• 3 sposoby na wyzerowanie się, czyli jak wymknąć się światu.

    To nie chodzi nawet o to, że ciągle wsiada się w ten sam tramwaj do tej samej pracy, wysiada na tym samym przystanku, i kontemplując brudne osiedlowe bloki obok myśli się, że tak będzie zawsze i że jest się udupionym na maksa. Bo to nie ma żadnego znaczenia, czy co dzień na tym samym przystanku, czy co tydzień w innej podróży donikąd czy też w kieracie powtarzalnej rutyny domowych obowiązków przy rodzinie, w biedzie czy w dostatku, w mądrości czy głupocie. To nie ma po prostu znaczenia, bo przychodzi taki dzień, kiedy człowiek czuje się skazany na życie, umierać zamiaru nie ma, ale kombinuje, czy jest sposób na to, żeby wymknąć się światu. Temu, który zna. Żyć sobie, korzystać, ale zawiesić się w próżni, od nikogo, niczego nie zależeć i tak sobie dyndać. Po prostu być.  Nie być w żadnej społecznej roli, nie być niczyim mężem, żoną, dzieckiem, kuzynem, podwładnym czy szefem. Znależć sposób na wyzerowanie się i “być tylko sobą”.

    W te wakacje uznałam, że jest to kusząca wizja i przypuszczam, że część z was też może tak uznać. A że znalazłam sposoby na to jak stać się człowiekiem wyzerowanym – to postanowiłam się tym odkryciem podzielić.

    Uważam, że nie wszyscy musimy zawierać małżeństwa, rodzić dzieci, zakładać spółki z o.o, zabiegać o awans, biegać w maratonach, zdrowo się odżywiać, starać się być lepszym i mieć super zdjęcia na instagramie. Myślę, że ponieważ ogólnie mamy mało czasu, to warto poszperać i doszukać się, jak zrobić, żeby nie musieć być kimś, kim nie chcemy wcale być.

    Takich sposobów znalazłam trzy.

    3 sposoby na wyzerowanie się:

    1. emigracja na Spitsbergen

    No tak. Ciepłe kraje są przereklamowane. Za bardzo tam się ciągle chce czegoś, wina, wody, cienia, towarzystwa, za dużo jest endorfin i za dużo sposobności na to, żeby się w coś wikłać. Aby wrócić do korzeni, przypomnieć sobie, że ludzie nie są stworzeni tylko do tego, żeby dziennie pisać setki bezsensownych maili o niczym, że nie są tylko od tego, aby pozycjonować się w systemie, trzeba oddalić się w miejsce, gdzie naprawdę trzeba sobie przypomnieć, jak się walczy o przetrwanie. Wtedy prostym czynnościom, jedzeniu, piciu, wydalaniu, spaniu, siedzeniu, patrzeniu, zmywaniu, ocieplaniu się, zdobywaniu jedzenia, ochronie przed złem itd – zostaje przywrócona należna im ranga. Nie są to juz czynności, które robi się mimochodem i na autopilocie. Zaczynają grać rolę główną i okazuje się, że jest bardzo fajnie.

    Zalety takiego życia opisała Ilona Wiśniewska w swoim reportażu z tych rejonów pt. „Białe”.

    Wzięła na warsztat historie ludzi, którzy się z różnych przyczyn w tym rejonie znaleźli i zadomowili, napisała też trochę o własnych doświadczeniach szczęściara i wyszło, że ci wszyscy opisani mieszkańcy to nie tylko pasjonaci polowań na niedźwiedzie polarne czy badacze pogody i lodowców, ale przeważnie w jakimś sensie uciekinierzy od swoich żyć. Ludzie odnajdujący się w byciu dozorcami opustoszałych hoteli, pilotów turystów ze statków wycieczkowych, hodowców psów polarnych do zaprzęgów, kucharek nie mających dla kogo gotować. Prawdę mówiąc stanowisk tego typu już tam nie za wiele a żyć z czegoś trzeba, ale jak by tak wykazać się determinacją to można zadekować się w jakiejś dawnej górniczej osadzie widmie w rejonie fiordów na Spitsbergenie w miłym drewnianym domku zwanym tam hyttą i uprawiać sobie własny ‘kus’ czyli modne duńskie ‘hygge’, szwedzkie ‘lagom’, niemieckie ‘gemutlichkeit’ czy polskie ‘jakoś to będzie’. Wystarczy gruby sweter, dużo alkoholu, dobre towarzystwo, ale nie jest to warunek niezbędny, i noc polarna. Serio.

    Nam mało światła kojarzy się źle, po przetrwaniu bożonarodzeniowego zła wierzymy mocno, że na nowy rok przybywa dnia jak na barani skok i w marcu z trudem dowierzamy, że jeszcze chce nam się wstawać z łóżka, że przejawiamy coś na kształt jakiejś larwalnej formy życia.

    Wiśniewska pisze, że na Spitsbergenie jest inaczej. Bo tam po miesiącach bezlitośnie non stop świecącego słońca na noc polarną się wyczekuje.  Czytamy więc co następuje:

    „Im ciemniej, tym bardziej ciało zaczyna robić się ospałe, wolne, nieswoje. Nie chce się jeść, spać, mówić. Na swój sposób robi się wszystko jedno. (…) Ciemno jest na swój sposób wygodne.”

    Brzmi zachęcająco. Ale wie to chyba każdy, kto lubi spać i uważa, że najlepsze historie przytrafiają mu się wtedy, kiedy śni, kiedy przechodzi płynnie w stan od czuwania nie wiadomo nad czym i po co w stan niebytu, ale jednak intensywnego życia, no powiedzmy – wewnętrznego.

    Wiśniewska opisuje szczegółowo co dzieje się z człowiekiem podczas nocy polarnej. To są stany idealnie zerujące każdego. Człowiek sprowadza się do stanu najczystszego, do pierwotności i do przetrwania w stanie hibernacji. Siedzieć i miesiącami gapić się w ogień. Super sprawa.

    Ale niestety. Po nocy przychodzi dzień a po burzy spokój, jak pouczała Budka Suflera. Światło jest po nocy polarnej sporym zaskoczeniem, niemiłą wręcz niespodzianką, nagle świat robi się za duży. Światło wymusza już na ludziach jakieś ruchy, następują konieczności i trzeba robić plany. Wtedy to spokojnie można już chyba udać się gdzie indziej i szukać innych sposobów na zerowanie, chyba, że się zasmakuje w prostym życiu, w którym o nic nie chodzi. A jest to moim zdaniem wizja wielce też pociągająca.

    Książkę polecam tak czy inaczej.

    2. odmówienie udziału

    Sposób ten jest technicznie bardzo prosty. Trzeba któregoś dnia wrócić skądś tam, skąd się zazwyczaj wraca, położyć się i więcej nie robić tego co zazwyczaj się robiło, nie spotykać z tymi, z którymi zazwyczaj się spotykało, nie mówić tego, co się zazwyczaj mówiło, nie wartościować niczego, nie odczuwać na miło ani na niemiło, po prostu siedzieć w domu, ograniczyć się do łóżka, prania bielizny, ubierania, jedzenia resztek i włóczenia się po okolicy bez celu.

    Tak kuszącą wizję życia roztacza przed nami Georges Perec w jednowątkowej powieści „Człowiek, który śpi”. I jakkolwiek każdy skrzętny i zapobiegliwy obywatel może taką wizją wzgardzić, jako planem na życie dla nieodpowiedzialnych leni, to nie wierzę, aby nikomu ani razu nie przeszła przez myśl taka właśnie chęć, żeby

    • niczego nie chcieć
    • tracić czas
    • porzucić wszelkie plany i zamiary
    • nie mieć pragnień ani urazów ani nadziei
    • niczego nie oczekiwać
    • żyć bez radości i bez smutku
    • wyzbyć się hierachii i upodobań

    Stać się przejrzystym, wejść w punkt zero, zaznać odprężenia i wolności od wszystkiego, czego doświadczało się dotychczas.

    Nieistotne stają się więc kierunki, w którym się można udać, nieistotne cele, nieistotna pogoda i ubranie, nieważne jest nic, bo wszystko jest jakie jest, zupełnie obojętne, ani ładne ani brzydkie.

    „Jesteś sam. Uczysz się chodzić jak człowiek samotny, uczysz się włóczyć, wałęsać, widzieć nie patrząc, patrzeć nie widząc. Uczysz się być cieniem i patrzeć na ludzi, jakby byli kamieniami. Uczysz się siedzieć, leżeć, stać, przeżuwać każdy kęs i odnajdywać ten sam nijaki smak…”

    Moim zdaniem mocno kuszące. Móc zdrapać z siebie wszystko to, czym obrośliśmy w życiu i co tylko uwiera i generuje lęki i niepokój, czy jest się wystarczająco dobrym, żeby znaleźć dla siebie usprawiedliwienie na bycie.

    Ale niestety.

    To nie do końca się udaje. Ileż można samemu grać w karty i prać tę samą parę skarpetek. Umysł wbrew nam szuka wyzwań.Toteż bohater Pereca stawia je sobie w postaci dyscypliny. Uznaje, że wyzeruje się wtedy, kiedy doprowadzi swoje życie do takiej doskonałości jak gładki owal jajka. Narzuca więc sobie rozmaite rygory, chodzi jak w zegarku, zapina życie na ostatni guzik i okazuje się, że ta iluzja to taka sama awykonalna sprawa jak poprzednie trwanie w odrętwieniu.

    Powiem prawdę, Perec nie dał nam, czytelnikom za wiele nadziei na to, że te sposoby na wyzerowanie przyniosą jakieś wiekopomne dla naszych żyć skutki. Pisze na koniec tak:

    „Nie. Nie jesteś już bezimiennym panem świata, tym nad którym historia nie miała władzy, tym, który nie słyszał, jak pada deszcz, który nie widział, jak zapada noc. Już nie jesteś niedostępnym, kryształowym, przezroczystym. Boisz się i czekasz. Przeczekujesz deszcz na placu Clichy”.

    Wracamy więc na pole startowe naszej gry planszowej, gry w „Po prostu być”. Znowu chcemy się wyzerować i szukamy sposobu. Rzucamy kostką. Dostajemy się w pole oddziaływania kolejnego pomysłodawcy.

    3. samotnictwo

    Nie od dziś każdemu wiadomo, że aby wejść mniej więcej przynajmniej w fazę ego zen, nie należy wiązać się z nikim, wchodzić w jakieś głębsze relacje, trzeba zdecydować się na życie bez nikogo, na bycie samotnym. Wtedy szanse na wyzerowanie się i dojście do swojej pure osobowości może się powieść.

    Opisał nam to bardzo ładnie mistrz Eugene Ionesco i jeśli kojarzycie go z liceum z teatrem absurdu, to słusznie zakładacie, że z tej rozgrywki też możecie nie wyjść zwycięsko.

    W swojej jedynej powieści zatytułowanej „Samotnik” Ionesco obrazuje przykład człowieka, który dostał szansę na out z życia. Jeden tu tylko warunek, prawdopodobnie przeszkoda dla większości z nas nie do pokonania –  żeby tak móc próbować jak tytułowy samotnik, trzeba by dostać pokaźny spadek po krewnym i móc do końca życia żyć z odsetek.

    Nie wiem czy większość, ale przypuszczam, że wiele osób marzy o tym, żeby nie musieć pracować, chodzić do biura, żeby nie mieć szefów, żeby od nikogo nie zależeć, mieć pieniądze „skądś”, nie być nikomu nic winnym, móc pozwolić sobie na takie życie, jakie się chce a nie jakie musi się prowadzić od urlopu do urlopu, od weekendu d weekendu od 1-go do 1-go. Wielu z nas na pewno zastanawiało się, jak by to było, tak nic nie musieć a być bezpiecznym. No planów pewnie co niemiara, ale przypominam, że tu mowa jest o wejściu w nawias życia a nie wchodzeniu w jego główny nurt, który jak wiemy, oznacza tylko same problemy, a nie święty spokój.

    Ionesco podpowiada nam, że w osiągnięciu „ego zen” bardzo przydatne będzie bycie człowiekiem bez właściwości (proszę nie mylić z wielką powieścią Roberta Musila „Człowiek bez właściwości”, w której to powieści ani słowa nie ma o człowieku nudnym, a czemu być może poświęcę kolejny esej), czyli człowiekiem nieokreślonym i nijakim w potocznym tego słowa znaczeniu. Musielibyśmy być takim kimś statystycznym, kimś jak „każdy”, niewiele mówić i niewiele mieć do powiedzenia. Ciężka sprawa w czasach, kiedy większość z nas uważa się za wyjątkowych, uduchowionych pomazańców niemal bożych znających się na wszystkim.

    To w tej grze tak być nie może. Musi być tak, jak opisuje Ionesco, którego bohater mówi tak:

    „Nie mam nic interesującego do powiedzenia innym. A to, co mówią inni, nie interesuje mnie również. Obecność innych zawsze mnie krępowała. Między nimi a mną jest rodzaj niewidzialnej ściany.”

    A więc nijakość, samotnictwo i dobrobyt osiągnięty bez żadnego wysiłku. W ten oto sposób, tak jak bohater uniezależniamy się od nudnego biura i irytujących w nim ludzi, którzy ciągle czegoś od nas wymagają i oczekują. Wchodzimy w fazę bliską szczęścia. Mamy zasoby, robimy to, co chcemy. Jak 35 letni bohater tej powieści. On kupuje sobie wygodny apartament, zatrudnia służącą, żeby mu ścierała kurze i myła filiżanki po porannej kawie, znajduje w pobliżu knajpę i co dzień kultywuje swój rytuał chodzenia tam na posiłki i duże ilości wina. Wydaje się brzmieć dobrze. Kto by nie chciał tak sobie pobyć, poleniuchować, nie śpieszyć się nigdzie, nie musieć robić zakupów, gotować, sprzątać i po prostu być.

    No niestety. Mija czas i okazuje się, że ten dobrostan, do którego bohater dążył wcale nie jest taki fajny. Nachodzą go takie rozterki:

    „Czy nie byłoby lepiej gdybym pracował, ale co mam robić? Z pewnością nie mogę wrócić do biura i odsiadywać ośmiu godzin dziennie. To ja już wolę nudzić się troszeńkę (…) Oczywiście przebudzenie jest przykre. Cały dzień przede mną, bezmierna pusta plaża, której kresu nie widać. Ale wstaję, zaparzam, wypijam kawę. A kiedy piję kawę, to mimo wszystko dobry moment. Jak pan widzi, miewam dobre momenty. Dobre mijają szybko”.

    Okazuje się niestety, że bezpieczeństwo materialne, brak konieczności wykonywania jakiejś pracy nie jest dobrym patentem na bycie egzystencjalnie przezroczystym. Dopadają lęki przed tym, jak oceniają nas inni, bohater Ionesco cały czas martwi się, że dozorczyni patrzy na niego z pogardą, bo nie dość że jest sam to jeszcze nic nie robi. Dopada wyrzut sumienia, że możemy okazać się nieprzydatni i inni będą nam to mieli za złe. Sprowadzenie życia do wstawania z trudem, picia kawy i paru jedzeniowych rytuałów w knajpie obok doprowadza bohatera do obłędu. „Minęły lata albo sekundy” – dla bohatera było to nie do odróżnienia.

    I w tym momencie pora przyznać, że wszystkie wysiłki podejmowane po to, aby być w nawiasie, być z kryształu, przezroczystym, wisieć w rzeczywistości spełznąć muszą na niczym.
    Po nocy polarnej, jak wspomniałam, przychodzi jednak światło i że wtrącę jeszcze Pereca:

    Czas, który czuwa nad wszystkim znalazł rozwiązanie, na przekór tobie. Czas, który zna odpowiedź, nie przestał upływać”.

    Pora więc sobie wyjaśnić.
    Z tego życia wyjść bez szwanku i dojść do punktu zero będzie ciężko. Każdy ten sposób jest jednak swego rodzaju pułapką.

    Przegraliśmy tę walkę.

  • Wallace, Lynch i disco polo w Kobylnicy, czyli kanapka do pociągu na Hel

    Moja przygoda z Davidem Fosterem Wallace jest tego typu, że pierwsze zakupione „Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi” nie dotarły do mnie, więc następnym jego publikacjom się opierałam, dopiero magazyn “Książki” jakoś mnie przekonał, takim odkryciem, że Wallace był fanem Derridy i się dziwił, że ktoś mógł go nie czytać. Urocze. Ja nie czytałam w każdym razie Derridy, ale kupiłam „Rzekomo fajną rzecz, której nigdy nie zrobię”, bo:

    • podobał mi się tytuł
    • trzeba dawać szansę i walczyć

    Sympatia nie przyszła od razu. Zbiór esejów i rozważań pod tym atrakcyjnym tytułem nie należy do lektur łatwych i możecie być pewni, że nie omieszkam wspomnieć, dlaczego.

    Więc podczytywałam, odkładałam, aż w końcu, kiedy przebrnęłam przez esej o tenisie, o wyliczaniu trajektorii piłki na kortach wietrznego stanu Illinois i dotarłam do rozważań o tym, dlaczego telewizja jest medium ogłupiającym i na czym to polega – wiedziałam, że zrobiłam dobrze nie ulegając zniechęceniu za szybko.

    Potem to już było autentyczne wzruszenie, uciecha, międlenie rogów kartek z zapałem i takie fajne uczucie, jakie się miewa w rzadkich chwilach jakiejś jedności z dziełem literackim lub filmowym, czyli innymi słowy – odczucie euforii, kiedy można przy konsumpcji dzieła stwierdzić:

    MAM TAK SAMO!

    Bo mam tak samo, jak on, podobne bardzo odczucia obcości wobec powszechnych trendów obowiązujących co do spędzania czasu, zabawy, wakacyjnych mód, co do odczuwania jakichś dzieł filmowych. Nie jestem aż tak wyrafinowanie oczytana i biegła w dziełach Heideggera, Derridy i im podobnych, aby móc żonglować różnymi teoriami na udowodnienie geniuszu własnych przemyśleń, ale miałam nieopisaną frajdę, że ja to rozumiem! że to do mnie trafia! że to jest o mnie! Wallace i jego eseje pozwoliły mi na różne sposoby odczuć własną wyjątkowość, a to jest naprawdę bardzo fajne odczucie czuć się wyjątkowym 🙂

    Jest to oczywiście nieco przewrotna teza, co śpieszę objaśnić tym, którzy wzięli te słowa na totalnie serio. Chociaż może w sumie powinni.

    W każdym razie dzięki lekturze esejów Wallace’a przypomniałam sobie, że w czasach liceum jedną z moich ulubionych lektur był Słownik Wyrazów Obcych. Zgadałyśmy się w tym temacie ostatnio z koleżanką, bo okazało się, że ona miała tak samo (ach ta wspólnotowość). Stwierdziła, że fascynowało ją, że są jakieś obco brzmiące słowa, które ukazują nowe obszary znaczeń, do tej pory niedostępne.

    Otóż Wallace bardzo stara się, aby te obszary były w jego książce naprawdę bezkresne. Tu nawet moje zapamiętane, wypisywane w notesach wyrazy obce to było za mało. Człowiek z wiekiem jednak idiocieje, więc poprzestaje w sumie na tym, czego się nauczył do matury, potem tylko powiela. A Wallace naszpikował swój tekst wieloma minami.  Trzeba zmierzyć się z takimi słowami jak przykładowo:
    inwolucja
    Gestalt nienawiści
    dialektyka elizji
    rewerencja
    infirmeria
    definiowalny ostensywnie
    terminalna idiosynkrazja
    solipsyzm antyemaptyczny
    quod vide, bona fide

    i tak dalej.

    No nie jest łatwo. Ale pokonałam te trudności płonąc z radości, że nie ma tam konstrukcji narracyjnych o tym, co powiedział bohater, co ona odpowiedziała jak on pomyślał i zrobił coś tam, bo kompletnie mnie nie obchodzi. Mam tu na myśli beletrystyczne książki ze zmyślonymi postaciami, których działania są mi kompletnie obojętne. Ja sama odpowiadam i myślę i robię coś tam i to mi zupełnie wystarczy. Teraz potrzebne są wyzwania, opis tego, co się działo naprawdę, nie sztuczne wymysły i powoływanie światów zbędnych. Nowej Anny Kareniny czy Pani Bovary i tak już nikt nie napisze.

    Teraz rozmyślam o tym, jak by tu ująć sprawę, żeby kogokolwiek w ogóle zachęcić do tej lektury, bo jak dotąd wydaje mi się, że próbuję zniechęcić. Więc wyszło trochę głupio, ale może to ja jestem taką ignorantką, a wszyscy znają wiele trudnych słów i odnośników i mówią takim językiem jak Wallace przy śniadaniu do swoich domowników, a nawet do kotów.

    Ale spróbuję opisać, dlaczego tak mnie podbudowała ta lektura i dlaczego dała mi tyle radości, prócz radości poznania słowa infirmeria.

    esej o telewizji

    Nie będę się za zbytnio o tym rozpisywać, bo wydaje mi się, że era telewizji powoli odchodzi do historii. Pakiety, jakie oferują kablówki, platformy cyfrowe są coraz tańsze a zawartość kanałów, jakie w nich są – jest coraz głupsza, na coraz niższym, podlejszym poziomie. Jazgot reklam i dżingli wydobywających się z odbiornika telewizyjnego jest czymś co wprawia mnie w jakiś dziwny stupor, w stan katatonii i niedowierzania, że naprawdę? ktoś to jeszcze ogląda?

    Ale Wallace pisał esej w 1995 roku, kiedy TV miała się jeszcze dobrze i na warsztat wziął pętające się do dziś w telewizjach reality show, music show i wszystkie show. Zastanawia się, dlaczego ludzie to oglądają i udowadnia na jakiej ściemie jest to wszystko osadzone.

    Niemniej wtedy czy dziś w czasach rozwoju mediów cyfrowych, socialowych nadal obowiązuje podobna zasada – im głupiej i prościej, tym szybciej i lepiej się to sprzeda. Tak jak w tv tak samo dziś w mediach socialowych najlepiej oglądają się a więc sprzedają cycki, dupa i kawa z serduszkiem na kocyku z croissantem. Musi być spektakularnie. Nieważne, że głupio, albo że wszyscy tak robią. Im bardziej wszyscy – tym większa szansa na powodzenie.

    Wallace stwierdził też, że tv najchętniej oglądają ludzie samotni. To można też przełożyć na to, kto konsumuje dziś sociale od rana do wieczora, platformy streamingowe w poszukiwaniu nowych seriali, gry komputerowe. To jest ten sam rodzaj eksapizmu, bo Wallace, nie bez racji zauważył, czym w ogóle jest samotność :

     „Ludzie samotni są samotni raczej dlatego, że odmawiają ponoszenia psychicznych kosztów przebywania wśród ludzi. Mają na nich alergię. Ludzie zbyt silnie na nich działają.”

    Kto pierwszy podniesie palec chcąc zaanonsować „to o mnie!”?

    No więc właśnie. Analiza zjawiska i takie po drodze aforystyczne prawdy, które  nie noszą znamion nieznośnego stylu dydaktyzujących nauczycieli życia. Walllace akurat na pewno do tego nie pretendował. Chociaż zdarza się, że pisze o pewnych zjawiskach nie bez poczucia wyższości wobec ludzi, którzy w tych zjawiskach biorą udział, ale się do tego przyznaje, że tak ma jako biały mieszkaniec Środkowego Wschodu z zamożnej rodziny. Taką miał  perspektywę, więc co miał się przebierać w nieswoje buty.

    esej o autorze dzieła literackiego

    Mało jest rzeczy, które potrafią mnie ująć w rozmowie, sprawić, że czuję się niemal szczęśliwa. Ale jest taki temat – autor jako kategoria dzieła literackiego.

    Powód jest tyleż prosty co sentymentalny, pisałam na ten dokładnie temat pracę magisterką i choć wtedy błądziłam po omacku kompilując myśli Barthesa, Szkłowskiego czy Chomskiego, to czułam, że tak pozornie nieistotna rzecz, może w sumie mieć znaczenie.

    W rozmowach towarzyskich zdarzył mi się ten wątek może raz, i to całkiem niedawno, kiedy dyskutowałam z nowo poznanym kolegą o filmie Jarmusha „Paterson”, kiedy spieraliśmy się, czy osobowość twórcy powinna być figurą interpretacyjną jego dzieła i czy dzieło nie powinno mówić jednak samo za siebie. Spór nie został rozstrzygnięty.

    Ten sam wątek porusza Wallace. Zastanawia się zupełnie na poważnie, czy dzieło interpretuje się poprzez biografię twórcy, jaka jest istota języka literackiego jako narzędzia, jak zdefiniować autora, rację ma Wordsworth czy Barthes?

    Może się to wydawać totalnie nieistotne, dumania oderwanego od życia gościa, ale możecie wierzyć lub nie, jak bardzo ożywczo wpływa to na mózg po lekturze tych wszystkich poradników “jak byćsuper w 5 krokach”. To tak jakby wylać sobie litr tonicu niwelującego wypryski na mózg.

    esej o Targach Stanu Illinois

    Te rozważania Wallace tytułuje bardzo znamiennie, jako – „oddalanie się od bycia już dosyć oddalonym od wszystkiego”.

    I znowu okazuje się, że na tym polu konweniujemy na procent 100.
    Chciałabym też, jako klasyczny, niesklejony z obrzędami introwertyk móc kiedyś pojechać na tak zwany reportaż, Ale koniecznie do miejsca dziwnego, obcego mojemu życiu, jak przykładowo dożynki albo festiwal disco polo w Kobylnicy. Chciałabym umieć wychwycić, albo raczej opisać ten poziom absurdu, jaki towarzyszy takim imprezom.

    Wallace’a wysłano jako reportera pisma „Harper’s Magazine”, wszyscy czcili go nabożnie, bo myśleli, że jest wysłannikiem „Harper’s Bazaar”. Miał za zadanie zrobić reportaż z targów stanowych, w Illinois. Wallace nie potraktował bohaterów tego przedziwnego wydarzenia jak typowy nowojorski obśmiewacz facetów, którzy noszą skarpety do sandałów jezusków. Owszem, zauważył, że ten typ ludzi, gustujących w tak specyficznie absurdalnych rozrywkach ma cechy wspólne, jak tanie ubrania z poliestru, grube brzuchy, wąsy, ogłupiałe od nadmiaru wrażeń dzieci ciągle strofowane przez rodziców. Nazwał ich trash people, Kmartpeople. Wiedział, że to nie brzmi za dobrze, jest wywyższaniem się, ale co poradzić, nie chodziło tu o bycie poprawnym politycznie.

    W czym gustują Kmartpeople?
    Więc przede wszystkim w tym, żeby było tłumnie, im ludniej, im głośniej, tym ciekawiej.
    Bardzo w cenie są też wystawy, tuż po Zapleczu Trwałych Struktur (???) zwiedzający przechodzą do kompleksu końskiego, świńskiego, bydlęcego, drobiarskiego, potem do domu Rzemiosła, Domu Illinois, Centrum Seniora i przez Wesoły Dołek, czyli rodzaj wesołego miasteczka, w którym udział może grozić prawdziwym kalectwem, przechodzi się na Finał Zawodów Żonglowania Batutami.
    Nie sposób pominąć Konkursu Przywoływania Męża oraz Budki Kościoła Boga oferującego skomputeryzowany quiz biblijny.

    Wallace pokazuje afirmację wspólnotowości i absurdalnych rytuałów, których on nie jest w stanie pojąć i myślę, że eseju tego nie pojmą ludzie brodzący po polach openera czy znajdujący upodobanie w imprezach na setki ludzi, podczas których można zrobić sobie śmieszne zdjęcie, dostać za darmo mentosa, wystać w kolejce ciepłe piwo, czy wdychać wonie toi toiów, ale znajdą w tym fragmencie uciechę ci, dla których przepychanie się w tłumach w upałach w poszukiwaniu kolejnej rozrywki typu pani udająca kiełbasę stanowi żródło prawdziwych udręk i pytań bez odpowiedzi – po co ludzie sobie to robią. Dlaczego dążenie do uśmierzenia wyobcowania, samotności na pustym polu takiego choćby Illinois musi być załatwiane w taki właśnie sposób, z czego to wynika? Nie żeby wszyscy mieli od razu zatapiać się w lekturze Heideggera, ale Wallace bardzo mocno stawia ludzkie przejawy kultury i rozrywki w świetle tak jaskrawo upierdliwym, że człowiek zastanawia się na serio nad własną kondycją jako homo ludens, bo ostatecznie każdy z nas jakoś tam lubi się czasem bawić i to w dodatku w tłumie.

    esej na temat Lyncha i jego filmów

    Lektura tego eseju zbiegła się akurat z powrotem do HBO po 25 latach „Miasteczka Twin Peaks”. Więc super było sobie przypomnieć, co nas tak właściwie wtedy, w latach 90-tych tak zachwycało w  I części tego serialu, no i w filmach Lyncha w ogóle, choć nie we wszystkich.

    Wallace diagnozuje to w taki sposób, że czytam, ciągle się uśmiecham i opada mi szczęka. Wiedza filmowa ogromna, podawana z taką swadą, tak totalnie swobodne żonglowanie gruntowną kinową wiedzą, że czuję się malutkim laikiem, jakąś pańcią, której coś tam dzwoni, ale nie wiadomo w którym kościele. Samo czytanie sposobu, w jaki Laura Dern trafiła do obsady „Dzikości serca” przyprawia mnie o zawrót głowy, że to takie szkatułkowe, nieprzypadkowe, że coś z czegoś wynikało tylko po to, że zagrała Lulę właśnie Laura.

    Wallace analizuje karierę i filmy Lyncha też za pomocą pretekstu. Wysłano go na plan filmu „Zaginiona autostrada” i robi reportaż. Sposób, w jaki opisuje świat garderobianych, oświetleniowców, szwenkierów, asystentów, to jak zawsze przydzieloną komuś rolę na planie rozpoznaje po ubraniu – rozkłada mnie na łopatki. Nie czytałam nigdy tak skonstruowanej opowieści o tym, jak powstaje film, że oświetleniowcy zawsze są bladzi i w bojówkach, asystentki sfochowane, bo mogły osiągnąć więcej, a są tu jako asysta i tak dalej. Sam Lynch opisany jest tak, że nie bez odczucia tryumfu rozpoznaję w nim siebie. No, przynajmniej w kwestii stylówki:) Akurat w ten dzień ubrałam się identycznie jak Wallace go opisał, w czarną koszulę zapiętą na ostani guzik i za krótkie majtające się przy kostce czarne spodnie chinosy. Brakuje mi jednak istotnego elementu, jaki posiadał Lynch wg Wallace, tj. godności każącej mu mieć totalnie w dupie wszystkie cudze potencjalne opinie na swój temat, i dobrodusznej miny, i spokoju związanych z tym odczuciem tajemnej pewności siebie jaki mają tylko ludzie tacy jak Lynch.

    Wallace na podstawie analiz filmów Lyncha zdiagnozował jego fenomen w Hollywood, opowiedział, dlaczego tak zbanalizowana i przewidywalna fabryka  pozwala Lynchowi robić filmy tak dziwne, które nie dają widzowi odetchnąć w kinie, tylko każą płacić za to, że się w tym kinie widz wysila.
    Lynch dokonał paru wolt i śmiałych poczynań, które zezwoliły mu na bycie artystą w fabryce snów i na dopasowywanie filmów do jego własnych marzeń sennych.
    Dlatego dziś oglądamy te jego ekstrawagancko nieatrakcyjne postaci, z „glazurowaną przezroczystością twarzy”, oglądamy hybrydę ekspresjonizmu, postmodernizmu, psychoanalitycznych banałów i popkulturowej ikonografii. Oglądają to i aspirujący do wyżej, i ci mające takie aspiracje głęboko gdzieś. I to jest prawdziwy sukces.

    I jeszcze sprawa Boba i Miasteczka Twin Peaks. Mnie ta twarz prześladowała kiedyś i wiedziałam, że Laura Palmer nie ma jednego zabójcy, że mnóstwo kogoś i czegoś ginie przez zło, po prostu. Wallace wskazuje istotę tego lynchiańskiego pojęcia zła, wskazuje, że wg Lyncha zło jest siłą, jest zawarte w dobru, jest w nim zakodowane.

    Za takie przekonanie oczywiście płaci jakąś cenę. Nie będą oglądać go ludzie, którzy wolą widzieć na ekranie schludny, uporządkowany i moralnie wygodny świat, gdzie będą wiedzieć, kto ten dobry a kto ten zły. U Lyncha tego nie ma. Ze świadomością, że zło po prostu jest i koniec, że stanowi siłę nie do okiełznania widz musi się mierzyć. Jak ktoś da radę to obejrzeć,  na pewno zyska poczucie, że życie to naprawdę nie 567 odcinek “Na Wspólnej”.

    esej o rejsie na pokładzie 47 tonowego luksusowego statku Celebrity Cruiser po Karaibach

    Nie wiem jak wy, ale jako dziecko nie znosiłam brać udziału w tak zwanych wypoczynkach zorganizowanych, koloniach, półkoloniach, wycieczkach. Samo to, że ktoś gospodaruje moim osobistym wolnym czasem, wie lepiej, jak mam go spędzić – wydawało mi się nieznośne.

    Niemniej z jakichś powodów ludzie lubią, kiedy organizuje im się czas, wyobrażają to sobie jako ulgę, kiedy nie muszą o niczym myśleć i ktoś robi to za nich. Dlatego bezwiednie wpadają w te pułapki, i co więcej, często dość gorliwie biorą w tym udział.

    Fenomen tego zjawiska opisał Wallace na bardzo spektakularnym przykładzie rejsu luksusowym statkiem po Karaibach. Wallace pisze, że chociaż wakacje to odpoczynek od rzeczy niemiłych, to w tych masowo sprzedawanych luksusowych rejsach jest coś nieznośnie smutnego. Choćby ta absurdalna wymiana – zamiast ciężkiej pracy – ciężka zabawa, „rozpieszczanie siłowe”:

    „Będą nadzorować co do joty twoją opcję przyjemnościową, tak, żeby żadna korozyjna siła twojej dorosłej świadomości i lęku nie spieprzyła ci uciechy”.

    Zorganizowany wypoczynek za jakieś absurdalnie duże pieniądze jako narzędzie opresji.

    Opresywność masowych imprez, uciech, form wypoczynku jest zjawiskiem, które Wallace próbuje zrozumieć, ale odpowiedzi, dlaczego ludzie sobie to robią, nie znajduje. Są to tylko przypuszczenia. Może to jakaś forma ucieczki przed myśleniem, że jesteśmy śmiertelni, samotni? Więc dlatego jakoś desperacko próbujemy to uśmierzyć spadając tak naprawdę z deszczu pod rynnę, z jednego zmęczenia w inne. Jednak bierzemy udział w tym festiwalu samozakłamań.

    Wciąż trzymamy się za ręce i podążamy razem z korowodem.

    Zastanawiam się, czy fakt, że Wallace widział to wszystko tak wyraźnie zarysowane, że ogarniał to rodzajem myśli dla większości przeciętnych ludzi niedostępnych, doprowadziło go do tego, że przedwcześnie sam wypisał się z tego korowodu?

    Nie wiem tego.

    Nie wiem też, jak można być w tym wszystkim, a przy okazji nie wygłupiać się biorąc udział w tych schizofrenicznych zjawiskach życia mas, kulturowych wymogów, naleciałości i schematów?

    Jakieś pomysły?

  • Kto się boi zejść do piwnicy, czyli kanapka na drogę poznania

    W swoim dorosłym życiu często wykazuję się rodzajem dziecinnej beztroski polegającej na tym, że udaję, że nie ma czegoś, co jest, a co jest dla mnie niewygodne.

    Bardzo lubię udawać.

    Wykonuję wtedy taki trick jaki robią dzieci, kiedy nie chcą przyjąć czegoś do wiadomości. Zamykam uparcie oczy, wierząc, że jak nie będę na to patrzeć, to to zniknie. Więc udaję, że jak mnie boli ząb, to, że samo przejdzie, udaję, że nie ma poniedziałków, że nie ma franka i banków światowych, że czas stoi w miejscu i ze wszystkim zdążę, że moje życie mija w filtrze amaro, no ogólnie, lubię udawać, że mi fajnie i że wesoła ze mnie dziewucha, że patrzcie tu mamy brzydkie buty, a tu śmieszny serial, no i takie to heheszki.

    Ale tak naprawdę, to wcale nie jest wesoło, choć rzecz nie sprowadza się tylko do nieudawania, że nie jest się na życiowym debecie i do pamiętania o rachunkach za prąd.

    Tutaj musi wjechać takie pojęcie jak pamięć. 

    Pamięć to ciekawe zjawisko. Jak działa mechanizm pamięci jednostkowej i zbiorowej? Jak w jednej i drugiej nasze mózgi mniej lub bardziej świadomie wkładają pełną parę w proces zafałszowywania tego, co się pamięta?

    To dlatego tak szaleńczo oręduję za prozą Knausgarda, bo jako jeden z nielicznych, o ile nie jedyny, miał odwagę udokumentować swoją pamięć jednostkową szczegółowo, nie pomijając żadnych żenujących faktów stawiających go w nieprzychylnym świetle.

    My się ubarwiamy na ogół, filtrujemy zawzięcie swoje wspomnienia, żeby nie zgłupieć, nie zwariować i jakoś lekką stopą przechodzić przez te muły czasów, które minęły. On obrał inny kierunek i pokazał wszystkie bebechy zaszłości opowiadając sobie i nam wszystko, także to przykre, złe i niewygodne.

    Kiedy ja próbuję zrobić to samo, utykam już na pierwszym akapicie, nie będąc w stanie zaakceptować tego, że tak się działo, tak to pamiętam. Udaję więc, że wcale nie właśnie, bardzo fajnie było, jasno i wszyscy pletliśmy sobie warkocze.

    Z pamięcią zbiorową jest zdaje się jeszcze gorzej. Skoro prywatne bagna zasypujemy żwirem, to co dopiero zbiorowe.

    O tym, jakie katastrofy ściąga zbiorowe udawanie, że nic się nie dzieje, nic się nie stało – pisze w niepozornej, prosto napisanej książeczce z wymownym zdjęciem na okładce Martin Pollack – „Topografia pamięci”. 73 letni dziś pan to syn austriackich nazistów, ojca – zbrodniarza wojennego działającego na terenie Polski, wnuk dziadków fanatycznie wiernych nazizmowi aż do śmierci i długo po wojnie, publicysta, dziennikarz, tłumacz Kapuścińskiego, próbuje odpowiedzieć sobie i innym na pytanie – dlaczego działo się jak się działo, skąd bierze się zło, dlaczego wykształceni ludzie, kochający synowie, mężowie, ojcowie i takież matki, córki i żony okazują się zdolni do najgorszego wobec innych, jak to wszystko funkcjonuje w pamięci poszczególnych nacji, narodów i zbiorowości i jak wpływa na to, co się wydarza także teraz.

    Skąd napływają fale zła, które zmiatają nagle tych, którzy dziś siedzą, piją sobie kawę i marudzą na pracę, a jutro już kopią sobie doły pod własne groby w jakimś zacisznym lesie na czyjś rozkaz – nie sposób na to odpowiedzieć w jednym tekście.

    W filmie „Dzieciństwo wodza” (reż. Brady Corbet 2015 r. na podstawie powieści J.P. Sartre’a „The Childhood of Leader”) pada takie zdanie : „Rzecz nie w tym, że ktoś ma odwagę czynić zło, lecz w tym, że tak licznym zabrakło męstwa, aby okazać dobro”.

    Martin Pollack swoją skromną książką podpowiada, jaki może być klucz do pamięci i do tego, żeby chociaż w tym zalewie udawania i fałszu ocalić samego siebie.

    W kilku felietonach przywołuje pamięć sielankowego dzieciństwa spędzanego u dziadków w Austrii, pamięć panujących nastrojów, reakcji rdzennych Austriaków na wygnanych z Polski Ślązaków i Kaszubów i Mazurów, którymi ci rdzenni gardzili jako brudnymi i gorszymi, niepełnymi. Pamięć zbiorowości ludzi z Karpat, terenów Galicji, Ukrainy, Huculszczyzny, Łodzi, Wiednia itd. przywołuje za pomocą fotografii z tamtych lat wydobytych, wyszperanych w różnych miejscach, na internetowych aukcjach. Widzimy więc zdjęcia z czasów I wojny, II wojny, międzywojennych, na nich albo uśmiechniętych niczego nie spodziewających się ludzi albo upokarzanych, jak młoda wiedeńska Żydówka zmuszana przez bojówkarzy SA do mycia bruku szczotką ryżową na środku miasta tuż po Anschlussie Austrii do Rzeszy. To zdjęcie i domniemywania autora, co na nim widzimy, wstrząsnęły mną. Ładna twarz młodej Żydówki spogląda trwożliwie w obiektyw, panna przykuca, jedną ręką trzyma elegancką torebkę, w drugiej trzyma szczotkę i pewnie próbuje dociec, dlaczego wczorajsi ziomkowie każą jej dziś myć ulice, otaczając ją i jej podobnych kordonem tłumu złożonym z dorosłych, starców i dzieci szydzących z nich. No bo po prostu – wczoraj byłaś proszę pani klientką, a dziś robisz co ci każę, bo tak, taki mamy klimat, sorry.

    Pollack pokazuje w ten oto nienachalny, pozbawiony jakiegokolwiek dydaktyzmu, pouczanek i patetycznych mądrości sposób, że zło to nie jest jakaś amorficzna efemeryda nie wiadomo skąd. Umiejętnie i sugestywnie pokazuje czytelnikowi, że zło to jest takie coś, co czai się także w naszych domach, pod naszymi dywanami i przy naszych stołach, wystarczy tylko nie udawać, że tego nie ma.

    Przyjrzyjmy się nam.

    Przez jakiś czas żyliśmy sobie we względnym poczuciu spokoju, owładnięci nadzieją, że przeniósłszy biznesy z łóżek polowych do szklanych kurników w Mordorze, uwiedzeni kredytami i leasingami – będziemy przeć wciąż ku lepszemu. Otworzyliśmy się trochę na świat i choć nigdy nie doświadczyliśmy bezwizowego ruchu do eldorado wolności, czyli do Stanów, to i tak byliśmy jacyś tacy fajniejsi, mogliśmy z góry popatrzeć na sąsiadów z Ukrainy, którzy wciąż czekają na to, żeby też być fajnymi. Wiemy już jak smakują kolorowe drinki w hotelach all inclusiwe z biurem Itaka na Costa Brava albo na Krecie i dumnie peregrynujemy po starej Europie nie musząc się legitymować na granicy aż do samego jej krańca.

    Ale przyszedł czas, że zrobiło się jakby trochę mniej przyjemnie.

    Nagle jakieś ciężarówki islamskich ekstremistów wjeżdżają w nasze bożonarodzeniowe markety, eksterminuje się (bo jak inaczej to nazwać) ludność cywilną w Syrii, w Stanach wybory wygrywa dziwny człowiek, w kraju też skończyły się dowcipasy z Tuska i nieporadnych wypowiedzi jego ministrów o klimacie, niezauważalnie przypełznął kościelny reakcjonizm, rządowy ekstremizm, prezes telewizji narodowej pozywa portal plotkarski o szerzenie fałszywych informacji o zdjęciu serialu Na dobre i na złe. Absurdy przybierają na sile, zaczyna się poczucie bezradności i zdziwienia – że jak to się mogło stać? co teraz? Co z nami będzie na tym zakręcie?

    Ale Sylwia Grzeszczak nam na to pytanie nie odpowie.

    Wybito nas ze snu spokojnej konsumpcji, znowu musimy oglądać łyse głowy i marsze panów z Małym Powstańcem wytatuowanym na ramieniu i słuchać pomruków niezadowolenia, że państwo zamiast dawać swoim to chce przygarniać skośnych, ciapatych, arabów, którzy na pewno pakują wąglika w każdego kebaba. Zaczyna się pozornie niewinnie. Od takich żartów, od używania dosadnych określeń w charakterze żartów. Sama robię tak właśnie dziwiąc się mojej koleżance, że ją to oburza. Ale przecież to tylko takie heheszki, nic poważnego, zobacz, przecież oni inaczej pachną, i chodzą w grupach po mieście, przecież wiadomo, że ja wrażliwa na krzywdę zwierząt, musze odpuszczę, a co dopiero człowiekowi, ale serio, z ciapatym to bym nie mogła, no wiesz czego.

    Takie rozmówki odbywają się zapewne w tysiącach domów, na tysiącach skwerów, nic nie znaczące, po prostu, chcemy tak pokazać, że jesteśmy u siebie a ci skąd inąd są INNI, nie tacy jak my, trochę się panoszą i milczą, ale póki robią dobre kebsy, to niech im będzie. Ale ogólnie to wiadomo – my i oni, odwieczna zasada.

    Takie reakcje nie pojawiły się teraz, nie jest to wymysł naszych czasów, po prostu historia lubi się powtarzać, powtarza się też inny mechanizm – że nikt nie chce jej zgłębić ani o niej pamiętać, wolimy myśleć, że jesteśmy wyjątkowi i z kosmosu i że nas te wszystkie zła tego świata nie dotyczą. Wojna już minęła, Borowski, Grzesiuk, Szmaglewska – i ich wspomnienia to już tylko kanon lektur, których nikt nie czyta. Jakiś dziennikarz Ed Vulliamy upominający się w książce „Woja umarła, niech żyje wojna” o pamięć ofiar wojny w byłej Jugosławii w latach 90- tych, też nie jest w forpoczcie głosów, których ludzie chcą słuchać.

    Do Bośni czy Chorwacji jeździe się przecież tylko po to, żeby taniej napić się wina. Poza tym wszystko spoko tam jest. Medjugorje tak, ale że obozy koncentracyjne tam? No co ty! To propaganda.

    Pamięć się uszczelnia, zamyka na to wszystko, zapomina się i wciąż udaje, że jest pięknie. Czasem tylko, kiedy jadę sobie metrem i przyglądam się ludziom grzebiącym zapamiętale w swoich telefonach – zastanawiam się, jak by zareagowali, gdyby nagle ogłoszono, że w tym tunelu pociąg się pali i z wagonu może wyjść tylko 3 ludzi. Jak by to rozegrali, kto z nich stałby się moim oprawcą lub moją ofiarą? Kim byliby ci ludzie dla mnie, a kim ja dla nich, gdyby reżim naszej jedynej partii ogłosił, że wszystkie kobiety po 50 – tce, brunetki muszą nosić kolorowe opaski na rękach jako oznaczone, że są niepłodne, czyli bezwartościowe. Kim byliby moi współpasażerowie, gdyby ogłoszono, że dowody na dyskryminację ludzi o innym kolorze skóry niż biały będą nagradzane np. darmowym przedszkolem dla ich dzieci? albo dodatkami do emerytur? Czy byliby tymi samymi spokojnymi ludźmi, którzy kochają swoje dzieci, żałują swoich grzechów i starają się żyć godnie?

    Jaki powstałby do tego scenariusz?

    Martin Pollack przychodzi nam tu trochę w sukurs. Ma pewien patent na to, żebyśmy nie stali bohaterami czarnych scenariuszy. Niestety wiąże się to z wysiłkiem poznania. A to jak wiadomo zawsze robimy niechętnie. Ale moim zdaniem na pewno trzeba by.

    Autor pisze o tym tak:

    „Badanie historii – własnej, ale także cudzej, bez żadnych uprzedzeń, jest najważniejszym warunkiem zrozumienia samego siebie, znalezienia własnej tożsamości – i spotkania się z Innym na równym poziomie. Bez historii nie da się tego zrobić. Nigdy nie wolno nam ulec pokusie, by chcieć wyrzucić za burtę ówczesne narodowe narratywy, chcieć je wymazać z pamięci, ponieważ boimy się, że gdy się z nimi skonfrontujemy, mogą coś popsuć, stać się przeszkodą. Wszystko musi zostać powiedziane, spisane, nawet jeśli jeszcze dziś może być bolesne, nie wolno przemilczeć żadnej tragedii.”

    Pamięć, i to, jaki z niej robi się użytek, ma zatem kluczową rolę w procesie wyzwalania się w własnych uprzedzeń, lęków, własnych osobistych paranoi. Chciałabym przestać się bać tych konfrontacji.

  • Czy postprawda nas wyzwoli? Kanapka z House of Cards.

    Skończyłam oglądać 5 sezon House of Cards i spokojnie, nie będzie spoilerów, za to warto wiedzieć, że uszykowano akcję tak, aby móc wyczekiwać sezonu 6. Przy okazji doszłam do wniosku, że już pora podzielić się, co ja w ogóle sądzę o tej produkcji, która z Netflixa zrobiła giganta i która po Twin Peaks, Seksie w wielkim mieście, Mad Men, Rodzinie Soprano sprawiła, że naprawdę nie kojarzymy już hasła „serial” z perypetiami poczciwych Mostowiaków i śmiercią Hanki w kartonach.

    Ale zawsze jakoś tak miałam obawy przed napisaniem recenzji o House of Cards, za duży kaliber, za dużo wątków, na których się nie znam, nie umiałabym napisać o tej produkcji używając klucza politycznego, bo polityka to coś na czym zna się każdy, nie muszę więc ja.

    Ale został jeden istotny klucz do rozwiązania zagadki – dlaczego ten serial okazał takim sukcesem, dlaczego się na niego czeka, dlaczego ogląda z niedowierzaniem. Kluczem tym jest taka kwestia, że film jest teoretycznie o politycznych rozgrywkach w Białym Domu, mechanizmach władzy, kongresie, senacie, lobbystach, terroryzmie, czyli o działkach, na których ja osobiście wyznaję się średnio. Nie śledzę losów parlamentaryzmu z Stanach z zapartym tchem. A tymczasem ten serial nie jest tylko o tym właśnie. Pokazuje mechanizmy działania ludzi, jakie obowiązują wszędzie, w głowach, umysłach, pragnieniach i organizacjach każdego szczebla od osiedlowego do państwowego, od organizacji pastuchów na Kaukazie po kolektyw rady osiedla na Ursynowie, po układy we własnej głowie rzutujące na nasze relacje z innymi ludźmi.

    5 sezon może nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań. Sporo w nim mielizn i lekcji odrobionych na dostateczny, trochę po łebkach tam te tematy były eksploatowane, zawiązywane, nagle porzucane, słabo uzasadnione, wiele kwestii zostało spłaszczonych, uproszczonych po to, aby zawieść nas do spektakularnej końcówki. Ale nie są to jakieś według mnie ogromne przeszkody czy karygodne błędy. Francis i jego żona Claire nadal robią wrażenie każąc nam rozmyślać:

    że jak to tak można

    że jak to jest, że tak się dzieje

    a jednocześnie zmuszają nas do niewygodnych przypuszczeń, że w sumie chcielibyśmy być tacy jak oni i nagle łapiemy się na tym, że chcemy, aby wybory wygrał Francis a nie przystojny, młody i bardzo ludzki Conway. Moim zdaniem to ostatnie to z dość prostego powodu. Otóż Conway jest za bardzo jednym z nas, ciężko mu  ukryć swoje słabości, stara się grać w miarę uczciwie, co jest nie do pomyślenia. A tymczasem my widzowie mamy sobie marzenia: żeby wygrywać i być na szczycie i pozbyć się skrupułów, chcemy być nietykalni i ponad. No ja wiem, większość się nie przyzna do marzeń o boskości i wszechwładzy, bo jednak te koszty są dość przerażające. Ale to jest trochę jak z erotycznymi fantazjami. To, że ma się fantazje o byciu podległą ofiarą nie oznacza, że realnie sprawiłoby nam to przyjemność, nawet wręcz nie sądzę. Więc zaryzykuję stwierdzenie, że z byciem jak Underwoodowie jest chyba dość podobnie.

    orędownicy postprawdy

    To co w całym tym serialu szczególnie mnie urzeka to potwierdzenie mojego przekonania, że coś takiego jak prawda nie istnieje. To banalne stwierdzenie, że każdy ma swoją prawdę, w związku z czym jednej obowiązującej po prostu nie ma – zyskuje dzięki temu serialowi nowy wymiar.

    Jak to na ogół z nami jest, z tą prawdą, szczerością itd?

    Z moich obserwacji ludzkich zachowań wynika, że na ogół przeciętny człowiek dąży do tego, żeby być „prawdziwym”, no i szczerym. Życie w prawdzie i w zgodzie z tym, co sądzimy, uważamy postrzegane jest jako rodzaj harmonii życiowej, która z kolei jest źródłem wewnętrznego spokoju. Dlatego przeważnie tak bardzo zależy nam na tym, żeby żyć w zgodzie z tym, co czujemy, zarówno jeśli chodzi o nasze relacje z innymi ludźmi, jak i ze światem. Więc jeśli kogoś nie szanujemy – to możemy z nim nie być, jeśli kogoś kochamy to życie będzie jednym wielkim sprintem po łące i pleceniem wianków, jeśli czegoś nienawidzimy to to porzucamy, jeśli cenimy – to hołubimy, i tak dalej.

    A wiemy, że to czysta utopia i w rzeczywistości tak się po prostu nie zdarza. Praktycznie od wstania z łóżka, po ablucjach i dwóch beknięciach przystępujemy do wielkiej akcji zafałszowywania swojej rzeczywistości, jakbyśmy żyli w dwóch alternatywnych światach – swoich odczuć i tego co możemy zaprezentować światu, aby utrzymać się w nim jako tako na nogach. Oczywiście w związku z tą dychotomią odczuwamy totalny dyskomfort, stres i ten rozjazd ostatecznie nas – spragnionych „prawdy i szczerości”- niszczy, skazując na wieczne niezadowolenie i banicję z prywatnego raju harmonii wewnętrznej.

    Tymczasem przypadek Underwoodów pokazuje, że istnieją rodzaje ludzi, którzy w życiu wcale nie kierują się azymutem „prawdy”. Nie są typami, dla których komfort psychiczny, poczucie bycia poczciwym i święty spokój to priorytety. Wręcz przeciwnie – są to stany i potrzeby, które u nich są wysoce niepożądane i wstydliwe.

    Z całą pewnością, władza, jakakolwiek, nie jest dla ludzi, dla których najwyżej na liście potrzeb plasuje się bycie poczciwym i spokój wewnętrzny. Ci na ogół nie będą w stanie przepychać się do góry, aby za cenę wielu nieprawdomówności i manipulacji powydawać sobie rozporządzenia i poczuć, że inni się ich boją.

    Oglądając serial nie raz zastanawiałam się, jak im się tak chce, ile to siły trzeba mieć, żeby wstawać codziennie i wiedzieć tylko jedno, że to co się usłyszy, o czym się dowie – wykorzysta się na milion różnych sposobów, ale na pewno nie takich, które prowadziłby do powiedzenia prawdy, czyli „jak jest”. Ile trzeba zaprząc czujności na najwyższym levelu, żeby nie pogubić wątków, co się komu powiedziało, przeciw czemu co użyło i co z tego ma wyniknąć, żeby się w tym nie zgubić. Jakby zafałszowywanie wszystkiego było jedynym sensem istnienia tych bohaterów, nie tylko celem do zdobycia intratnej posadki prezydenta USA.

    Zapewne to wszystko brzmi lekko okropnie, ale prawdą jest (!), że chodzą mi po głowie takie myśli, jak wykorzystać fakt, że nie ma jakichś faktów, tylko jest to, co i jak innym opowiemy. To dość ciekawa lekcja, której udzielają Underwoodowie maluczkim:

    że sorry, nie ma sprawiedliwości, jest tylko podbój.

    Nie ma więc tym samym prawdy – jest tylko cel do zdobycia.

    Nie powiem, jakoś mnie to nawet buduje i jestem skłonna uznać, że prawdomówność jest naprawdę przereklamowana, jest większym luksusem niż kolekcja  jachtów Romana Abramowicza i jest na ogół tym, czego wypowiedzenia zawsze gdzieś tam po drodze się żałuje.

    ludzie władzy

    Oglądając House of Cards rozmyślałam także w temacie ludzi u władzy. Czym od zwykłych innych się różnią prócz tego, że we krwi, w genach mają inne widzenie czegoś takiego jak szczerość i z pewnością nie byliby fanami homilii Jana Pawła II pt. „Prawda was wyzwoli”.

    Bo tak pomijając wszystko to jednak w tych wszystkich urzędach, na kapitolach, fotelach prezesów wszystkich konsorcjów świata siedzą jacyś ludzie, nie ubermensze, tylko ludzie. Więc jak to jest, że oni sterują globalnym ociepleniem a my stoimy w kolejce w żabce po wino po robocie.

    Ten temat pobudza mnie od zawsze, próbowałam analizować cechy ludzi władzy na przykładzie bossa mafii z Jersey Toniego Soprano (poczytasz o tym TU), mogę również na przykładzie Francisa i Claire, w sumie co za różnica.

    I jedni i drudzy do absolutnej władzy dochodzili po trupach. Co się robi z niewygodnymi ludźmi, którzy wiedzą o nas za dużo? To proste. Wpycha się ich pod pociąg, zrzuca ze schodów, truje, topi, zabija w lesie. No różne są metody. Nie jest lekkie życie człowieka władzy. Już Szekspir o tym wiedział, kiedy pokazał światu Lady Makbet.

    Jacy są ci ludzie? Z pewnością lubią po robocie przyjść się poprzytulać do kogoś, napić się drinka i popatrzeć w dal, ale przeważnie, gdyby mogli spaliby w szpilkach i krawatach. Te zbroje zdają się nigdy ich nie uwierać, podczas gdy wymarzonym outfitem większości z nas są “ciuchy po domu” i wyciągnięty dres.

    Kwestia looku, który pomaga wzbudzić respekt otoczenia  dla nich nie jest tu bez znaczenia. Stroje Claire w 5 sezonie, w którym sięgała ona już po realną władzę nie bez przyczyny są stylizowane na wojskowe mundury – mają wojskowe guziki, obszycia i epolety. Do tego bagnety perfekcyjnych szpilek i wyprostowane plecy, zero jakiegoś garbienia znamionującego introwertyzm, wątpliwości i chowanie się przed światem. Do tego zawsze nieodgadniony uśmiech dla każdego.

    Ale dobrze skrojony look i bezwzględność to nie wszystko co sprawia, że ci ludzie są tam a my tu. Jest ot też jakiś rodzaj prawdziwego wewnętrznego, głębokiego przekonania, że na serio wiedzą lepiej i są lepsi. To nie są ludzie, którzy memlą co wieczór swoje wątpliwości i zalewają swoje skrupuły alkoholem i łzami. Może Tony Soprano miał ten bardziej ludzki rys, bo w sumie chodził na terapię, ale tylko po to, żeby babce zaprzeczyć, że miewa wady i czasem się myli. Underwoodowie nie pozwalają sobie na takie wybryki jak wątpliwości, idą wszędzie jak po swoje i nie ma znaczenia, czy to opiera się na realnych przesłankach czy nie. Inni z kuluarów i korytarzy będą czyhać tylko na ich chwile zawahania, a kiedy ich nie widzą, dołączają i followują władzę ludzi, którymi w gruncie rzeczy pogardzają i się ich boją, z jednej tylko przyczyny – bo tamci są skuteczniejsi w byciu wyprostowanym, uśmiechniętym i w przekonaniu o swojej boskości.

    Nie ukrywajmy, trochę im zazdrościmy. Trochę chcemy być jak Francis i Claire. Trochę chcielibyśmy zawsze być pod krawatem, zapięci na ostatni guzik, szczelni, niedostępni dla tych, którzy potencjalnie mogliby nam zaszkodzić lub nas skrzywdzić, chcielibyśmy wyeliminować ze swoich słowników takie słowo jak słabość.

    Ale jednocześnie żal nam opuszczać miękkie podusie swoich stref komfortu i złudnego poczucia, że jesteśmy dobrzy i żyjemy w mentalnym Bullerbyn.

    I to właśnie dlatego zawsze będziemy z wypiekami na twarzy śledzić perypetie Underwooda czy Soprano i kibicować im w zdobyciu tego, do czego dążą. Wystarczy nam takie telewizyjne alter ego a następnie będziemy mogli na spokojnie oddalić się do siebie i nocami płakać w poduszkę, że prawda wcale nas nie wyzwala i wszystko jest jakieś takie do dupy.

  • “Girlboss” – jak szefowa Nasty Gal zjadła kanapkę z sukcesem

    Jeśli lubisz podjadać obiad, kolację czy potajemnie lody oglądając coś co nie wzbudzi w tobie lęków egzystencjalnych ani nie przyprawi o niestrawność, za to chcesz, aby było ci miło, kolorowo i całkiem przyjemnie – to nowy serial Netflixa „Girlboss”, u nas jako „Szefowa” – jest dla ciebie.

    Lubimy takie historie. O karierach. Od nikogo znaczącego po kogoś dużo wartego na rynku. Lubimy oglądać, jak się komuś udaje. Taki pozytywny przekaz wzmacnia poczucie także w nas, że jeśli komuś, to może i nam. Chociaż owszem, jest niebezpieczeństwo, że może to zadziałać odwrotnie i oglądany na ekranie cudzy sukces może wywołać poczucie winy, że my akurat nie za mocno się staramy i za mało w siebie wierzymy, dlatego pracujemy w korporacji a nie szefujemy swojemu super prosperującemu biznesowi. Ale obiektywnie rzecz biorąc historia Sophii Amoruso jest filmowa, i to bardzo.

    Nie przepadam za produkcjami bazującymi na życiu znanych, zasłużonych ludzi. To chodzenie na łatwiznę. Ale założycielka sklepu sprzedającego odzież vintage online Nasty Gal nie jest jakąś Skłodowską Curie czy Wisłocką czy Einsteinem. Nie sprawiła, że życie ludzi odmieniło się w jakiś spektakularny sposób. Żyje sobie nadal i choć jej firma zbankrutowała – chyba miewa się całkiem dobrze, a to jak sobie doszła do bogactwa sprzedając w internecie ciuchy jest moim zdaniem naprawdę całkiem inspirujące.

    Nie chodzi o to, że wynalezienie pierwiastka chemicznego ma mniejsze znaczenie dziś niż ilość znajomych na profilach społecznościowych. Pewnie ma większe, ale nie sprzedaje się tak ładnie w kinie. Jest to trochę crazy, ale takie są to dziwne czasy, że na takiej właśnie bazie robi się dziś dużo biznesów. W sumie fajnie mieć świadomość, że nie trzeba mieć MBI, być wybitnym, pochodzić z dużego miasta i zamożnej rodziny, bo można z pipidówka i można się chwalić, że studia to strata czasu i mimo to dobrze zarabiać, jeśli ma się determinację, nie jest się leniem, ma się pomysł i totalnie się w siebie wierzy. Serio! No i właśnie o tym jest ten serial i dlatego on chwyci.

    Na premierę pierwszego sezonu „Girlboss” do Kalifornii zaproszono zresztą polskie it girl internetu – Maffashion i Aretę Szpurę, która jest częścią marki Local Heroes a swój sukces odnotowała dzięki temu, że udało się znaleźć sposób na to, żeby  t-shircie marki poprzechadzał się Justin Bieber. Potem dzięki spektakularnym ilościom swoich obserwatorów w social mediach dziewczyny mogły się sfotografować z Charlize Theron na  netflixowym bankiecie i co więcej – Theron – producentka  serialu “Girlboss” – na pewno była z tego zadowolona, bo dzięki takim właśnie laskom wieść o produkcji poniesie się hen hen daleko do dalekiej  Polski i innych krajów, w których akurat jest Netflix, a o których istnieniu wcześniej Theron  może nie miała zielonego pojęcia.

    Zresztą, promocję serialu Netflix zrobił w internetach spektakularnie dobrą. Przemyślana koncepcja na instagramie, graficzne rozwiązania, powiązania z prawdziwą bohaterką tej historii Sophią Amoruso i z tymi wszystkimi dziewczynami robiącymi kariery w internecie – daje efekt, jakiego na polskim rynku polskie stacje wprowadzające serial na rynek osiągnąć nie umieją. Bo to wymagałoby pewnego nieszablonowego myślenia, odwagi w podejmowaniu szybkich decyzji i współdziałania między różnymi podmiotami. W naszych warunkach – mission impossible.

    Tyle o promocji. A co z serialem?

    Nie jest to arcydzieło, jakiś wielki serialowy kamień węgielny jak „Twin Peaks” czy „House of Cards”, nie jest to materiał grzebiący niepokojąco palcem w naszych egzystencjalnych rozterkach. Jest kolorowy, szybki i lekkostrawny. Każdy odcinek skrojony na 25 minut, dynamiczna muzyka, szybki montaż, żeby pokazać jaka szybka i twarda była młoda bohaterka, która mając lat niespełna 20 kupiła w ciucholandzie kurtkę tanio a sprzedała bardzo drogo i wpadła na to, że to może być jej praca i żródło utrzymania, no bo skoro to lubi i się zna , to czemu nie.

    Serial pokazuje jaką Sophia przeszłą drogę od niewiedzącej czego chce młodej laski, no prócz tego, że nie zamierza być nudną dorosłą wychodzącą do pracy o 9 wracającą o 17, do twardej babki, która walczyła o swój pomysł i biznes.

    girlboss screen

    girlboss screen

    Uczciwie tu jest pokazane, że mieć dużo obserwatorów w socialach, mieć zainteresowanie w internecie to wcale nie jest taka prosta sprawa:) Dlatego ludzie z pogardą patrzący na kariery dziewczyn znikąd tylko dlatego, że mają bloga, milion followersów na instagramie a ich pracą jest siłownia lub przebieranie się i robienie zdjęć – źle kombinują. Wleźć na ten szczycik, na jakąkolwiek internetową górkę jest niezwykle trudno. Potem utrzymać się na jej szczycie – też nieprosto.

    Dzieje sklepu vintage Nasty Gal z San Francisco są znane albo można o nich poczytać i nie będę ich tutaj opisywać, ale fajnie jest obejrzeć sobie „jak to wszystko się zaczęło” z tym internetem. Jak od 2005/2007 roku totalnie ewoluowała nasza świadomość i nasze zachowania w związku z takimi na pozór mało istotnymi faktami jak powszechna dostępność do internetu, taniość tego przedsięwzięcia oraz ewolucja telefonów w smartfony.

    Ale oglądając „Girlboss” wcale nie miałam poczucia, że można stać się kimś będąc nikim. Na start trzeba zawsze mieć jednak macbooka. Serio:) Taka Sophia, owszem, studia uważała za bzdurę i silnie się buntowała, ale tak naprawdę nie weszła w świat tak totalnie znikąd. Miała zamożnego ojca, który nie wspierał jej w projekcie, ale gdzieś tam z tyłu głowy miała taką świadomość, że jak spadnie, to ktoś podłoży  miękkie miejsce do lądowania. Moim zdaniem to przysposabia myśli do jakichś konkretnych dążeń. Nie jestem pewna, czy mieszkanka jakiegoś biednego getta dla wykluczonych miałaby w ogóle w głowie myśl – zrobię biznes sama, umiem, wiem, chcę.  Więc niby biedna, ale nie do końca. Styl myślenia, determinację na pewno odziedziczyła po swoich rodzicach, którzy akurat w robieniu karier byli bezpardonowi. Więc ten. Nie ma tak, że „znikąd”. Ta dziewczyna była skądś i miało to moim zdaniem silne znaczenie dla stylu, w jakim potoczyły się jej spektakularna kariera.

    Co do odbioru samego serialu jeszcze. To nie tak, że łyka się to jak lekkostrawną papkę. Coś tam do tak zwanego myślenia też daje. Ja np.zazdrościłam bohaterce poczucia, że nie ma nic do stracenia i że może wszystko. I tego, że totalnie obca była jej obawa, że z nią coś niehalo. I tak naprawdę też na tym zajechała sobie tak daleko. W takim świecie, w którym tatuś wspiera nie za bardzo, niskie drobne kobiety traktuje się protekcjonalnie i z góry, w którym chłopakowie zdradzają, ale przy okazji zarzucają partnerkom egoizm, w którym inne laski z zazdrości zrobią wszystko, żeby zaszkodzić – no to żyjemy wszyscy czy wszystkie. Bohaterka też. I fajnie popatrzeć jednak jak ona wychyla się z okna i drze się:  HALKO! Pierdolcie się!

    Wieje optymizmem.

  • Kanapka do kina na złe filmy o seksie

    Już drugi raz w ciągu niedługiego czasu zastanawiam się nad estetyką filmów “brzydkich”. To raczej nie tak, że nie lubię filmów „dobrych” i że preferuję kino poślednie. Oczywiście, że wolałabym, żeby wszyscy ludzie byli ładni i dobrzy, piosenki melodyjne i oryginalne z tekstem kalibru wierszy Brodskiego, ubrania tylko dobrej jakości i kino tylko najwyższej próby, takie które zostaje w głowie i w dodatku jest nowatorskie, oryginalne i wszystko ma super skrojone.

    Chociaż w sumie, jak teraz tak sobie o tym myślę, to naciągam. Wcale nie chciałabym, żeby wszystko było na ładno. Brakowałoby mi zdjęć Alexandra Gronsky’ego i nie miałabym co wrzucać na mój instagram, gdyby nie było blokowisk i błota na koślawych chodniczkach zagłębia biurowego stolicy.

    Właściwie to powiem więcej – lubię jak jest brzydko. Brzydota jest ciekawsza niż ładność.

    Dobre filmy – owszem, ale zawsze lubię, jak wkrada się w nie coś brzydkiego i niepokojącego, ale nie jednoznacznie, w sposób oczywisty złego. Przecież tak było w przypadku „Manchester by the sea i filmu z Hupert „Elle”. Tak zwane dobre filmy moim zdaniem nie byłyby takie, gdyby nie opowiadały o jakimś klimacie noir, który bohaterowie noszą sobie w duszach, choć tego tak na pierwszy rzut oka nie widać.

    Pisałam niedawno o złym filmie, który podejrzewam, twórca, reżyser uważa za dzieło i może nie przychodzi mu do głowy, że zrobił gniota. To jest jeden rodzaj filmów złych właśnie, które miały być dobre a wyszło inaczej.

    Do filmu „W spirali reżyser zaprosił ładną panią, ładnego pana, ulokował się w ładnych miejscach i próbował opowiedzieć o dramacie dwojga ludzi, którym coś tam niehalo jest w związku. Nie jest w stanie wzruszyć ta opowieść, jakoś losem pary nie udało mi się przejąć i śmieszyły mnie ich wystudiowane pozy i szepty w lesie. Piszę o tym szczegółowiej TU.

    No i teraz mamy Wielkanoc, większość ludzi nudzi się z rodziną, ja wybrałam towarzystwo własne i kotów i między drzemką a pojadaniem śledzi próbuję wyszukać coś do obejrzenia.

    Wszystkie topowe produkcje Netflixa, HBO zaliczone, bo przecież nie ma ładniejszego sposobu ucieczki od życia niż realistyczny, mięsisty, rasowy amerykański serial o problemach, które są istotne, prawda?

    Miałam pyknąć jeszcze raz „Wszystko na sprzedaż” Wajdy, ale zmroziła mnie maniera aktorska panująca w tamtych latach w polskim filmie. Może tylko „Pociąg” Kawalerowicza mnie nie irytował i byłam poruszona tym, że w tej przaśnej epoce dziwnych póz udało się stworzyć coś tak przejmującego i uniwersalnego. Więcej na ten temat TU.

    No i wpadałam na tytuł „Z miłości”.

    Konstrukcja tego tytułu przywołała wspomnienia tytułów filmów kina moralnego niepokoju, takie krótkie, dobitne, gęste i sugerujące, że będzie o czymś ważnym, nie że tam Disney i happy end, będą za to rozterki, będzie trudno się działo.

    Na wstępie już ustalić trzeba jedno – film „Z miłości” jest filmem nie – ładnym.

    Tylko że cała zabawa polega na tym, że nie wiem, czy to nie jest ze strony reżyserki Anny Jadowskiej zabieg zamierzony.

    Porusza ona temat brudny i robi o tym film brudny. Można ten film podciągnąć śmiało pod estetykę kampu. Jest celowo, prowokacyjnie wręcz rachityczny, koślawo zagrany i jakby celowo źle poprowadzony.

    Początkowo myślałam, że to jakiś staroć. Kolory są wyblakłe, szare, akcja w małym paskudnym miasteczku, które było tak samo brzydkie w latach 70 – tych jak i teraz, więc ciężko było się połapać. Ubrania bohaterów nijakie, ni modne, ni nie modne, fryzury też nijakie, wódka na stole i skórzane brzydkie meble. Żadnych tropów na temat wyjątkowości.

    Ale główną rolę gra Marta Nieradkiewicz, która w sumie jest aktorką młodą, więc film nie mógł być stary, a jak przyjechała do Warszawy z małego miasteczka, to widziałam Złote Tarasy. I tak,  to film z 2011 roku.

    Podejmuje on temat, który bardzo mnie w kinie interesuje. Chodzi o inkasowanie pieniędzy za seks.

    Pamiętacie francuski film „Piękna i młoda” o młodej, pięknej jak wskazuje tytuł, pochodzącej z zamożnego domu licealistce, która po prostu, zamiast całować się z kolegami na imprezach chadza po lekcjach do hoteli i za seks ze starymi lub brutalnymi facetami zbiera mile szeleszczące setki euro. Właściwie film nie daje odpowiedzi, dlaczego to robi. Może burżuazyjna nuda ją dopada, jakiś rodzaj zepsucia z dobrobytu, kiedy ma się wszystko, więc, żeby odczuć choć trochę dreszczu – to się robi TO za pieniądze.

    Podobny wątek pojawił się w serialu „The Girlfriend Experience” – o pięknej studentce, też z zacnego domu, która dorabia sobie na studiach, a ambitna jest i zdolna, dorabia jako ekskluzywna kurtyzana i nie bardzo widzi w tym coś złego. No miewa perypetie, stalkerów, nieprzewidziane zwroty akcji, ale ogólnie nie widzi w tym jakiegoś obciachu, praca jak każda inna, chociaż…

    No właśnie.

    Chociaż tak się z pozoru wydaje, że kasa za seks jest pieniądzem łatwym to nie jest chyba tak do końca, niezależnie z jakiej przyczyny się ktoś decyduje w ten sposób zarabiać.

    Jeśli wyjść z założenia, że nasze ciało jest świątynią naszego ducha, to zarabianie na tym, że pozwala się w nie włazić każdemu, jest opcją chyba dość słabą i choć w świątynie nie wierzę, to w swojego ducha owszem i myślę, że byłoby mu przykro, gdybym tak jego potrzeby lekceważyła. No ale przecież nie robią tego tylko ludzie wyzbyci życia duchowego. Na swój sposób chyba każdy je ma. A może nie ma. Nie wiem. Niemniej branie pieniędzy za seks bułką z masłem nie jest.

    No i teraz wracając do filmu.

    Jest sobie ta Marta Nieradkiewicz, z tak samo nadąsaną miną jak w „Zjednoczonych Stanach Miłości” czy w „Kamperze”, tak nadąsaną jak nadąsane bywają tylko ładne, zdolne dziewczyny z filmówki i gra młodą, 20 letnią (sic!) żonę męża Piotrka, który jest tak totalnie nijaki, że bardziej nijakim nie można być. Mają małe dziecko, dużo długów, on ma ochotę na seks, ona nie, bo jest zestresowana. Piją oboje razu pewnego wódkę u znajomych, Piotrek zwierza się, że ogląda sobie świerszczyki w kioskach, żona krzywi się i ściska nogi bezwiednie zażenowana tym wyznaniem aż znajomy mówi, żeby się wyluzowała, a poza tym oni znają takich jednych co za udział w jednym pornosie zgarnęli kilka tysięcy.

    Piotrek już zaczyna marzyć jak to by za to pospłacali długi i nagle lądują w Warszawie i przyjeżdża do nich burdelmama z planu.

    W międzyczasie widzimy kulisy kręcenia nielegalnych produkcji porno. Olbrychski jako producent gra źle, bardzo nawet źle, jego żona Ewa Szykulska gra też bardzo źle, Leszek Lichota – znany też jako mecenas Dębski – też gra bardzo źle, reżyser tych filmów nic nie umie, operator nie nie umie, te produkcje są złe, amatorskie to mało powiedziane, w międzyczasie prowadzą spektakl pt. Rekord stosunków płciowych w 1 wieczór, który wygrywa Asia przyjmując 914 panów podczas tego mityngu.

    Zaryzykuję stwierdzenie, że Jadowska zrobiła to specjalnie. Pokazała tę nieudaczność, prymitywizm tego pokątnego biznesu w sposób tak samo zły. Warto to zobaczyć choćby dla dialogów. Jest scena, w której mąż Piotrek ma grać hydraulika, który zaraz przeleci maturzystkę graną przez swoją żonę, ma do wypowiedzenia jedno zdanie, ale nie zapamiętuje go, nie wie co ma robić prócz tego, że ma na dziewczynę spojrzeć tak „no wie pan, znacząco”, ona też dostaje taką instrukcję. Pierwsze podejście wydaje się żonie dziwne, że oto uprawia seks w obecności obcych ludzi, ale drugie podejście wychodzi zaskakująco dobrze, bo oto ma orgazm i kamera to zdarzenie zarejestrowała.

    Wszystko pewnie byłoby ok, gdyby nie to, że żona bez kamer nadal pozostaje wobec męża oziębła, więc mąż wyśmiewa ten żoniny orgazm naśladując piskliwie jej okrzyki. Żona się wkurwia i ucieka do małego miasteczka, gdzie wraca na swoje ścieżki, toczenie wózka z dzieckiem, zakupy na brudnym targowisku i tymi obrazami brzydoty, która w Polsce jest wszędzie film się kończy.

    W sumie więc ten brzydki  film pokazał coś istotnego. To mianowicie, jak między ludźmi rzadko w ogóle coś hula jak należy, jaki następuje rozziew między wyobrażeniami w chwili hucznego wesela i błogosławieństwa z krzyżem w domu matki, a tym, co między dwojgiem dzieje się potem. To już nawet nie o tego pornosa chodzi i seks za pieniądze, tylko o to ile w tych wszystkich relacjach jest nieprawdy, przekłamań, ile zahamowań no i o ten seks w sumie też, o tym co jest na sprzedaż a co nie i czy przypadkiem wszystko nie jest kwestią dobrej ceny po prostu.

    Film nie udziela odpowiedzi na żadne pytanie, jakie powstaje w mojej głowie, sama też nie wpadam na żadne błyskotliwe odpowiedzi. Wszystko nadal pozostaje relatywne i to trochę dobrze a trochę źle.

    Ale złe filmy oglądać warto. Czasem okazują się nie gorsze niż te dobre. Lecz nie jest to regułą.

  • Trainspotting 2 – turyści w krainie swojej młodości

    „Trainspotting 1” był swego czasu filmem kultowym, z którym mogli ( ale nie musieli ) utożsamiać się ludzie nie załapani na gospodarczy entuzjazm przełomu lat 80 – tych i 90 -tych, którzy nie wsiedli do pociągu „sukces, garsonka, korporacja”. „Trainspotting 2” nie wiem, czy będzie kultowy, ale rozmachem kalejdoskopowego montażu, podawania „prawd o życiu” w formie zwariowanego teledysku dorównuje jedynce, no i też jest o tych samych ludziach, którzy nie wsiedli do wspomnianego pociągu, a po 20 latach nadal w nim nie są.

    Bohaterami jest czwórka przyjaciół, nieco poróżniona, bo jeden z nich zniknął z kasą, którą sobie ukradli i mieli plan, by się podzielić a co jednak się nie stało. Po 20 latach winowajca w osobie ciągle wartego grzechu Ewana McGregora wraca do rodzinnego Edynburga, ponieważ znowu „w życiu mu nie wyszło”. Tak się składa, że pozostałym kolegom też wiedzie się nie lepiej. Rozpędu całej fabule nadaje fakt, że w związku ze zdradą jakiej dopuścił się filmowy Mark Renton – pozostali koledzy nie są do niego zbyt przychylnie usposobieni.
    Drobni nieudacznicy, drobne szwindle mające na celu szybkie wzbogacenie się nie za pomocą zatrudnienia na umowie śmieciowej z dojazdem do pracy w czasie dwie godziny, plany odkucia się po latach posuchy, załatwienia porachunków – na tym opiera się fabuła.

    Ja poszłam do kina na ten film, bo chciałam po prostu zobaczyć jak Ewan McGregor będzie znowu uciekał i biegał w spodniach skinny size. W życiu jego bohaterowi, fakt,nie wyszło, ale formę zachował dobrą.

    Co urzeka w „Trainspotting 2”

    Muzyka

    Masz dość słuchania smętnych papkowatych kawałków indie rocka na spotify, wydaje ci się, że nic ciekawego w klubie prócz monotonnego ambientu nie posłuchasz – koniecznie idź kina na ten film. Nawet jeśli fabuła cię nie porwie ( w co wątpię ) to podkręcisz sobie nastroje słuchając ścieżki dźwiękowej.
    Są tam muzyczne sceny, które każą ci żałować, że akurat teraz siedzisz w fotelu w kinie. Np.:
    – zbiorowa scena w klubie z rozgrzanym alkoholem tłumie gotowym na każdy rodzaj rodzaj przygodnych relacji. Wszystko w rytmie “Radio Ga Ga” Queen;
    – scena, kiedy dawni przyjaciele urządzają wspominki podkręcając je crackiem i kawałkiem „Rain Or Shine” Young Fathers.
    Tego trzeba wysłuchać, nie będzie potrzebny nawet crack;

    – ostatnia scena, kiedy pokonany przez życie Mark Renton wraca do rodzinnego domu do swojego chłopięcego pokoju, wyjmuje czarnego long playa, odpala adapter i tańczy sobie przy The Clash „White man”, potem widać tunel czasowy ze ścian tego pokoju i chcesz tak samo, wejść do kraju czasów, które przeminęły.

    Choose your life

    Jest taka scena w filmie, kiedy Mark wyjaśnia dziewczynie kumpla Bułgarce Veronice, co oznacza hasło Choose our life, które ich kolega często powtarza. Na winie tłumaczy jej, że hasło kampanii antynarkotykowej z lat 80 – tych niezazbytnio się sprawdziło. Przy okazji jest to najlepszy spicz o rozczarowaniu życiem, jaki słyszałam. Pełen nieoczekiwanej brawury, żalu, wściekłości i bezradności wobec bycia pożeranym przez mechanizmy rządzące światem na czele z mediami społecznościowymi, na które nie ma się żadnego wpływu.

    Modny temat – jesteś twórcą swojego życia

    Jest to pokazane na przykładzie najbardziej nieudacznego z czwórki przyjaciół – Kartofla. Co dziś robi się, kiedy jest się uzależnionym? Biega się. Albo tworzy. Trzeba odkryć w sobie skłonność do innego niż destrukcyjne uzależnienia. Np. zamiast być ćpunem można zostać twórcą. Kartofel zachęcony przez bystrą Bułgarkę, która lubi słuchać jego wspomnień jak kiedyś bywało super, walczy z nałogiem i jednocześnie spisuje te historie tanim długopisem na tanim papierze.
    Oczywiście okazuje się, że to co udaje nam się stworzyć – budzi jakieś emocje i reakcje, tak też się stało w tym przypadku. Kolegów, którzy czytali zalała fala sentymentu za minionym czasem a i paniom się podobało bardzo. Prawdziwe historie spisane prawdziwym językiem – zawsze w cenie.
Podobał mi się ten wątek. Od razu przypomina mi się wypowiedź z dubsmasha : „Wystarczy, że odpowiesz sobie najedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie. Co chcesz robić. A potem zacznij to robić”.🙂

     Kombatanctwo i przemijanie

    Mnie do filmów szalenie te wątki przyciągają. Nie chce mi się oglądać plastikowych pierdół z happy endami, bo nie ma happy endów. Każdy koniec jest jakimś rodzajem krachu. Nawet koniec roku kalendarzowego.
    Tu mamy kombatanctwo, czyli wspominanie dawnych czasów poprzedzanych zdaniami „A pamiętasz jak” wyniesione do rangi misterium. Misterium kombatanctwa odbywa się przy meczach z lat 70 -tych, w których – jak mówi Mark Veronice – każdy gol był deklaracją polityczną, a nie tylko golem oraz w morzu piwa.
 Lubię chodzenie pod prąd. Zamiast robić fokus na przyszłość zgodnie z wytycznymi współczesności, według której zawsze powinniśmy być młodzi i zorientowani na sukces – nagle gloryfikuje się radość ze wspominania i żal za tym, co minęło.

    Montaż, klipowy format filmu, super sexy szkocki akcent, piękny Edynburg i szpetota jego przedmieść podobnych do naszych Widzewów i Urysynowów no i jak pisałam – Ewan.

 Filmy nie zawsze muszą czochrać po emocjach. Dobrze jest też, jak się człowiek niegłupio zabawi, prawda?

  • Kanapka poetycka o prozie, czyli “Zimowe królestwo” Philipa Larkina

    Jaka jest prawda o życiu? Możesz wszystko? Wszystko się może zdarzyć? Na przykład za pomocą fejkowych wizualizacji? Czy też życie to jedno wielkie pasmo niespełnień i rozczarowań? Jeśli sięgnie się po niewielką powieść Philipa Larkina „Zimowe królestwo” nie dostaje się ani taniego pocieszenia, że zawsze musi być kiedyś dobrze albo lepiej, ale też nie pogrąża się w czarnej rozpaczy, że nic się nie udaje. Dostać za to można obraz, który pokazuje, że jest jak jest, czyli ani fajnie ani głupio. Po prostu. Jest jakoś.

    Dlaczego Philip Larkin?

    Ja w ogóle mam problem ostatnimi czasy z czytaniem książek z działu tak zwanego beletrystyka, czy tam literatura piękna.

    Jeden powód jest taki, że nie chcę mieć w głowie za dużo cudzych słów, skoro sama chcę je układać. Nie chcę wiecznie przeżywać, że ktoś coś ujął lepiej a mnie nigdy się nie uda. Potrzebuję odpoczynku od cudzych słów.

    Drugi powód to ten, że z czasem coraz bardziej irytują mnie te wymyślone historie, te dialogi w stylu „on wtedy odpowiedział, a ona pomyślała, że”. Czytam takie książki i stwierdzam już na drugiej stronie, że nic mnie to nie obchodzi, co powiedział jakiś Jack albo co zrobiła Lucy.

    Trzeci powód to Knausgard. Mam wrażenie, że w prozie nikt już niczego takiego nie napisze, jak „Moja walka”, a na pewno nie wkradnie się we mnie jak on tymi pięcioma jak dotąd sążnistymi opowieściami o tym, jak toczy się życie.

    No i nagle jakiś Larkin.

    To nazwisko nie jest mi całkiem obce, bo wiem skąd inąd, że wielkim admiratorem i tłumaczem poezji Philipa Larkina jest Jacek Dehnel. Dlatego moją uwagę przyciągnął fakt, że ukazała się młodzieńcza powieść angielskiego poety i że za tłumaczenie zabrał się Dehnel właśnie. Opowiedział o tym w dwutygodniku.com i zaciekawił mnie temat jak i sama proza napisana przez poetę, ale też ciekawa byłam tłumaczenia. Jeśli ktoś czytał choć jedną powieść Dehnela – rozpozna, że na tym tłumaczeniu Dehnel zostawił swój ślad używając wielu archaicznych sformułowań, które zasiedlają dziś słownikowe lamusy, a są takie soczyste i ciekawe! No i bardzo właśnie też dlatego uważam to tłumaczenie za bardzo udane, takie, które dodało powieści tego „czegoś”.

    „Zimowe królestwo” – o czym to właściwie jest?

    Jako się rzekło, powieść Larkina, którą napisał mając zaledwie  23 lata, jest niepozorna. Niewielkich rozmiarów. Bez doniosłych zdarzeń i bez fajerwerków.

    Przywołuje tylko parę zdawałoby się mało atrakcyjnych zdarzeń.
    Główna bohaterka nastoletnia Francuzka Katherine Lindt nawiązuje korespondencyjną znajomość z młodym Anglikiem Robinem, aby wzajemnie uczyć się od siebie języka pisząc do siebie listy.
    Po czasie Robin zaprasza Katherine do Anglii i spędza ona tam część wakacji. Poznaje jego rodziców, siostrę, jakichś znajomych.

    Potem wyjeżdża, wybucha wojna a ona na skutek nie wyjaśnionych do końca  konieczności, decyzji, a może, aby uchronić się przed wojennymi zawieruchami – przybywa na Wyspy, do Londynu i szuka tam pracy, schronienia, życia. Po czasie przypomina sobie rodzinę Robina oraz jego samego i nawiązuje z nimi kontakt.

    Pracuje jako pomoc biblioteczna i klepie wojenną biedę na jakimś poddaszu.

    Czy z ponownego nawiązania kontaktu z angielskimi znajomymi i Robinem coś wyszło – to już nie będę pisać. Nie żeby była w tym jakaś ekscytacja, ale kto wie, może ktoś sięgnie do tej książki, tylko po to, aby tego się dowiedzieć a i wcale nie będzie to takie głupie, ta ciekawość.

    Trzeba było ciągnąć to życie, nieważne jakimi objazdami”

    Kiedy na pierwszej stronie czyta się takie zdanie, tuż zaraz po opisie tak zwanej przyrody, a konkretnie zimy tworzącej okoliczności niesprzyjające, to od razu mi wiadomo, że nie przejdę nad tym obojętnie.
    W tych paru nienadzwyczajnych wydarzeniach, w odległych latach 30 i 40 – tych ubiegłego wieku ukryte jest coś bardzo moim zdaniem trafnego i mocno, ale to mocno zawsze aktualnego, to mianowicie, że życie jest jednym wielkim pasmem rozmijania się naszych oczekiwań z rzeczywistością.

    To co ujęło mnie szczególnie, to fakt, że powieść tę napisał bardzo młody człowiek, w dodatku facet, w dodatku ponoć bardzo zdystansowany i nieśmiały w stosunku do ludzi, zwłaszcza kobiet. A on nie dość, że bohaterką książki czyni kobietę, to jeszcze wszystkie jej przemyślenia dowodzą tego, jak Larkin świetnie potrafił nazwać to, co czujemy w rozmaitych relacjach z ludźmi. Co więcej, przemyślenia, spostrzeżenia uwagi Katherine Lindt w „Zimowym królestwie” śmiało można przyłożyć do naszych współczesnych problemów ze stosunkami z ludźmi – z tymi bliższymi, potencjalnie bliskimi, z tymi, z którymi pracujemy, z naszymi przełożonymi, z nowo poznanymi i całkiem obcymi.
    Cokolwiek nie pomyślała o ludziach, z którymi miała do czynienia Katherine, myślałam – O! to o mnie! Mam tak samo!

    Larkin opisuje w wyjątkowo przenikliwy i współczesny sposób to, jak wyobrażamy sobie to, co może czuć ktoś inny, jak obudowujemy go naszymi imaginacjami,oczekiwaniami, jak bardzo rzeczywistość nas jednak zaskakuje i przeważnie rozczarowuje. Pokazał cały ten mechanizm socjalnej ułudy, w jakiej żyje każdy z nas od momentu, kiedy przystępuje do jakiegokolwiek kontaktu z drugim człowiekiem.

    Okładka  – obraz „W drodze do pracy”

    W drodze do pracy

    fot. za dwutygodnik.com

    Podsumowaniem całego tego podejścia Larkina do życia i ludzi jest okładka a na niej obraz Laurence’a Lowrego pt. „W drodze do pracy” przedstawiający angielski pejzaż industrialny i tłum drobnych ludzików zmierzających do fabryki.

    Od zawsze fascynuje mnie scena z filmu Wajdy „Ziemia obiecana”, kiedy widać rozległe szare zabłocone pola wypełnione tłumem ludzi zmierzających ze swoich wsi do fabryk, jak drobne insekty, małe robaczki pchające się w tryby wielkich machin, które wprawiają w ruch, ale które przy okazji mielą ich na nic nie znaczącą drobną papkę niczego i nikogo. W tle złowroga muzyka Wojciecha Kilara.

    Tu jest podobnie. Może nie biedne baby zakutane w brudne chusty i bosi chłopi, ale pańcie w czerwonych berecikach, panowie w kapeluszach, tak jak dziś tłum wysiadający w Mordorze w nowych nike’ach, modnych kurtkach idący falami do miejsca, w którym nie zdarzy się nic z tego, czego oczekują i o czym marzą. Ale idą.

    Bo przecież trzeba ciągnąć to życie nieważne jakimi objazdami.

    Prawda?:)

  • Kanapka ze złym filmem, czyli odnajdź się w spirali

    Kto powiedział, że trzeba oglądać tylko filmy dobre, wzniosłe i ważne? Czasem warto obejrzeć film, który nie jest dobry. Też dostarcza materiału do przemyśleń całkiem niespodziewanych. Chcę więc omówić film Konrada Aksinowicza „W spirali”. Z udziałem osób, które wielbiciele Pudelka (ja!) znają ze ścianek, ale warto, żeby wiedzieli też czym się  zajmują. I tak oto Piotr Stramowski znany też z roli w „Pitbullu” i ze złej fryzury w tym obrazie oraz jego partnerka życiowa a nawet żona – Katarzyna Warnke znana z tego, że ma lepszą fryzurę i ładnie się ubiera – zagrali w filmie, pełnometrażowym, był chyba nawet w kinie.

    Przyznaję, włączyłam ten film i dobrnęłam do końca, bo byłam ciekawa tych ludzi, ładni, młodzi (no ona niby tam starsza od niego, ale nie widać), ciekawe co potrafią. I film – zdaje się z ambicjami. Nie wiem, czy to wina scenariusza, montażu, reżyserii, konceptu, gry aktorskiej czy wszystkiego, ale mogę śmiało powiedzieć, że jest to film nieudany, ale na złą grę patrzyłam wcale nie z satysfakcją drobnego hejtera, który chce powiedzieć – ładni jesteście, ale niezdolni. Było mi przykro, że zaangażowany potencjał ludzki tak się zmarnował i chcę opowiedzieć, dlaczego. O porażkach też warto rozmawiać uważam.

    O co chodzi – w skrócie

    Jak się można domyśleć z tego wstępu bohaterami filmu jest para, jest to para wielkomiejska, ona i on w takim stadium konfliktu, że nie wiadomo jeszcze czy dojdzie do ostatecznego krachu czy też coś jeszcze z tego będzie. Wyjeżdżają sobie za miasto na weekend, żeby pobyć razem i sprawdzić chyba, na co ich jeszcze stać.
    No i teraz płynnie wchodzimy w świat symboli, które serwuje nam sprytny reżyser.

    Tytuł „W spirali”

    Nietrudno pokojarzyć ten tytuł ze słynnym „Disclosure” ( W sieci ) z  Michaelem Douglasem, którego uwodziła szefowa Demi Moore. Ale tu bohaterowie nie są w pułapce, przecież zawsze któreś może sobie na spoko odejść, rozwieść się, to nic takiego, powszechna raczej praktyka w dużym mieście Warszawa w czasach obecnych.
Tu losy bohaterów ułożą się spiralnie, czyli będzie to droga nie jasna i prosta, ale kręta. Czyli z przeszkodami.
    Żeby widz przypadkiem o tym nie zapomniał, o spiralności losów bohaterów, ma pokazane schody w domu za miastem, oczywiście – spiralne.

    fot. screen z filmu
    Jadąc drogą przez leśne ostępy bohaterowie też nie mają prostej jasnej autostrady, tylko rzecz jasna – spiralne zakręty.
    Czyli wiemy na początku – no ho ho, łatwo nie będzie.

    Bohaterowie

    Jest oczywiste, że muszą być pokazani tak, aby od razu można było się zorientować kim są. Zatem widzimy ich w allenowskim anturażu towarzyskich domówek z pretensjonalnymi gadkami o sprawach ostatecznych, w przeniesionym żywcem z Norwegii drewnianym domu pod miastem w lesie urządzonym w ascetycznym stylu skandynawskim, ale za to w starym mercedesie, żeby widz wiedział, że to nie jacyś nowobogaccy co się dorobili na sprzedaży kiełbas, ale aspirująca inteligencja z branży show biz.
    Stylówy też opowiadają o bohaterach.
    Ona – znerwicowana bardzo pani w nieokreślonym wieku, ładna blondynka, ciągle zadyszana i przejęta oraz nerwowa w stosunku do pracowników, z którymi nie chce w weekend rozmawiać „o budżetach”, ubrana jednak w neonowo żółty sweterek. Sugestia jest jasna – nerwy są, ale dusza świetlista i czysta.
    On – typ przystojnego, pani zresztą opiewa jego wdzięki i słownie i milcząco przez większą część filmu, ubrany w rockową kurtkę z groźnym napisem. Sugestia – działam w mainstreamie, ale się buntuję.

    Ten Trzeci

    Jako ewidentny symbol pojawia się postać tego trzeciego, deus ex machina, mamy autostopowicza, starszy pan mówiący po angielsku ma być oczywiście tym katalizatorem ich nastrojów, demiurgiem, który powie im jak żyć, a podpowie to za pomocą środków halucynogennych w ilości dużo, żeby oni mogli się jakoś otworzyć, bo na sucho to tylko pyskują i odpowiadają w sposób niegrzeczny.
    Wszystko bardzo fajnie, ale pomysł na tego trzeciego ograł w swoim filmie pod tym właśnie tytułem „Trzeci” Jan Hryniak, znany z tego, że jest mężem córki Krzysztofa Kieślowskiego Marty. Zrobił on w 2003 film oparty na podobnej, właściwie identycznej zasadzie – jest para młodych ludzi bogatych, ale mają problemy, byli to Magda Cielecka, Jacek Poniedziałek a trzecim był sam Marek Kondrad, klimat oczywiście kieślowszczyzna, metafizyka, wszystko jest możliwe, ale nieodgadnione.

    oto dowód

    fot. plakat za filmweb.pl
    Tak się zastanawiam, czy tego rodzaju wręcz dosłowne zapożyczenie to nie plagiat i czy Aksinowicz to konsultował.
    Dla mnie taka ewidentna zżynka konceptu jest niesmaczna.

    Jak oni grają?

    No ale dobra, mamy jakiś zarysowany schemat, młode małżeństwo chwieje się w posadach, bo mąż chadza w szkodę i co teraz. Trzeba by to zagrać.
    I tak patrzę na to, jak oni grają i jestem bardzo zmartwiona, jakie to jest złe.
    On – na jednej minie.
    Ona – piskliwym głosikiem wygłasza pretensjonalne teksty, od których bolą mnie zęby.
    Oboje miotają się po tym ekranie, w aucie, w lesie, biegają, coś gadają, jest to nieskładne, niewiarygodne, nużące.
    Na koniec dość dobrze zmontowana scena seksu, bo jak nie ma jak zagadać to chociaż chodź się pokochajmy, a pan lubi, pani w sumie też, chociaż udaje zagniewaną w tym temacie. I to owszem im wyszło. Ładne ciała, smaczny montaż, żaru w tym tyle co odwagi w moim Arturku, ale nie ma co być aż takim wymagającym.

    Zastanawiam się przy okazji, czy ewidentna uroda pomaga aktorom w graniu czy przeszkadza? Bo oni oboje Warnke i Stramowski są ludźmi urodziwymi. Ale zetknęłam się z wypowiedzią jednej reżyserki castingu, która powiedziała: “Niektórzy mówią w żartach, że aktor powinien mieć twarz jak kozia dupa – czyli niewyrażającą niczego; nabierającą charakteru dopiero, kiedy aktor wciela się w konkretną postać. Coś w tym jest”. (cytat za dwutygodnik.com)
. Czy nie jest tak, że ładny aktor jest niejako niewolnikiem swojego emploi? Że tym nie tak oczywiście ładnym łatwiej wyjść poza warunki i stać się/ zagrać ładnego i brzydkiego?

    Dialogi

    Podobnie jak gra aktorska nie są mocną stroną tego filmu. Przytoczę je niemal dosłownie, bo tego nie da się opowiedzieć inaczej:

    ona i on jadą sobie autem i konwersują nerwowo, ona zaczepia jego:

    – Przyznaj się! Spałeś z nią!
    – Nie będę teraz o tym rozmawiał (btw. kocham ten tekst)
    – Ale spałeś! (drąży ona )
    – Byliśmy tylko na kawie i zdarzyła się chemia, przecież czasem zdarza się chemia! (krzyczy on)

    inne ujęcie w samochodzie, on przystaje na chwilę i mówi:

    – Kocham ją.
    ona przestaje się miotać na siedzeniu, siedzi sztywno, z oka leje się łza, mówi więc on:

    – Widzisz, tobie to coś powiedzieć! nic ci nigdy nie można powiedzieć, bo zaraz sceny!
    (ha ha, to przecież takie oczywiste, że na wieść o tym, że mąż kocha inną trzeba reagować tylko stoicko)

    scena – las, ayahuasca od autostopowicza, ona lata po lesie, zbiera zwiędłe liście i mówi do siebie w amoku:

    Nie chcę zwiędnąć jak te liście… Chcę, żeby coś mi się urodziło…Żeby coś mi się urodziło – musi mnie ktoś pierdolić z miłością..
    (proste, nie?)

    scena – las, on po ayahuasce, autostopowicz też raczej nie jest czysty, mówi do bohatera:

    – Może cię to zdziwi i nie uwierzysz, ale ona jest najlepszym co ci się w życiu przytrafiło. Nie wierzysz mi?
    – Ale ona mnie zawsze bije i gryzie! – odpowiada on
    (po co tu komentarz)

    Dlaczego niektóre filmy są dobre a inne złe?

    To jest pytanie, na które nie umiem znaleźć satysfakcjonującej mnie odpowiedzi.

    Bo filmy dobre od złych odróżnić nietrudno. Różne gusta widzów czasem zacierają tu jednoznaczne klasyfikacje, ale na ogół szersza opinia potrafi zaklasyfikować dane działo do kategorii wiekopomny a inny do „zapomnijmy o tym”, nawet jeśli nie ma narzędzi filmoznawcy. To publika wie, że ten obraz mocno wchodzi w głowę, wyciąga z zakamarków naszych gnuśnych dusz emocje, które często są niewygodne, bolesne, ale szalenie istotne dla naszego ja. I wie, że ten obraz chce takie coś w widzach poruszyć a jednak nie udaje się i wywołuje tylko niesmak, zażenowanie.

    Jak to się dzieje, że jakiś reżyser złoży klocki w dzieło jak „Ja, Daniel Blake”, „Manchester by the sea”, „Tam gdzie rosną poziomki”, „Pociąg”, „Niebieski”, „Sceny z życia małżeńskiego”, a inny też chce a nie uda mu się to?
    No że gra, że montaż, że koncept, że źle, ale na jakim etapie to się kruszy? Samego talentu kierownika? Talentów innych twórców biorących udział w tych produkcjach? Gdzie szukać odpowiedzi na pytanie o recepturę na sukces? takie DIY – zrób sobie dzieło.

    Nie wiem ostatecznie z czego wynika ostateczny sukces danego filmu,może przed dystrybucją filmu nie wiedzą tego sami twórcy, ale mimo to podejmują ryzyko, bo uważają, że mają coś do powiedzenia i chcą to zrobić, więc robią.
    Może samo to jest coś warte?
    Sama nie wiem.

  • Paterson – sprawdź, czy twój zawód jest poetycki

    Jim Jarmush jest artystą, od którego czegoś się nauczyłam.Pokazał mi mianowicie, że najbardziej ekscytującym filmem może być obraz, w którym bohaterowie siedzą, chodzą, stoją, tańczą, snują się, w którym niby nic się nie dzieje a jednak jest dzianie się doskonale znane nam z własnego doświadczenia. Czyli coś rozwleczone pomiędzy udręką porannego wstawania, wypełniania codziennych obowiązków, celebrowania codziennych rytuałów z małą przerwą na zaskakujące akcje pt. zepsuł się samochód, czekania na wielką miłość albo na zabawienie albo czasem już na nic.
    Moje ulubione jego filmy „Inaczej niż w raju”, „Nieustające wakacje” i teraz „Paterson” nie pokazują mi odstrzelonej na różowo, lśniącej cekinami Ameryki z butików i apartamentów na 5 Avenue w NY. Widzę w nich, że Ameryka to taki sam Radom jak nasz, zaniedbane ulice, przedmieścia, brzydkie budynki, autobusy graty, zaśniedziałe kuchnie wszystkich mieszkań nie z wilanowów.

    A jednak Jarmush potrafił tym filmem zdziałać to, że po wyjściu z seansu chciałam napisać wiersz o tandetnym wystroju Galerii Mokotów, o ludziach zajętych zwyczajnymi rzeczami jak czekanie na jedzenie, grzebanie w telefonie, rozmowa, chodzenie, patrzenie. Nigdy nie przepadałam za poezją a naszła mnie ochota, żeby wygrzebać z półki Emily Dickinson.

    Mniej więcej wszyscy zainteresowani filmami Jarmusha wiedzą, o czym jest „Paterson”.

    O kierowcy autobusu, który nazywa się Paterson, mieszka też w mieście Paterson w stanie New Jersey, ma żonę irańskiego pochodzenia, mały domek, starą hondę i buldoga angielskiego, który jest tu postacią dość istotną akurat.

    Adam Driver znany z serialu „Girls” dziwak i neurotyk tutaj tworzy postać poczciwca kochającego żonę, znoszącego z kolei  jej dziwactwa ze spokojem wzbudzającym moją niepohamowaną zazdrość. Spokojnie zjada za słone potrawy, przykleja się do wszystkich tkanin pomalowanych przez nią w pseudoartystyczne wzory, co dzień budzi się bez budzika tuż po 6 rano, łagodnie całuje tę żonę w ramię, zjada swoje płatki na śniadanie i idzie do pracy. Wsiada do autobusu, o czymś tam sobie rozmyśla, ze spokojem wysłuchuje narzekań kolegów, z uśmiechem przysłuchuje się rozmowom pasażerów, wraca, zabiera psa na spacer, wstępuje do baru na piwo, rozmawia albo nie rozmawia i w międzyczasie pisze wiersze w białym notesie długopisem zwykłym niemarkowym tak samo jak notes.

    Taka akcja jest pokazana na przestrzeni 7 dni tygodnia, mniej więcej to samo, zmieniają się pasażerowie, tematy rozmów z mniej ważkich na tak samo mniej ważkie i tematy rozmów w barze z tych samych na te same.

    Można by rzec, nuda. I faktycznie, z pewnością nie jest to film dla wielbicieli mocnych wrażeń, pięknych widoków i chęci „oderwania się od szarej rzeczywistości”. Poszukiwacze recept „jak żyć”, jak czuć się spełnionym, też poczują się raczej rozczarowani i znudzeni tym wlokącym się tygodniem, w którym bohater wstaje, idzie do pracy i łagodnym uśmiechem kwituje wariactwa swojej irańskiej żony, która w poniedziałki chce być jak Patsy Cline a we wtorki znaną projektantką ubrań malowanych w białe koła, w środy zaś właścicielką cukierni z babeczkami zdobionymi też w białe koła.

    W tak zwanym międzyczasie, pomiędzy tymi wszystkimi ekscytującymi zajęciami, które swoją powtarzalnością i monotonią powaliłyby w tydzień niejednego poszukiwacza ekscytacji w życiu typu podróże, zmiana pracy, mieszkania i pobytu z dowolnego miejsca w Polsce na dowolne miejsce w Australii, bohater Paterson pisze wiersze. I wcale niekoniecznie o tym, jak strasznie kocha swoją żonę. Siada na przykład do śniadania, sięga po paczkę zapałek, obraca w palcach pudełko, czyta napis i pisze wiersz o zapałkach. Najpierw opisuje jak wyglądają te zapałki, jak się nazywają, jaki mają kolor, kształt, żeby potem spuentować to takim zestawieniem ich cech i innych słów, że trochę opada mi szczęka, że tak można. Btw. te wiersze są prawdziwe, napisał je Ron Padgett – tak zwany piewca codzienności. Chyba się za nie wezmę.

    Zobaczyć coś w czymś, co jest pozornie tak totalnie nic nie warte i nieinteresujące.

    I to jest clou. To jest cały sens tego filmu.

    Jest mi to bardzo bliskie. Wychodzi także na przeciw temu, co w swoim cyklu pór roku chce pokazać Knausgard opisujący fenomeny istnienia rzeczy pozornie nieistotnych jak jabłko, torba foliowa, krzesło i tym podobne fajerwerki z otoczenia o czym wspominałam TU

    Mam w sobie jakiś rodzaj wewnętrznego sprzeciwu wobec powszechnego dyktatu konieczności sięgania po więcej, wyżej, ładniej, bardziej spektakularnie. Męczy mnie ten nakaz, żeby biec dalej, być gdzie indziej. Owszem, zmiany napędzają, to wychodzenie poza strefę komfortu jako warunek do osiągnięcia szczęścia i narzędzie poznania siebie – tak, bywa przydatne. Tylko nie sądzę, aby to był jedyny sposób na to, żeby być zadowolonym ze swojego życia.

    Nie sądzę, że w tej chwili usprawiedliwiam swoją akurat niechęć do zmiany, być może usilnie chcę wiedzieć, że to co mnie otacza też ma jakiś sens, może dość zawoalowany i może nie opiszę Mordoru jako miejsca tryskającego poetyckością, ale kto wie. Może jakaś metawartość znajduje się w błocie na chodniku na postfabrycznym Służewcu bardziej niż w zachodzącym słońcu na Malediwach?

    Myślę, że ten film potrafi pomóc w temacie – jak nie czuć się przegranym, jeśli siedzi się w swoim miejscu i jest się z tego całkiem zadowolonym.

    Ale czasem nawet w filmach Jima Jarmusha zdarzają się niespodzianki, coś idzie nie po myśli bohatera. Nie przyspoileruję co to było w Patersonie, ale też to całe wydarzenie pokazuje, jak można poradzić sobie ze stratą. Czysty notes niekoniecznie musi oznaczać stratę lub brak. Może być też obietnicą nowych możliwości i tego trzeba by się myślę trzymać.

    Żeby nie było tak miło i wzniośle muszę dopisać prawdę o tym, że plakat reklamujący ten film mnie zniechęcał.

    Ta śliczna smagła paniusia z miłym, tolerancyjnym kochającym mężem śpią bez marudzenia ładnie razem na łyżeczki. Jako singiel mam do spania razem stosunek zły jak również drażnią mnie szczęśliwe pary na ekranie, nie zgadzają mi się z osobistą wizją tego typu przedsięwzięć życiowych. Dodatkowo ta bohaterka strasznie mnie irytuje, tym, że tyle jej ten mąż wybacza i jeszcze się cieszy z jej wymysłów. To takie niesprawiedliwe przecież! Ale potem rozumiem, dlaczego on ją tak kochał. Jest kobietą a nie powiedziała mu w trudnej chwili, kiedy o dziwo naprawdę miała rację, to nie powiedziała mu – „a nie mówiłam!”
    A przecież większość, w tym na pewno ja, nie straciłaby okazji do pokazania panu, że moje na wierzchu.
    W tej scenie odgadłam tajemnicę powodzenia w związkach, tajemnicę ich trwałości. Że nie ma walki o to, kto ma rację. To trudne. Ale jak się okazuje – można robić tak, żeby nic nie udowadniać.

    I czegoś takiego życzyłabym sobie i wam, więcej poezji w życiu i komfortu złożenia broni przed kimś innym niż my sami.

  • zjedz kanapkę