• „Magiczna rana” Masłowskiej – „przełom” czy koniec?

    Jak we wszystkim, tak i w ocenie ostatniej publikacji Doroty Masłowskiej – jest jak w znanym porzekadle „jeden rabin powie tak, drugi rabin powie nie” i teraz jakie jest wyjście?

    Zacznę jednak od prezentacji podstawowej, czyli O CZYM TO JEST?
Tym razem nie trzynastozgłoskowiec, nie opera, nie dramat na scenę, nie zbiór felietonów z Dwutygodnika czy Zwierciadła – teraz są opowiadania.
Wszystkie postaci, bohaterów tych historii: bankowca, fit laskę, samotną matkę z synem z niepełnosprawnością, zawiedzioną żonę, aspirującą prekaryjną pisarkę i innych łączy jedno – nic im się nie udaje.
    Zaskoczenie, co nie?:)

    Nie wychodzi im nic, czyli ani dzieci, ani relacje, ani seks, ani kariera. To tak w skrócie. A dlaczego?
    No bo siedzieli tylko i czekali, fantazjowali, aż „coś się zmieni”, wszyscy czekali aż „znowu zacznie im iść jako tako życiowa karta. Ten dzień nigdy nie nadchodził, a suma osobistych marazmów ciągle rosła” ( cyt. str. 21) Bohaterowie ci nie wzięli „losu w swoje ręce” jak patrząca na nich narratorka, nie zmierzyli, że tak powiem, empirycznie limitu nieba jak w piosence. Przegrywa i ofiary systemu oraz bajek Disneya. W oparach smrodu otoczenia i półksiężyców cudzych obciętych paznokci usiłują tylko coś tam żyć, albo symulować życie, coś tam nieudolnie się cieszyć, byle czym.

    Czytanie tych opowiadań przypomina leczenie kanałowe u dentysty. Jednak w tym przypadku nie następuje akcja typu plomba na martwym zębie, takim zębie bez życia, ale nadal użytecznym. Tu zostajemy z niczym, w beznadziei nabierając przekonania, że to co przeczytaliśmy, prócz tego, że zdegustowało – nic nie wnosi.
    Nie chodzi oczywiście o to, żeby unikać tematu „znowu w życiu nam nie wyszło”, tego, jak życie w zasadzie bywa rozczarowujące a wielu ludzi pozostaje na zawsze w jakiejś dziwnej strefie ułudy. Tak jest, tak bywa, niemiło i niefajnie, biednie, ale niesamowicie ciężko zmagać się z literacką materią czując, że narratorka nie lubi swoich bohaterów, co więcej – pastwi się nad nimi. Wszyscy są dla niej brzydcy i głupi. Parę przykładów:
„Mężczyźni, których spotkała, byli nieciekawi, ograniczeni, nieeleganccy, nieufni i nie mieli własnych mieszkań” (cyt. str. 58 )
„Moi rodzice starzy, biedni, grubi i głupi” (cyt. str. 57)
Waginy też nie oszczędziła hehe „ Dość ambitnie wygoliła interes, tak, że wyglądał jak zmoknięta psina, nad którą poprzedni właściciele się znęcali”
i tak bez końca.

    Według mnie Masłowska zjada własny ogon. Z obserwatorki, wyczulonej językowo diagnostki postransfromacyjnego społeczeństwa i jego wypieczonych na kruchym cieście z lidla marzeń – stała się ich zdegustowaną sędziną, która pyta „jak oni mogą tego nie widzieć, że są tak głupi, naiwni i brzydcy”?

    Jeszcze, kiedy ukazali się „Inni ludzie” szłam za wskazówkami autorki i bawiły mnie aspiracje Anety z Rossmana, które kończyły się na kiepskim seksie z nieudacznym raperem Kamilem w jej wynajętym pokoju na Młocinach. Pikanterii dodaje tu fakt, że pisałam entuzjastyczne recenzje i ochoczo spoglądałam z góry na te wszystkie osoby inne ode mnie. z difoltu oczywiście – brzydkie i głupie.
Minął czas, rozejrzawszy się uważniej wokół siebie, zajrzawszy też uczciwej w samą siebie, przeczytawszy szereg formujących lektur skonstatowałam, że to nie jest dobry patent na odnalezienie sensu w czymkolwiek.

    Dorota Masłowska najwyraźniej na to nie wpadła nadal. Z beki z innych ukuła swój brand.
    Zastanawiałam się, dlaczego nie śmieszą mnie już torty z gazetek ze stacji benzynowych, Kamile z Ursynowa i Anety z Rossmana czy bogate sfrustrowane mieszkanki Wilanowa. Zauważyłam w tym rozpaczliwą formę eksapizmu przed własnym wstydem – nie bójmy się tego słowa – klasowym. Kiedy przestało mnie to uwierać, przestały mnie śmieszyć złudzenia różnych ludzi. Dorotę nadal to bawi. Jak depresja, z której zrobiła LOL kontent na koszulki z Medicine.

    Mateusz Górniak – młody twórca pokolenia Zet napisał, że książka Masłowskiej jest klasistowska. Z czym pozwoliła sobie się nie zgodzić recenzentka Wyborczej Izabella Adamczewska, która „tak nie sądzi”, uważa bowiem, że „Magiczna rana” to „przełom”, że „huragan już przeszedł i nad plażą wychodzi słońce” , że te postaci „atrapy” narratorka, „brzuchomówczyni” „komicznie” porusza. Że to zlepek „Białego lotosu i „Stranger Things” z Fabijańskim w roli głównej.
Wzruszały mnie zresztą gorliwe zabiegi recenzentów liberalnych pism typu Wyborcza, żeby coś tam miło napisać, że fajnie kochani, jest nadzieja a pisarka u szczytu swoich możliwości.

    A ja – jej fanboyka od 2000 roku, totalna fanka, notująca jej frazy w zeszyciku, składająca rączki z podziwu mówię, że jest u ich schyłku.
    Tu nic zaskakującego, formującego się już nie wydarzy.

  • O biografii Abakanowicz Pawła Kowala

    Magdalena Abakanowicz to jest taka postać, której nazwisko zna chyba każdy i w jakiś sposób otarł się o jej prace. Dla mnie jest to nazwisko z kategorii iconic. I właśnie dlatego nie pogłębiałam wiedzy na jej temat licząc, że „jakoś” to mnie przyjdzie we właściwym momencie.

    W Tate Modern w Londynie trwa popularna niezwykle wystawa prac Abakanowicz, jej postać nadal budzi i zainteresowanie i emocje, dlatego zdziwił mnie fakt, że osoba tego formatu nie doczekała się jeszcze swojej biografii. Tymczasem jest! Ukazała się właśnie taka, napisał ją Paweł Kowal – historyk i politolog.

    Mam co do tej książki mieszane uczucia i więcej mnie w niej irytuje niż porywa, ale skupię się najpierw na pozytywach.
    Przede wszystkim o samej artystce choć tak znanej, nie wiadomo za wiele. Wg tych co ją znali, nie była zbyt wylewna ani skłonna do zbierania głosu publicznie. Robiła swoje. Dlatego super, że Paweł Kowal dokonał wysiłku pozbierania źródeł potwierdzających różne fakty z jej życia, począwszy od pochodzenia poprzez udział w wystawach w kraju, za granicą aż po jej wypowiedzi prasowe. Dostajemy więc dużo wiedzy o tym, jakim kapitałem kulturowym i społecznym dysponowała Abakanowicz, jak on przydał jej się potem, kiedy dążyła do uznania, kiedy już go miała, jak jej zarazem też przeszkadzał i jak sobie z tym radziła w komunistycznej Polsce.
    Nie mamy w biografii szczegółowych analiz jej prac, ale za to widzimy działania artystyczne na tle historycznym, widzimy, jak kontekst polityczny, ekonomiczny oddziaływał na to co Abakanowicz tworzyła. Według mnie to ważne. Stanowi też zadzierzgnięcie do wejścia na mój ulubiony trop – czyli jak to się dzieje, że artysta zyskuje uznanie, staje się sławny. Tu tę ścieżkę mamy prześledzoną dość drobiazgowo.
    Za każdym razem, jak śledzę takie wątki karier, natykam się na stałe motywy odgrywające istotną rolę w tworzeniu się sukcesu autorski, nowatorski pomysł na swoje akty twórcze, nonkonformizm wobec trendów, pracowitość, ale też: ważne osoby, które znacząco popychają kariery na przód oraz zapobiegliwe budowanie kręgów znajomości, które pomagają wspinać się po schodach tam, dokąd chce się dotrzeć. Autor pisze, że Abakanowicz „zdradzała od początku dyskretny instynkt autopromocji”, faktycznie  – ze źródeł wynika , że bardzo uważnie planowała, co powie publicznie, kontrolowała to, celowo ukierunkowywała swoje działania i skupiała się na celu. Skutkowało to tym, że mając coraz więcej zamówień i wystaw poza Polską stawała się z roku na rok najbardziej rozpoznawalną polską artystką.

    No i faktycznie, autor biografii drobiazgowo rozpisuje, jak Abakanowicz funkcjonowała w stalinowskiej, potem komunistycznej Polsce. Opisuje, dlaczego nigdy z Polski nie wyjechała, choć mogła. Wskazuje na jej pewność siebie także w kwestii pochodzenia i narodowości, co jest – tak wtedy, jak i dziś, dość niezwykłe w klimacie, kiedy zwykliśmy narzekać, żeśmy są Polakami.
    Wyłania się z tego opisu obraz osoby naprawdę wyjątkowej, na każde czasy.

    Jednak sposób, w jaki Kowal napisał tę książkę psuje mi całą radość z poznawania bohaterki.

    Pierwsze co mnie irytuje w tej narracji to domysły. Autor nieustająco tworzy DOMYSŁY. Rozumiem oczywiście, że przy ograniczonej ilości źródeł domyślanie się jest nieodzowne, ale to co jest irytujące, to fakt, że Kowal niby pyta, ale jednak sugeruje odpowiedzi. Często zaczyna wypowiedzi od „gdyby”, np. Gdyby zaczynała karierę w Paryżu, to… Takie konstrukcje są w biografii bardzo częste i często też dotyczą sugestii, że GDYBY Abakanowicz tworzyła, żyła na ZACHODZIE, jej kariera potoczyłaby się inaczej, w sugestii autora – szybciej, mocniej.
    W sposobie przedstawienia perypetii życiowych artystki Kowal skupia się na tym, że jako studentka zarabiała robiąc korale z makaronu, a jako już uznana twórczyni „mieszkała skromnie”, potem pisze wprost, że była „skąpa”. W moim odczucia przebija przez tę opowieść jakiś rodzaj neoliberalnego nastawienia, według którego artysta = bogata osoba opływająca w luksusy ot tak, z deafaultu. Bardzo często podnosi Kowal ten wątek bytowy nie ukrywając zdziwienia, że zarabiając w dewizach Abakanowicz żyła w małym mieszkaniu w bloku. Tak jakby posiadanie pieniędzy równało się od razu kupowaniu wszelkich oznak materialnego prestiżu. A może miała to wszystko po prostu w dupie? Zresztą sam Kowal przyznaje, że artystka dystansowała się także w swoich pracach od zachodniego konsumpcjonizmu i interesowały ją zupełnie inne obszary działań.

    To co może być, dla mnie było, irytujące w tej książce, to swoista łopatologia. Książka  stylem przypomina mi nieco podręczniki do historii dla klasy 8. Nie wiem, może została stargetowana pod genzety, ale takie zdanie np. „W epoce szybkiej komunikacji nie doceniamy być może w pełni znaczenia takich spraw jak wyjazd Abakanowicz do Lozanny (1962r.). Albo pisząc o sprawach prywatnych artystki tłumaczy „nie było wtedy prasy bulwarowej..”. Mnie styl tej narracji przypomina to, o czym pisała Solnit w „Mężczyźni objaśniają mi świat”. Oczywistości, oczywistości, ale na prawach wielkiego odkrycia.

    Przypieczętowaniem tych narracyjnych passusów Pawła Kowala jest fragment według mnie niepojęty, dotyczący oceny męża artystki Jana Kosmowskiego. Przez lata całe, Abakanowicz żyła w swoistym trójkącie, miała męża, z którym była związana, który prowadził jej administrację i innego towarzysza życia Artura Starewicza, komunistycznego dygnitarza. Z oboma żyła w zgodzie i oni ze sobą też. Wg mnie nic niezwykłego. Bywały osoby znane z takich konfiguracji np Wisłocka, ogólnie jak wszystkim się podoba – to why not. To opresyjne systemy i bigoteria każą nam osądzać takie relacje jako dziwne. W każdym razie Paweł Kowal pokusił się o przytoczenie oceny męża Abakanowicz jaką wypowiedziała Anda Rotteneberg, brzmi ona tak:

    Artur (Starewicz) był mężczyzną. Janek (Kosmowski, czyli mąż) był taki firycykowaty troszkę. Ona była piękną kobietą. Nigdy nie mogłam zrozumieć, jak taka piękna, silna, fantastyczna kobieta ciąga po świecie tego męża”.

    I ja sobie tak myślę, dlaczego autor uważa, że przytoczenie takich słów jest ok? Dlaczego znana osobistość świata sztuki wypowiada się w taki lekceważący sposób o kimś i jego relacji, o której zapewne nie miała zielonego pojęcia? Jakie standardy promują tego typu cytaty i stanowiska?

    Tu przypomina mi się biografia Komedy autorstwa Magdy Grzebałkowskiej. Pamiętam, że myślałam przed lekturą, co można ciekawego napisać o kimś, o kim nie ma żadnych źródeł, tylko dokumenty urzędowe, rachunki, strzępki wspomnień osób które nie żyją. Byłam ciekawa jak wybrnie z tego, że żona Komedy Zofia była znana jako osoba trudna, konfliktowa i trzymająca Krzysia pod pantoflem, jak to rozegra? I okazało się, że na bazie szczątkowych jakichś świadectw urzędowych powstałą przejmująca biografia artysty, osoby, uwikłanej w tamte czasy, talent, układy, osoby tragicznej. Biografia ta mocno zahaczała o emocje pozostawiając czytelnikowi potężny margines własnych osądów i interpretacji, tak samo Grzebałkowska postąpiła z postacią Komedowej. Delikatnie, z szacunkiem, wychodząc z założenia, że zdania o kimś to tylko jedne z wielu interpretacji, nie fakty.
    Tymczasem tu dostajemy taki przykład podejścia do bohaterów, przykład, który wzbudził we mnie niesmak, no i jak dla mnie jest jasnym znakiem, że nie tak buduje się biografie ludzi, a Paweł Kowal na pewno nie jest Magdą Grzebałkowską, ani też Surmiak Domanską, którą pamiętam jako autorkę wspaniałej i ważnej dla mnie biografii Kieślowskiego.
    Tak więc nie wiem – poczekajcie może na inną biografię, albo czytajcie tę, ale ostrożnie podchodźcie.

  • Kanapka nadmorska, czyli jak żyć ładnie

    Jestem w Unieściu na urlopie i roztrząsam sobie temat nadmorskiej architektury, a konkretnie, jakie są źródła tego architektonicznego koszmaru. Miasteczka takie jak Unieście przed sezonem oferują szerokie, klifowe, piękne plaże tylko dla mnie, spokój jeziora Jamno tylko dla mnie i architektoniczno – designerską kwintesencję horroru też tylko dla mnie i dla paru niedobitków żyjących tu na stałe, a potem czasowo dla rzeszy turystów przyjeżdżających tu jeść gofry i ryby z norweskich hodowli.
    Robię nordic walking po miejscowej kostce bauma i poszukuję odpowiedzi, dlaczego w Polsce, mimo iluś tam lat przemian ustrojowych, to architektonicznie – jak okiem sięgnąć – jest brzydko, brzydziej, coraz brzydziej?

    Czy kiedyś było tak samo brzydko, a dopiero teraz po krótkich wizytach w Norwegii, Kopenhadze i followaniu Puro Hotels na instagramie – zaczynam to dostrzegać? A może faktycznie – zalewa nas ta brzydota od morza po Tatry coraz mocniej i jest tego jakaś przyczyna?
    Czy jest tak dlatego, bo jesteśmy krajem coraz biedniejszym czy coraz głupiej sterowanym? A może dryfujemy ku architektonicznej zagładzie kompletnie bez steru i tu jest pies pogrzebany?

    Jak jest w Skandynawii?

    Przechadzając się ulicami jakiegoś ich miasta spotyka się i silosy, i budynki przypominające urzędy z czasów PRL-u i okazy brzydsze i ładniejsze, niemniej nie zdarzyło mi się natknąć na wstawiony nagle budynek z seledynową elewacją podczas gdy wszystkie wokół mają elewacje białe. Nie natknęłam się na dom stojący półbokiem, bo właściciel tak sobie właśnie umyślił. W Kopenhadze wiem, że obowiązuje limit wysokości nowo budowanych obiektów. Mimo że tego nie przestudiowałam dokładnie, jestem skłonna przypuszczać, że mają tam jakieś standardy budowania państwowego i prywatnego na takiej zasadzie, że ma się nie wyróżniać i mniej więcej pasować wszystkim. Tę spójność dostrzeże z pewnością nawet średnio zainteresowany budownictwem czy architekturą.

    Jak jest na Kubie?

    Na Kubie nigdy nie byłam. Mogę tylko powiedzieć, że wyobrażam sobie ten kraj jako obszar jakiejś totalnie absurdalnej biedy i nieszczęść architektonicznych połączonych z ruiną. Tymczasem była tam ekipa Razem Taniej a ja natknęłam się na ich blogu na taki oto wpis o kubańskiej architekturze użytkowej:
    “Jeżdżąc po Kubie zauważyliśmy że wszystkie domki są do siebie podobne. Ładne, zgrabne, kolorowe, bardzo podobne, a wręcz identyczne. Jeden z pierwszy krajów i to biednych krajów, który ma tak uporządkowany architektonicznie krajobraz. Okazuje się, że nie dzieje się tak za sprawą mieszkańców, tylko za sprawą? Oczywiście, że Fidela, który to dokładnie określił jak mają wyglądać domy, ile mają mieć okien, z której strony domu mają się znajdować oraz że mają być kolorowe. Uzyskanie pozwolenia na budowę domu wyższego niż 1 piętro podobno graniczy z cudem. Trzeba przyznać, że ładnie to wszystko wygląda ale… no właśnie! / Vinales, Kuba, luty 2017”

    Jak jest u nas?

    Nietrudno dostrzec, że kolektyw  raczej kojarzy nam się źle i nie trzyma się mocno w Polsce na skutek zaszłości ustrojowych. Już sobie wyobrażam jak pan Ryszard mający kawałek swojej posesji nad jeziorem Jamno pozwoli jakiejś lokalnej społeczności gminnej decydować o tym, jak ma być ustawiony jego dom i w jakim ma być kolorze elewacja i jak spadzisty dach. Panu Rysiowi nikt nie będzie mówił, jaki on ma mieć gust, jak on lubi, żeby kolorowo było skoro w Polsce klimat taki, że światła mało, to zróbmy ten kraj różowo – łososiowo – żółtawo – seledynowym.
    Centralne planowanie to też już u nas było i nie sprawdziło się. Efekty? Setki tysiące osiedli z takimi samymi szarymi blokowiskami, które na szczęście też pomalowano na kolor łosoś, żeby nie było aż tak bardzo widać, że niszczeją i ropieją od środka.
    Dlatego taki pan Ryszard – właściciel posesji nad jeziorem Jamno może sobie na swoim kawałku ziemi robić, co tylko mu się zachce.

    Estetyka według statystycznego pana Ryszarda, który akurat mieszka nad morzem (bo może też w Zakopanem, to bez różnicy)

    Na początek taki polski -tu akurat – nadmorski klasyk.
    Smażalnia ryb połączona z pokojami do wynajęcia.
    Elewacja w eleganckim kolorze ecru, bardzo wyrafinowane kute metalowe barierki na balkon, koniecznie z takim jakby wybrzuszeniem, całość musi cechować brak symetrii, dodatek czegoś special, tu np. coś w rodzaju przystankowej wiaty, co nadaje budynkowi wyjątkowości, nikt go z niczym bynajmniej nie pomyli, a na dokładkę może coś drewnianego, coś a la stróżówka, ale zawsze można tam gofry sprzedawać, dzieło wieńczą parasole z logo jakiejś piwnej kompanii. Mieszkalibyśmy. W środku na pewno całość wyłożona jasno brązową terakotą z Leroy Merlin z promocji.

    smażalnia ryb – Unieście, fot. moja

    Następnie idziemy główną promenadą i podziwiamy pomysłowość właścicieli tutejszych budynków mieszkalnych na ogrodzonych lub nie posesjach.
    Dom w kolorze seledynowym dumnie wyróżnia się na tle banalnie brązowych lub łososiowych lub o zgrozo – szarych elewacji. Ten kolor to kolor mocy i światła. Po co życie ma być szare skoro może być lepsze – seledynowe.

    budynek mieszkalny w Unieściu, fot. moja

    Kolejna działka skupia 3 architektoniczne style: stary typowy nadmorski domek z trójkątnym spadzistym dachem przycupnął sobie w towarzystwie nowoczesnego budynku w stylu smażalni oraz oryginalnego, z rozmachem po pańsku wybudowanego Gargamela. Tam z wieży można sobie spoglądać na jezioro i rezerwować miejsca noclegowe już w styczniu.

    podwórkowy eklektyzm – Unieście, fot. moja

    Od frontu – wieże ni to z siedziby Gargamela ni to z zamku Krzyżaków – łączą się w całość z budynkiem  w stylu nowoczesnym. Po co mieć jeden styl skoro można dwa w jednym. Jest to i kreatywne i wyróżniające się.

    front pensjonatu w stylu rozmaitym – Unieście fot. moja

    Nagle na promenadzie dostrzegamy budynek mieszkalny a la pensjonat, który jest jakby inny. Ani nie seledynowy, ani nie łososiowy, raczej z elementami drewna i betonu, z pewnością właściciel podąża za trendami i chciał wystawić dom w stylu skandynawskim. Coś jednak poszło nie tak…

    dom a la skandynawia – Unieście, fot. moja

    Zbaczając nieco z promenady zajdziemy do obiektu chyba gminnego, tj. do muzeum. Trudno się domyśleć jaka idea przyświecała temu, kto planował całość widoczną z ulicy tuż po zejściu z plaży, ale z pewnością ten ktoś gustował w paniach z dużym biustem, bo kto by nie gustował, a szczególnie jak one sobie tak ten biust tak zalotnie podtrzymują.
    Taki tam wątek erotyczny.
    Zresztą twarto jakoś zachęcić ludzi do tego, żeby weszli oglądać na jakich sprzętach ludzie nad morzem dawno temu wyrabiali masło.A golizna zawsze podnosi sprzedaż!

    Muzeum w Unieściu, fot. moja

    Cofamy się nieco w bok nad jezioro Jamno. Jest to duże, majestatyczne i urokliwe jezioro – jak się na nie patrzy w głowie robi się przestronnie. Cicho, nic się nie dzieje, mało kto tu przychodzi. Ale kiedy odwróci się głowę w drugą stronę – powracają wszystkie objawy przygnębienia. Nagle znowu zaczynamy się garbić i robi nam się dziwnie nieswojo. Zaglądamy za pierwszy lepszy płot i widzimy widoki takie jak ten.

    posesja nad jeziorem Jamno – Unieście, fot. moja

    Coś na czymś, we wszystkie strony świata, nie wiadomo po co, nie wiadomo jak, coś tam stoi, coś tam pies szczeka za płotem a pan w gumofilcach przydeptuje ziemię pod rachityczną bramą. Wszędzie swojski bałagan, jak to w domu, jak u siebie.

    Przyśpieszamy kroku, wchodzimy w okolice mocno przetrzebionego lasu a tu na jego skraju prawdziwa perła polskiej architektury. Budynek nie wiadomo jakiego jest przeznaczenia, ale z pewnością zaspokoi gusta wszystkich. Przyciągnie i wielbicieli góralszczyzny i jeśli akurat są nad morzem, to poczują się fajnie, i wielbicieli stylu dworskiego, dlatego postarano się o półkoliste sklepienia oraz o kręte schody z balustradami z Obi, i wielbicieli zabaw, więc dla nich postarano się o salę weselną w kolorze zgaszonej cytryny. Jest to i ładne i funkcjonalne i i widoki są super.

    funkcjonalny obiekt nad jeziorem Jamno – Unieście, fot. moja

    Na koniec dwa ośrodki wczasowe o wdzięcznych nazwach Bałtyk i Eden – jeden z lat 70 -tych, drugi z 80-tych. Jawią się jako prawdziwie spójne architektoniczne znaleziska. Eden co prawda wygląda jak zalążek bazy kosmicznej, ale przynajmniej nikt tu nie podokładał wiat przystankowych, budek drewnianych czy kutych na półokrągło obudowań balkonowych zwieńczonych trójzębami Neptuna. Po spacerze ulicami Unieścia moje preferencje architektoniczne ulegają zmiękczeniu zatem widok tych ośrodków z epok nieco mnie uspokaja.

    ośrodek wczasowy Bałtyk – Unieście, fot. moja

    ośrodek wczasowy Eden – Unieście, fot. moja

    Ale poza tym jest mi raczej przykro. I wiem, że nie ma sprawiedliwości na świecie, nie ma tak, że skoro inni mają ładnie i schludnie i sensownie, to u nas też tak może być.
    Nad morzem mieszkańcy mają o tyle fajniej, że można sobie pójść na plażę i popatrzeć w przestrzeń. Nie wyrośnie tam nagle pensjonat Bajka z brudno żółto brązowymi elewacjami i elementami przy oknach a la gotyk z różowymi kafelkami ułożonymi w fantazyjny napis „stołówka”. W górach można sobie popatrzeć na szczyty, no a wszędzie indziej na dachy z blachy falistej, ceglane zajezdnie i brzydkie bloki i udawać, że to postindustrial.

    Ponieważ nie znajduję żadnej konstruktywnej pointy – to zachęcam do popatrzenia na morze, a jak ktoś nie ma, to w niebo.

    Bałtyk fot. moja

  • Kanapka świstaka, czyli czy śpiewasz Poranne zorze

    Jest kilka powszechnych mniemań na temat zmian.

    że jedyną stałą rzeczą w życiu ludzi są zmiany
    że nic nie trwa wiecznie
    że ludzie na ogół nie lubią zmian, bo powtarzalność daje im (złudne, ale co tam) poczucie bezpieczeństwa
    że zmiany to stres
    że zmiany to challenge, który demaskuje nasze tchórzostwo i kunktatorstwo.

    Ale przychodzi, nawet w życiu zagorzałego wielbiciela codziennych rytuałów swojego życia, taki moment, i nie bez powodu jest to morderczy przednówek, że ma się dosyć. Że dopada myśl – jak przed ołtarzem z nie do końca przemyślanem wybrankiem – „ale jak to, i tak już będzie zawsze?” W tle rozpacz i zawodzenie, lament.

    Nie bardzo tylko wiadomo, czy poddać się i przeczekać, aż „samo coś przyjdzie”, czy podjąć jakieś ryzyko w kierunku zmian, nawet jeśli nie za bardzo się wie, czy chce się zdobywać szczyty czy też mieszkać na pustyni w Libanie jedząc korzonki i pisząc pamiętniki o dzieciństwie w PRL-u.

    Na razie nie ma odpowiedzi na pytanie „co robić”, póki co wiadomo tylko, że jest się w punkcie krytycznym. To jest taki moment, kiedy nie odczuwa się niczego innego jak permanentne zmęczenie, kiedy lajkuje się na facebooku memy o wrednym poniedziałku i kiedy uważa się, że koty mają lepiej. To jest ten moment zwątpienia we wszystko i przekonania, że nic, ale to zupełnie nic już w życiu się nie wydarzy prócz poniedziałków, szybko mijających weekendów, zmiennych pór roku, nienawistnego Bożego Narodzenia, wakacji z korkami na Pomorze, spadających liści i tym podobnych powtarzalnych atrakcji. A życie płynie, nieubłaganie, każda sekunda tej rozpaczy przybliża nas coraz bardziej ku niczemu.

    Pytanie „co robić” nadal pozostaje retoryczne.

    Tymczasem zaczyna się kontredans ośmiotaktowych faz codzienności.

    Na początek ze słabo skrywaną niechęcią konstatuje się, że jest się już tak wyćwiczonym i przywykłym do pruskiego drylu dzwonka, że się wstaje przed nim.

    m6

    Ciemna noc, czarna dupa, tylko koty się cieszą, kolejni niewolnicy rytuałów, tyle, że oni akurat z nich wielce zadowoleni, bo rytuał znaczy micha. Krótkie podrapanie się po tyłku, ogląd i stwierdzenie, że wczesne ranki nie są czasem, kiedy powinno wprowadzać się zmiany, zwłaszcza, kiedy nie wygląda się za specjalnie ładnie. Warto poczekać aż zejdzie opuchlizna z oczu, z nosa i z mózgu.

    Ponieważ od dawna trzeba ubierać się w to samo, bo nie ma za bardzo wyjścia, to wybiera się między czarnym i czarnym i ląduje na przystanku z innymi ziomkami w takiej samej czarnej dupie, ale to oczywiście nie polepsza samopoczucia, że ma się współwięźniów, raczej pozostaje się na to obojętnym.

    m

    Ale jakby chciało nas wziąć politowanie na widok tych wysiadających przystanek wcześniej zapylających do swoich biurek robiących masę rzeczy do 16 czy 17, które w gruncie rzeczy nie mają żadnego znaczenia dla świata, nikogo nie zbawiają, nie przydają ani nie pozbawiają życia, ani go nie umilają ani nie czynią gorszym, to przepraszam, wystarczy spojrzeć na siebie. W końcu wysiada się tylko przystanek dalej i przez pola błota i dziur w jezdni zmierza się ku swojej Ziemi Obiecanej. My lud, ze wsi i miasteczek i miast, wleczemy się słuchać naszych Borowieckich, nigdy nie stając się Hornem, któremu, jak się nie podobało, to wstał, pokrzyczał i wyszedł. Póki co tego nie robimy, bo to nie jest ten kierunek zmian, na którym nam zależy.

    Zasiadamy, wkładamy zarękawki, Buholtz jeszcze nie umarł, kominy wydalają pełną parą energię tych wszystkich, którzy przybyli tramwajami, autobusami, fordami fiestami a czasami nawet terenową KIĄ. I działamy.

    Pierwsze działanie to śniadanie.

    m4

    Po konsumpcji śniadania, trzeba zrobić kawę. Potem czas mija, dupa przyrasta do siedzenia, outlook się powoli oczyszcza z zaległości, ale nie na długo.

    Krótkie rozbieganie przy obiedzie, chwila zadumy z cyklu Kim jestem? Dokąd zmierzam? jak zwykle bez wniosków przerwana zawezwaniem na spotkanie z serii „musimy to przegadać”.

    16-17, wkłada się pióra do kałamarzy, ściąga zarękawki, pakuje graty i odchodzi w noc mówiąc ochroniarzowi smętne do widzenia, na znak, że jeszcze coś się chce, że ma się jeszcze proszę pana te maniery.

    W domu działa się wedle tych samych zasad powtarzalności, musi być coś, co przyniesie ulgę – kąpiel? wino? święty spokój? nowy odcinek You Can Dance? Robi się plan na jutro, a potem przychodzi 21 i życie zamiera, nie dzieje się nic, nie może się dziać coś, w końcu o 6 trzeba być zwartym gotowym i śpiewać Poranne Zorze.

    Dzieci nie płaczą, nie ma zagrożeń, wszystko w zasadzie jest dobrze, a jednak wcale nie jest dobrze, tak jak nie jest dobrze być zakładnikiem samego siebie i swoich własnych mniemań o wszystkim.

    W tym momencie przypomina mi się film z Billem Murrayem i Andy MacDowell pt. „Dzień Świstaka”. 

    Bill Murray jest tam zgorzkniałym, niesympatycznym i wrednym prezenterem pogody, który corocznie przyjeżdża z ekipą telewizyjną do małej miejscowości w Pensylwanii na Święto Świstaka, kiedy to przepowiadają nadejście (albo nie) wiosny.

    Bill, filmowy Phill, nie jest niegodziwcem, czarnym charakterem, ale ma takie usposobienie, że nikt go nie znosi. Nie lubi tego, co robi i uważa, że jest przeznaczony do wyższych celów. Innych ma oczywiście za idiotów. Za ten rodzaj ćwokowatości (skąd my to znamy) wobec bliźnich zostaje ukarany przez tajemne moce.

    Kara polega na tym, że Bill- Phill budzi się co rano, zawsze o 6.00, zawsze 2 lutego i przeżywa od nowa ten sam dzień, spotyka tych samych ludzi, uczestniczy w tych samych sytuacjach.

    Na początku strasznie się złości, ale kiedy widzi, że nie ma ucieczki, zaczyna kombinować – na czym polega ta zasadzka. I odkrywa, że kluczem do wyjścia jest sposób odnoszenia się do ludzi, których spotyka na swojej drodze, z którymi mniej lub więcej współdziała. Próbuje więc modyfikować swoje nastawienie do rozmówców, przypadkowych ludzi, ale okazuje się to wciąż za mało, bo nadal budzi się o 6 rano 2 lutego i wchodzi w ten sam dzień. Dopiero, kiedy udaje mu się wzbudzić prawdziwy entuzjazm do czegoś, kiedy udaje mu się otworzyć i się uwiarygodnić, zakochuje się w nim sama Andy MacDowell i ten case staje się tym, co otwiera mu drzwi do zmian i przełamuje rytuał Dnia Świstaka.

    Odpowiedź nasuwa się dość banalna, że jeśli nie wiesz co, nie wiesz jak, to może odpowiedzią jest miłość? Ale taka do wszystkich, do czegokolwiek.

    Może do siebie samego.

    Może  kurs wędkowania? Szybkiego czytania? Języka koreańskiego? Może powiedz tak?
    Może jeszcze kalendarzu pojawi się wreszcie 3 luty?

  • Zachwyt zawsze przychodzi znienacka, czyli nie na filmie “Młodość”

    Zdarzyło się, jak musiało się stać w takiej sytuacji.

    Oczekiwanie

    Na kolejny film Paolo Sorrentino „Młodość” czekałam jakoś od wczesnego lata. I nie mogłam się doczekać oczywiście. Aranżowałam tę samą sytuację, jak przy „Wielkim pięknie”, spotkanie, nie mainstreamowa sala kinowa, wino pite w papierowych kubach i szybkie wychodzenie do kibelka, z żalem, że opuści się zapewne szalenie ważną w 3 godzinnym filmie scenę. Potem opowiadanie sobie scen, których się nie widziało będąc w kiblu, euforia po wyjściu z kina, taka najbardziej zajebista, bo znienacka, niespodziewana, totalnie dokarmiona obrazami, dźwiękami, wrażeniami, myślami.

    Rozczarowanie

    No ale ktoś już wymyślił w jakiejś starożytności (Heraklit?), kiedyś przypominała Szymborska, że naprawdę, choćby skały srały – sorry, nic dwa razy się nie zdarza. To oczekiwanie, ten nadmiar nadziei pokładanych i w tym wieczorze i w tym filmie musiało zakończyć się porażką. A porażka była naprawdę spektakularna i piękna.

    Np. już sama akcja w sali kinowej. Po sukcesie „Wielkiego piękna”, które zdobyło Oskara  w tej sali siedziało więcej fanów twórczości Sorrentino. Każdy znawca. Każdy uznawał za stosowane ze wszystkich stron nas uciszać, za to jak już już udawało mi się popaść w jakiś rodzaj kontemplacji – na sali wybuchał rechot, ale nie taki, że hihi, to były salwy głośnego wstrętnego rechotania jak na jakimś Kac Vegas albo zawodach w chodzeniu na tyczkach na dożynkach w Powsinie, kiedy chodziarze się przewracali i spadali twarzą prosto w tort. Ten rodzaj śmiechu to był.

    Zlazłyśmy na sam dół sam licząc Keitelowi każdy por na skórze, ale nie sposób było się od tego koszmaru rechotu uwolnić. Nie umiem powiedzieć, co wywoływało gromkie śmiechy ludzi na sali, pana obok mnie w kucyku śmierdzącego potem, ale bardzo wrażliwego na szepty.

    No ale dobra, zapłaciłam – siedzę. W przerwach między robieniem sobie selfie w sali kryształowej udało mi się załapać klimat największego rozczarowania kinowego ostatnich miesiący.

    Można powiedzieć, że to moja wina, po co było oczekiwać, trzeba było wziąć z dobrodziejstwem inwentarza i cieszyć się tym, co się wydarzało. Ja to wiem, ale mimo szczerych chęci wizualizowania samych ekstra i cool rzeczy oraz afirmacji swojej rzeczywistości – tym razem nie udało się, totalnie nie dałam rady i w afirmowaniu swojego zajebistego życia na tym seansie poniosłam klęskę i ten film – niezależnie od mojego życiowego nastawienia – skutecznie się do tej klęski przyczynił.

    A było przecież tak <pięknie>

    Dla udowodnienia, że moje spostrzeżenie na temat „Młodości” może nie być pozbawione sensu, muszę przytoczyć parę wspomnień z „Wielkiego piękna” i pokazać, dlaczego piękno było piękne a Sorrentino spokojnie mógł stać się następcą Felliniego.

    Otóż ten film nie zniechęcił ani trzema godzinami trwania ani przeintelektualizowaną, długachną recenzją z Gazety Wyborczej. Od samego początku uwiódł klimatem slow life, melancholii, zaskakującymi figurami, układami i morzem niedopowiedzeń. Ze starzejącym się, ale wciąż niczego sobie bohaterem Jepem mógł utożsamić się każdy, komu choć trochę żal, że lato jakoś tak mija niespodzianie, kto choć trochę przeżywa i przemijanie, i piękno, i głupotę, groteskę, noc i dzień – cokolwiek co ma w życiu mniejsze lub większe znaczenie, ale co składa się na całość, zwaną życiem, całość trochę trudną do ogarnięcia. Zwłaszcza dla ludzi wrażliwych.

    W filmie uwodzi nas Rzym, dźwięki cykad, wzniosłej muzy, ale też i przaśnej takiej z animacji dla turystów w Hurghardzie, obrazy – piękna ludzi jak i ich brzydoty, także tej wewnętrznej. Cały korowód bohaterów jest pełnokrwisty, niejednoznaczny, tajemniczy i arcyciekawy, nie ma tam ani jednej mdłej i nijakiej postaci, wszyscy są jacyś a oceny tych bohaterów – nie wchodzą w grę, bo w filmie nie ma żadnych dopowiedzeń. Reżyser traktuje widzów jak zbiorowisko w miarę kumatych ludzi, których uniesie na fali tego nieoczywistego ludzkiego czasem piękna, czasem mierności i nikczemności oraz pozwoli im dopowiedzieć sobie własne historie.

    Czyli najlepiej.

    Obecnie jest źle

    No a tu…

    Już sam wybór Michaela Caine jako jednego z głównych bohaterów snujących się razem z kumplem reżyserem po ekskluzywnym SPA w Szwajcarii nie podobał mi się, bo nie znajduję w tym aktorze niczego ciekawego. Tu gra postać dyrygenta, który niby był złym ojcem, jest upartym muzykiem, ma kompleks Salierego i generalnie pozostawia widza obojętnym na swoje fochy i teksty, jakie wygłasza.

    Jego kolega od masaży – reżyser grany przez Keitela – nie jest wiele lepszy. Niby podnieca się robieniem filmu, niby tworzy scenariusz z grupą jakichś hipsterów, ale mało to przekonujące, wiadomo od razu, że woli się pławić w basenie snując fantazje o Miss Universum, która też tam urzeka urokami, jako reprezentantka młodości, która jak wiadomo – jest tylko piękna.

    Keitel mówi w pewnym momencie podczas jakiejś nudnej pogawędki w hotelowym pokoju, że w życiu ważne są emocje, podczas gdy tych emocji w tych bohaterach jest tyle co kot napłakał.

    Jedyna dobra scena należy w tym filmie do Fondy. Fonda gra tu wiekową już gwiazdę, która ma zagrać główną rolę w filmie bohatera i zagwarantować mu to, że ten film w ogóle powstanie. Ale odmawia, bo stwierdza, że ma do spłacenia rachunki a jego film, taki na pożegnanie z karierą na pewno będzie żałosną klapą i ona nie może ryzykować. Za to przyjmie rolę w serialu, w którym gra babcię alkoholiczkę. Przynajmniej ona jedna jest tam szczera i trudno się z nią nie zgodzić.

    Poza tym jest tylko gorzej.

    Bohaterowie dyrygent, reżyser, niby jakiś gwiazdor uczący się roli i ktoś tam jeszcze wymieniają się z prędkością karabinu maszynowego sentencjami jak z pamiętnika młodego Paolo Coelho. Każda ich życiowa aktywność musi zostać opowiedziana, dopowiedziana i podsumowana. Pozostaje wiercić się niespokojnie w fotelu i czekać aż ten przypływ mądrości się skończy, ale nie, jest jeszcze gorzej.

    Pojawia się oto mnich buddyjski! w Szwajcarii. Pewnie cały budżet roczny PKB w Laosie poszedł na jego kurację. Więc siedzi i medytuje a radosny staruszek dyrygent robi taki psikus i  obśmiewa legendę, że mnich może lewitować. Kilka scen dalej mamy wzniosłą muzykę i cud, czyli mnich unosi się nad ziemią. A macie wy nędzne niedowiarki mówi nam reżyser. Tak właśnie powstaje kicz.

    Mało tego.Mamy scenę, kiedy dyrygent znużony tym zgiełkiem całego świata idzie sobie na łąkę górską. A tam piękne krowy z dzwoneczkami. Byłam zażenowana patrząc, jak dyrygent wyobraża sobie, że dyryguje i te krówki tulą się do siebie pobrzękując dzwonkami. Reklama czekolady Milka jest bardziej wyrafinowana niż ta scena. Kicz – to jest mało powiedziane. To bym zakwalifikowała do zjawisk określanym mianem – straszne, albo masakra. Bo co tu więcej się pastwić.

    A na koniec taka wpadka

    Nie dowiedziałam się niczego o młodości ani o starości. Garstka ludzi wyabstrahowanych w jakimś górskim luksusie odosobnienia nie jest zbiorowością, z którą można się utożsamić w jakikolwiek sposób. Ci ludzie nic nie obchodzą, ich rozterki wydają się irytująco głupie i naiwne a oni sami drewniani, z grzeczności nie napiszę, że z dupy.

    W ogóle śmieszna sytuacja, bo recenzenci nierzadko rozpisywali się, jak to reżyser nawiązuje tym uzdrowiskiem w Szwajcarii, miejscem odosobnionym do „Czarodziejskiej Góry” Tomasza Manna, do światopoglądowych sporów racjonalisty Settembriniego i mistyka Naphty walczących o duszę Hansa Castorpa. A tymczasem Sorrentino zapytany w jednym z wywiadów (sama czytałam!) o to nawiązanie literackie powiedział z rozbrajającą szczerością:

    „Wstyd mi, ale nie czytałem tego”.

    Ha ha ha!

    Więc tą w gruncie rzeczy optymistyczną reakcją zakończę moje dzisiejsze opowiadanie o rozczarowaniu i o tym, że od życia w sumie nie warto oczekiwać za wiele:) Na koniec za to, i to jest dobra strona rozczarowań spotykających ludzi smutnych, można się pośmiać.

  • O mądrościach z dupy, czyli jak żyć

    Nie wiem za bardzo, jak zacząć ten tekst, to powiem bez zbędnych wstępów prawdę, a mianowicie, że jestem wkurzona.

    Jestem bezwzględnie wiecznie nienażartym konsumentem współczesnych mediów elektronicznych, społecznościowych, całego tego dobra, które daje podłączenie do globalnej sieci. W związku z tą zachłannością zaczynam się zatykać z przeżarcia i z trudem tamować odruch wymiotny na widok kolejnego tłustego fastfoodzika udającego szlachetny slow food w postaci wykwintnego deseru z kaszy jaglanej na bazie buraczkowego hummusu.

    Ale tym razem nie chodzi mi o żarcie, użyłam tylko takiej sprytnej w moim mniemaniu metafory:)

    A chodzi mi tym razem o słowa.

    Bo wcale nie jest tak, że współczesne media to tylko obrazki i głupie filmiki na YouTubie. Jest w nich też wiele słów.

    Że słowa mają moc – to wiemy.

    Że język, jakim się posługujemy – stwarza nasze myśli – też wiemy.

    Że jak coś jest napisane, stworzone, opublikowane – to ma jeszcze większą moc – i to też wiemy.

    Tylko czy ta moc słów usprawiedliwia to, że używa się ich w tak zatrważająco idiotyczny sposób jak teraz?

    Dlaczego mocy, jaką daje język używa się do stwarzania rzeczywistości, która przyczynia się do tego, że ludzie idiocieją? Czy dlatego, że po prostu my wszyscy jesteśmy idiotami, którym da się w mówić każde gówno tylko dlatego, że napisze to osoba, która np. ładnie się ubierze na zdjęciu albo zrobi sobie rzeźbę brzucha albo napisze komentarz do czyjejś śmierci i zbierze tysiące lajków na facebooku?

    Lawinowo rośnie liczba ludzi, którym się wydaje, że są  świetnymi ekspertami od życia w związku z tym, że pochodzili np. z Pcimia Dolnego a udaje im się zarobić na trzy razy więcej par butów i iść na 100 razy więcej kaw na mieście niż przeciętnemu Kowalskiemu z Olkusza albo wystąpili w Telewizji Śniadaniowej. I oni dzielą się swoimi przemyśleniami w tych mediach a reszta z powagą kiwa głowami pisząc w komentarzach „Taaaaak, jakie to głębokie, jakie to mądre jest”. A ja nie wiem o co chodzi, dlaczego tak się dzieje i strasznie mnie to drażni.

    Zaczęło się chyba od szalonego pochodu popularności Paolo Coleho. Niby się trochę z niego nabijano, ale własny felieton  redaktor Małgorzata Domagalik w „Pani” mu dała i co miesiąc dowiadywaliśmy się co robi Rycerz Światła a panny z liceum pożyczały sobie „Alchemika” dzielnie wypisując aforyzmy z „powieści” do notesów.

    Niedługo potem zawrotną karierę zrobiła amerykańska pańcia niejaka Rhonda Byrne i jej „Sekret”. Nawet Samantha Jones jak miała doła w Los Angeles, bo jej się znudził zapracowany super kochanek czytała te pierdoły na plaży w pierwszej części kinowego „Seksu w Wielkim Mieście”.

    Akurat mam tę książkę i podzielę się nią z wami. Otwieram na dowolnej stronie i co my tu mamy, czego dowiemy się O ŻYCIU?:

    To jest Twoje życie; czeka tylko, byś je odkrył! Dotąd myślałeś być może, że życie jest ciężarem i walką, a zatem według prawa przyciągania, będzie ono dla ciebie ciężarem i walką.

    (a teraz najlepsze)

    Zacznij od tej chwili krzyczeć do Wszechświata: życie jest takie proste! życie jest takie dobre! Spotyka mnie wszystko, co pożądane”.

    I jak tam? wiecie już jak żyć?:) Gotowi wybiec na balkon i krzyczeć do Wszechświata? Jak nie macie balkonu, to spoko, można chyba też przez okno.

    Idziemy dalej tym tropem, bo chcemy wiedzieć, nie tylko, jak mieć płaski brzuch i jaki koktajl wypić na kaca, ale też jak żyć, oczywista sprawa. I dlatego zaglądamy na fan page trenerki Ewy Chodakowskiej i czytamy:

    (pisownia oryginalna)
    „Czesto mowię : powiedz swoje marzenie na głos, a słysząc je poczuj juz smak spełnienia !! Wizualizuj to co chcesz osiągnąć i zachowuj sie tak, jakbyś to juz osiągnęła ..
    Hmm..

    Moze pora zmienic zdanie?
    Wizualizuj? TAK!!!
    Rozpowiadaj wszem i wobec o swoich marzeniach ? Moze poczekaj az sie spełnią

    🙂

    zeby nikt nie odważył sie wcześniej pokrzyżować Ci planów ..”

    Skądś to już znamy, prawda? No to pora iść krzyczeć do Wszechświata? Gotowi?

    Jak nie, to ugrzęźniecie na zawsze w swoim nudnym beznadziejnym życiu bez planów i nadziei na 13 tysięcy lajków pod postem, z paczką czipsów leżąc na kanapie pielęgnując swoją życiową pierdołowatość.

    No ale dobra, czasem można mieć gorszy dzień i tu z pomocą przychodzi nam top blogerka modowa Maffashion, która nota bene też będzie robić se zdjęcie jak skacze na skakance pod okiem Chodakowskiej. Jest to ten sam sort głębokości przemyśleń na temat życia. No więc jak macie doła to po przebrnięciu przez milion postów na temat twarzy Maffashion w różnych ujęciach i porach dnia, trafiacie na coś takiego:

    (pisownia oryginalna)

    Frustruje nas wiele rzeczy, wiele spraw, zachowań… wielu ludzi nie umie się odciąć, ulegają – poddają się tym ‘słabościom’, które tak bardzo tępią, które ich samych wielokrotnie kaleczą, obrażają.
    Należy zwalczyć w sobie takie myślenie, działania tymbardziej jeśli i my nie lubimy być im poddawani.”

    Tak, że pamiętajmy – doła zwalczamy zawsze bardzo zdeterminowani, najlepiej za pomocą trzech kropek, ta graficzna zaduma zawsze pomaga.

    Ale bywają też gorsze rzeczy niż samotność w tłumie opiewana przez blogerkę w tym poście czy też niewiara w siebie. Tą kwestią śmierć. Wiadomo, że jak ktoś się z nią zetknie, ze śmiercią bliskiego i to przeżyje, to stanie się upoważniony do tego, by napisać kolejny poradnik „Jak żyć”, bo ta osoba już to wie.

    I wtedy wchodzimy sobie na profil Projekt Egoistka i tam pani, której swoją drogą współczuję straty, ale na Boga. Więc Egoistka tako nam rzecze po śmierci swego męża:

    Zamiast generować plany B, C i D skup się na doświadczeniu chwili, bo za chwilę może się okazać, że Twoje plany nie są aktualne.
    Nie podejmuj ważnych decyzji gdy Twój umysł jest zmącony i zakłócony wątpliwościami.
    (moje ulubione)
    Wykorzystaj każdą chwilę swojego życia – nie wiesz kiedy się skończy.

    Bądź żywy a nie martwy za życia. Będziesz martwy gdy Twoje życie się skończy.”

    I tak dalej i tak dalej, takich mądrości wyliczyła ze dwadzieścia a wszystkie na podobnym poziomie odkrywcze i głęboko głębokie.

    No i na koniec pozostając przy tematach funeralnych i ostatecznych przytoczę fragment psychologicznej prozy pani psycholog od Wszystkiego Małgorzaty Ohme, która umieściła na portalu Mamadu swoje przemyślenia związane z nagłą śmiercią narodowego bogacza Jana Kulczyka:

    „Czarny pasek na dole w TVN24.

    (ej! dobrze rozgrywa napięcie co nie?)

    Zaraz po tym przypominasz sobie, że Ty, Twoi bliscy – nadal żyjecie. Pojawia się wdzięczność i radość granicząca z euforią, że to dziwne niepojęte zjawisko, jakim jest życie- nadal jest Twoim doświadczeniem. I że mimo strachu, smutku i wielu bolesnych chwil- nadal chce Ci się żyć. Bardzo mocno.

    (i na koniec mocny strzał między oczy, niespodziewany)

    Więc pomyślałam: ŻYJ. Wróć do domu, przytul tych, których kochasz… Żyj.”

    Najlepiej skomentowała to na FB moja koleżanka Marta, dzięki której trafiłam na ten tekst zresztą:” Czy za takie pierdoły jest wierszówka? Bo moj kot szuka pracy”.

    Tak się zastanawiam, czy takie oburzenie, które wyrażam tutaj nie jest objawem starzenia się, chęci powiedzenia, że „za moich czasów”, kiedy w TV były dwa programy też zbierało się mądrości pisane, ale zamiast Chodakowskiej był Kotarbiński a zamiast Maffashion była Simone de Beauvoir. Można skwitować to prosto – jakie czasy, taka Simone, można faktycznie przypisać moją wściekłość na zalew tych wszystkich pierdół tym, że już nie rozumiem tego świata i to ze starości, ale cytowana powyżej Marta, która szuka pracy dla swojego kota nie ma chyba jeszcze 30-tki. Więc ta opcja odpada. Z tym starzeniem się. Nie mogę mieć tak ciągle kompleksów na punkcie jakiegoś głupiego faktu, że urodziłam się w latach popularności Beatlesów;] Przecież Rhonda Byrne od razu by mi doradziła, żebym tak nie myślała i od razu stanę się optymistką prowadzącą szkolenia motywacyjne dla dziewuszek z małych miast chcących uzyskiwać zdolność kredytową w dużym mieście akurat.

    Wyraziłam oburzenie, ale nie za bardzo wiem, jak zaradzić temu zjawisku, które opisałam. Zatrzymać się tego nie da. Co i raz ktoś kto ugotuje zupę na zielono, kupi sobie torebkę Channel za 150 tys zł., weźmie psa ze schroniska albo nie wiem – usiądzie na ławce i w związku z tym będzie chciał podzielić się ze światem jak do tego doszedł albo jak sobie z tym poradził i nic tym ludziom w tym nie przeszkodzi a pozostałym nie przeszkodzi bić brawo.

    Ja tylko się pocieszę, że są jeszcze na świecie ludzie, którzy mają wątpliwości.

    I choćby nie wiem co przeżyli, nie będą nas uczyć jak żyć, za to jak się ich poczyta, to od razu powraca wiara w to, że słowa mają moc, opisując rzeczywistość taką, jaka jest.

    I to nic, że Alberto Moravia, którego tu przytoczę na koniec dla przyczesania sobie mózgu, już nie żyje.

    „Uderzyło mnie przede wszystkim, że nie chce mi się robić absolutnie nic, mimo iż gorąco coś robić pragnę. Czułem więc, że nie mam ochoty spotykać ludzi, ale nie chcę też przebywać w samotności; że nie ciągnie mnie do podróży, ale nie chcę dalej mieszkać w Rzymie; nie chcę malować i nie chcę przestać malować; nie chcę ani spać ani czuwać; i tak dalej (…)
    Niekiedy poddając się majakom nudy, zadawałem sobie pytanie, czy nie chcę czasem umrzeć; było to pytanie najzupełniej uzasadnione, zważywszy na fakt, że tak bardzo nie podobało mi się życie. Wtedy jednak stwierdziłem ze zdumieniem, że chociaż nie lubię żyć, nie chcę także umrzeć”.
    „Nuda” – A.Moravia

    No i dzięki Bogu, jest jeszcze Masłowska.
    No i ja:) która powiem wam, jak żyć, bo mam dwa koty i usiadłam wczoraj na ławce.

  • Barbie w krainie marzeń dla pańć, czyli o Greyu

    Wszyscy kochają Greya, to ja też się wypowiem.

    Książka to nie, nigdy w życiu. Nie potrafiłabym udawać, że kiczowato napisane coś to odbicie marzeń o czymkolwiek. Ale film, to czułam, że trzeba by zbadać i intuicja mnie nie zawiodła. Po obejrzeniu naprawdę nie dziwiłam się entuzjastycznemu najazdowi babek na kina na 50 twarzy Greya i masowej niechęci facetów do konsumpcji tej radosnej Barbie w krainie marzeń dla dojrzałych pań:)

    To po kolei co ja bym uważała:

    1. 50 twarzy Greya to nie jest dobry filmale też przecież nikt nie spodziewał się po tym obrazie dla mas klimatów Bergmana. No ja na pewno nie. Za to bardzo mnie bawiły takie słodkie smiesznostki w tym filmie, schematy, skróty myślowe, kalki, klisze, uproszczenia i to wysokie C:)Np. sytuacja na kawie. Grey zaprasza skromną studentkę dorabiającą w sklepie żelaznym (!!!) na tak zwaną kawę. Nie zdążają posłodzić aż tu nagle on się zrywa, wybiegają, na ulicy on chwyta jej ramiona i mówi w tonie podniosłym – Nie jestem mężczyzną dla ciebie!-
      hmm, super, ale ona nawet nie piumknęła, że chciałaby, aby tak było:] To, że widział, że jej sie podoba i chętnie by coś tam nie mogło stanowić dla niego zaskoczenia, bo świetnie wiedział, jak działa na babki, wszystkie. Ale wiedział też, że to nie musiało oznaczać, że ona już widzi się z nim cała na biało.
      Sporo tam było takich scenek, ale nie ma co się pastwić, bo NIE O TO TU CHODZI przecież
    2. Ale spełnia wymogi gatunku, czyli melodramatuba, śmiem przypuszczać, że umości się na równym wysokim podium w tym temacie, co Pretty Woman. W sumie Grey to współczesna wersja super baśni z Julią Roberts.Co prawda Julia grała prostytutkę, ale w gruncie rzeczy była tak samo niewinna, czysta, dziewicza duchowo i dobra jak Anastasia. Potem już same podobieństwa – jej dobroć, długie nogi, piękne ciało, niewinność, zero skłonności do intryg i złośliwości czy nie daj boże – dominacji, szklące się smutkiem oczy, oddanie – powodują, że bogaty przystojny pan postanawia opuścić gardę i podejmuje ryzyko bycia z panią w tak zwanym związku.I zaczyna się – bywanie, drogie ciuchy, prezenty, przygody, extra muzyka, lecimy w to.
    3. Skłonili mnie aktorzyOn, Jamie Dornan, bo super wygląda w reklamie gaci Calvina Kleina. Poza tym kojarzę go z dość dobrej roli w serialu The Fall, w którym to grał psychopatycznego faceta mordującego seryjnie młode laski.Generalnie choć mam skłonność do panów ufryzowanych z loczkiem nad czołem, to nie uważam, żeby Jamie był aż taki super. Ma za bardzo spiczasty nos i kaczy chód (w Greyu nie widać, ale w The Fall widać). W tym filmie mówi tak samo jak w bohater psychopata, jakimś dziwnym irlandzkim akcentem.Ona, Dakota Johnson. Nie podobała mi się, jak widziałam jej zdjęcia na pudelku, ale że lubię koneksje, to przyjrzałam jej się lepiej. Odkryłam bowiem, że to córka dzielnego policjanta z Miami – Dona Johnsona (kochałam się w nim jak byłam w 8 klasie) i Melanie Griffith. Lubię badać podobieństwa ludzi do rodziców i tak oto Dakota ma oczy,wzrost, nogi i wysokie czoło po mamusi a nos i rysy twarzy po tatusiu. Wyszedł miks – nie klasycznie piękny, ale ciekawy.
      Zrzut ekranu 2015-03-21 o 11_Fotor
      Jako aktorka to cóż. Jej gra polega na tym, że szklą jej się oczy i wciąż przygryza wargę. No ale Grey chyba więcej nie oczekiwał.
    4. Dlaczego babki kochają ten film?Jest to proste. Zaryzykuję stwierdzenie, że żadna z nas nie jest wcale feministką, ani za równouprawnieniem. Za to każda marzy, żeby być w łóżku kłodą, żeby on przejął inicjatywę i miał pomysły, którymi ją doprowadzi do 5 orgazmów na raz, żeby kupował jej niespodziewanie wszystko to, czego ona nawet nie zdąży zapragnąć. Może zacząć od najnowszego Mac Booka Pro. Iphone’a może sobie darować, bo fajnie być hipsterką i posługiwać się starym alcatelem z klapką. Potem mogą być samochody, samoloty, przygody. Każda marzy, żeby pan zawsze wiedział, co robić razem każdego dnia, gdzie jest dobra knajpa, gdzie extra miejsce na bzykanie, gdzie dobry plener, gdzie najlepszy szampan. Żeby nie trzeba było wymyślać i szukać godzinami w internecie co by tu porobić w weekend.Każda chciałaby, aby pan był zabójczo przystojny, zabójczo bogaty, oddany jej, stanowczy, dominujący, interesujący się, zjawiający się znienacka, tajemniczy, biegły w te klocki, czuły, czasem zimny, adorujący, zabiegający, mówiący – jesteś piękna, żeby umiał grać na fortepianie smutne melodie przy świecach, żeby umiał tańczyć standardy do Franka Sinatry, żeby umiał pilotować, znał języki, exela miał w 1 placu a do tego mógł napisać powieść o NIEJ. Zawsze atrakcyjny, zawsze w tle super soundtrack.
      Tak, to taki byłby spoko.
      A my byłybyśmy OBIEKTAMI zabiegów takiego kogoś. Do hołubienia, do obdarowywania, do bycia pożądaną super laską.
      Tyle, że nie każda jest Anastasią.Ale bez względu na to, jak umiemy przygryzać wargi i ronić łzy na zawołanie – to i tak wszystkie facetki kochają baśnie i nic w tym złego uważam.
    5. Co z tym seksem
      Jak wiadomo cała ta perwera mająca być sado maso, została w filmie mocno wyciszona i sprowadzona do paru klapsików i myziania szpicrutą. Film w końcu miał trafić nie do zboczeńców tylko do widowni powyżej12 roku życia.
      Ale pomijając fakt  wyblurowania sadomasochizmu w filmie, to Jamie jako facet z tymi skłonnościami nie przekonał mnie wcale, że lubi sobie potorturować gładkie lasie i że go to podnieca.Jego seksualne wystąpienia sprawiały wrażenie, jakby załatwiał sobie traumę z dzieciństwa i jako syn dziwki rekompensował sobie niespełnienie w byciu synem dobrej pani matki biciem lasek po dupie szpicrutą.Ostatnia scena, kiedy wymierza Anastasi razy tym bacikiem przypominającym łapkę na muchy, jest  właśnie żałosnym rodzajem odreagowania, a nie seksualnego szczytowania.
      Zresztą laska strzela na to focha, bo wyczuwa, że to wcale nie o seks chodzi, tylko chęć odbicia sobie problemów na kimś innym.Dumna bohaterka niby taka ze sklepu żelaznego a potrafi ideałowi powiedzieć krótkie DON’T i pojechać windą  w siną dal.
      Tego też jej zazdrościmy. Bo przeważnie mało która potrafi powiedzieć w związku NIE, zawsze przecież czeka się aż on się „zmieni”, co oczywiście nigdy nie następuje.
    6. WniosekGreyowie i Anastasie nie występują w przyrodzie, tak jak nie ma kotopsa.
      I bardzo dobrze!
      To wszystko to są dobre preteksty na zapatrzenie się przez okno z melancholią, na wzruszenie soundtrackiem, a potem ramionami:)
  • zjedz kanapkę