokalne, polityczne pokażą wkrótce ERROR. Na sieć przemian patrzy z perspektywy człowieka z klasy średniej wyższej mając oczywiście świadomość bycia rzadkim przykładem uprzywilejowanego członka społeczeństwa. Pokazuje jednak, że coraz niklejsze szanse na przetrwanie mają także arystokratyczni ziemscy posiadacze, że powikłane, coraz bardziej absurdalne unijne systemy regulujące sztucznie gospodarkami wielu krajów skazują na ubożenie i tych z klas wyższych i biją mocno w tych z klas niższych. Rzecz jasna ci uprzywilejowani mogą być kompletnie leniwymi beztalenciami, ale niech no mają jakąś nieruchomość kupioną w dawnych latach czy tłuściutki spadeczek po rodzicu, który zrobił jeden deal, który potem okazał się żyłą złota. Czy te spostrzeżenia są odkrywcze? Nie bardzo. Może we francuskim dyskursie silniej uderza to, że pisarze mówią o klasowości społeczeństw i jawnie o różnych nierównościach, w Polsce wciąż w szerszym dyskursie społecznym udaje się, że podziałów klasowych nie ma i wszyscy jesteśmy sobie równi, panuje neoliberalna propaganda z haseł tanich kołczów „Możesz wszystko” i sky is the limit, panuje wciąż krzywdzące i kłamliwe przekonanie, że jeśli nie masz wystarczająco dużo dóbr, które czynią cię kimś toś łajza i leń, i to twoja wina. Houellebecq mówi o tym tak: „(…) pieniądze nigdy nie wynagradzały pracy, jedno z drugim nie miało nic wspólnego, żadne społeczeństwo ludzkie nigdy nie zostało zbudowane na wynagradzaniu za pracę.” I te dywagacje społeczne rozbudziły moją ekscytację tym, jaka to mocna acz bolesna jest prawda, po czym losik wepchnął mi w ręce książkę Didiera Eribona i już w trakcie jej lektury czułam, że dotykam miękkiej, różowej tkanki przykrego sedna.

    Ale to już jest osobna historia do opowiedzenia.

    Eribon

    Pisząc o książce Eribona „Powrót do Reims” tak naprawdę nie wiem od czego zacząć. Jest ona objętościowo mało imponująca, ale jej lektura była dla mnie rodzajem jakiegoś inicjacyjnego momentu, tak jak 6 tomów „Mojej walki” Knausgarda kiedyś. Dodała bowiem kolejny element do mojej układanki. Wyobrażam sobie, że nasze życia są takimi obrazkami z puzzlami, które w chwili przyjścia na świat są rozwalone w pudełku a potem, latami, z mozołem dostawiamy jeden do drugiego. Czasem ktoś ułoży je szybciej, czasem komuś wiecznie jakiś fragment nie styka, czasem układanka na zawsze pozostanie w rozsypce a czasem udaje się mozolnie dokładać element po elemencie, żeby pasowały i choć prawdy tych fragmentów układanki są znane albo przykre, to złożenie ich w całość jest jakimś rodzajem poznawczej radości.

    O co chodzi w tym powrocie? Eribon jest 66 letnim francuskim filozofem, socjologiem i pisarzem, zrobił karierę uniwersytecką i wydał kilka książek, niby nothing special, no bywają naukowcy, myśliciele i pisarze, lecz cóż z tego dla nas wynika? Otóż dla mnie wyniknęło całkiem sporo.
    Eribon zrobił tę karierę nie bez trudu, opisuje mozolną ku temu drogę analizując jaki wpływ na dochodzenie do uniwersyteckich katedr miało jego pochodzenie, a pochodził z biednej, robotniczej rodziny, środowiska, w którym nigdy się nie odnalazł i z którego już na etapie liceum uciekł, by nigdy tam nie powrócić. Jawnie opisuje, że nie czuł żadnego związku z rodziną, która nazywała go dziwakiem, nie kochał rodziców, bracia byli dla niego jak obcy. Studiując Sartre’a, Foucolta, mocno dążył do nie kończenia swojej edukacji na szkole podstawowej i można by zakończyć radosnym peanem na cześć maksymy – jak się chce, to można, proszę bardzo, gdyby nie to, że Eribon wskazuje jak mocno uwarunkowani społecznie jesteśmy nawet w tych swoich rzekomych karierach, uwarunkowani pochodzeniem, które silniej determinuje nasz los i nasze wybory niż lubimy to sobie wyobrażać. Niby nic odkrywczego, ale siła emocji, jakie włożył w opis tego swojego społecznego habitusa Eribon jest powalająca. Habitus – pojęcie ukute przez przyjaciela Eribona – ikonicznego socjologa Pierre’a Bourdieu, czyli zespół stałych i nabytych dyspozycji, które stają się nie tylko dyspozycjami działania, ale też określonymi systemami postrzegania i myślenia. Eribon chciał od tego zbiec, ale jak sam zauważa: „ To, z czego nas wyrwano, bądź skąd sami chcieliśmy się wyrwać, nadal stanowi integralną część tego, kim jesteśmy. (…) powrót do środowiska, z którego pochodzimy i z którego wyszliśmy w każdym sensie tego słowa, zawsze jest powrotem do siebie, odnalezieniem zarówno zachowanego, jak i zanegowanego ja.”
    Kiedy myśleliśmy o sobie w kategoriach pochodzenia klasowego?
    Klasy społeczne zostały wyparte z dyskursu wraz z wyparciem ery komunizmu, kiedy to pojęcie klasowości kojarzyło nam się z partyjną znienawidzoną nowomową, kierowniczą rolą klasy robotniczej, co oczywiście było jakimś tam fasadowym przekłamaniem, ta kierownicza rola, ale odium pozostało. Klasa społeczna? O tym się nie mówi. Mamy nowe czasy, coachów, szkolenia i możemy wszystko, a jeśli nie możemy, to nasza wina. Lubimy wierzyć, że społeczeństwo jest bezklasowe i każdemu daje równe  szanse. Czy na pewno?

    Czy nie jest tak, że wraz z kolejnymi falami kryzysów ekonomicznych, których niepostrzeżenie, ale konsekwentnie padamy ofiarą, kryzysów wywoływanych przez garstkę światowych banksterów, zaczyna pojawiać się pytanie skąd się wzięliśmy na tym miejscu społecznej drabiny, w jakim jesteśmy? Czy to miejsce jest faktycznie tym, jakie chcieliśmy zająć i czy mieliśmy rzeczywiście tak wielki osobisty wpływ na to, gdzie się teraz jesteśmy?

    Otumanieni rynkowymi, liberalnymi obietnicami naszej wersji american dream zapomnieliśmy, że w większości nasz rdzeń jest też robotniczy i chłopski, że większość z nas siedząc w tych miejskich osiedlach wznoszonych po taniości z przydomkiem „prestige”, ciułając swoje raty na niespłacalne kredyty wpadliśmy w pułapkę, nasz habitus nas schwytał i pokazuje, że nie ma ucieczki z klinczu pochodzenia. Jeśli rdzeń nasz wywodzi się z błotnych pól Mazowsza czy wschodnich kresów, nie staniemy się zacnymi mieszczanami, którzy mogą po 50 – tce żyć sobie z odsetek po sprzedaży odziedziczonej po przodkach drobnej nieruchomości w centrum miasta. Nasze wykształcenie, które pokoleniu obecnych 50 latków dała jeszcze socjalistyczna ojczyzna  w założeniu wyrównało jakoś szanse społeczne, ale nie na długo, bo wystarczy spojrzeć jakie możliwości mają obecni potomkowie wsi i małych miasteczek. Czy takie samo jak ci z dobrym habitusem w zacnych miejscówek centrów naszych miast?

    Na te klasowe pułapki czyhające na członków społeczności chcących wybić się ponad własny stan – zwraca właśnie uwagę Eribon, przywołując jako przykład swój jednostkowy los.

    Wyjaśnia też jak długą drogę i walkę z samym sobą musiał przebyć, żeby dać sobie przyzwolenie na uczestniczenie w byciu w tej klasie społecznie wyższej, na pisanie książek chociażby, bo społecznie nie czuł się do tego uprawniony. Wyjaśniał dlaczego jednym przychodzi coś od niechcenia a inni jakieś działanie muszą okupić mocnym zmaganiem się ze sobą, jak trudne jest wejście o schodek wyżej, jak bardzo zapał i zdolności nie są wystarczające, jak pozostaje się w pułapce własnego myślenia, że jest się klasowo gorszym i słabiej predestynowanym do wygłaszania jakichś opinii niż załóżmy kolega należący do klasy wyższej. Czy my zastanawiamy się nad tym dziś? Bo mnie to dużo przypomina. Cała seria wspomnień z młodości czy dzieciństwa wskazuje mi na szereg takich zonków społecznych, które warte są osobnej i już mojej własnej opowieści.

    Książka Eribona może też wskazać proste wyjaśnienie, dlaczego w Polsce kolejne wybory znowu wygra PiS i narodowa prawica będzie miała się świetnie. Cóż się okazuje, że zamożne, mocno umocowane społeczeństwa zachodnie, takie jak francuskie, są całkiem podobne do naszego, tyle że z mocniejszymi podziałami klasowymi niż u nas. Eribon wskazuje dlaczego robotnicy, w tym jego matka przestali głosować na lewicę, a stali się najsilniejszym elektoratem Frontu Narodowego, skrajnej, nacjonalistycznej prawicy. Wyjaśnienie jest proste – z postępującej biedy, z rozgoryczenia, że ciężka praca nic nie przynosi a sociał jest rozdawany na emigrantów żyjących nie z pracy a z zasiłków na zakładane tam rodziny itd. Gniew ubożejących robotników czy przedstawicieli klasy średniej niższej nie jest jeszcze wymierzany w tę garstkę, która za to stale i zawsze się wzbogaca, ale właśnie w tych, których kosztem może polepszyć się mniemanie ubożejących, których praca zniszczyła nie dając nic w zamian. Klasyczne dowartościowywanie się przez dewaloryzowanie innych, obcych, dziwnych,  na czym elity polityczne i społeczne skutecznie żerują tak we Francji, jak i u nas.

    A więc czy można uciec od systemu, od społecznej przynależności? Jakie są koszty potencjalnie udanej ucieczki, co zyskujemy, co tracimy, co daje świadomość społeczna?

    Mnie wydaje się, że akceptacja własnej inności, tego, że możemy mówić o czymś bez poczucia, że jesteśmy słabo predestynowani do zabierania głosu, świadomość, że społeczne dyrektywy, prawa i opinie są arbitralne i absurdalne i że dzięki tym wszystkim świadomościom możemy żyć nie obijając się po tym życiu po omacku i nie wierząc w głupoty sprzedawane przez tanich sprzedawców kolorowych mrzonek o potędze płynącej z siły naszego umysłu – to wszystko jest nie do przecenienia, jest czymś co ustawia mnie osobiście bardziej otwarcie wobec mojego habitusu i mojego osobnego acz społecznego dziedzictwa.

    Książkę Eribona, niezależnie od tego kto z jakiej klasy społecznej się wywodzi, uważam dobrze, gdyby poczytał każdy. Emocjonalnej i społecznej świadomości nigdy dość, a patrząc na to co się dzieje dookoła, wciąż za mało.

  • Jak szukać, żeby znaleźć – kanapka fundamentalna

    Niezależnie od mniej lub bardziej wydolnych systemów, w jakich żyjemy i jak bardzo chcemy mieć wszystko, nadal niepodważalny jest fakt, że jesteśmy jednak istotami nie tylko fizycznymi, ale też duchowymi.
    hjhjhjhkhkjhjkhjW związku z tym, niezależnie też jak bardzo o tym zapominamy, pojawia się w nas set pytań tak zwanych fundamentalnych, na przykład: jak żyć, kim jestem, dlaczego żyję, jaki sens mają moje działania, moja praca i relacje z innymi, dokąd właściwie to zmierza, czy zaleje mnie ocean plastiku, czy zginę zatruta smogiem, jak sobie pomóc, kiedy mam zły humor, bo dziś nie można mieć bad moods, jako że wygląda to podejrzanie.poszukiwanieNiezależnie od mniej lub bardziej wydolnych systemów, w jakich żyjemy i jak bardzo chcemy mieć wszystko, nadal niepodważalny jest fakt, że jesteśmy jednak istotami nie tylko fizycznymi, ale też duchowymi.
    W związku z tym, niezależnie też jak bardzo o tym zapominamy, pojawia się w nas set pytań tak zwanych fundamentalnych, na przykład: jak żyć, kim jestem, dlaczego żyję, jaki sens mają moje działania, moja praca i relacje z innymi, dokąd właściwie to zmierza, czy zaleje mnie ocean plastiku, czy zginę zatruta smogiem, jak sobie pomóc, kiedy mam zły humor, bo dziś nie można mieć bad moods, jako że wygląda to podejrzanie.

    poszukiwanie

    Niezależnie od mniej lub bardziej wydolnych systemów, w jakich żyjemy i jak bardzo chcemy mieć wszystko, nadal niepodważalny jest fakt, że jesteśmy jednak istotami nie tylko fizycznymi, ale też duchowymi.
    W związku z tym, niezależnie też jak bardzo o tym zapominamy, pojawia się w nas set pytań tak zwanych fundamentalnych, na przykład: jak żyć, kim jestem, dlaczego żyję, jaki sens mają moje działania, moja praca i relacje z innymi, dokąd właściwie to zmierza, czy zaleje mnie ocean plastiku, czy zginę zatruta smogiem, jak sobie pomóc, kiedy mam zły humor, bo dziś nie można mieć bad moods, jako że wygląda to podejrzanie.
    Ale szukanie odpowiedzi na te pytania nie jest szczególnie modne, ani poważane w systemie opartym na zdobywaniu i posiadaniu. Ten rodzaj aktywności zostawia się artystom, pisarzom, jakimś hipsterom nie mającym nic lepszego do roboty, ogólnie nie jest to działanie pożądane w neo -liberalnych społeczeństwach zachodnich. Jest nawet wręcz lekceważone.

    Druga trudność, jaka pojawia się w związku z poszukiwaniem odpowiedzi na te pytania, to nadmiar. Klęska nadmiaru dotknęła nawet sferę duchową, dziś świat idei przypomina ogromny amerykański outlet na przedmieściach, nie ma on końca, wszystko jest do siebie podobne, zzipowane i w tej samej cenie. Z każdej półki wyskakuje jakaś atrakcyjna idea w duchu New Age, mindfulness albo swojski kołczing uprawiany ochoczo przez rozmaite blogeriny lub blogerów motywacyjnych po miesięcznym kursie psychologii. Dostajemy dużo porad, choć przeważnie kończy się na zalecanym przez instagramerki ciachu, winie z koleżanką lub odczytaniu motywujących przesłań od folowersów w opcji instagram direct.

    Tak więc przechodzimy do kolejnej bariery, to jest do trudności z wyborem, bo jaką mamy gwarancję, że przyswojenie jakiejś idei to będzie słuszny wybór? Może tamta była lepsza?

    niepokój

    Ale przychodzi taki moment niemal granicznego niepokoju wzbudzanego przez permanentne poczucie lęku spowodowanego tym, że nie wiemy, w którą stronę się udać. Przygnieceni zostajemy nadmiarem informacji, bodźców i oczekiwań oraz frustracji, że nie możemy mieć wszystkiego, aż w końcu zdobywamy się na to, żeby opuścić Krainę Muminków i poszukać własnych odpowiedzi na te dość niepopularne dziś pytania.

    Jak to mawiają Hindusi, kiedy uczeń jest gotowy – zjawia się nauczyciel.

    Kiedy w głowie robi się naprawdę nieprzyjemnie, ciasno i duszno, pojawiają się w otoczeniu subtelne tropy. Ja wpadałam na nie niespodziewanie i nieoczekiwanie poprzez sieci powiązań, których nigdy nie zakładałam i których bym nie podejrzewała o te efekty, jakie dzięki nim osiągnęłam. To są powiązania między ludźmi, przedziwne ekosystemy koneksji, działania podejmowane w związku z nimi. W efekcie znalazłam się na wykładach lamy Ole Nydahla nauczyciela Diamentowej Drogi Karma Kagyo, drogi, o której kilka miesięcy temu nie miałam zielonego pojęcia, a gdyby mi ktoś powiedział jakiś czas temu, że będę sobie to eksplorować, zbyłabym go subtelną sylabą „pfff”.

    Ale to nie będzie tekst o Diamentowej Drodze, to jest tylko jeden ze sposobów na pozyskanie satysfakcjonujących odpowiedzi, ale nie jedyny. Tekst będzie o książce, która okazała zapisem wszystkich moich pytań, propozycji prawdopodobnych odpowiedzi i przemyśleń na temat tego wszystkiego, w czym dziś żyjemy. Ktoś 10 lat temu zebrał swoje doświadczenia, opisał je i dał mi powód do dużej satysfakcji, że też na to wszystko wpadłam, albo byłam blisko. Chcę się tym podzielić, bo uważam, że to jest ważne. Wymaga trochę więcej działań niż tylko zjedzenie ciacha i wypicie wina z koleżanką, ale wysiłek poznawczy może przynieść nieoczekiwane efekty. Tak sądzę.

    „Nic nie zdarza się przypadkiem”

    Tytuł tej książki jest tyleż banalny, co znaczący. Może wszystko, co ma znaczenie jest w sumie banalne i proste. Może tak być.
    Trafiłam na nią, właśnie, przypadkiem? Na Mazurach, we Młynie Patryki. Zapomniałam swojej książki do czytania i akurat zmagałam się z opanowaniem objawów uzależnienia od internetu, bo instagram nie chciał się ładować i nagle poczułam się jak rozbitek na bezludnej wyspie, kompletnie sama jakaś taka i do niczego. Książek we Młynie mają dużo, w moim pokoju był wybór od 50 twarzy Greya po eseje Umberto Eco, ale wpadła mi w ręce ta właśnie książka, z tytułem dobrym w sumie hakiem i autorem, którego wcześniej nie znałam. Jegomość z okładki w indyjskim ubraniu, którego słowa znalazły odzwierciedlenie w moich jeden do jednego, okazał się włoskiem dziennikarzem, długoletnim korespondentem wojennym ze Spiegla, z licznymi reportażami i przygodami na koncie w stylu aresztowanie przez chiński rząd, pojmanie przez Czerwonych Khmerów, obserwacja dojścia komunistów do władzy w Wietnamie itp. Dużym poważaniem jego prace darzył Kapuściński, czyli nie znając nazwiska Tiziano Terzani można na podstawie tej rekomendacji przyjąć, że gość jest warty uwagi.

    Ale nie o  wojnach i niesprawiedliwościach dziejowych jest ta książka. Otóż z tych tysięcy ekstremalnych czasem perypetii życiowych, jakie przytrafiły się Terzaniemu, największą przygodą i zdarzeniem, które przesterowały jego życie była choroba, a konkretnie rak.

    Terzani żył tak jak większość z nas obecnie, w pośpiechu, w poczuciu, że trzeba ciągle do przodu, iść, biec, zdobyć, pokazać, mieć, w poczuciu, że tak będzie zawsze, bo tak, nie myśląc nigdy o końcu czegokolwiek, bo życie to przecież proces a nie nieuchronność końca. Praktycznie nieuleczalna choroba zmusiła go do zadania sobie tych nie wspieranych przez naszą rzeczywistość pytań i do poszukiwania na nie satysfakcjonujących odpowiedzi.

    odpowiedzi

    Znajdował je stawiając najpierw pytania: jak się wyleczyć? czym jest choroba? czym jest zdrowie? czym jest życie i czym śmierć? Aby dojść do tego, że życie i śmierć to aspekty tego samego przeszedł długą drogę. Chcąc wyzdrowieć, przywrócić ciału równowagę zbadał na sobie wpływ: medycyny alternatywnej, homeopatii, reiki, ajuwerdy, leków z metali, leków z grzybów, leków z krowich sików (serio), lewatywy aż po magię na Filipinach, medytacje z guru w aśramie, życie w odosobnieniu w Himalajach.

    W poszukiwaniach opierał się na założeniu, że sama medycyna alopatyczna, badania oparte na naukowych dociekaniach to jedno, ale nie wszystko, że medycyna zachodnia pomija, ze szkodą dla ludzi, aspekt duchowości w zdrowieniu, w zachowaniu tej mitycznej równowagi ciała i ducha.

    W większości wypróbowanych przez niego sposobów tym co działało był… efekt placebo, co dowodzi tego, jak wielka jest siła naszego umysłu i faktycznie, wszystko, czego potrzebujemy mamy w sobie. Mamy w sobie to, co zdolne jest nas zniszczyć i to, co może nas odbudować.
    I właśnie o poszukiwaniu tych zatraconych w zgubnej zachodniej konsumpcji i niszczącej chciwości sił we własnej głowie, jest ta książka.

    Jak radzić sobie z poczuciem, że nasze życie to pandemonium wiecznych strat, że śmierć to cios. Nie da się nie umrzeć, zatem jak to unieść, to odchodzenie wszystkiego, ten wieczny strach przed czymś, tę niewiedzę po co się w ogóle tutaj jest, w tym konkretnie miejscu, te wątpliwości, złość i smutki?

    • można na przykład zmienić system miar i wag:)  bo miary i wagi, sukcesy i porażki, źródła naszych krótkotrwałych zadowoleń za to wiecznych frustracji, to tylko konwencje, życie wcale od nich nie zależy, tylko my nadajemy im dziwny sens z pobudek, których wcale nie wybraliśmy świadomie, tylko skądś i od kogoś to przejęliśmy. Buddyści mówią, że te konwencje to tylko gierki naszej wyobraźni. Wystarczy tak się do tego nie przywiązywać i nie dać ze sobą pogrywać naszemu własnemu umysłowi.
    • można też odejść od traktowania siebie w sposób użytkowy. A tak nas traktuje system, kultura i współczesna medycyna. Kiedy coś się w nas złamie, trzeba szybko naprawić szkodę, żeby móc wrócić natychmiast do naszego systemu trybów, nie zakłócać pracy innych, nie nastręczać problemów i poruszać tryby napędzające najczęściej jakieś systemowe fantasmagorie
    • bardzo zalecane jest odejście od chęci posiadania rzeczy, a to akurat niełatwe jest, nie chcieć posiadać rzeczy, atrybutów prestiżu i uzasadnień naszego bycia tutaj. Nie przywiązywanie się do posiadania bardzo uwalnia umysł, bo najczęściej, kiedy coś gubimy, tracimy, to obsesyjnie myślimy tylko o tym i pławimy się w depresji dlatego, że zgubiliśmy coś co wydaje się tak cenne, że żyć się bez tego nie da, a może to być kompletnie mało istotna rzecz.
    • ograniczenia; mocno zalecany post we wszystkim, ograniczenia to wg. autora nic innego jak paradoksalnie poszerzenia własnej wolności. Poszczenie to rezygnacja z każdej kolejnej rzeczy, dziś jednej, jutro drugiej, post w diecie, odchodzenie od jedzenia mięsa i od gargantuicznych uczt, ogólnie – redukcja – rzeczy, potrzeb, pragnień
    • wyzbycie się europejskiego, cynicznego sceptycyzmu i krytykanctwa opartego na niejasnym poczuciu wyższości wobec innych kultur czy zjawisk, uznanie zjawisk pozazmysłowych jako rodzaju swoistego wyzwolenia
    • odnalezienie ośrodka władzy, który nami zarządza, zubaża nasze życie czyniąc nas smutnymi, sfrustrowanymi i niezadowolonymi. Z tym, że dziś to nie takie proste, nie ma fizycznej Bastylii, nienawistnego która Ludwika czy Pałacu Zimowego. Nie da się jedną rewolucją obalić tej władzy, która nas dławi, bo co zrobić? wypisać się z systemu likwidując konto na facebooku? Można z tym walczyć przyjmując, o dziwo, że ten opresyjny ośrodek władzy nie jest nigdzie indziej, tylko w nas samych. A potem zmierzać już tylko po sukces:)
    • warto też odszukać w swoim życiu społeczny kontekst, odejść od „furgonetkowego” modelu jaki zaszczepiła w nas amerykańska mentalność.Ta ekscytacja, że życie to nieustanne możliwości związane z przenoszeniem się z miejsca na miejsce silnie wykorzeniają i wzmacniają poczucie alienacji w świecie. Świadomość, że musimy być self made manami wcale nam nie pomaga w zachowaniu równowagi, a wręcz przeciwnie, wykorzenia i niszczy.
    • rozwinięcie nowej świadomości dotyczącej naszego przebywania w świecie i stosunków z ludźmi i innymi istotami żywymi; 
    • medytacja, mocno zalecana aktywność pozwalająca na odzyskiwanie świadomości samego siebie. Pozornie prosta czynność, ale bez pewnej wiedzy o tym i praktyki szalenie trudna. Ponieważ nasze myśli są narowiste, medytacja przypomina łapanie wiatru ręką i próbę nadania mu kierunku ręcznie. Prawie niemożliwe, a jednak. Sama osobiście nigdy w życiu bym nie przypuszczała, że zwrócę własne oczy do wewnątrz i że znajdę tam właśnie to, czego szukam. Wspaniałe i katarktyczne odczucie. Łatwo nie jest, ale każda próba to mały sukcesik, mały kroczek i ja chcę w tym być.
    • rezygnacja z kompulsywnych podróży po świecie, w poszukiwaniu nie wiadomo czego. To powiedzenie, że podróże kształcą wprowadza w duży błąd. Nikt niczego nie znajdzie na zewnątrz, jeśli tego czegoś, czego szuka, nie ma w środku. Daremną czynnością jest szukanie w świecie czegoś, czego ktoś nie może odnaleźć w sobie.
    • i na koniec to próba odnalezienia nauczyciela w sobie. Nie w innych. Terzani konstatuje na koniec, że prawdziwy guru jest w tobie, bo cokolwiek co znajdziesz, o co się zaczepisz na zewnątrz jest zmienne i nietrwałe: bogactwo mija, władza zmienia kierunek, miłość odchodzi, nic z tych rzeczy z zewnątrz nigdy nas nie zaspokoi tak, jakbyśmy tego oczekiwali. Dlatego wszystkich odpowiedzi stabilizujących naszą równowagę trzeba szukać w sobie. Nigdzie indziej. Nie chodzi tu o wiedzę rzecz jasna, ale o odpowiedzi definiujące nas samych, nasze nastroje i nasze emocje. Jest to szalenie atrakcyjny dla mnie wniosek, pozwalający mi pozbywać się wszelkich roszczeń jakie miewam wobec innych ludzi. Trochę późno na to wpadłam, i nie końca zawsze mi się udaje, ale czuję, że ten gate jest właściwy.

    czy to wszystko nie karmi w gruncie rzeczy naszego super ego?

    takie pytanie postawiła mi ostatnio koleżanka. W końcu te medytacje, zwrócenie się ku sobie, szukanie odpowiedzi w sobie i w samotności, to czy to wszystko nie izoluje nas zazbytnio od świata i nie abstrahuje nas od innych ludzi? Buddyzm mówi, że to wszystko, nasza świadomość pozwalająca nam ułożyć sobie wszystko w harmonii, nasze ciała, to wszystko są narzędzia czynienia czegoś dla pożytku innych.
    Praca z umysłem, szukanie zasobów w sobie, post, umiarkowanie, bycie dla innych, to są zzipowane odpowiedzi na te fundamentalne pytania. I z tego wszystkiego to ostatnie może być najbardziej kluczowe i tak naprawdę najtrudniejsze do ogarnięcia. Jak wpadnę, jak ten rozdział rozwinąć – odezwę się.

  • Czy nic się nie da zrobić? Zbliżenie na Kieślowskiego.

    „Dobry  film. Czyste kino. Krótki. Siedemnaście minut. Etiudka opowiadająca o tym, że nic się nie da zrobić. W zasadzie ja zawsze kręcę filmy o tym, że nic się nie da zrobić.”

    Tak powiedział Krzysztof Kieślowski w wywiadzie o jednym ze swoich dokumentów.

    Czasem zdarzają nam się jakieś ważne odkrycia, a my nie wiemy, dlaczego są istotne. Czujemy to, intuicyjnie. Z czasem przychodzi pewność.
    Ja tak miałam z filmami Kieślowskiego i z nim samym.
    Najpierw był moment w starym kinie, po sensie „Podwójnego życia Weroniki”, kiedy wiedziałam, że niczego takiego wcześniej nie widziałam, kiedy, prócz tego, że potężnie się wzruszyłam, czułam, że ten rodzaj narracji zmieni dużo w pewnym rodzaju kina, że będzie tak, kiedy ważne staną się pozornie nieistotne detale. Moment, kiedy Irene Jacob przygląda się sznurówce albo kiedy czeka na kogoś a w tle słychać pobrzękiwanie filiżanek i odgłos ekspresu do kawy. Nadanie własnemu dziecku imienia filmowej bohaterki nie wydaje mi się tylko czysto fanowskim posunięciem. Chciałam już wtedy, wiele lat temu, zaznaczyć istotność mojego odkrycia co do tego, jak można opowiadać o świecie.
    Drugi moment to był początek marca, w akademiku pokój i radio a w nim informacja, że Kieślowski niestety operacji serca nie przeżył i to autentyczne, rzadkie w stosunku do ludzi, których przecież się nie zna osobiście, poczucie zawodu, czy nawet opuszczenia. Bo jak to, przecież miał zrobić z Piesiewiczem trylogię Niebo, Piekło, Czyściec! A tymczasem odszedł, umarł a Piesiewicz za parę lat pogrążył się, lub go pogrążono, w dziwnej niesławie, a co za tym idzie – też niebycie.

    mój człowiek, moje czasy

    Po imponującej lekturze biografii reżysera autorstwa Katarzyny Surmiak – Domańskiej nabrałam kompletnej pewności, że twórca Dekalogu  to był mój człowiek, że to wszystko to były moje kierunki i moje poszukiwania. Czytając „Zbliżenia” ciągle trafiałam na punkty, które niańczę i hołubię w sobie całe lata, a teraz, dzięki naprawdę mega wysiłkowi kronikarskiemu i pisarskiemu Domańskiej mogłam je sobie skatalogować i jasno zwerbalizować.

    Biografię reżysera napisała Surmiak – Domańska bardzo obszerną. Ale zrobiła to tak, że drobiazgowe relacje z dzieciństwa Kieślowskiego, jego zmagania w szkołach, w Łódzkiej Filmówce, jako dokumentalisty, potem coraz bardziej uznawanego reżysera w Polsce, potem w Europie i na świecie, to świetne źródło wiedzy nie tylko o nim samym, ale też o tamtejszym świecie. To  także rzetelne sprawozdanie na temat mechanizmów ludzkich działań nie tylko w czasach komunizmu czy siermiężnego post – komunizmu oraz opis schematów ludzkich zachowań w systemach,a te schematy akurat nie zestarzały się nic a nic. Wciąż jako ludzie jesteśmy tacy sami: chciwi, podli, wielkoduszni, pełni zwątpienia lub absurdalnej wiary w coś, zawistni albo skłonni do współdziałania lub też do podkładania komuś nogi. Zmieniają się tylko nazwy systemów i anturaż. Rdzeń naszych działań zostaje zawsze taki sam. Trochę dobry, trochę nikczemny.

    Jak przedstawia reporterka osobę reżysera? Na pewno nie robi tego „na kolanach”, ale czuje się dużą dozę podziwu dla Kieślowskiego, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że też czułości dla niego jako syna, ojca, nauczyciela, współpracownika, i w końcu artysty. Nie feruje w biografii żadnych wyroków, nie definiuje postaw czy wyborów w sposób jednoznaczny i autorytatywny. Wszystko, co o nim opowiada, rzuca na tło przywołanych zdarzeń, wywiadów i cudzych wspomnień. Przy okazji można bardzo łatwo się przekonać czym jest ludzka pamięć i w jaki sposób funkcjonuje, że nasze wspomnienia to na pewno nie jest wykładnik rzeczywistości, a tylko nasze wyobrażenia o niej, i o naszej przeszłości. Często powołuje się na wspomnienia jakiegoś wydarzenia jednej osoby i samego Kieślowskiego i opatruje to komentarzem „ z niewiadomych nam przyczyn Kieślowski/ lub osoba X – pamięta to zupełnie inaczej”. I mamy sedno – z niewiadomych nam przyczyn ktoś zapamiętuje i interpretuje dane zdarzenia tak, a ktoś inaczej, a to, z czego to wynika to cały kosmos niezbadanych trajektorii, po których porusza się ludzkie myślenie i odczuwanie.

    To, co mnie zawsze interesowało, to jak to się stało, że ktoś stworzył takie a nie inne dzieło, jaka była jego droga do tego, jaki twórca miał stosunek do swojej twórczości, z czego on wynikał, ile wkładał w to pracy, ile talentu, jak to się dzieje, że jedne utworzy przechodzą bez echa, a drugie zyskują status kultowych? Czy bycie dobrym, utalentowanym, pracowitym wystarczy, żeby osiągnąć tak zwany sukces? I odpowiedzi na te wszystkie pytania w tej obszernej biografii są.
    Pokazana jest cała droga Kieślowskiego jako artysty, który sam siebie artystą zresztą nigdy nie nazywał i z artystowskich ambicji kolegów raczej się naśmiewał. Nigdy ze swoich filmów nie był do końca zadowolony, za to zdeterminowany, żeby je wciąż tworzyć i tworzyć, jakby sama praca nad filmami była jedynym paliwem i napędem jego życia. A jednocześnie potrafił być dobrym mężem i ojcem, wykładowcą, nauczycielem i ja naprawdę nie wiem, jak on wszystkie te funkcje, jakich się w życiu podejmował mieścił w swoim 24 dobowym czasie. Jednak przedwczesna i niespodziewana śmierć na serce, które jak wspomina operujący go lekarz było w 80% zwapniałe, pokazuje, że jednak nie da się tak poupychać wszystkich życiowych aktywności bez konsekwencji.

    dlaczego te filmy

    To, co osobiście zawsze lubiłam w filmach Kieślowskiego, to było to, o czym już tu wspomniałam – skupienie na detalu, nadanie wagi bytom pozornie nieistotnym, niezależnie czy to były rzeczy, myśli, emocje czy zdarzenia. Wybrzmi to dość banalnie, ale uwodził mnie zawsze w jego filmach głęboki i pesymistyczny humanizm, to, że umiał dostrzec, a potem pokazać fikcyjny aspekt rzeczywistości, albo inaczej, że pokazywał doświadczenie rzeczywistości jako fikcji. To jest taki trop, który łączy moim zdaniem wybitnych artystów, jak przykładowo Lucia Berlin czy Bukowski, ludzie, którzy swojej niepięknej rzeczywistości umieli nadawać rangę. Kiedy czyta się ich książki alkoholik wydaje nam się atrakcyjnym mitem albo życiowe nieszczęście i porażki malowniczym zdarzeniem w instagramowych filtrach. Tylko, żeby tak pokazać, to trzeba umieć. To trzeba mieć właśnie to coś, co moim zdaniem mają naprawdę nieliczni.
    Oczywiście byli też ludzie, krytycy, którzy w twórczości Kieślowskiego nie gustowali, uważali to za „pseudo mistyczne” nudy pozbawione akcji, pretensjonalne i wydumane i nie wiadomo dla kogo. Z pewnością, dla wielbicieli szybkich cięć długie ujęcia i punktowe skupienia w filmach Kieślowskiego mogą wydawać się trudno strawne, ale dla mnie jego filmy zawsze były podszyte tym czymś, czego nie umiałam nigdy zdefiniować, a czego obecność była doskonale wyczuwalna. Przede wszystkim reżyser  od zawsze mocno skupiał się na samym rdzeniu naszego człowieczeństwa i już jako dokumentalista zrobił jeden film, w którym zadawał przypadkowym ludziom pytanie „Kim jesteś, czego byś chciał”. A tam dostajemy odpowiedzi na fundamentalne i istotne kwestie:

    „Dwudziestodziewięciolatek: Właściwie jestem taki sam jak wszyscy inni. Bardzo bym chciał, żeby ludzie w swoich działaniach, zarówno w tych najbardziej błahych, jak i najistotniejszych, nigdy nie kierowali się strachem przed innymi ludźmi.

    Trzydziestodziewięciolatek: Mam wszystko, co przeciętny człowiek powienien chcieć i mieć. Jednak czegoś mi brakuje. Chciałbym coś zmienić, coś osiągnąć. Nie wiem co, ale chciałbym, żeby było inaczej.”

    Ta druga wypowiedź przywołana w biografii to moim zdaniem jakiś rodzaj credo twórczości reżysera, że wszystko fajnie, fajnie, ale jest coś, czego obecność się wyczuwa, czegoś się chce, ale nie bardzo umie się zdefiniować co to by mogło być. Zaryzykuję stwierdzenie, że chyba większość czujących ludzi tak ma, że przeczuwają, że gdzieś tam jest to coś, choć nie wiadomo co. Tyle że nie każdy ma odwagę tego szukać. Kieślowski moim zdaniem miał i całe życie to robił, szukał. Robił to też szalenie intensywnie.

    Choćby Dekalog. Czasy, w których powstawała produkcja były niełatwe, że użyję tu takiego eleganckiego eufemizmu, budżet mały, klimat stanu wojennego i zamrożenia, artyści odmawiający pracy pod egidą ówczesnej skompromitowanej władzy i nagle Kieślowski, który nade wszystko chce jednak pracować. Nikt wtedy do współpracy się nie kwapi, bo reżim, bo protest, bo Solidarność, ale Kieślowskiego jako nieideowca zawsze bardziej interesowało to, żeby nie musiał martwić się czy w kiblach jest papier toaletowy i żeby mógł robić to, co robi, nic więcej. W atmosferze ogólnej niechęci podjął się więc zrobienia w bardzo krótkim czasie nie jednego a cyklu 10 filmów.
    Potem okazało się, że rzeczywistość jaka nadeszła jemu przyznała rację, bo gdyby nie zrobił „Krótkiego filmu o zabijaniu”, ten nigdy nie pojechałby do Cannes, gdyby nie pojechał do Cannes ludzie we Francji nie zachwyciliby się nim, gdyby nie przemiany ustrojowe odbijające się mocnym echem na Zachodzie ten film pewnie nie zyskałby takiej uwagi i uznania, gdyby nie to uznanie Kieślowski nie dostałby pieniędzy i propozycji pracy we Francji nad Trzema kolorami, gdyby nie Trzy Kolory, nie wkroczyłby do Hollywood.
    A gdyby nie takie mordercze tempo robienia filmów jakie zresztą narzucał sobie sam – nie umarłby tak wcześnie.
    A wszystko to zaczęło się od tego, że po chudych, złych latach stanu wojennego, osobistych tragediach, nadzwyczaj chciał robić tylko jedno – filmy. Filmy, co do których wówczas był przekonany, że nikogo nie zainteresują, bo trzeba tu wtrącić, że miał dość sceptyczny stosunek do własnej twórczości, ale chciał robić dobrze to, co umiał i zrobił. 

    jak przyfejmić

    To, co potem wydarzyło się w związku z „Krótkim filmem o zabijaniu”, cała ta histeria na Zachodzie na jego punkcie, pokazuje jakimi ścieżkami idzie tak zwany fejm. Jak dużo zależy od przypadku, nomen omen tytuł jednego z ważnych jego filmów. Ta historia pokazuje, że talent, robota to jedno, ale bardzo często może pozostać tylko zapis tego, talentu i roboty. A przebicie się to kwestia przypadkowych okoliczności, o których robiąc coś nie ma się zielonego pojęcia, no i też kwestia ludzi na drodze, do których trzeba mieć szczęście. Kiedy spotyka się na swojej drodze same betony, nie wiem kim by trzeba było być, żeby unieść cokolwiek. 

    Kieślowski z tego wszystkiego doskonale zdawał sobie sprawę. Zawsze w kwestii swojej popularności bardzo zdystansowany i skromny, mówiący, że jest tylko od robienia filmów i że to nic takiego, zawsze zadający sobie pytanie – co by było gdyby dokonał na jakichś etapach innych wyborów i poszedł inną drogą. Zawsze w zapytaniu, zawsze w drodze, zawsze w uważności i przekonaniu, że warto robić swoje bez oglądania się jaki benefit się z tego uszczknie, bo przewidywania w tej materii są przeważnie mocno niekompatybilne z naszymi oczekiwaniami.

    Biografia Kieślowskiego „Zbliżenia” to nie jest tylko książka dla ludzi interesujących się kinem. To jest świetna glosa dla każdego, dla kogo istotni są twórczy ludzie, to jak tworzy się tak zwane dzieła i jaki wpływ mają na to wszystko tak zwane okoliczności zewnętrzne, jak można się w nich poruszać nie wiedząc przecież jaki będzie finał przedsięwziętych poczynań.
    Dziś znakomita większość z nas uzbrojona w smartfona jest skłonna uważać się za twórcę, bo robi cozy kolaże na instagrama albo zdjęcia analogiem w odległych krainach albo pisze blogowe poradniki na temat szczęśliwego życia, bo ma dziecko i męża, który ochoczo chodzi do pracy dobierając kolejne kredyty na ładne życie. I tak naprawdę nie wiem, czy ten wybuch możliwości dla wszystkich sprzyja Twórczości czy też mocno banalizuje to słowo. To już trzeba by obejrzeć „Amatora”, przeczytać tę biografię i spróbować sobie samemu odpowiedzieć na pytanie – kim jestem.

  • Tamino, czyli między romantyzmem a nihilizmem

    Pamiętam takie wrażenie z wczesnej młodości. Jest ciasny pokój, kasetowy magnetofon Unitra, radiowa Trójka, listy przebojów Marka Niedzwieckiego, audycja Piotra Kaczkowskiego i Tomka Beksińskiego, a co fajniejsze „kawałki” nagrywałam sobie na kasety Stilon Gorzów i odsłuchiwałam w jakości milion razy gorszej, ale nie zapomnę tego uczucia jakie towarzyszyło mi po wysłuchaniu jakiejś piosenki, która mną poruszyła. Było to uczucie lęku, że nic tak równie porywającego nikt już nie zdoła skomponować i naprawdę chciało mi się trochę płakać.

    Potem czas sobie szedł swoją drogą, a mój czarny scenariusz się nie sprawdził, co jakiś czas pojawiała się muzyka do zachwytu, nowe brzmienia, nowe odkrycia, które czyniły mnie niemal szczęśliwą, bo mało kto wie w sumie jak muzyka potrafi na mnie działać.

    Ten czas mija nadal, ale różnica już jest taka, że zachwyty i muzyczne olśnienia pojawiają się niepokojąco rzadko. Podzielam opinie Moniki Brodki, która po wydaniu swojej płyty powiedziała w wywiadzie, że dzisiaj muzyka dostępna  na platformach streamingowych przypomina jej nadmiar ubrań w sieciówkach, których po sezonie nikt nie chce.
    Paradoks polega na tym, że łatwiej dziś coś nagrać i wpuścić w kanały dostępne dla milionów, tylko, że w tym nadmiarze i tłoku ciężej i pływać i ciężej wypłynąć. Ciężej też konsumentowi wyłapać coś wartościowego. Streamingowi potentaci tworzą algorytmy, które śledząc ścieżki naszych upodobań podsuwają nam coś, co nas może zainteresować i chyba tylko w tym widzę jakąś szansę na to, żeby w kółko nie słuchać tylko Radiohead i Tears for Fears. Przeważnie jednak i tak mamy do czynienia z miłą dla ucha watą. Te piosenki są poprawne, melodie miłe, ale nijakie jak ładne, modnie ubrane dziewczyny. Miło się patrzy i nic poza tym. Wszystko skrojone jest według jednego wzorca, jest niepokojąco miło i strasznie nudno. Cała moja playlista na ten rok składa się z muzyki, jaka powstała w latach 80 – tych, może jeszcze PRO8L3M mnie poruszy, bo bardzo mi się chce śmiać, kiedy słyszę jak oni opisują polską rzeczywistość damsko – męską i wcale się z tym nie kryją, że zasadniczo w dupie mają polityczną poprawność, bo w domach z kanapami przykrytymi kocami w kratkę zupełnie nikt się tym jakby nie interesuje, a ja bardzo doceniam taki rodzaj autentyzmu.

    Jednakże prawdziwe olśnienia w tych muzycznych sieciówkach przychodzą nad wyraz rzadko, powiedzieć raz na rok, to byłaby chyba też przesada. Ale któregoś dnia, odsłuchuję dedykowaną mnie playlistę, raz, potem drugi i za trzecim razem czuję coś. To jest właśnie to uczucie, kiedy wydzielam sobie strony książki, żeby nie przeczytać jej za szybko (pozdrawiam cię Karl Ove), kiedy idę któryś raz do kina na ten sam film nie mogąc uwierzyć, że coś będąc o kimś innym jest tak bardzo o mnie ( pozdrawiam cię Paolo), kiedy patrzę na kogoś i nie chcę przestać tego robić ( a to akurat było tak dawno, że nawet nie pamiętam). To tak samo było z tym utworem. Rozwalał mnie kawałek po kawałku, aż zeskrobał cały tynk, rozbił beton i doszedł do samego rdzenia, no a wtedy, wtedy to ja już nie mogłam przestać płakać i dlatego bardzo rzadko słucham tego utworu, bo tak skrajnie mnie on obnaża. Ale jest cały czas we mnie jak jakiś rodzaj najprawdziwszej prawdy, która może być o wszystkim.

    I wtedy pojawia się Tamino

    Utwór, o jakim mowa to „Indigo Night” a człowiek, który wywołał to moje emocjonalne tsunami to Tamino.

    Zanim tu omówię jaki rodzaj muzycznych pasaży wprawia mnie w takie dziwne stany i wybija w wyższe rejestry emocji, to wspomnę, że Tamino jest niebywale pięknym młodym mężczyzną. Zastanawiam się, czy ma to znaczenie i to będzie niepoprawne co napiszę, ale tak ma. Dla mnie ma. Wygląd, głos i talent to jest triada nie do pobicia. Przykładowo Ed Sheran jest niebywale zdolnym i dobrym artystą, zapełnia stadiony a ja poprzez to, że wygląda jak wygląda nie jestem w stanie się z jego muzyką integrować. Nic na to nie jestem w stanie niestety poradzić, że zaraz sprawdzam, jak wygląda muzyk. I cóż, 22 letni Tamino ma urodę zjawiskową. Urodzony w Antwerpii chłopak jest po matce Belgiem a po ojcu Egipcjaninem, a po dalszych przodkach jeszcze libańczykiem. Ten miks dał człowieka nieprzyzwoicie wręcz pięknego, wysokiego, smukłego, z pięknymi włosami, brwiami układającymi się tak, że jego piękna twarz jest jakby defaultowo smutna, do tego duży nos, wielkie ciemne oczy i można sobie tak stać z rozdziawioną buzią i patrzeć bez końca. Zawsze mnie zachwyca, że zdarzają się tak piękni ludzie, tak na pewno musiał wyglądać Jezus!:)

    Tamino

    Tamino

    Dla Tamino Moharama Fouada losowe rozdanie okazało się nad wyraz łaskawe. Razem z urodą dostał muzyczne geny po egipskim dziadku, który był w swoim kraju popularnym w latach 60 – tych muzykiem, do tego głos i talent do tworzenia piosenek, pisania tekstów. Tamino nie siedzi raczej na kanapie i nie delektuje się milcząco swoimi losowymi trofeami, tylko skwapliwie je wykorzystuje. Jest z pewnością muzykiem wykształconym, na Królewskiej Akademii w Amsterdamie zresztą, mocno czerpie też z dziedzictwa dziadka, który komponował i grywał z orkiestrą. W piosenkach Tamino bogte instrumentarium występuje także, a to wg mnie niezwykłe na jak popowe w gruncie rzeczy utwory.  Nie trzeba być wykształconym muzykiem, żeby z łatwością wychwycić tam elementy perkusyjne, tamburyn czy partie skrzypcowe, co razem daje każdemu utworowi rozległą przestrzeń, epicki rozmach. Do tego dochodzi łatwy do wychwycenia arabski zaśpiew. To on jest odpowiedzialny za to, że uruchamia się w słuchaczu jakaś taka tęsknota za nie wiadomo czym. 

    Pierwsza wypuszczona w 2017 roku w świat piosenka „Habibi” to kwintesencja twórczości z całej płyty „Amir”. To co mnie osobiście urzeka, to to, że utwory nie dzielą się na banalne strofy i skoczne refreny, tylko mają swoje rytmy, snują się tam odrębne, i jak na tak młodego człowieka, bardzo dojrzałe opowiadania o kondycji ludzkich uczuć. Dużo jest nawiązań do mitów, do ponadnarodowych wzorców rozumianych w każdej kulturze, dużo tam wahań między jakimś rodzajem zniechęcenia, rozczarowania światem, nawet nihilizmem a totalnym romantyzmem każącym wierzyć, że miłość to rodzaj wielkiego światła i łaski, jednakowoż udzielanej ludziom w ilościach homeopatycznych. Świetnie mówi o tym sam artysta w jednym z wywiadów:

    „ There’s a conflict in the lyrics that falls somewhere between nihilism and a more romantic state of being: The romantic side is where you’re floating, but you can fall at any moment. That makes you vulnerable, he says. “With nihilism, you’re less vulnerable… but you’re not living.”

    Ale jak wiadomo nawet najciekawszy tekst nie oparty o muzykę i głos – nie ma wielkiego znaczenia, dopiero to razem sprawia, że słuchając Tamino czuje się na rękach gęsią skórę.

    Falset w roli głównej

    Ta muzyka, od razu uprzedzam, jest dojmująco wręcz smutna. To czołowy hit na moim prywatnym festiwalu muzyki smutnej i depresyjnej. Ale wydaje mi się, że o prawdziwych emocjach nie da się inaczej opowiedzieć. Dotykając rdzenia, zawsze musi trochę boleć, to jest jak odwieczna tęsknota za czymś czego w życiu dotyka się tak sporadycznie, że można to liczyć w sekundach. Ona sobie tak płynie, a w tym wszystkim jest jego GŁOS. To jest główny bohater.

    Można tworzyć hity, przeboje, piosenki wzruszające nie mając wcale wyjątkowego głosu, można mieć głos wyjątkowy i nie stworzyć żadnej zapadającej w umysł piosenki, ale jak napisałam wcześniej, ten gość ma szczęście, połączył w sobie to wszystko. Jego głos jest jak osobny, największy i najbardziej wyrafinowany i poruszający instrument. Naprawdę, nie dziwię się barokowym księciom i królom, którzy darzyli  swoistym rodzajem kultu osoby umiejące pięknie śpiewać. Żeby taki Farinelli mógł mieć na zawsze kontrtenor, czyli głos zbliżony do kobiecego, został okaleczony, wykastrowany. Tamino na szczęście wykastrowany na pewno nie został:) Jego głęboki, męski, piękny, przejmujący niski głos przypomina mi balladowe klimaty głosu Leonardo Cohena, trochę tam też jest innego balladzisty współczesnego Sufjana Stevensa, trochę jest Thoma Yorka, trochę Jacquesa Brela, ale Tamino ma jeszcze jednego asa w rękawie, jakiego przy takim niskim głosie ma już mało kto. Otóż Tamino potrafi śpiewać falsetem! Więc kiedy z tych niskich, męskich rejestrów przechodzi w falset, to coś we mnie zamiera, ten falset dźga mi głęboko schowaną strunę i stąd te łzy. To są magiczne momenty i nie wstydzę się do tego przyznać. Wyczytałam, że śpiewanie falsetem jest niezwykle trudne i ryzykowne, to jest w istocie śpiew na niedomkniętych strunach głosowych. Jest to ton głosu bywający często powodem do żartów, zwłaszcza z chłopców przechodzących mutację, kiedy ton głosu z barytonu przechodzi im w falsecik – stają się wtedy obiektem kpin. Ale są piosenkarze, którzy falset obrócili w atut, jak Jimmy Sommerville czy Prince. U Tamino zgoła inaczej ten falset wybrzmiewa, jak jakiś rodzaj ponadludzkiej tęsknoty za transcendencją. W wywiadzie dla Independent Tamino powiedział, że wszyscy się go o tę zdolność do śpiewania falsetem pytają i wiele osób się tym ekscytuje, ale on nie chce używać go jako akrobatycznej sztuczki, chce używać go tylko wtedy, kiedy to naprawdę czuje, dlatego nie znajdzie się tej umiejętności jako rodzaju popisywania się i epatowania słuchacza, że hej popatrz jaki ze mnie zdolniaszka.

    kto jest świadomy swojego stycznia

    Urzeka mnie też w tym człowieku niezwykła świadomość siebie, jako muzyka i twórcy. On wie, że muzyka i teksty mogą być naiwne, ale stwierdził, że nie zamierzał ich polerować i doprowadzać do jakiejś fikcyjnej doskonałości, uznał, że taką płytę jaką stworzył mógł nagrać tylko teraz i dlatego jest ona taka, jaka powinna być. Uważam, że to niezwykłe podejście jak na tak młodą osobę.

    Życie większości ludzi to są przeważnie poniedziałki rano albo sina atmosfera styczniów, albo brzydota polskiego przedwiośnia, ale to co czyni je fajnym to takie momenty. Kiedy przeczyta się czyjeś słowa, które w nas zostaną, kiedy spotka się kogoś, kto nas rozumie, kiedy zobaczy się coś co urzeknie albo kiedy usłyszy się coś, co wygrzebie z naszych skostniałych i cynicznych powłok jakieś meritum, które ubiera nas w człowieczeństwo, przywraca wrażliwość, z której rzeczywistość dzień po dniu, godzina po godzinie skutecznie nas odziera. Nie dajmy się.

  • zjedz kanapkę