Zamiast od stwierdzenia, zacznę od pytania.
Myślicie, że świadomość tego, jak funkcjonuje system, czyni nas jego niewolnikami w sposób mniej dotkliwy i dojmujący?
Bo ja już sama nie wiem. Z maniakalnym wręcz uporem czytam rozmaite mądre eseje, w których autorzy, autorki rzadziej – objaśniają świat, zaciekle podkreślam całe akapity, przeżywam potwierdzenia, małe lub większe epifanie, także momenty trwogi. Potem, żeby nie uronić ani skrawka myśli robię z tego notatki, podkreślam na czerwono wężykiem, destyluję, zapamiętuję.
Gdzie jestem?
Wiem, że jestem właściwie stracona. Wpięta w system przez system sprytnie i niezauważalnie. Ja, która lekceważyłam kiedyś osoby jeżdżące lanosami i pomstująca, że w Mordorze posadzono drzewa zamiast zrobienia parkingu. Ja entuzjastka ajfonów, nowych technologii i mediów społecznościowych. I w tym całym entuzjazmowaniu się nie zauważyłam tego, co wytyka m.in. Žižek w „Kłopotach w raju”. Że stałam się nikim innym jak tylko dłużniczką systemu, własnym przedsiębiorcą, który został zmuszony do prywatyzowania wszystkich swoich bolączek i potrzeb, że przestałam odróżniać to, co prywatne od tego, co polityczne, bo prywatne stało się polityczne, a praca i bycie przedmiotem nieustannego oddziaływania kontroli oraz presji konsumenckiej odbywa się 24 h na dobę. Nie zauważyłam jak wpadłam w kapitalistyczne prawo seryjności i kontroli, w czasie której moje czynności życiowe zostały poddane automatyzacji przy full świetle jak w fordowskiej fabryce. Nie zauważyłam, jak przebiega systemowy zamysł wmówienia ludziom, że tworzone przez nich cyfrowe tożsamości to coś fajnego i normalnego, a w gruncie rzeczy zgubnego, bo wpiętego w kontrolingowe DNA systemu już na zawsze. No niby coś tam wiedziałam o kapitalizmie inwigilacji i przywłaszczeniu sobie przez amerykańskie koncerny typu google, apple czy meta naddatku behawioralnego, jaki zostawiamy w sieci, jaki jest zagospodarowany przez ich system kontroli już na etapie tego, co zdążymy pomyśleć, nawet jeszcze nie kliknąć. Więc niby coś wiedziałam, czegoś nie wiedziałam, tysiąc sygnałów wyparłam, coś było mi na rękę i tak suma summarum znalazłam się w tym miejscu, co większość z nas, czyli w dupie.
Tymczasem wpadam na esej amerykańskiego socjologa Jonathana Crary „Późny kapitalizm i celowość snu” i stykam się z bezpardonową krytyką kanw, na jakich bazuje nasze neoliberalne, późnokapitalistyczne szczęście.
Sen jako akt oporu
Crary dowodzi np. tego, jak obecna gospodarka uwagi uwija się, żeby wydłużyć, najlepiej do całej doby, możliwości ludzkiego czuwania. Przytacza badania jakie amerykańskie siły zbrojne robią, aby „wybawić” człowieka z konieczności wyrywania paru godzin życia na sen. Ma to na celu nie tylko uczynienie z ludzi konsumentów doskonałych, konsumentów napędzających wzrost, ale również zapewnienie systemowi kontroli nad tym obszarem ludzkiej natury, jaka nie została jeszcze skolonizowana i zawłaszczona. Sen w kapitalizmie nie cieszy się szczególnym fejmem. Śpią przecież tylko niedojdy, przegrywy, leniwi obłomowowie, którym podczas snu sukces przemyka koło nosa. Chrześcijańskie zawołania – „obudźcie się”, nazistowskie nawoływania „Deutchland, Erwache!”, i tym podobne hasła – to nic innego jak dyskredytacja snu na rzecz czuwania i nieustannej czujności i aktywności, przebudzenia jako paradygmatu sprawczości.
Tymczasem sen, jak wykazuje Crary, to bodajże jedyny bastion naszej niezależności, jaki w obecnym świecie nam pozostał, jedyna forma eskapizmu przed totalną kontrolą cyfrowego świata. Chwile przed wejściem w stan nieobecności poprzedzone są bezcennym wyostrzeniem zmysłów na otoczenie. Słyszymy najmniejszy szmer, pracę własnego organizmu i to jest ten medytacyjny moment, jakiego nie możemy doznać na jawie żyjąc w nieustającym zgiełku i pod ostrzałem ciągłej jasności.
Niech stanie się ciemność
Apropos jasności, to Crary podaje ciekawe podejście zgoła inne wobec tego, jakie zwykliśmy lansować i jakiemu hołdować. Jest apologetą ciemności, podczas gdy my w naszej szerokości geograficznej ubolewamy na mroki zimy żegnając się ze światłem i witając z depresją, Crary wskazuje, że być może to są te momenty, które ratują nam życie. Jakkolwiek oczywiście bezdyskusyjne jest, że bez światła nie ma życia, to czy byłoby one możliwe bez ciemności i bez snu? Czy możliwa byłaby aktywność bez okresów bezczynności? Tymczasem my ulegamy kapitalistycznej narracji wzrostu, że trzeba być ciągle na stand by i w ruchu, bo nic nierobienie skazuje nas na niechybną życiową porażkę. Pytanie też, kto tak niby korzysta z tej naszej nadaktywności. Czy faktycznie my? Czy to system tak zaprojektował to wszystko najpierw w fabrykach potem w technologiach, abyśmy swoją aktywnością ten system napędzali i generowali zyski, których lwia część nie jest naszym benefitem. To, że stajemy ludźmi sukcesu przez całodobową aktywność i pracę to mit.
Crary przypomina nie tylko o zbawczej sile snu, temporalności, interwałów w aktywnościach życiowych, ale także… czekania.
Apologia kolejki
Jednym z największych zmian, jakie zaszły w naszej mentalności i postawie są te wygenerowane przez akcelerację postępu technologicznego, który za najważniejsze wyzwanie uznał wyzbycie się sytuacji oczekiwania. Żyjemy z nowymi technologiami i internetem szerokopasmowym, 5G stosunkowo niedługo, jednak nie wyobrażamy już sobie, że czekamy na załadowanie się pliku dźwiękowego czy filmowego. Mamy wszystko na żądanie, szybkie płatności przez internet, szybkie oglądanie, szybkie zaczynanie, szybkie kończenie, wyrastają pokolenia szybkiej gratyfikacji. Bogaci nigdy nie stoją w kolejce. My też chcemy dostąpić przywileju nie-czekania. Czekanie postrzegamy jako błąd systemu, karę i pecha, nie chcemy mieć w życiu żadnych lagów ani bugów. Zgubność tego Crary punktuje bezwględnie. Szybka konsumpcja wszystkiego nie pozostawia nam przestrzeni na wymianę z innymi. Alienuje nas. Robi z nas piksele błyskawicznie poruszające się w spektrum wszechogarniającej konsumpcji. Pozbawia nas możliwości społecznej wymiany. Jako przykład podaje Crary za Sartre – trywialną kolejkę. Wystarczy sobie przypomnieć co czujemy stojąc w kolejce. Najpierw gniew, irytację, potem godną rezygnację na rzecz poczekania na to, na czym nam zależy, potem nawiązanie kontaktu z innymi oczekującymi, wymianę, obserwację, czyli zyskujemy udział w wymianie wspólnotowej, nawet jeśli odbywa się w ograniczonym czasie. Jest co prawda popularna idea slow life, ale nie jestem przekonana, czy to jest to, co może odratować jednostkę przed naporem skutków życia on demand. Slow life to wg mnie marketingowy wybieg zachęcający do niczego innego jak do konsumpcji rzeczy, konsumpcji wydłużonej po prostu w czasie. Slow life towarzyszą przecież niezbędne akcesoria- jakieś hygge gadżety no i piękne otoczenie, w którym wiadomo – może przebywać tylko uprzywilejowana klasa ludzi, która ma budżet na bycie lub posiadanie takich miejsc oraz stać ją na bycie w trybie slow.
Społeczeństwo spektaklu
Jednak tym, co poruszyło mnie w tekście Crary’ego najbardziej to demaskacja logiki seryjności i hiperekspansji logiki spektaklu, który wydziedzicza nas sekunda po sekundzie z naszego czasu, przestrzeni i odpowiedzialności za własne życie.
Żeby skleić piętrzące się pułapki zatrzaskujące nas w obiegu systemowego wyzysku i kontroli (wypisane na początku tekstu) z seryjnością i spektaklem – trzeba by się cofnąć do lat 60-tych, kiedy to we Francji aktywny był anarchizujący sytuacjonista Guy Debord. Crary często powołuje się w swoim eseju na wydany w 1967 r manifest „Społeczeństwo spektaklu”. To zadziwiające jak Debord trafnie zdiagnozował zagrożenia, jakie niesie ze sobą kapitalizm, wiążąca się z nim konsumpcja, propaganda postępu i wzrostu oraz media. My uciemiężeni II wojną i szarzyzną deficytów komuny, nie byliśmy w stanie chyba tego prześwietlić, jak to zrobił Debord, ale też Sartre w swojej pracy „Krytyka dialektycznego rozumu”. W skrócie ujmując Debord udowadnia, że spektakl, w jakim biorą udział ludzie zachodniej cywilizacji technologicznej to sztuczny raj, materialna rekonstrukcja iluzji religijnej. Uważa, że jeśli potrzeby społeczne epoki, w której powstają tego rodzaju narzędzia jak mass media, nie mogą znaleźć zaspokojenia inaczej niż za ich pośrednictwem, jeśli zarządzanie tym społeczeństwem i wszelkie kontakty międzyludzkie muszą korzystać z tych środków błyskawicznej komunikacji, to dzieje się tak dlatego, że ta komunikacja jest jednokierunkowa. Koncentracja mediów oznacza, że w rękach administratorów istniejącego systemu skupiają się środki umożliwiające dalsze zarządzanie tym systemem, nie w naszych jak nam się zdaje.
Debord i Crary uważają, że masowa komunikacja, technologia, obecnie social media przyczyniają się do zaniku wspólnotowości. Ludzie formatują swoje cyfrowe tożsamości do filtrów wyznaczanych przez system, seryjnie oglądają, konsumują telewizję, seriale, social media, poddają się i kontroli i przymusowej technice personalizacji, licząc na jakieś globalne połączenie, emocjonalną gratyfikację nie dostając w istocie w zamian nic prócz jeszcze większej alienacji. Crary zauważa, że nowe media przypominają piramidy finansowe. Obiecują wiele, wykorzystują ludzki zapał do zaistnienia, podczas gdy kreują kolejne nierówności gwarantując zyski tylko nielicznym, którym udało się wdrapać na szczyt piramidy wcześniej.
praktyko- inercja
Według Crary z tych interakcji narcystycznych tożsamości w sieci nie przychodzi nic prócz sartrowskiej le practico-inerte, czyli praktyko – inercji, a więc uleganiu pozorom ruchu, wrzwawy w mediach, a w rzeczywistości oznacza to osuwanie się w bierność. Cóż przypomnijmy sobie poziomy naszych chęci do działań po obejrzeniu odcinków serialu na Netflixie, po scrollowaniu zdjęć, filmów szczęśliwych influencerek z plaż Meksyku czy innych egzotycznych miejsc. Co nam się wówczas chce. Jaki przekaz przetwarzamy, kiedy nasz wypieszczony kontent nie zyskuje uwagi, za to widzimy milion interakcji pod zdjęciem kotleta. Ale obojętność i inercja są efektem strategii władzy. Wywiera się też na nas presję, abyśmy przeprojektowali się tak, aby funkcjonować zgodnie z logiką systemu i przebywać w fantazmatycznym cyfrowym odosobnieniu jako konsumenci i ofiary doskonałe.
Crary oskarża nowe media za izolację społeczną, reprodukcję samotności, kompulsywny egoizm i niesprawiedliwość gospodarczą, za to, że ludzie nie czują innych celów niż indywidualne. Przyznaje, że nowych technik komunikacji można używać jedynie wtedy, kiedy zapośrednicza się coś gotowego z rzeczywistości, nie zaś do tworzenia iluzorycznych lepszych światów, w których nasze fotograficzne reprezentacje nie mają żadnego znaczenia i znikają po paru sekundach z pola widzenia.
polemika z Nathanem Jurgensonem
Ja, zawodowo związana z nowymi mediami, prywatnie też ich entuzjastka, przyznaję, że po lekturze „24/7” niejako zamarłam. Jednak jako osoba krytycznie patrząca na system społeczno – ekonomiczny w jakim funkcjonuję, nie mogłam tego głosu potraktować jako przesadne narzekanie. Kiedy przeczytałam parę miesięcy temu esej Nathana Jurgensona „Fotka. O fotografii w mediach społecznościowych” entuzjastycznie podpięłam się pod jego negację „dualizmu cyfrowego”, krytykę podziału życia ludzi na to realne i cyfrowe. Chciałam legitymizować własne kompulsywne działania w sieci, uzasadnić entuzjazm spowodowany podpięciem się z prywatnym życiem pod nieustanny stream wszystkiego, udział w nigdy niekończącym się spektaklu, pokazie swojego formatu. I wtem okazało się, że hmm, to może nie być jednak godne aż takiej afirmacji, za to wymaga wzmożonej czujności i ostrożności w dystrybucji tej prywatności.
Wrócę jednak jeszcze do tez Jurgensona, aby rozważyć je ponownie w nowym kontekście.
Jurgenson dowodzi np., że korzystanie z nowych technologii, robienie miliona zdjęć, publikowanie ich w sieci to dążenie do potwierdzenia bycia świadkiem rzeczywistości, wzmocnienia doznań, zapis siebie, narzędzie do wytwarzania własnej tożsamości cyfrowej. Uważa też, że to nie jest tylko technologia, ale dogłębna część nas samych. Crary natomiast dowodzi, że media społecznościowe to miejsce, w którym jednostka staje się zastosowaniem narzędzi kontroli, formatowanie się do globalnej nijakości, poddawanie się wywłaszczeniu ze swojego czasu, godzeniem się na stały monitoring biometryczny i natrętny nadzór. Poddanie się utowarowieniu.
Ulotność zdjęć.
Jurgenson oczywiście uznaję tę kwalifikację fotografii społecznościowej. Ale nie widzi w niej wady. Uważa bowiem, że fotografia obecnie jest narzędziem doświadczenia przyjmującym formę obrazu. Pisze, że szybka fotografia to „maleńki akt oporu wobec czasu”. Z tą tezą koresponduje choćby praca Weroniki Teplickiej, którą widziałam wczoraj na wernisażu, złożona z setek zdjęć jakie Teplicka robiła sobie co dzień od czasu wybuchu pandemii.
Jurgenson piętnuje to, że ciągle ludzie muszą tłumaczyć się z tego jak praktykuje się te nowe technologie.
Natomiast Crary uważa, że każda chwila bez telefonu to „egzystencjalna szansa’.
Jurgenson przekonuje, aby nie fetyszyzować odłączenia, bo nowe media „rozszerzają rzeczywistość”, a Crary uważa, że media te zamiast rzekomej interaktywności, znajdowania podobieństwa do innych, dają tylko powtarzalność i bierność, uzależniają nie dając w zamian żadnej gratyfikacji.
To co robić?
Nie bez znaczenia będzie tu zapewne wiek obu twórców. Jurgenson nie ma chyba jeszcze 40 lat, Crary ma 71. Na pewno fakt, że dzieli ich pokolenie ma wpływ na to, jak absorbują i interpretują obecną rzeczywistość, jakie wyciągają wnioski z przeszłości. Nie bez znaczenia jest też, że mnie mój wiek plasuje między nimi. Fascynują mnie nowe możliwości, co nie oznacza, że nie widzę zagrożeń, jakie ze sobą niosą. Nie stać mnie na luksus wylogowania się. Nie z powodu trudności w zmianie nawyków. Ale rezygnując z używania technologii musiałabym mieć zasoby, aby móc funkcjonować bez tego co one mi dają, choćby w postaci zatrudnienia. Znam osoby, które na taki luksus stać. Wykonują prace niezależne aż tak bardzo od tego, jak funkcjonuje się w sieci. Ale są to osoby nieliczne i jest ich też coraz mniej. Ale to nie jest dobra wiadomość. Oczywiście nadal możemy kupować winyle i słuchać muzyki z gramofonu zamiast ze streamu spotify, czytać papierowe książki zamiast e booków, pisać ręcznie i słać wiadomości pocztą zamiast elektronicznego maila czy messengera. Możemy szukać potrzebnych ludzi, zatrudnienia, pomocy pocztą pantoflową, zamiast przez wyszukiwarki i serwisy internetowe. Możemy też robić wszystko zgodnie z tym jak wyznaczył nam cyfrowy system kodując cyfrowo wszystkie nasze aktywności potrzebne do życia społecznego. Ale jeśli nie ma od tego ucieczki, to warto mieć świadomość w jakiej grze jesteśmy pionkiem. Może to być nie wystarczające, ale od czegoś trzeba zacząć.