• Rok pozornego niedziania się, czyli o „Pustostanach” Doroty Kotas

    Znany jest chyba każdemu taki mechanizm, że kiedy jesteśmy zafiksowani na jakimś temacie, to wszędzie wokół widzimy tylko ten wątek. Przykładowo, kiedy się myśli, że się jest w ciąży, to wszędzie widzi się ciężarne kobiety:) Ja mam tak ze zjawiskiem wyautowywania się ze świata, coś jak Anna Maria Jopek, która nawoływała w piosence, żeby świat się zatrzymał, bo ona wysiada. Też nie to, że wokół siebie widzę to autowanie się ludzi ze świata, nawet bym rzekła – wręcz przeciwnie, widzę głównie w swoim otoczeniu ludzi przekonanych, że odniosą w życiu zajebiste sukcesy piekąc chleby, zaliczając 150 lekcji jogi i aspirując do karier w start upach. Ale w głowie utrzymuje mi się od jakiegoś już czasu myśl, że najbardziej bym chciała sprzątać alpakom stajnie, w po robocie leżeć na przyzbie z kotem, który przynosi mi myszki w poczęstunku, a wieczorami zaś pisać powieści, o które rodzina poda mnie do sądu udowadniając, że „to nie tak było”. I ta drzemiąca we mnie myśl ściąga do mnie twórczość i aktywność na różnych placementach w tym właśnie klimacie.

    gdzie pracujesz?

    Zatem zanim przejdę do omówienia głównego tematu, jakim jest debiutancka książka Doroty Kotas „Pustostany”, to jeszcze wspomnę o tym, jak jestem świadkiem przetaczającej się obecnie w pewnych lewicujących kręgach dyskusji na temat tzw. prestiżowych prac. Jak wiadomo zjawisko prekaryjności umościło się na naszym rynku pracy umów śmieciowych i staży za grosz na dobre, zatem naturalną konsekwencją tegoż jest weryfikowanie przez pewne środowiska, zwłaszcza ludzi młodszych, wykształconych sensowności pojęcia „prestiżowa praca”. Znalazłam na instagramie zresztą wielogłos mówiący o tym, że żyjemy w „paskudnym kulcie pracy”, pracy, którą można się chwalić, pracy wartej założenia osobnego konta na instagramie, jakby praca definiowała to, kim jesteśmy. Ja pamiętam, że definiowała, w wielu kręgach zapewne definiuje nadal, ale okazuje się, że to zjawisko pogoni za prestiżem w kontekście wykonywanej pracy mocno koroduje. Zapewne, praca traktowana jest coraz częściej jako coś dzięki czemu można przeżyć, ale nie jako jakieś corowe zjawisko w życiu nadające mu sens.

    Takie podejście do pracy właśnie ma i autorka i bohaterka powieści „Pustostany”.

    chwilówki

    W wywiadzie dla WO autorka powiedziała, że ma poczucie chwilowości wszystkiego, w związku z tym nie będzie raczej miała stałej pracy, kredytu ani własnego mieszkania i także tego nie pragnie. Jej celem są prace na przeżycie, które nie zabierają za dużo cennego czasu ani nie absorbują za dużo myślenia, które to myślenie można spożytkować na coś ciekawszego. Dlatego też zajmowała się układaniem kwiatów na rabatach, rozdawaniem ulotek w centrach handlowych, gotowaniem na weselach, sprzedawaniem w kiosku Ruchu, sklejaniem kartonowych pudełek itp. Tego rodzaju podejście jest implikacją zarówno buntu przeciw wszechobecnej presji osiągnięć i wymagań społecznych, jak również świadomości, że „świat pęka, powstaje coraz więcej szczelin, przez które wylewa się niedopasowanie i niemożność spełnienia zbiorowych marzeń o sukcesie w życiu”.

    rok relaksu

    Książka Doroty Kotas, młodej osoby rocznik 94, wpisuje się w mój ulubiony tryb narracyjny pielęgnowany, a jakże, przez inne młode kobiety, których twórcze przejawy niezgody na rzeczywistość czytałam wcześniej. Mam tu na myśli powieść Patrycji Pustkowiak z 2014 roku „Nocne zwierzęta” i Otessy Mosghfabet z roku ubiegłego Rok relaksu i odpoczynku”. Każda z bohaterek przywołanych powieści była w nieco innej sytuacji statusowej, że tak to określę, bo Tamara z „Nocnych zwierząt” to młoda alkoholiczka, ćpunka wystrzeliwująca się poza orbitę mainstreamu chodząc od klubu do klubu, zaliczając przygodny seks w ilości dużo i oddając się transowym majakom w zaciszu swojego zdewastowanego mieszkania, a bohaterka „Roku relaksu” to młoda, piękna, bogata i uzdolniona zdawałoby się beneficjentka systemu, która jednak czując się w nim nieadekawtnie postanawia przespać rok 2000, bo to jedyne na co ma ochotę w nachalnym świecie promującym sukces jako jedyny warunek ludzkiej istotności. Ale wszystkie 3 bohaterki prócz młodego wieku łączy ten sam rodzaj niezgody na to co je otacza i w czym żyją. Jedna więc pije, druga chce to przespać a trzecia  – bohaterka „Pustostanów” marzy, że „kiedy dorośnie zamieszka w wannie i będzie zajmować się wyłącznie uzupełnianiem jej ciepłą wodą”.Ja przyznam, że i dla mnie taka wizja jest mocno kusząca.

    Bohaterka „Pustostanów” mieszka w wynajętym mieszkaniu na Grochowie, w sąsiedztwie wielu pustych mieszkań opuszczonych przez ich zmarłych mieszkańców. Ubiera się w ubrania znalezione w piwnicy, zjada resztki jakie znajduje w tym mieszkaniu, w rzadkich chwilach potrzeby wyjścia na zewnątrz idzie na bazar plac Szembeka i obserwuje tamtejsze życie. Ogólnie wychodzi z założenia, że „życie nie jest złe, kiedy się je ogranicza, kiedy się z nim nie przesadza”, co tak pięknie przeczy neoliberalnym zawołaniom, aby chcieć i mieć więcej i więcej. To ona właśnie postanawia żyć nie mając nic prócz czegoś niezbędnego, aby przeżyć.Ogranicza myślenie, hibernuje się w tym grochowskim mieszkaniu i postanawia „nie kontynuować ryzykownego transferu emocji.” Dobrowolne wychodzenie z domu wydaje jej się perwersyjne. 

    książka, w której nic się nie dzieje

    Prócz chęci życia w wannie z ciepłą wodą czuję jeszcze jedną nić porozumienia z bohaterką, mianowicie chciała ona napisać książkę, która o niczym by nie opowiadała. To też swego rodzaju perwersja przecież. Pamiętam jak na kursie pisania prowadzący śmiał się z moich pisarskich prób i rubasznie nawoływał „ale kurwa, niech ten twój bohater chociaż za tramwajem pobiegnie”, uważał bowiem, że powieść bez bohatera, antagonisty, protagonisty, zawiązania akcji i jej rozwoju – to perwersyjna nuda dla nielicznych hipsterów. Ale czułam, że gość może nie mieć racji. Zapewne Dorota Kotas należy do grupy osób myślącej podobnie zważywszy na to jak określa swoją domniemaną książkę bohaterka Pustostanów. Otóż według niej przepisem na bestseller jest książka bez fabuły, taka do której dzieci przygotowywałaby w szkole plan zdarzeń o następującej treści: nic się nie dzieje, nadal nic się nie dzieje, dalej nic, a ludzie nie musieliby pamiętać, co się wydarzyło na poprzedniej stronie, bo nic nie zdarzyło się na żadnej. Slogan reklamowy brzmiałby tak: „Hej słyszeliście o książce, której nie napisałam? Nic się w niej nie dzieje.”

    Ostatecznie książka powstała. Autorka mówi, że napisała ją zamiast pracy magisterskiej z socjologii na UW, bo kolejny tytuł mgr jest nikomu niepotrzebny a książka przynajmniej zostanie, będzie namacalnym dowodem chęci pozostawienia czegoś po sobie, choćby zapisanego domu na warszawskiej Pradze. I w gruncie rzeczy faktycznie – niewiele się w niej dzieje, a jednocześnie dzieje się wszystko – życie, śmierć, przetrwanie, chęć i niechęć do życia, obserwacje społeczne, nawijane na wrzeciono czasu własne myśli, które bywają lepsze niż niejedna akcja.

    Nieco konfesji, nieco psychodelii, nieco reportażowych zajawek i mamy taki „Rok relaksu i odpoczynku” w wersji polskiej, warszawskiej, a konkretnie grochowskiej.

    Nie jest to na pewno książka dla każdego, nie jest dla koneserów netfliksowych zwrotów akcji, inżynieryjnie spreparowanych intryg i piętrzących się dialogów w stylu – „odpowiedziała mu z niechęcią”. Jest dla tych, którzy wiedzą, że najlepsze akcje dzieją w głowie a niedzianie się jest tylko pozorne, ponieważ w schronach i pustostanach naszych emocjonalnych eskapizmów dzieje się wszystko.

  • „Kalifat”- dlaczego to jest interesujące?

    Tak nie za bardzo miałam ochotę oglądać serial „Kalifat”, w końcu nie ma u nas żadnych bliskowschodnich uchodźców, więc problem zdawałoby się nas nie dotyczy, tak samo terroryzm, bo komu by się chciało podkładać bomby w warszawskiem metrze czy wprowadzać prawo szariatu do kraju, w którym podobne prawo już niemal obowiązuje. No wiem, nieśmieszne. Niemniej problem wydaje się być odległy, lecz okazuje się, że nie jest, że może być nam całkiem bliski i nie tylko ze względu na samą konieczność ustosunkowania się do współżycia z wyznawcami islamu. Obejrzenie serialu może być pożyteczne, bo pokazuje mechanizm rodzenia się ekstremizmu w niczym nie wyróżniających zdawałoby się członkach społeczeństwa.

    o czym to jest?

    Szwedzki serial „Kalifat” myślałam, że będzie raczej o strategiach emancypacyjnych kobiet, którym udało się zbiec z Syrii, ale wciąż uciśnionych przez ekstremistyczne islamskie zwyczaje nawet w praworządnej Szwecji. A tu się właśnie okazało, że nie tylko.

     Rzecz pokazuje losy kilku młodych kobiet, z których każda prowadzi jakąś tam własną krucjatę. Mamy tu grupę młodych Syryjek , licealistek mieszkających w Sztokholmie, młodą matkę i żonę, która wyjechała z kolei ze Szwecji do Rakki za mężem myśląc, że życie w szariacie zapewni im szczęcie i szwedzką tajną agentkę bośniackiego pochodzenia prowadzącą śledztwo w sprawie mającego nastąpić ataku terrorystycznego na ludność cywilną w Szwecji. Na początku trudno nieco zorientować się kto jest kim, ale w okolicy drugiego odcinka łapie się już szybko o co komu chodzi. Pewne działania pozostają do końca niespodzianką, ale nie będę spoilerować.

    Nie będę omawiać losów poszczególnych postaci, chociaż są one rozrysowane bardzo moim zdaniem interesująco, dynamicznie, uwiarygadniając pokazane akcje na tyle, że czasami można odnieść wrażenie, że ogląda się dokument a nie fabułę. Mocno można się wkręcić śledząc losy bohaterek będąc ciekawym czy jedne wyjadą do Rakki – swojej obietnicy życia z Allahem w serduszku, czy druga zdoła z kolei stamtąd się wyrwać i ocalić życie i czy trzecia da radę uratować świat przed zamachami. Tak więc zachęcam, ale nawet nie ze względu na dynamiczną fabułę.

    skąd się biorą fundamentaliści?

    Pomyli się ten, kto założy, że serial niesie prosty przekaz związany z potępieniem szariatu. Nie wdaje się w analizę niuansów wiary, tolerancji wobec odmienności i tym podobnych. Skupia się bardziej na wskazaniu mechanizmu rodzenia się ślepej wiary w zwykłych ludziach, pokazuje skąd biorą się dżihadyści, męczennicy Allaha. I tu taka niespodzianka, oni nie biorą się znikąd, nie są bożymi szaleńcami urodzonymi z jakąś misją, wywodzą się spośród nas, zwykłych ludzi. W serialu widzimy schemat przebiegu werbowania nowych ludzi w szeregi dżihadystów. To nie są działania nawiedzonych szaleńców głoszących prawdy boże na skwerach miast. To są szczegółowo przemyślane, długo i skrupulatnie przygotowywane akcje, w których biorą udział przeszkoleni, dobrze zakamuflowani działacze islamskich, ekstremistycznych ugrupowań. Dostajemy też odpowiedź na pytanie, dlaczego islamistom to się udaje, werbowanie coraz to nowych ludzi, dlaczego udaje im się ich nakłonić do brania udziału w atakach a nawet samowysadzania się czy wychodzenia za mąż w wieku lat 13.

    Otóż ten rodzaj zachowań jest odpowiedzią na nieprzychylny pewnym grupom świat zachodni, który nie ma za bardzo pomysłu na integrację arabskich uchodźców ze światem zachodnim. Państwa takie jak Szwecja dają tym ludziom spokój, ale poza tym są to grupy społeczne socjalnie dość słabo zagospodarowane. Zresztą nie tylko członkowie społeczności arabskich, biała biedota, trash people to także świetny nabytek dla ekstremistów. Świat fake newsów, ogólne zakłamanie mediów i dbałość elit o własne benefity odbija się szeroką niechęcią wśród zwłaszcza młodych ludzi.

    Można oglądając ten serial szybko skonstruować portret psychologiczny przyszłego ekstremisty, separatystycznego nacjonalisty wrogo nastawionego do zdobyczy zachodniej kultury, która za największe dobro uważa wolność jednostki. Dla nich bowiem ta wolność nic nie znaczy, to bycie pozostawionym samemu sobie w pustce duchowej a nierzadko też biedzie. Osoby podatne na każde sekciarskie wpływy to zawsze ludzie w jakimś sensie osamotnieni przez bliskich lub przez system, osoby często nie zanadto – mówiąc oględnie – wyrobione intelektualnie na tyle aby móc zrobić proste rozróżnienie dobra od zła.Często tak pomijane przez system, że widzące w tych werbownikach i polecanych przez nich systemach możliwość wykazania się, zaistnienia bez większej refleksji, jakie to będzie mieć konsekwencje. Takich wykluczonych i podatnych na indoktrynacje ludzi jest całe mnóstwo. Zrozumienie może być chociażby też kluczem do tego, żeby wiedzieć, dlaczego wybory w Polsce uparcie wygrywa władza mocno nawiązująca do praw szariatu. Pustka duchowa, ekonomiczne osamotnienie, coraz większe nierówności klasowe robią ludzi podatnymi na słuchanie tego, że dobre państwo to religijne państwo a Bóg jest jeden i wielki i każe on nieposłusznych. Ja nie widzę różnicy w fundamentalizmie chrześcijańskim a islamskim, może jeszcze u nas nie posuwają się do karania śmiercią za zdradę albo za homoseksualizm. Ale kto wie, jaki Gilead tu przyjdzie nawet bez arabskich uchodźców z ich islamem.

    laicyzacja a nowe krucjaty

    Osobiście uważam, że powstanie religii to efekt zamiaru podporządkowywania i trzymania w ryzach społeczności, to narzędzie władzy i narzędzie do wykorzystywania duchowych potrzeb i słabości ludzi do tego, aby w imię interesów jakiejś grupy patriarchów wiedzących lepiej zaprowadzać porządki za pomocą wbijania w poczucie winy oraz przemocy. Bo do tego prowadzi dowolna i podporządkowana tejże grupie interpretacja wartości typu nie zabijaj, nie zdradzaj, nie krzywdź.

    Paradoksalnie laicyzacja Europy i świata Zachodniego, jak również zmiany ekonomiczne zubażające cyklicznie klasę średnią i coraz większe grupy społeczne skazujące na funkcjonowanie na marginesie wszelkich dóbr, oraz ciągłe konflikty bliskowschodnie sprawiły, że czas mocno sprzyja nowym krucjatom. Według mnie te tendencje nie znikną a będą się zaostrzać.

    Jedna z bohaterek, muzułmanka która dobrowolnie wyjechała ze Szwecji do Syrii, aby żyć tam po bożemu, na własnej skórze szybko przekonała się, jak bardzo zły to był wybór i naiwna jej wiara. Oto ze świata, gdzie problemem dnia mogło być jaką aplikację mindfulnessową wybrać na wieczór albo jak sobie wyróżnić feed na instagramie trafiła do miejsca, w którym co dzień zastanawiała się czy przyjdą po nią czy nie, czy zabiją czy przetrwa ten dzień.

    Niestety, kiedy okazuje się, że organizowanie życia pod zasady religii, poddawanie się ścisłemu sterowaniu przez nie w każdej sferze życia to nie jest coś, co spełnia nasze potrzeby jako ludzi, może okazać się, że jest już za późno. Możemy nie zginąć od zamachu w metrze, ale wizja, kiedy niepostrzeżenie, ale konsekwentnie wejdą w nasze własne życie zasady służące garstce ludzi potrafiących zmanipulować nastroje społeczne i tym samym ścisnąć je za mordę – to też może nie być już czasu deliberacje, nawet jeśli uważamy się za uprzywilejowanych i niegłupich ludzi, których takie manipulacje mogą nie dotyczyć.

    O podobnym temacie, chociaż apropos filmu dokumentalnego o ISIS pisałam wcześniej. Nie jestem ekspertką od spraw bliskowschodnich, ale serio – to wszystko poraża. Nawet ten serial, że to tak właśnie dzieją się sprawy, że gdzieś tam obok nas coś stale drzemie, coś zagrażającego, niezrozumianego. Można podjąć chociaż próbę ogarnięcia tego rozumem.

  • Drenda i Halber, czyli miłość w czasach popkultury

    Zamysł napisania, wydania książki o miłości, tak jak zrobiły to Olga Drenda i Małgorzata Halber, wydał mi się zrazu zamysłem tyleż dziwnym co karkołomnym, bo czyż nie powiedziano o tej miłości już wszystkiego? Czy nie jest to zbyt banalne, żeby się tym zajmować? Niemniej jednak kupiłam tę „Książkę o miłości” ponieważ obie autorki bardzo cenię i poważam, za ich kunszt pisarski, słowne wolty, nieoczywiste frazy, celność uwag oraz za postawy, jakie prezentują wobec życia i jego zjawisk. Dlatego wyszłam z założenia, że to co powiedzą, napiszą może nie być głupie. 

    Trochę mi wstyd z tego powodu, ale często reprezentuję mało chwalebną postawę wobec rozmówców „powiedz mi coś, czego nie wiem”. Wiem, że brzmi to arogancko, ale naprawdę ilość powielanych frazesów i półprawd często mnie przygniata. I choć o tej miłości powiedziano już chyba wszystko ze względu na to, że jest to rodzaj przeżycia będącego doświadczeniem chyba każdego z ludzi, to udało się autorkom – jeśli nie dokonać spektakularnych odkryć w temacie, to z pewnością w ciekawy sposób uporządkować palące kwestie współczesnych miłosnych relacji.

    Ciekawym wg mnie rozwiązaniem, choć też przecież ryzykownym, było opowiedzenie o tych wszyskich kwestiach zakochań, związków i miłości na własnych przykładach i ludzi uczestniczących w ich osobistych doświadczeniach.

    Książka ta zrodziła się z bazy ich messengerowych wymian i dyskusji w tym temacie. Autorki uznały, że wypowiedziały tam tyle trafnych diagnoz, że postanowiły związać to w książkowe rozdziały. Ich rozmowa to taki dwugłos „serca i rozumu”, emocjonalny język Halber i precyzyjny, syntetyzujący język Drendy, takie ścieranie się poglądów wywiedzionych z emocji i doświadczeń uporządkowanych w sposób bardziej niejako racjonalny. Razem daje to fajny ogląd dwóch postaw współczesnych młodych kobiet, który śmiało można rozszerzyć na doświadczenie wielu osób z naszego kręgu kulturowego.

    Prócz tego, że podziwiam zamysł porządkowania tej niełatwej w sumie materii jaką jest miłość, to z jeszcze większym podziwem podchodzę do ich szczerości. Halber ma doświadczenie w publicznym przyznaniu się do osobistych słabości, wiemy o jej chorobie alkoholowej opisanej w „Najgorszym człowieku świata” i nierzadko też dowiadywaliśmy z postów na FB o jej związkowych porażkach. Drenda, mimo że bardzo aktywna w internecie, mniej bywa skłonna do osobistych wynurzeń, tu jednak szczerze opowiedziała o swoich własnych ograniczeniach względem związków, rozwodzie, porażkach, zranieniach. Zapewnie wiele osób pozna się w tych ich historiach i zapewne wiele z nich będzie miało może inne wspomnienia odnośnie ich relacji niż one, ale tak to właśnie jest. I o tym też obie wspominają w książce, że podstawową zasadą udanych relacji jest uwzględnienie faktu, że każdy człowiek inaczej odbiera świat, inaczej pamięta wydarzenia, stosuje inne do nich filtry wynikające z jego własnego doświadczenia i nie ma co liczyć na to, że zawsze z kimś będziemy w czymś jednomyślni. Ta pozornie oczywista prawda, doświadczona na samym sobie pełni rolę wyzwalającą.

    Zresztą opowiedzenie o tym, jaką pułapką jest przypisywanie komuś jakichś cech na bazie szczątkowych naszych interpretacji cudzych zachowań – jest punktem wyjścia rozważań o miłosnych związkach.

    W książce znajdziemy też omówienie roli seksu w związku, kwestii płci kulturowej, stawiania granic własnych i respektowania cudzych, obalenie mitu o tym, że związek dwojga ludzi to jedność i mariaż dwóch połówek pomarańczy, kontynuacja tego, o czym czytałam choćby u Alaina de Bottona, który winą za to, że ludziom związki się nie udają, obarczał mit miłości romantycznej, która pokutuje i kładzie się cieniem na relacjach ludzi od XIX wieku. Obie autorki zgodnie stwierdziły, że zakochanie i romantyczne uniesienia nie mają wiele wspólnego z miłością, bo ta jako taka przypomina dobrze prosperującą spółdzielnię pracy a nie trele pod drzewem w świetle księżyca. I nie chodzi też o to, żeby pojmować miłość jako ciężką pracę, to kolejny zgubny mit, ale jako o uczciwą wymianę między ludźmi, prawd o sobie, chęci działania, dobrej woli, chęci bycia dobrym dla siebie nawzajem.

    Fajnie też rozprawiają się z kolejnym, moim zdaniem, głupim mitem, że kochać może ten, kto „pokocha siebie”. Z tym jest trochę jak z coachingowymi amwayowskimi zawołaniami, że możesz wszystko. Jak słusznie zauważa Halber, nie można pokochać siebie nie będąc nigdy przez nikogo pokochanym, nie dostając nigdy pozytywnego feddbacku od kogokolwiek na naszej drodze rozwoju, aktywności i życia. To się po protu nie może udać to kochanie siebie bez żadnego backgroundu czy wsparcia naszego jestestwa.

    Bardzo podoba mi się podejście obu autorek do języka. Soczysta polszczyzna Halber pełna ciekawych językowych, kulturowych, memowych skojarzeń niejednokrotnie wywoływała u mnie big smile, uwielbiam taki język!I Z drugiej strony pełen lekturowych odniesień ścisły język Drendy niepozbawiony przy tym soczystości.

    Bardzo się ubawiłam, jak panie rozprawiały o banale, bo przecież nikt nie chce pisząc o miłości brzmieć jak prawdy z kalendarza z kwiatami albo skrzyżowanie lamy Ole z aplikacją mindfulnessową  – słowa Halber:) I dyskutują o tym, jak banał odnosi się do doświadczenia i jak dobrze czasem przyznać po prostu, że woda jest mokra (Drenda). Uwielbiam takie dywagacje, kiedy nikt nie sili się na ton ex catherda ani też przaśnie się z czytelnikiem nie fraternizuje pod kątem werbalnego przekazu. Lubię język skrzący się od czytelnych dla mnie porównań, pełen odniesień bliskich mi kulturowo a jednocześnie wprowadzający w dyskurs o danym temacie jakiś porządek, którego ja sama nie zaprowadziłam.

    Czy ja się wobec tego dowiedziałam czegoś czego nie wiedziałam? Nie, ale uporządkowałam kilka treści odnośnie niełatwego tematu relacji i dobrze się bawiłam czytając. Lubię coś czytać i się zgadzać z tym co czytam, to też jest miłe odczucie czytelnicze, nawet jeśli niespecjalnie odkrywcze. Myślę, że dla wielu – zwłaszcza młodszych ludzi to może być ciekawa i odkrywcza właśnie lektura na temat tego jak sobie radzić w bliskich relacjach, czego się spodziewać, czego unikać, jak być dobrym dla siebie i kogoś innego, jak patrzeć na drugiego człowieka nie jak na zbawcę albo kogoś zagrażającego naszej wolności.

    Tak, że mocne polecanko.

  • Poleć mi “dobry” serial, czyli kanapka istotności

    Nie wiem, co ja robię ze swoim czasem. Może masakrycznie go przepuszczam na głupstwa, ulegam uzależnieniom od wszystkiego, technologii, seriali, wizualnych konsumpcji, coś tam wpada do głowy i zanim się skrystalizuje – to już wpada tam coś innego. Nie wiem, czy to dobrze czy źle, wiem tylko, że obejrzałam już chyba wszystko co wydawało mi się ciekawe na wszystkich streamach, jakie mam i zazdroszczę tym, którzy są jeszcze przed obejrzeniem tego, o czym chcę dziś tutaj napisać.

    Ale jeszcze zanim przejdę do opowiedzenia, jaki tytuł mi wpadł i nadal siedzi to jeszcze takie małe wprowadzenie.

    Otóż mam taki mindfuck poznawczy, kiedy widzę, że świat omdlewa z zachwytów nad serialami, które zbiorczo nazywam „glamuresami”, bo są ładne i nic poza tym (np. „Od nowa”, The Crown”, „Gambit królowej”) – a tymczasem niemal bez echa przechodzą tytuły, które każą myśleć.

    Według mnie rozrywka jako taka, prócz tego, że daje przyjemność konsumpcji, nie musi być zwolniona i nie musi zwalniać od myślenia. Osobiście lubię takie obrazki, które rezonują jakiś rodzaj czyjejś prawdy o rzeczywistości, w jakiej żyjemy obecnie, które odbijają trendy społeczne, bolączki i poprzez jakiś formalny przekaz próbują zaszczepić w głowie widza jakąś myśl z półki „to istotne”. Oczywiście „istotność” jest względna, każdy ma przecież takie „istotności”, na jakie go stać. Ale jak dla mnie świat nie jest nieustającą sekwencją wschodów słońca i golden hour style. Czasem bywa, jednak w przeważającej części składa się z rzeczy, które drażnią, których się nie rozumie i które przerażają. Dlatego, kiedy widzę serial jakiś, który docieka „dlaczego jest tak jak jest” i nie mam poczucia, że trwonię swój jedyny kapitał – czas – to czuję się zadowolona po prostu. No i jakoś uposażona w nowe spostrzeżenia, które może by mi umknęły.

    Dlatego, te tytuły, które polecę można śmiało konsumować licząc niebezpodstawnie, że się jakaś nowa zapadka w głowie otworzy.

    „Mogę cię zniszczyć” („May i destroy you” HBO)

    to jest taka mini diagnoza pokolenia milienialsów, głos feminizmu i historia, którą podało życie. Autorką scenariusza jest Michaela Coel. Coel gra również główną rolę młodej utalentowanej pisarki, która ma za sobą pierwszy wydawniczy sukces i zlecenie na kolejną książkę, ale bohaterka wpada w kryzys twórczy na skutek pewnego zdarzenia w jej życiu, które ją straumatyzowało. Otóż mamy współczesny Londyn, ciągłe imprezy, łatwy styl życia, wieczny rodzaj jakiegoś niedookreślenia ze względów i ekonomicznych i z powodu silnego poluzowania tradycyjnych więzów społecznych czy rodzinnych. W zamian za te utracone znane ścieżki życia w tradycji zyskuje się łatwość w dobieraniu kontaktów, miejsc i tego, co chciałoby się robić w danej chwili. Jest dowolność. W takim klimacie bohaterka bawi się w klubie z przyjaciółmi, ktoś podaje jej pigułkę gwałtu i brutalnie wykorzystuje w zaciszu klubowych toalet. Nazajutrz bohaterka nic nie pamięta.

    I teraz pytanie brzmi, gdzie w takim klimacie jaki obecnie mamy i poniekąd sobie wywalczyliśmy, klimacie swobodnego przepływu decyzji na temat formy spędzania własnego życia, gdzie są granice przyzwolenia na pewne zachowania i gdzie znajduje się granica wykorzystania. Dziś, kiedy możemy właściwie wszystko, kiedy żadne systemy nie stoją na straży naszych tożsamości, to gdzie jest ta tożsamość.

    Ten serial jest poniekąd rodzajem kina drogi. Bohaterka powracająca wciąż myślą do tego przełomowego wydarzenia, mająca flashbacki z tego co zaszło, prócz tego, że stara się rozwikłać zagadkę – kto to zrobił – odbywa też podróż w głąb siebie, wraca do czasów, rodziny i tego co ją ukształtowało, jakby starała się znaleźć przeczącą odpowiedź na wątpliwość, że to co jej się przydarzyło nie jest wcale jej winą. Bo przecież myśli, że może to jej wina.

    Droga bohaterki do znalezienia odpowiedzi nie jest pokazana w linearnym porządku czasowym. Retrospekcje, zakładane modele zakończenia historii są sposobami na przyjrzenie się samej sobie, swoim wyborom, relacjom. Gwałt staje się pretekstem, żeby przyjrzeć się traumom wmiatanym pracowicie pod dywan. Ostatecznie bohaterka podejmuje decyzję, że wydarzenie z klubu nie stanie się jej kolejną traumą tylko zaczynem do twórczych poszukiwań i udzielenia sobie odpowiedzi, które dotąd były być może niewygodne.

    Serial miewa mielizny, zdarzają się mało uzasadnione dłużyzny, ale formalne zabiegi zastosowane w scenariuszu i filmowym obrazie oraz obecny klimat dużych aglomeracji, ludzi w nich żyjących, współistnienia z social mediami, kruchość psychik tych pozornie wyzwolonych bohaterów – to wszystko sprawia, że uważam ten serial za jeden z ważniejszych głosów na temat współczesności na równi z innym genialnym serialem „Euforia”, o którym już pisałam.

    Pozostając przy temacie naruszania granic i odszukiwania własnej tożsamości w tym, co dzieje się współcześnie, przywołam inny serial, tym razem o dziwo z Netflixa, który komercjalizuje się na maksa i  nie specjalizuje się raczej w podejmowaniu tematów istotnych, chodzi o

    „Grand Army”.

    Tu z kolei mamy amerykańską szkołę średnią na Brooklynie, casus high school z czasów precovid. Jedna z bohaterek serialu biała, ładna it girl z rozbitej acz zamożnej nowojorskiej rodziny leci przez życie jak na rollecoasterze niczym Arabella – bohaterka wyżej wspomnianego serialu. Bycie cool, życie od imprezy do imprezy, łatwy i niedoceniany lajfstyle typowych nowojorskich waspów i w końcu TO jedno zdarzenie, które zmienia wszystko. Tym razem do wnikliwego przyjrzenia się samej sobie skłania bohaterkę naruszenie jej osobistych granic nie przez kogoś przypadkowego i nieznajomego, ale jej kolegów, którzy uważają się za jej przyjaciół, wiernych przybocznych. Wszyscy w tej grupie walczą ze stereotypami na temat płci, wzajemnego traktowania się, ale gdzieś tam pewne rzeczy pozostają jednak niezmienne. Patriarchalna dominacja i wzbudzanie w kobietach, dziewczynach poczucia winy trzymają się w umysłach zaskakująco mocno. Do tego dochodzą kolejne silnie wybite w serialu wątki klasizmu, rasizmu, poszukiwania własnej tożsamości etnicznej w tym nowojorskim wielokulturowym tyglu i mamy znowu obraz, który nie razi irytującym szczebiotliwym banałem o problemach typu – z kim pójdę na bal maturalny, choć ten wątek paradoksalnie trzyma się wciąż naprawdę mocno, co skłania do zadania sobie pytania – czy my jesteśmy już nowocześni, czy wciąż jednak tkwimy solidnie w zupie starej obyczajowości i przekonań. Ścieranie się tych właśnie wizji stanowi moim zdaniem główny wątek indywidualnych perypetii pokazanych tam młodocianych bohaterów.

    Trzeba to zobaczyć, ten szary Nowy Jork lutego i marca 2020, obraz, który jest jak strzał z liścia prosto w ryj, tak jak i pierwsza scena serialu nie pozostawiająca wątpliwości co do tego, że Zac Efron już tu nie przyjdzie.

    I kolejny serial o tym, że Ameryka nie będzie graeat again so quickly. Kolejny obraz, który konfrontuje pewien, że tak powiem powiew społecznych i ideowych zmian z tradycyjnym i stricte patriarchalnym modelem życia, który zderza amerykański dream o potędze z tym, jak to rzeczywiście wygląda.

    „Tacy właśnie jesteśmy” („We are who we are” HBO)

    wyreżyserował Luca Guadagnino, ten od „Tamte dni, tamte noce”, ale próżno spodziewać się w tym obrazie klimatów jak z tamtego pamiętnego filmu. Nie wbije nas tu w kanapę zmysłowość rozgniatanej brzoskwini używanej do innego celu niż banalne zjedzenie.

    Ten serial nie jest łatwy w konsumpcji i choć można go podpiąć pod kategorię kolejnego „teen drama” to stanowczo wybiega poza ten schemat serialu o problemach młodzieży. Rzecz dzieje się w amerykańskiej bazie wojskowej we Włoszech. Przybywa do niej nowa dowódczyni (Chloe  Sevigny – kocham ją) wraz ze swoją żoną, też wojskową i nastoletnim synem Frazerem. Wchodzą w środowisko amerykańskich żołnierzy i ich często konserwatywnych rodzin. Następuje zderzenie światów w tej mikro galaktyce, widać to w nawiązujących się nie bez trudu relacjach między nastoletnimi bohaterami i ich rodzicami będących w systemie wojskowych hierachicznych zależności, co jak można się domyśleć – sprawy nie ułatwia.

    Każdy z młodych bohaterów także poszukuje tu swojego miejsca, znaczenia, seksualnej tożsamości. Nie ma tu bowiem podziału na dziewczynki i chłopców. Jest wyraźne wskazanie na to, że płeć to kwestia płynna, przekracza granice także prostego podziału na osoby hetero i homoseksualne. Te wszystkie myśli budzą się w młodych ludziach chowanych w tradycjach patriarchatu jak i w wyzwolonych obyczajowo środowiskach, ale niezależnie od tego, każdy z bohaterów musi też swojej tożsamości szukać w podobnej chmurze sprzecznych komunikatów i dojmującej niepewności.

    Reżyser raczy tu widza pewną wizją na temat mechanizmów działania sensowności współczesnego świata. To jest świat amerykańskiej hegemonii w świecie, rządów Trumpa i iluzoryczności tej amerykańskiej przewagi w istocie.

    Aura obrazu zastosowanego w serialu sprzyja też myśleniu o brzydocie współczesności, jest wyblakła i pozbawiona wyrazu. Choć rzecz dzieje się w słonecznej Italii – widzimy tylko brudne, płaskie wybrzeże, suche trawy, sine powietrze, nieciekawe otoczenie. Nawet kiedy są słoneczne dni widz ma wrażenie, że rzecz dzieje się późną jesienią w Polsce. Jest niewiarygodnie wręcz szaro i nijako. Wszędzie i nigdzie.

    Na tym tle mielą się ludzkie namiętności, opowiedziane powoli, bez tej typowej dla komercyjnych seriali podkrętki, jakby w czasie rzeczywistym, więc na pierwszy plan wybija się ta nuda codzienności, jej nieznośność a jednocześnie kruchość jej bezcenności, jeśli zderzyć te zwykłe nudne dni z tragedią, jaka się wydarza w garnizonie, przez którą bohaterowie przejdą rodzaj błyskawicznego acz niezamierzonego dorastania.

    Oglądając odcinek za odcinkiem można poczuć znużenie tą powolną narracją, ale warto wczuć się w ten klimat, który pokazuje, że przetasowania przychodzą nieśpiesznie, ale za to jak już wchodzą, to brutalnie rozliczając się z nami bez taryf ulgowych.

    Na koniec serial o miłości.

    „Trygonometria” HBO

    Znowu kulturowy tygiel, pozory wolności i kłopoty z samoidentyfikacją. Londyn i historia trójkąta a konkretniej poliamorii. Nie widziałam jeszcze dotąd sensownego obrazu filmowego o ludziach, którzy kochają kogoś więcej niż jedną osobę. Według mnie to jest też też niewyeksplorowany temat jak kwestia płynności płciowej. Przywykli do historii o relacjach na wyłączność z trudem wyobrażamy sobie takie dzielenie się. Serial pokazuje, że jest to możliwe, acz faktycznie niełatwe, tak jak niełatwa jest w ogóle relacja z drugim człowiekiem, a co dopiero z dwojgiem na raz.

    Para bohaterów żyje więc sobie w tym Londynie. Ona prowadzi małą kawiarnię a on jest ratownikiem medycznym. Mimo że oboje ciężko pracują ledwo wiążą koniec z końcem w tym Londynie i decydują, że wynajmą jeden pokój w swoim mieszkaniu. Zjawia się ta trzecia, straumatyzowana dawna pływaczka, olimpijka, która po kontuzji próbuje ułożyć sobie życie, chociaż po 30 tce nie jest to takie proste żyć swoim życiem wolnym od nadzoru nadopiekuńczych rodziców i sportowego reżimu. Okazuje się, że dla całej trójki to spotkanie okaże się przełomowe, wniesie w ich życia wątki, których może się spodziewali, ale żyjąc w obrębie znanych nam wzorców kulturowych zapewne nigdy nie zostałyby wypowiedziane i zrealizowane. Mam tu na myśli to, że właścicielka kawiarni była biseksualna, a jej partner kochając swoją obecną partnerkę, był również otwarty na inne osoby. Dość typowe, ale przecież nasz nakaz kulturowy zabrania się dzielić.

    Właśnie to, jak silny jest ten wzorzec – jest osią serialu. Widzimy bowiem zmagania bohaterów z coming outem odnośnie życia w trójkącie. Nie wiedzą, jak mają się określać wobec społeczności, która oczekuje od nich prostych deklaracji – ona i on i kropka. W te problemy wplecione są oczywiście problemy relacyjne samych bohaterów. Zmaganie się z domysłami, z niewiedzą o tym, co myśli druga osoba, z własnymi pragnieniami, z chęcią bycia w porządku, z tymi odwiecznymi chęciami, aby pogodzić własne pragnienia z tym czego pragną nasi bliscy.

    Do tego dołożony jest odcinek matki tej trzeciej. Kobieta z klasy średniej, w tak zwanym wieku średnim, po wyprowadzce córki, nad którą sprawowała kontrolę i która uzasadniała jej życie, nie wie za bardzo co ze sobą robić. Ten portret kobiety w jej wnętrzu jest jak osobny film, majstersztyk zrobiony za pomocą kilku obrazów, gestów z minimalna ilością słów.

    Nie mam jakiegoś spektakularnego podsumowania. Zostawię was tak z tym. 

  • Jak miesza w kotle słów Magdalena Trus – Urbańska?

    Trzymam w ręku książkę Magdy Trus – Urbańskiej  „DoSłownie. Recz o porozumiewaniu się” i mimo złego dość czasu, czuję się na swój sposób uradowana. Tak się bowiem złożyło, że do słów, które wyszły spod magdowej klawiatury mam – powiedzmy, że sentyment.

    w co wątpiłam?

    Kiedy półtora roku temu we Wrzeniu Świata Magda mówi mi, że pisze książkę, a ja będę prowadzić jej wieczór autorski, to trochę chce mi się śmiać. Mówię sobie – nie no, ta jasne, książka, wieczór autorski co jeszcze. Nakładam na sytuację swoje własne nakładki myślowe w postaci sceptycyzmu, niedowiarstwa spowodowanego tym, że ciężko mi zawsze przyjąć do wiadomości, że zjawisko „napisanie książki” jest gdzieś w zasięgu. Przypominam sobie, jak pisał o tym Didier Eribon, francuski akademik, socjolog, filozof i pisarz, który pochodząc z robotniczej, biednej rodziny jakoś dochrapał się uniwersyteckich apanaży (nie bez trudu), napisał parę zbiorów naukowych tekstów, biografii, ale nie miał długo odwagi napisać książki nie naukowej, tylko ot takiej, do czytania, bo mniemał, że książek nie piszą tacy ludzie jak on. Ja mam podobnie. Dlatego zachwycam się, kiedy gdzieś blisko mnie to się zdarza, a ja mogę być tego świadkiem. Wydaje mi się, że tego typu rozterek Magda nie miała, ale nie wiem tego na pewno. Na pewno natomiast jako psycholożka, terapeutka, negocjatorka i szkoleniowiec z 20 letnim doświadczeniem ma sporo do powiedzenia i nie jest to banalnym odtwarzaniem zasłyszanych gdzieś myśli i trendów. Więc Magda zapewne wiedziała, że jakoś tam tę książkę napisze, tymczasem wtedy we Wrzeniu tak trochę sobie z tego tak żartowałyśmy. Ostatecznie minęło 1,5 roku, Magda książkę napisała, zredagowała (trochę nawet pomagałam ja i ekipa z wydawnictwa rzecz jasna), zilustrowała ją fantastycznymi, minimalistycznymi zdjęciami i pisanymi odręcznie aforyzmami, Wydawnictwo Sensus wydrukowało i kilka dni temu praca ujrzała światło dzienne w postaci papierowej i audiobookowej.

    kiedy książka ukazuje się w ciekawych czasach

    „DoSłownie. Rzecz o porozumiewaniu się” Magdaleny Trus Urbańskiej przyszło na świat w trudnym momencie, że tak się wyrażę – dziejowym. Szalejąca pandemia, co tydzień nowe, niewiadome obostrzenia, rządowe zaniechania i zaniedbania, niesprawiedliwe orzeczenia, strajki, protesty, złość, gniew i lęk. Taka jest atmosfera, kiedy się spotkamy, aby mówić o tej książce i kiedy będziemy ją czytać.

    Ale paradoksalnie przyszła właśnie w bardzo dobrym momencie. Ten czas nadał subwersywną wartość tej książce. Bo kiedy jest lepszy czas na  czytanie o porozumiewaniu się jak nie ten, kiedy tego porozumienia w społeczeństwie brakuje, kiedy nasilają się różnice poglądowe, kiedy społeczeństwo się partykularyzuje i okopuje w swoich szańcach?

    Po tym przydługawym wstępie, który wydał mi się jednak istotny, przyszła pora na opowiedzenie, z czym w ogóle mamy do czynienia.

    Co to jest ta „Rzecz o porozumiewaniu się”?

    Nie jest to powieść, nie jest to na pewno poradnik „Jak być szczęśliwym, zdrowym i bogatym w 5 dni”, nie jest to zbiór rad, jak żyć. Jest to subiektywny komentarz autorki do codzienności bez żadnych pretensji do wszechwiedzy. Ktoś może zapytać – co mnie obchodzą cudze myśli, skoro mam swoje? Właśnie! i to będzie kluczowe pytanie, które powinno skłonić do sięgnięcia po tę książkę. Żeby się przekonać, jak własne myśli mają się do cudzych i co z tego wynika.

    Na początek trzeba zaznaczyć, że sporo jest tam cytatów.
    Cytat – to sprawa, jak dla mnie, kontrowersyjna, jeśli chodzi o paliwo twórcze. Jeden z moich pierwszych tekstów na tej stronie jest właśnie o cytowaniu, jako o sposobie chowania się za cudzymi słowami. Jednak u Magdy cytat to nie tarcza, za którą się asekuracyjnie chowa i wykorzystuje, bo nie wierzy w moc własnych słów. Tu cytaty funkcjonują na prawach pretekstu do snucia własnych refleksji, do własnych interpretacji. Niektóre dość oczywiste czy znane stwierdzenia na temat komunikacji autorka nicuje czy stawia do góry nogami. Magda niczym urocza wiedźma z uśmiechem na ustach miesza w kociołkach naszych  myślowych nawyków i przyzwyczajeń sugerując nam jakieś nowe ingrediencje.

    mieszanie w kotle myślowych nawyków

    Jednym z takich myślowych nawyków, które z wdziękiem obala, jest ten o powszechnym pragnieniu porozumienia się z każdym. Magda bowiem głosi pochwałę niedogadywania się. Brzmi szokująco, ale cała sprawa zostaje tam klarownie opowiedziana, dlaczego lepiej nie dążyć do tego, żeby wszyscy nas rozumieli i żebyśmy my za wszelką cenę rozumieli innych. Zdradzę jeden z powodów – świat byłyby bowiem masakrycznie wtedy nudny i jednowymiarowy, gdyby wszyscy uważali to samo. W podobnym tonie wypowiedział się zresztą podczas jednego z wywiadów Dalajlama. Zresztą Magda nie kryje się z tym, że buddyjskie myśli są jej bliskie. 

    Drugim ciekawym tropem w książce jest nakłonienie czytelnika do weryfikacji tego skąd wie to, co sądzi, że wie. Czyli my jako suma nabytych gdzieś przekonań, które lubimy hołubić w głowach jako dogmaty. Co z tym zrobić? Też ładnie Magda podpowiada jak sobie z tym radzić i jakie z tego możemy mieć korzyści, kiedy już poza tę zdogmatyzowaną zonę wyleziemy.

    Kolejnym moim ulubionym wątkiem jest rozdział o człowieku w kartonie na głowie. Ten symboliczny karton tak nam jak i kotom na przykład, które namiętnie do pudełek włażą, daje jakiś posmak bezpieczeństwa. Ale nie jesteśmy kotem Marou moszczącym puchatą dupkę w za małych pudełkach i w naszym przypadku ta ciasnota nie wygląda tak zjawiskowo, a bywa też szkodliwa. Tak więc autorka opisuje, czym grozi trzymanie tego kartonu na głowie i błędne myślenie tylko przez pryzmat własnego ja bez dawania sobie możliwości spostrzegania innych kontekstów niż swój własny.

    Poczytamy też tutaj o tym, do czego potrzebni są nam inni ludzie, jak przesiewać komunikaty innych na nasz temat i wykorzystać je z pożytkiem dla siebie, o milczeniu, o ocenianiu. Same przydatne mocno na codzień tematy.

    język to ona

    Dodać tu trzeba ważną rzecz, a mianowicie formę. Książka jest napisana bardzo specyficznym językiem, właściwie takim jakim autorka mówi, ten tekst to nie jest twór pod jakiś formalny wymóg, ten tekst jest nią. Dlatego też przybiera on postać łatwo przyswajalnej gawędy a nie wysilonej dysertacji na zadany temat. Nie sposób też pominąć tu roli instagrama, na którym Magda ma swoje eleganckie konto i zamieszcza na nim swoje minimalistyczne, czyste w formie zdjęcia jako ilustracje jej skondensowanych, trafnych komentarzy do rzeczywistości i ludzkiej kondycji w ogóle.

    „Rzecz o porozumiewankiu się” w ładny i dość zabawny sposób przekonuje czytelnika, że zawsze jest dobry moment, żeby wymknąć się pułapkom naszych przekonań, nawyków, dlatego szczególnie w tym niełatwym czasie namawiam do chwili refleksji nad tym jak myślimy, dlaczego tak myślimy i uważam, że ta książka w nienachalny sposób może w tym pomóc.

  • “Bezmatek” i córkowanie – zapis Miry Marcinów

    Relacje rodzinne to temat eksplorowany dość często, ale dość rzadko dobrze, to jest w sposób, jaki może poruszyć każdego, kto danej konkretnej historii nie przeżył. Za to każdy posiada rodziców i każdy doznaje w związku z tym poczucia pewnej pustki: albo z konieczności rozstania się ze źródłem emocji albo dlatego, że rodzice tych zapotrzebowań emocjonalnych wypełnić nie umieli lub robili to skrajnie nieudolnie. Tak czy owak – zawsze jest to temat z założenia epicki. Napisać o tym w sposób, że osobista historia staje się ikoniczna czy staje się punktem odniesienia dla osobistych historii czytelników – jest niezwykle trudno. Tak uważam.

    komu udało się o relacjach rodzinnych napisać z sensem?

    Udało się to Knausgardowi, który oślepiająco szczerze i z detalami  w 6 tomach opowiedział historię życiowych zmagań naznaczonych trudnymi  relacjami z przemocowym, paranoicznym ojcem. Udało się to Emilie Pine, która w „ O tym się nie mówi” wywlekła na światło dzienne własne historie, o których właśnie się milczy. O alkoholizmie ojca, gwałcie, trudach dojrzewania. Jej opowiadanie zaczyna się podobnie jak u Knausgarda, od grzebania w ekskrementach ojca, nieuchwytnego, destrukcyjnego ojca, którego nieporadność w pewnym okresie życia na swoje plecy wzięła odrzucana i lekceważona córka. To grzebanie się w rodzicielskim gównie ma swoją symbolikę. Jakby dzieci nigdy nie miały być od tej spuścizny wolne, nigdy w sensie dosłownym i przenośnym. Ale i Kanusgard i Pine pokazują, jak się z tego wygrzebywali, jak proces sprzątania przebiegał i w wymiarze fizycznym i duchowym, jak z odrzuconych dzieci stali się dorosłymi na chwiejnych nogach, żeby z czasem umacniać się na nich coraz bardziej poprzez rozumienie swoich historii, a także poprzez ich opisanie.

    Opisanie swojej historii rodzinnej to ogromny przywilej i dar pozwalający na jakiś rodzaj symbolicznego wyzwolenia z poczucia żalu i pretensji do rodziców i całego świata, że nie tak miało być.

    Podobny udany projekt rozliczenia się z emocjami tym razem do matki, zrealizowała tym razem pisarka, akademiczka – Mira Marcinów, z tym że “Bezmatek” to jej debiut prozatorski.

    taka lajfstylowa dygresja

    Nie wpadłabym na tę książkę, gdyby nie spotkanie z gatunku przypadkowych nie – przypadkowych. Mira zasiliła grupę jednego party złożoną z samych ciekawych kobiet, artystek i działaczek i opowiadając sobie, o tym czym się zajmujemy, wyszło na jaw, że  wydała książkę. Tu taka dygresja, ale lubię to mówić. Dla mnie ludzie twórczy, mający za sobą stworzenie czegoś, co nie jest mailem, napisanie książki na przykład, są w moim prywatnym odczuciu typami heroicznymi. To nie jest proste usiąść i napisać coś, co wejdzie w świat i na zawsze zostanie znakiem do wielokrotnego odczytania na różne sposoby. Tym bardziej nie jest proste pisać o relacjach rodzinnych. Trzeba się przyznawać wtedy przed samym sobą do zdarzeń, emocji, które w trakcie życia wypieramy, żeby nie zwariować, żeby utrzymać nos na powierzchni nie myślimy o tym co nam się przytrafiało jako dzieciom. Mira w wywiadzie dla dwutygodnika mówiła, że te słowa same ją niosły, że zawsze coś zapisywała “na boku” niejako na marginesie codzienności. Zapewne, tak było, niemniej dla mnie ten akt twórczy jest znaczący.

    czym jest Bezmatek

    Mira napisała książkę o matce, ale tytuł nosi „Bezmatek”, bezmatek to w terminologii pszczelarzy jest ul pozbawiony pszczoły matki. I w rzeczy samej jest to rzecz o matce, która była, ale której już nie ma. Rzecz o silnej emocjonalnej więzi matki i córki, o skomplikowanych relacjach matki ze światem zewnętrznym i mikro – ciepłym, ale też nierzadko zdestabilizowanym światem domu matki i córki, jaki ta pierwsza stworzyła.

    Mira nie poszła w drobiazgowy styl Knausgarda, który potrzebował tysięcy stron, aby oddać klimat swoich odczuć z okresu dzieciństwa czy młodości, ale także żongluje zaskakującymi szczegółami, jakie pamięta z dzieciństwa, szczegółami układającymi się jak rytm prostej piosenki Majki Jeżowskiej dla dzieci budując z nich mięsisty i soczysty obraz życia ze swoją matką. Narracja przybiera formę krótkich jak błysk flesza opowiadań, jak szybko nadany telegram lub sms, jak mikro powieść o mega ładunku emocjonalnym. Mira przywołuje wszystkie rekwizyty dzieciństwa z lat 90 tych, piosenki z TV, czasopisma, style życia, nie ubarwia tego, konkretnie i wprost pisze o biedzie, niepokoju, jaki zawsze towarzyszył dziecięcej narratorce, lęku o matkę. Jest to przykład relacji totalnej, silnej i uzależniającej, nawet czasami wręcz erotycznej. Klasyczny podziw dorastającej córki, która nie jest tak zjawiskowo piękna jak matka, dojrzewanie w atmosferze niepewności, co się dziś wydarzy, a jednocześnie podziwu i przewielkiej miłości. 

    córczyzm

    Czytałam te celujące w serce frazy z zazdrością. Mnie kobiecość mojej matki szalenie drażniła, narratorkę emanacja kobiecości jej matki pociągała. Ja brzydziłam się patrząc jak matka się maluje i pluje do kasetki z tuszem do rzęs, narratorka godzinami podziwiała matki kunszt w upiększaniu się i notowała w głowie jej rady z tym związane. Zazdrościłam jej tego powiązania, a potem nie mogłam się nadziwić, że taka więź może być tak wszechpotężna, że kiedy matka odeszła – córka narratorka musiała skupić cała energię na uporaniu się z potężną dziurą egzystencjalną, jaką matka po sobie zostawiła. Niewyobrażalny seans przywiązania, powiazań i różnorakich emocji, prowadzących wręcz do szaleństwa, którego odczucie podbijają coraz krótsze frazy pod koniec książki, jak urywany oddech, niemożność złapania tchu, chociaż od śmierci matki minęło 2 czy 3 lata.

    czy jesteśmy samotnymi wyspami jak Ibiza?

    Mnie nauczono, że relacja z innym człowiekiem jest płytka. Bo każdy jest jak Ibiza, samotna wyspa. Pamiętacie  jak w filmie “Był sobie chłopiec”  mówił to Hugh Grant. Mylił się, jak się okazało. I dobrze, aby każdy kto myśli, że jest samotną wyspą miał okazję przekonać się, że tak nie jest, że musi wystąpić jakiś rodzaj silnego powiązania z inną istotą, takiego powiązania aż do szaleństwa. A może nie musi – nie wiem. Ale móc tego doznać jest chyba jakimś rodzajem spełnienia, choć niełatwego. 

    W jednym ze swoich telegramów narratorka mówi tak:

    „Jedno piękne wspomnienie z dzieciństwa i jesteś zbawiony. Jeśli to prawda, moja matka mnie ocaliła”.

    A co z tymi, którzy takich nie mają? Czy giną? Czy doczekają się głosów innych prawd? Ja wiem, to czeka chyba na mój głos 🙂

    Podsumowując. Szalenie (sic!) sprawnie napisane studium relacji córki z matką, obrazowe, brawurowe, lapidarne i celne. Poprzez całe to imaginarium lat 90 tych wywołujące w każdym szereg jego własnych wspomnień, jego własnych proustowskich magdalenek, piosenek, które nas robiły, sloganów, które wdrukowywaly w nas wzorce zachowań, ikonicznych postaw matek, słabości, które bywały siłą, sił, które bywały słabością. Świetna to moim zdaniem książka. Zazdroszczę tematu i jego realizacji.

  • Zarządzanie emocjami, czyli dyplomowa “Mewa” w Teatrze Studyjnym

    Spektakl dyplomowy studentów Wydziału Aktorskiego Szkoły Filmowej w Łodzi, rocznik 1997.

    Po niemalże 30 latach jestem ponownie w łódzkim Teatrze Studyjnym, żeby obejrzeć dyplom tych, co za chwilę będą kończyć tę szkołę i którzy będą chcieli zarządzać naszymi emocjami ze scen czy z planów filmowych, czego zresztą im serdecznie życzę.
    Jestem o 30 lat starsza niż wtedy, gdy na takie wydarzenie poszłam pierwszy raz, a dreszczyk emocji zupełnie ten sam, ciekawość i pytanie, czy im się uda, czy nie są żenująco do bani.
    Nie byli.

    To są takie moje prywatne momenty epifanii, że jeszcze nie wszystko w tych czasach zeszło na psy, że bywa i może być pięknie, niegłupio, inspirująco, że coś jeszcze się dzieje, komuś się chce i ktoś jeszcze potrafi.

    Tym razem za grupę pięknych, młodych ludzi wziął się reżyser Grzegorz Wiśniewski i wrzucił ich w narrację jednego z najlepszych scenarzystów wszech czasów – Antona Czechowa, ale w dramat jeden z brutalniejszych w dorobku pisarza a mianowicie w „Mewę”.

    Czas najwyższy na wtręty.

    Czechow to ważna figura w moim świadomym życiu. Czytany i za młodu i teraz. Wracam do niego, kiedy czuję, że współczesna rozedrgana, fragmentaryczna i niechlujna narracja robi mi z mózgu kisiel. Jego złożone, spokojne i lapidarne zdania porządkują mi myśli, znowu wszystko idzie jeden za drugim. Jego obserwacje świata każą przestać mi myśleć, że zło przynależy tylko do czasu teraźniejszego. Bo otóż zawsze było i tak samo upostaciowione. Lubimy myśleć, że nasze historie są wyjątkowe, podczas gdy niekoniecznie. Cały arsenał przeżyć, reakcji i emocji wciąż pozostaje bez zmian, a Czechow jak mało kto potrafił je nam skatalogować i uświadomić.

    Zatem już na starcie plus – wybór kanwy.

    Druga rzecz do przebrnięcia – moje obawy, że będzie nużąco, bo w teatrze często dopada mnie myśl, dociera do mnie świadomość, że aktorzy to po prostu ludzie chodzący do pracy. Takie poczucie nie opuszczało mnie podczas paru moich prób oswojenia teatru komercyjnego. Doceniam wychodzenie do ludzi z prostymi sztukami i prostymi przekazami, ale nie umiem identyfikować się z czymkolwiek, jeśli widzę, że całość jest zbudowana pod odegranie, a następnie szybkie wyjście i pójście na piwo. Drażnią mnie wtedy teatralne szepty i teatralne, wystudiowane pełne emfazy gesty na scenie. Ale dość rzadko spektakle bywają przeżyciem katarktycznym, w którym aktorów widzi się jako figury swojego losu, swoich emocji i przeżyć. Aby tak się stało, musi w jednym czasie i przestrzeni zgrać się kilka rzeczy, musi być misterium środków, które ewokują w widzu chowane głęboko emocje, które wywlekają na światło nasze własne małości czy porażki.

    Sposoby przenoszenia widza  w ten wymiar są różne.

    Według mnie najbardziej nośne są: przenikanie się przestrzeni czasowych i scenograficznych, mocna, osadzająca, acz oszczędna, symbolika, zredukowana do minimum scenografia jako swoisty cudzysłów do szybkiej  identyfikacji i fokus na postaci, które mają mocno rezonować nasze własne emocje w sposób przerysowany, ale nie karykaturalny, a w efekcie śmieszny, ma to wleźć między nasze oczy i dosięgać den naszych emocjonalnych szaf.

    To wszystko znalazłam w spektaklu, jaki zgotował na dyplom Wiśniewski.

    Widać było w ciągu 3 godzin konkretną robotę nad każdym elementem – ruchem aktorów w przestrzeni, jej aranżacji i współgrania ze światłem. Nie było żadnej przypadkowości, dziur czy fastrygi. Całość składała się w dobrze naoliwiony mechanizm, w którym ludzkie tryby zmagały się ze swoim przeznaczeniem chcąc go na wszelkie sposoby przechytrzyć.

    W minimalistycznej przestrzeni kilku rekwizytów obserwowaliśmy niby świat rosyjskiej prowincji, na którą zjechało się artystyczne towarzystwo, ale równie dobrze mogliśmy w tym ujrzeć swój współczesny plan gry i prywatnych dramatów. Zasługa w tym młodych aktorów, którzy własne, świeże  doświadczenia potrafili  przerobić na uniwersalne i bliskie każdemu obrazy samotności, niespełnienia, wyobcowania i goryczy.

    kto tu rządzi

    To co mnie podobało się osobiście bardzo to fakt, że światem tym rządziły kobiety. Każda uwikłana w osobisty dramat niespełnień, ale precyzją własnych pragnień i wyostrzoną świadomością możliwości i ograniczeń spychająca na margines postaci męskie, które stanowiły tu tło dla emocjonalności kobiet. Wyrazista mocna postać Niny młodej, urokliwej prowincjuszki marzącej o karierze w wielkim świecie (świetna Justyna Litwic), gwiazdorska Arkadina, w którą wciela się Marta Stalmierska, moim zdaniem niekiedy z przebłyskami zadatków na gwiazdę – jak jej bohaterka, rozczarowana życiem na prowincji Masza (Klaudia Janas) uwikłana w trudne układy z rodzicami, chcąca zostać muzą artysty, a nie skazaną na nudne życie żoną biednego prowincjonalnego nauczyciela i w końcu matka Maszy (Karolina Kostoń) czująca, że życie umyka jej zastraszająco szybko, więc chwytająca się namiastek odczucia, że żyje.

    Wokół nich mężczyźni – zakompleksieni, nieusatysfkacjonowani, albo gnuśniejący jak doktor Dorn ( Daniel Stanko) albo walczący o uwagę i splendor w sposób naiwny i histeryczny jak syn artystki Arkadiny – Konstanty (Jakub Sierenberg)

    Nina (Justyna Litwic), Dorn (Daniel Stanko)

    Arkadina (Marta Stalmierska) i Masza (Klaudia Janas)

    Clou wszystkich układów między bohaterami było jedno – każdy kochał kogoś, kto akurat kochał kogo innego. Nikomu nic w tej miłosnej ruletce się nie zgadzało, co przynieść mogło tylko dramat niespełnienia potęgujący odczucie egzystencjalnej samotności nawet wśród ludzi.

    Chociaż dramat Czechowa wiele mówi też o kondycji artystów pielęgnujących swoje ego w blichtrze, doznających dyskomfortu ciągłego imperatywu bycia on top (tu pisarz Trigorin – Michał Darewski), ale w tym spektaklu akcent jest przesunięty moim zdaniem mocno na odbiór samej kondycji ludzkiej jako predestynowanej do samotnego zmagania się z tym, co nas rozczarowuje.

    czy jest nadzieja?

    Ja sama bardzo odczułam te dramaty, niemniej dotarło do mnie osobiste wrażenie, że jestem niejako odcięta od emocji generujących to uniwersalne poczucie zagubienia dotyczące kochania innych ludzi i bycia w tym jedynie rozczarowanym. I dla mnie osobiście to było główne spostrzeżenie, że nie czuję tego co te postaci, że zbudowałam w sobie rodzaj pogodzenia się z tym, że ludzie mówią jedno, robią drugie i tak jak ja zmieniam zdanie, tak samo zmieniać mogą je inni, a ci których pragniemy wcale nie muszą pragnąć nas. To jest już dla mnie oczywiste. Ale z wielu powodów dla mnóstwa ludzi te mechanizmy nadal pozostają w sferze niezgody na ten stan rzeczy i wiecznej walki i doznanie spełnienia za pośrednictwem innego człowieka. Czy to w ogóle jest możliwe? Według mnie Czechow nie miał co do tego złudzeń.

    Podsumowując: gorzki dramat Czechowa wybrzmiał na tej studyjnej scenie mocno i prawdziwie. Byłam urzeczona współczesną aranżacją tych ludzkich dramatów oplecioną songami Iggy Popa czy Bjork czy Amy Winehouse i tym jak młode aktorki wykonywały te utwory. Byłam pod wrażeniem formy, w jaką wszyscy ubrali ten spektakl, jak się starali i jak dużo mieli do opowiedzenia swoją grą. Wzruszyło mnie to.

    Pomyślałam sobie, że nie wszystko jeszcze stracone. 

    Może.

  • Sztuka zaangażowana a taśmy z Castoramy

    Co ma wspólnego sztuka zaangażowana z taśmami z castoramy?

    Jak dzieją się rzeczy

    Zaryzykuję takie uogólnienie, że większość z nas przyzwyczajona jest do tego, że to co nas otacza po prostu jest, ma być, że rzeczy są. Rzadko zdobywamy się na wysiłek myślenia o tym, jak się dzieją.

    Nie zaprząta nas to, jak powstał długopis, koszula, którą nosimy, telefon, w którym grzebiemy, kartka, po której bazgrzemy, film, który oglądamy, książka, którą czytamy, wystawa, którą oglądamy. Konsumujemy rzeczy w ilości dużo i w szybko, wszystko odbywa się na zasadzie who’s next. Chwila otrzeźwienia przychodzi dopiero wtedy, kiedy sami wpadniemy na jakiś pomysł, chcemy zrealizować jakąś naszą ideę i okazuje się, że owszem – realizacja pomysłu jakoś się udała, ale gorzej już z tym, jak powiedzieć to światu. Pewnie dlatego tyle wierszy, nowel zalega w szufladach, obrazów po kątach, zdjęć na dyskach. Idei i dzieł, których nigdy nikt nie zobaczy. Każdy może być artystą, ale już nie każdy artysta może być producentem wdrażającym swoje myśli w przestrzeń społeczną.

    Tu zresztą pojawia się kolejny wątek, jak tworząc dzieła nie konstruować jednocześnie podziału na świat artysty i publiczność, jak zrobić, żeby dzieło zaistniało w świadomości ludzi niezwiązanych ze sztuką, ludzi, którzy nigdy w życiu nie odwiedzili żadnej galerii sztuki, jak przedrzeć się do nich, somatycznie ich zaangażować w nasze dzieło i jak odmuzealnić sztukę jako taką. Interesuje mnie kwestia estetyki relacyjnej między dziełem a odbiorcą z ulicy i jak zrobić, żeby móc działać na żywej miejskiej tkance z ludźmi nie mającymi ze sztuką nic wspólnego.

    I cóż. okazuje się to niezwykle trudnym działaniem, aktem, przy którym sam akt tworzenia pracy nad konceptem to najfajniejsza cześć roboty absorbująca w sposób raczej pozytywny.

    Do myślenia o tym skłoniła mnie lektura procesu powstawania Palmy na rondzie de Gaulle’a, czyli projektu „Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich” Joanny Rajkowskiej oraz moc kwiecistych opowieści stawiania wystawy zdjęć z projektu ZWYKLI? mojej przyjaciółki Moniki Szałek. Te dwa akty zbiegły się u mnie w czasie i skłoniły mnie do myślenia o tych zjawiskach w inny sposób niż miałam w zwyczaju o nich myśleć, czyli tak jak wspomniałam na początku, że po prostu są, widzę je a potem odchodzę i zajmuje mnie już zupełnie co innego. Nagle olśniło mnie, że sam proces zapośredniczania swojej sztuki w sferę publiczną to już nie kwestia samego talentu czy geniuszu artystycznego, tylko ciężka producencka, koncepcyjna harówka. I tylko dla ludzi o stalowych nerwach i niezłomnych charakterze z mocnymi cechami bezwzględnego korporacyjnego managera.

    “Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich” – Joanna Rajkowska

    Tymczasem jest rok 2001. Joanna Rajkowska – jedna z najważniejszych artystek ostatnich dwóch dekad chce postawić w centrum miasta w alejach Jerozolimskich palmę. Dla upamiętnienia, że w XVIII w. była tam Mała Jerozolima, a potem jej nie było, bo miejsce uznano za prestiżowe i Żydów stamtąd przepędzono. Miasto nie godzi się na tę lokalizację ani na szpaler palm, godzi się na jedną na rodzie de Gaulle’a. Palma miała działać jak film, miała tworzyć iluzję i komentarz do żydowskiej przeszłości niektórych dzielnic miasta. Rajkowska chciała w ten sposób rewitalizować stosunki społeczne i wzbudzić jakiś rodzaj refleksji artystycznej. Ale ten zamiar poprzedziły:
    – miesiące budowania tekturowych makiet palmy

    • tygodnie na zezwolenia postawienia instalacji
    • przekonywanie sceptycznie nastawionych urzędników
    • szukanie firm produkujących sztuczne palmy, kto zrobi pień a kto liście
    • logistyka przewozu gotowej palmy do Polski
    • problemy finansowe, groźba bankructwa i wizja konieczności rozbiórki palmy
    • bezskuteczne wypracowywanie zasad współpracy z miastem

    Kiedy prace postawienia tej niezwykłej instalacji były prawie na finiszu, cóż się okazało? Że kiedy wydaje się, że wszystko jest załatwione i ogarnięte i wystarczy tylko wkręcić ostatnią śrubkę – potykamy się o coś, co postrzegamy jako głupstwa i nie przychodzi nam do głowy, że mogą one zaszkodzić realizacji projektu. W tym przypadku były to… brzydkie betonowe donice kwietniki na rondzie, których miasto zakazało demontować.

    Palma – Joanna Rajkowska fot. moja/analog

    Ostatecznie jednak po mnóstwie wzlotów, upadków i perypetii palma w Warszawie, którą zna chyba każdy, stoi i mierzy się z bogactwem kontekstów i narracji totalnie odmiennych od tych, jakie były założeniem artystki. Ale jest i wciąż produkuje wizje w tych, którzy na nią patrzą.

    wystawa Moniki Szałek – ZWYKLI?

    26 sierpnia 2020 na parterze Galerii Mokotów w Warszawie Monika Szałek – fotografka, portrecistka gwiazd instaluje wystawę 61 zdjęć swojego autorstwa z projektu ZWYKLI? Zanim dojdzie do finału tej akcji – zresztą obecnej w tej przestrzeni tylko do 13 września, więc zanim dojdzie do finału nastąpi szereg zdarzeń składających się na niełatwy proces wprowadzania idei, wykonanego projektu do świadomości publicznej.

    Sam pomysł polegał na tym, że ruchliwa i żwawa Monika dusząc się w toksycznej atmosferze lockdownu, uwrażliwiona na dramatyczne doniesienia o pracy polskich służb medycznych w warunkach walki z nieznanym zagrożeniem w postaci koronowirusa, wymyśliła, że zamiast klaskać lekarzom na balkonie o 17 – zrobi im portrety. Zdobyła na to zgodę dzięki swoim kontaktom i wpuszczono ją do warszawskiego szpitala na Wołoskiej, który wtedy pełnił funkcję szpitala zakaźnego dla chorych z koronowirusem, a kilka dni potem do szpitala im Kopernika w Łodzi. W dość skrajnych, nietypowych dla standardowych sesji fotograficznych, bez ekipy, makijażystów, z partnerem w charakterze oświetleniowca i pomocnika wykonała kilkaset portretów ludzi ze służb medycznych pokazując ich jako ludzi uśmiechniętych, ładnych, dając im fokus na nich, zwracając uwagę, że w tym całym szaleństwie są prawdziwi ludzie, którzy sprawdzają się w pomocy w zwalczaniu tego NIEWIADOMEGO, tego, czego się boimy. Dała tym działaniom twarze. Akcja się skończyła i twarze siedziały na dyskach jej komputerów, pojawiały się w internecie, na kanałach social mediowych, ale nikt nie mógł się z nimi skonfrontować fizycznie. Pomoc w wystawieniu prac i kuratorowanie oferowało …centrum handlowe, konkretnie wspomniana Galeria Mokotów. Wielu ludzi zadaje pytanie, dlaczego centrum handlowe, świątynia komercji i bezrefleksyjnej konsumpcji. No więc właśnie dlatego. Jak mówi sama Monika (wiem, bo ją pytałam) wystawa jest sztuką zaangażowaną, przez pryzmat tych zdjęć chciała pokazać jakiś problem społeczny i dać możliwość pochylenia się nad nim, zastanowienia. Gdyby zamknęła go w wyabstrahowanym, sterylnym środowisku galerii sztuki – niewiele osób miałoby szansę to zobaczyć, bo  galerię odwiedza ściśle określona grupa a centra handlowe niemal każdy.

    Kiedy pojawiła się zgoda na wystawę zaczął się morderczy wyścig z czasem, ponieważ termin był niebawem a produkcja takiego wydarzenia do najprostszych nie należy. W krótkim czasie 3 tygodni, aby doprowadzić do pokazania 61 portretów pracowników opieki medycznej Centralnego Szpitala Klinicznego MSWiA w Warszawie należało:

    • zrobić selekcję, wybrać 61 portretów spośród kilku tysięcy
    • przygotować formaty pod druk
    • umówić drukarnię i zamówić odpowiedni pod tego typu instalację szlachetny papieroraz płytki pcv
    • zastosować w koncepcji wyboru wymogi kuratora co do logotypówi prezentacji prac (warto zaznaczyć, że prezentując wystawę w miejscu luksusowym, musi ona posiadać wysoką jakość)itp
    • obmyślić i wypożyczyć stelaże, na których mają zawisnąć portrety (Monika chciała umieścić je w przestrzeni, żeby twarze bohaterów przenikały się wzajemnie a jednocześnie dawały szansę przenikania się z przestrzenią galerii i ludzi w niej przebywających)
    • wykombinować to tak, aby obrazki z tych stelaży nie pospadały biorąc pod uwagę, że przestrzeń w galerii podlega pracy powietrza, przeciągów, ciągłego i nieprzewidywalnego ruchu.

     I cóż się okazało? Że sprawa mogła upaść, nie ujrzeć dziennego światła przez jeden drobny szczegół, na który w ferworze istotniejszych zdawałoby się problemów instalacyjnych nikt nie zwrócił uwagi, a mianowicie o…taśmę obustronną do mocowania obrazów na stelażach. Było ich 3, ale wykorzystane zostały 2 akurat nie te, które były przeznaczone do tego typu materiału w warunkach mniej sprzyjających, że tak powiem, klimatycznie. W efekcie obrazy w nocy pospadały i na szybko trzeba było szukać sposobu na odpowiednie umocowanie ich tak, aby rano po otwarciu galerii nie było śladu po działaniach ekipy, a wystawa mogła wystartować zgodnie z planem.

    Tak oto projekt mógł upaść z powodu betonowych donic czy taśmy z castoramy, z powodów, których nikt nie brał pod uwagę jako wiążące dla sprawy czy poważne.

    Monika Szałek i Łukasz Majewski doglądają szczegółów wystawy ZWYKLI? fot. moja/digital

    Monika Szałek i Łukasz Majewski doglądają szczegółów wystawy ZWYKLI? fot. moja/digital

    Jaki jest morał z tych historii. 

    Na pewno taki, że zapośredniczanie swoich idei w przestrzeń może wyzwolić w twórcach siły i zdolności, o jakie nigdy wcześniej by się nie podejrzewali, że ten cały proces twórczy to jest może 10% przyjemnego szału (nomen omen) twórczego, a reszta to ciężka i nieprzewidywalna w skutkach harówka i walka z materią. Wszystko po to, żebyśmy my obserwatorzy mogli gdzieś na chwilę przystanąć i na to spojrzeć. Pomyśleć o czymś innym niż doraźność, móc dokonać transferu stereotypowego myślenia na meta – myślenie o rzeczach w innych sposób niż zwykliśmy myśleć.

    Uważam, że sztuki w jakiejkolwiek postaci, a szczególnie zaangażowanej, trzeba trzymać się kurczowo. Same koty nie wystarczą, aby przetrwać w mało przyjaznym i mało przewidywalnym świecie.

  • Kiedy „Nasz czas” jest nasz? – rzecz o filmie

    Kiedy po pandemii otworzono kina, weszłam w nowy sezon z przytupem, od razu na 3 godzinny seans. Ale są takie filmy, które trudno konsumuje się na ekranie małego laptopa, konieczne jest do tego zamknięcie w sali kinowej i skupienie. Zrobiłam też inny eksperyment, odłożyłam telefon, który odpalam co kilka sekund (nie wiadomo po co, a może wiadomo, tylko głupio się do tego przyznać). I wytrzymałam. Co prawda nerwowo pocierałam ręce i łamałam palce, ale dałam radę, też nie dlatego, że jestem taka niezłomna w postanowieniach, bo nie jestem, ale dlatego, że film mnie zafascynował.

    przepraszam, czy tu się dzieje jakaś akcja?

    Niemniej z góry uprzedzić muszę, że film “Nasz czas” (Nuestro Tiempo) lubiącego eksperymenty w kinie meksykańskiego reżysera Carlosa Reygadasa do łatwych do zafascynowania wcale nie należy i nie tylko ze względu na to, że trwa tak długo. Jest wyzwaniem, bo wymaga skupienia. A nasza uwaga dziś i skupienie to są sprawy na wagę złota, bo są w zaniku. Przykładowo, zanim widz dowie się o co w ogóle chodzi (jeśli wcześniej nie przeczytał recenzji) mija tak ok. 45 minut filmu. Jest to typowy obraz z rodzaju slow movie. Typ narracji, jaki ja w kinie uwielbiam od czasów filmów Kieślowskiego – skupienie na detalu, na kadrze, na przestrzeni. Przez większość filmu jest trochę nudno, tak jak w realnym życiu przecież. Nie ma sekwencji sztucznych ekscytacji. Swoją opowieść o małżeństwie w kryzysie reżyser zaczyna bardzo powoli, od bardzo długiej sceny, w której na jakimś błotnym rozlewisku na meksykańskiej prowincji bawi się spora grupa dzieci oraz starszej młodzieży. Oglądamy nieśpiesznie ich zabawy, rozmówki i po kilku minutach już orientujemy się, że zarysem jest podział na żeńskie – męskie, na stykanie się lub zbijanie się wzajemne ich oczekiwań, pragnień i realizacji. Że dziewczyny i chłopaki to przeciwstawne obozy, które mają zawierać pakty oraz się zwalczać i te dwie rzeczy dzieją się przeważnie jednocześnie.

    czy banały mogą być ciekawe?

    Temat, który porusza ten film, jest właściwie banalny. Banalny, ponieważ nie ma chyba nikogo, któremu nie byłby on bliski, nikogo, kto by się z tym nie zetknął. Chodzi o rozważania nad granicami własnej wolności w związku, o to, jak rozwikłać odwieczny konflikt między lojalnością, chęcią poczucia bezpieczeństwa a robieniem czegoś ekscytującego na własny rachunek przy zachowaniu spokoju osoby, którą się kocha. Film “Nasz czas” stawia takie pytania – czy to jest w ogóle możliwe?

    I tak oto mamy w filmie małżeństwo Juana i Esther, granych zresztą przez reżysera i jego żonę (małoletnia dwójka dzieci w filmie też jest ich), które przez 15 lat w zgodzie tworzyło rodzinę i zręby swojego duchowego i materialnego bezpieczeństwa. Są związani ze sztuką, poezją, muzyką co jednocześnie godzą z wymagającą pracą na wielkim ranczu w Meksyku. Hodują bydło, konie, żyją mocno sprawami zwierząt i obsługi tego rancza. I jak to zwykle bywa – żona, która po urodzeniu 3 dzieci, wiernie towarzysząca mężowi we wszystkich tych życiowych przygodach, nagle zaczyna zadawać sobie pytanie, czy to już? to wszystko? Zawsze razem, wypady, wycieczki, koncerty, śniadanie, odwożenie do szkół, dbanie o obiady, o hodowlę byków i słuchanie poezji męża czytanej na głos? Żona jest oczywiście bardzo niczego sobie kobietą. Ma ten rodzaj dyskretnej, eleganckiej urody smukłej, dojrzałej kobiety, której wzrok zawsze błądzi ponad głowami uroczych dzieci podczas wspólnych posiłków.
    Żeby zapobiec wstrząsowi żona uzgadnia z mężem, że wchodzą w związek otwarty. Opowiadają sobie co tam z kim robili, często mąż moderuje seks żony z innym partnerem, nierzadko ich wspólnym przyjacielem, ale któregoś razu sprawa wymyka się spod kontroli, czego oczywiście kontrolujący wszystko małżonek nie może znieść i zaczyna z zazdrości szaleć. Żona bowiem ukrywa przed nim szczegóły relacji z amerykańskim „zaklinaczem koni” pracującym na ich ranczu. Objaśnia potem w konfesyjnym liście do męża, że po prostu chciała mieć coś własnego, a nie tylko to, w czym za sznurki pociąga mąż.

    najważniejsze pytania

    Tak więc rodzi się pytanie, czy otwarty związek to faktycznie dobry pomysł na zachowanie małżeństwa? Czy małżeństwo niszczy idea takiego związku czy też odpowiedzialna za to jest nadmierna potrzeba kontroli jednego z partnerów? Niby nie jesteśmy monogamiczni (w sumie to nie niby), ale ciężko raczej znosi się świadomość, że kochana przez nas osoba patrzy na obcą osobę takim wzrokiem jak na nas już patrzeć nie jest w stanie. To nie seks z kim innym nawet boli, tylko rodzaj czułego zaangażowania w kogoś innego. To ostatnie mija i niestety jest nie do powtórzenia.
    Z drugiej strony poszerzanie granic naszej wolności, że tak powiem, na boku – też rodzi frustrację, bo jest jednak kłamstwem i oszukiwaniem osoby, z którą jest się w związku. Tylko pojawia się następne pytanie, czy faktycznie wiedza, prawda wyzwala? Czy czyni dobro w związkach czy spustoszenie? ale odpowiedzi na pytania co robić? jak się zachować? jaką postawę w długoletnich relacjach wybrać – pozostają wciąż otwarte.

    natura a kultura

    Myliłby się ten, kto by uznał, że film  „Nasz czas” jest kolejną obyczajową historyjką o lojalności i zdradzie. Ja bym rzekła, że to jest jakiś rodzaj egzystencjalno – społecznego i kulturowego fresku, który maluje los członków wszystkich społeczeństw. Formalne zabiegi zastosowane w filmie pozwalają na takie właśnie skojarzenie. Jest dużo szerokich planów, przestrzeni, niepokojących obrazów. Często kamera jest podłączona np. do podwozia samochodu lub samolotu i kiedy percepcja wzrokowa symuluje w mózgu szybką jazdę w głowie rodzi się tysiąc niepokojących pytań bazujących na odwiecznym „jak żyć”. Czasami narratorem powiadamiającym o emocjach bohaterów jest dziecinny głosik córki bohaterów. Wygłasza ona niczym grecki koryfeusz prawdy o ludziach, które są historią Esther i Juana, ale z powodzeniem mogą być też naszymi.

    Nie bez znaczenia jest też sam klimat tego interioru i dźwięków dochodzących z pastwisk, porykiwań byków i krów. Widzimy zachowania tych zwierząt na przykład walkę byków o dominację w stadzie. Obecność tych zwierząt, ich instynkty, pożądanie, agresja a jednocześnie mocne sceny koncertów w salach Narodowych Teatrów, pokazują jak kultura jak stawia tamy instynktom a potem przekuwa te instynkty na muzykę czy sztukę. I tak koncert na bębnach, czerwone usta bohaterki i ryk walczących ze sobą samców obrazują konflikt między naturą a naszym ludzkim obyciem, który te wszystkie instynkty przepisuje na partytury, dytyramby i modern art.

    Z drugiej strony jak mogłoby istnieć jakiekolwiek społeczeństwo bez narzucanych zasad, rygorów moderujących życie ludzi? Co by było gdyby każdy bzykał sobie kogo chce, robił co chce, gdyby nie stworzono pojęcia odpowiedzialności i lojalności? Co by się stało z tymi wszystkimi dziećmi, które by się narodziły, kto by je utrzymał, kto wychował, czy przy zachowaniu wolności jednostki jako podstawowego prawa – czy jakiekolwiek społeczeństwo mogłoby przetrwać?
    Nie sądzę. Właściwie jestem pewna, że nie. Z drugiej strony totalna konsekracja oraz upolitycznienie tych zasad także przyczynia się do tłamszenia osobowości w jednostce i nie sprzyja jej rozwojowi. Dlatego konflikt między wolnością a odpowiedzialnością jest nierozwiązywalny i dlatego jest przyczyną mnóstwa cierpień wszystkich współczesnych ludzi chcących działać w imię dobra społecznego, rodzinnego, a jednocześnie dla dobra swojego własnego.

    szowinizm i feudalizm trzymają się mocno

    Film ten wskazuje też na inne aspekty ułomności społecznych egzystencji jak chociażby na to, że męskie słowa zawsze niby lepiej określają rzeczywistość niż żeńskie. Żona wykrzykuje to mężowi, że dlaczego zawsze ich życie musi się toczyć według jego narracji? Niby ustalenia są wspólne, ale ostatnie słowo zawsze pozostaje męskie. Mąż zresztą mocno to wykorzystuje, ingeruje i moderuje sytuacje niczym demiurg. Wkracza w stosunki żony z zaklinaczem koni z rancza, wyznacza im role, żeby na koniec i tak polec widząc właśnie nie seks żony z innym, ale to jak ona na niego patrzy.

    Nie sposób też nie zauważyć w „Naszym czasie” wątku społecznego. Biali zamożni ranczerzy kontra biedni meksykańscy służący traktowani protekcjonalnym klepaniem po ramieniu, do których państwo mówią jak do małoletnich dzieci. Są dla nich mili, przyjaźni, ale tak cholernie protekcjonalni a jednocześnie władczy, że to nasuwa skojarzenia z czasami feudalnych zależności, które rzekomo odeszły do lamusa.

    a jednak katharsis

    Tak więc jeden film a tyle wątków. Jest nawet wątek buddyjski, wątek samotności egzystencjalnej, pogodzenia z odchodzeniem, z tym, że na życie wcale nie mamy takiego wpływu jak uważamy, że mamy. Dużo tego. A nic z tych poruszonych spraw oraz sposobów ich przedstawienia nie pozostawiło mnie obojętną. Tematy znane, wałkowane nie raz, ale dobrze jest widzieć taki katarktyczny obraz, który choć nie podstawia odpowiedzi pod nos, nie zostawia widza rozgoryczonego tym brakiem. Ostatecznie choćbyśmy nie wiem jak głośno wołali dokądkolwiek i do kogokolwiek, nie uzyskamy odpowiedzi, co paradoksalnie wcale nie skazuje nas na klęskę, tylko podsuwa mocną świadomość ludzkiej kondycji. Tragicznej, co przy jakiejś dozie akceptacji tego faktu – może zrobić z nas  zwycięzców.

  • Skąd się bierze użyteczność, czyli kilka słów o Salgado i Terzanim

    Z ludzkich lajfstajli najbardziej ciekawiły mnie zawsze dwa. Pierwszy o tym, jak zbiec z rzeczywistości i być nie będąc, czyli takie trochę anarchizowanie i dyskredytowanie Systemu, a drugi o tym, jak być pożytecznym i zrobić tak, aby ludziom na coś się przydać, nie tylko w doraźnym działaniu, nie świadczeniu pracy, której celem przeważnie bywa tylko zarobienie na przeżycie, tylko w działaniu, które przyniesie ludziom obecnym i późniejszym coś na kształt zdziwienia „aha! a więc to tak działa! na tym to polega!”.

    styl na pożytecznego

    Przechwytywanie pierwszej stylówki przychodziło mi zawsze z łatwością, jak każdemu, kto urodził się już ze stemplem poczucia pewnego wykluczenia, choć na początku nie wiadomo z czego, to potem wiadomo, że jakby ze wszystkiego. Ale styl „na pożytecznego” pozostał poza moim zasięgiem. Natomiast od zawsze ciekawiło mnie, skąd się pożyteczni biorą, jakie mechanizmy rządzą tym procesem, że ktoś robi w swoim życiu coś, co ma sens, co przejmują inni ludzie i czują się tym jakoś ubogaceni. Czy to wynika z samych predyspozycji osobniczych czy ze środowiska, pochodzenia, okoliczności. Czy, jeśli niezmiennie nie mam nigdy odwagi wyjść poza utarte ścieżki codziennej rutyny, która tylko trzyma mnie przy życiu i nic poza tym, to jestem beneficjentką jakiegoś determinizmu czy też własnego lenistwa?

    Takie myśli przychodziły do mnie, kiedy kończyłam lekturę rozmowy Folco Terzaniego ze swoim ojcem Tiziano u samego kresu  życia tego drugiego. Otóż Terzani senior na bazie swoich doświadczeń i przemyśleń wysnuł mocne przekonanie, że każdy z nas może znaleźć sobie taką robotę, która ma sens i która sprawi, że kiedy trzeba będzie się ewakuować z tego świata, to zrobi się to bez żalu, za to z poczuciem, że było się przydatnym, a czas jaki się miało spożytkowało się dla dobra naprawdę sporego ogółu.

    Niezmiennie zazdroszczę tym, którzy są w stanie zostawić po sobie coś więcej niż wypasione auto, garaż i apartament w Wilanowie albo prestiżowy gabinet na szczycie wieżowca kurnika. Chcę teraz o nich opowiedzieć, żebyście sobie pooglądali, poczytali i poczuli jak to jest.

    Jeden z nich to wspomniany już Terzani, odkryty przeze mnie dopiero rok temu, włoski dziennikarz, pisarz, zmarły parę lat temu na raka i brazylijski fotograf Sebastião Salgado, o którym obejrzałam dokument Wima Wendersa „Sól ziemi”.

    Wywiad z Terzanim „Koniec jest moim początkiem” czytałam równolegle, kiedy wpadłam na dokument o Salgado. Ten zbiór nieprzypadkowych przypadków niezmiennie mnie fascynuje, jak działa ta niewidzialna sieć powiązań i wpadania na tropy, które łączą się potem we wspólną całość.

    skąd się biorą ludzie użyteczni, próba znalezienia jakichś tropów

    • habitus
      Na przykład, jeśli chodzi o ten cały habitus, o środowisko, które na pewno przyczyniło się do tego, że ci ludzie mogli działać właśnie tak a nie inaczej – okazało się, że obaj panowie mieli tutaj sporo punktów stycznych.
      Zacznę od tego, że obaj byli jedynakami. Terazani był prawdziwym jedynakiem, a Salgado jedynakiem wśród 6 sióstr. Jedynactwo moim zdaniem często robi w umyśle ludzi miejsce na poczucie własnej wyjątkowości.
    • przemożna chęć eksplorowania
      Drugie podobieństwo jest takie, że marzeniem obydwóch było wyjście, ucieczka poza krąg krain ich dzieciństwa. Terazaniemu było za ciasno we Florencji, a dla Salagado było niewystarczająco ciekawie na farmie ojca w Brazylii. Obu ta chęć niesamowicie napędzała, plus ciekawość, co jest za płotem własnego podwórka.
    • dobry partner podstawą udanego życia
      Obaj szybko trafili i wybrali sobie bardzo wyrozumiałe, twórcze i zaangażowane w ich prace i życie żony. Świadomość, że mają zawsze na kogo liczyć, z kim podejmować równy marsz, jeśli chodzi o starania i wkład w kreowanie rzeczywistości domowej i zawodowej, jest u nich niemal identyczna. I wcale tam nie chodziło o tzw. równy podział obowiązków niby że feministycznie, ty sprzątasz, ja wynoszę śmieci, tylko o taki rodzaj partnerstwa, że większość to może se śnić o takim, partnerstwa wynikającego z jakiegoś silnego poczucia własnej i cudzej wartości, pewności, czego się chce, co jest ważne, że i działania w terenie, i w domu, że własne skile i rodzinne potrzeby, że to wszystko tak potrafili złożyć, że w  trakcie intensywnego życia nie posypał im się te bastiony jak domki z kart. Nie wiem na ile mieli szczęście, na ile sami byli wystarczająco poukładani, aby takie coś przeżyć. Ale niezmiennie zazdroszczę takiego skila.
    • miejsce pracy ma znaczenie
      Obaj byli korespondentami światowych dzienników – Terazani „Spiegla” a Salgado „New York Timesa” i obu gnała w świat chęć przyjrzenia się rozmaitym zjawiskom, które miały wpływ na obraz obecnego życia, a działy się daleko poza obrębem Europy (Salgado po wyjeździe z Brazylii zarządzanej w czasach jego młodości przez juntę, żył i pracował w Paryżu). Tu taka dygresja, że my, mieszkańcy Europy mamy skłonność do uważania, że jesteśmy centrum wszechświata. Nasze statki konkwistadorów i armie kolonizatorów ruszające na podbój świata z silnym przekonaniem, że my nauczymy jakieś tam plemiona w obu Amerykach, w Afrykach czy Azjach – jak żyć, jak nosić spodnie i jeść łyżką, jak wierzyć w jednego słusznego Boga i oddawać zasoby ich ziem bielszym, sprytniejszym i bezwzględniejszym.
    • umiejętność spojrzenia na dane zjawiska z innej niż własna perspektywy
      Terazani był fanem Chin, jako wykształcony na Columbii sinolog śledził poczynania Mao w Chinach i nawet na początki skłonny był wierzyć, że ma on pomysł na stworzenie nowego, lepszego społeczeństwa, nowego człowieka. Zafascynowany skalą determinacji w przeprowadzaniu tych zmian,  mocno przeżył konieczność zmiany optyki, kiedy musiał stwierdzić, że potrzebne rewolucje najczęściej są niestety krwawe i mocno kosztowne w ludzkie życia. Podczas obserwacji wojny w Wietnamie raczej już nie miał wątpliwości, że amerykański napad lotniczych i uzbrojonych po zęby amerykańskich eskadr i jednostek na wynędzniałych Wietnamczyków z maczetami to jest cyniczna, gruba dziejowa amerykańska przeginka mająca na celu bezsensowny pokaz siły rzekomo w imię zapobiegania rozprzestrzenia się komunizmu po to, żeby można było sobie na spokojnie zawłaszczać cudze złoża naturalne. Po czasie bycia naocznym świadkiem mnóstwa niesprawiedliwości dziejowych jednych ludzi wobec innych ludzi wycofał się z dziennikarstwa i pisał książki a kiedy nieuleczalnie zachorował wcale nie zasiadł w fotelu z mantrą „dlaczego mnie to spotkało”, tylko wybrał się na poszukiwanie odpowiedzi na to i inne pytania. Odpowiedzi, jakie znalazł w świecie Zachodu i Wschodu spisane w książce „Nic nie dzieje się przypadkiem” zapłodniły mi umysł naprawdę silnym brzemieniem, z którego powstaje zajebiście dorodne potomstwo w rodzaju myśli pozwalających mi na nie byle jaką woltę wobec życia tj. na cieszenie się nim. Niby nic a jakie przecież trudne.
      „Sól ziemi” natomiast pokazuje fotografie Salgado z miejsc objętych konfliktami, ludobójstwem, wojnami z Rwandy, Sudanu, byłej Jugosławii czy Iraku z czasów walk przeciwko Saddamowi, z którego zresztą Amerykanie też zrobili dyżurnego wroga rozniecając wojnę, której skutki odbijają się w obecnym świecie again and again. Przejmujące portrety ludzi, uchodźców, głodujących, umierających, próbujących jakoś żyć na spalonej ziemi spowodowały u Salgado tak silny wstrząs, że zapadł na zdrowiu i też wycofał się do innych projektów. Potem udokumentował problem migracji ludzi w świecie, uchodźców z systemów ludzkiej nikczemności, aby potem przejść juz do oglądania i udokumentowania tego co zostało, czyli portretów ziemi, natury, zwierząt, jakichś resztek plemion żyjących jeszcze po swojemu.
    • zatoczenie koła
      Obu ich łączy to, że na koniec życia wrócili tam skąd uciekli. We własne miejsce ciesząc się zbudowanym domem czy odtworzonym na farmie lasem deszczowym, jak w przypadku Salgado. To, co ich uratowało, to obcowanie z naturą, próby przywracania porządku na skrawku ziemi, na jakiej sami żyli niczym pilni uczniowie Jeana Jaquesa Rousseau czy Woltera, uprawiali swój mały ogródek obracając swój wpływ do skali mikro, która zyskała makro znaczenie.
    • rodzaj wewnętrznej odwagi
      Zdjęcia Salgado z Afryki przedstawiające głodujących ludzi, pracę Lekarzy bez granic, płonące irakijskie szyby naftowe i dramat jugosłowiańskich narodów znał i zna cały świat. Zarówno on jaki Terzani mieli odwagę spojrzeć w oczy faktom o przemocy, o nierównościach i niesprawiedliwościach społecznych, udokumentować to i puścić w świat, a przecież wiadomo, zwłaszcza dziś, że wydestylować jakikolwiek zalążek myśli o zjawiskach jakich jesteśmy świadkami do postaci przybliżonej prawdy jest niezwykle trudno. Ulegamy bowiem złudzeniom i własnemu myślowemu lenistwu, które pozwala nam zasnąć spokojnie myśląc, że np. tragiczne wydarzenia w Syrii to jest coś tam, gdzieś tam, nie u nas, wzorem Czepca z „Wesela” zainteresowani jesteśmy głównie tym byle polska wieś zaciszna i spokojna, otumanieni złudzeniem, że do nas nic nie dotrze – będziemy mogli dalej polować na wyprzedaże w Zarze i chełpić się zwycięstwem w postaci tabaty zrobionej w domu raz na tydzień.

    Po co o tym wszystkim piszę?

    otóż, żeby odpowiedzieć sobie na parę pytań

    Czy wszyscy mogą wykonywać pracę, która jest pożyteczna i przynosi pracującemu radość spełnienia?
    Czy wszyscy mogą być pożyteczni i produktywni nie tylko dla siebie samych, ale dla ogółu, małych społeczności?
    Czy jest tak, jak twierdzi Terzani, że taką pracę każdy jest w stanie sobie wynaleźć, a jeśli jej nie ma to wymyślić? Czy może tak, że praca to nie jest coś do lubienia, jak mawiała pewna moja znajoma, a więc czy jest tak, że zawsze będziemy dzielić życie na jakieś konieczne i to prawdziwe, aż nie zauważymy, że czas bezpowrotnie się skończył, że życie nie było próbą do spektaklu tylko spektaklem i teraz już za późno na poprawki?
    Czy skończymy tak, jak podsumowała swoje życie babka żony Terzaniego „Cóż zrobiłam w życiu? Parę rozmów”?
    Czy zrobimy zdjęcia, z którego ktoś wyniesie jakiś rodzaj wiedzy, jakiej nie miał dotychczas, czy napiszemy o tym piosenkę, esej, wiersz lub powieść?
    czy zbudujemy krzesło, wymyślimy koło albo zalesimy z powrotem pobliski skwer?

    Kiedy czyta się przekaz Terzaniego lub ogląda zdjęcia Salgado przychodzą do głowy pytania fundamentalne, takie, które na codzień wolimy przesypiać  myśląc, że odpowiedzi na nie nas nie dotyczą i kiedy się ich czyta i ogląda – dowiadujemy się, jak bardzo się w tych złudzeniach mylimy.

  • zjedz kanapkę