• „Kiedy widzę Filipkę, chcę założyć garsonkę”- o spektaklu „Orlando.Biografie”- Teatr Powszechny

    Według mojej obserwacji żyjemy obecnie trochę w takiej aberracji jeśli chodzi o narrację odnośnie płci, ciał, ludzkiej seksualności. Bo z jednej strony jesteśmy w kraju, który posiada najbardziej restrykcyjną politykę kontroli prokreacji, który nadal mocno usadawia kobiety w stereotypowych rolach i niżej w hierachii uposażeń za tę samą pracę jaką wykonują mężczyźni, w kraju, który ustanawia „strefy wolne od LGBT” a osoby queer nazywa ideologią, prezes wiodącej partii rządzącej zaś stwierdza na jakimś wiecu na temat środowiska queer, że „on by to badał”. A z drugiej strony niebinarność, perfomatywność płci, reprezentacje queerowe, kultura drag coraz silniej przebijają się do mainstreamu. Myślę, że nadal w wielu miejscach usłyszy się wyraz słynnej tolerancyjnej postawy a la wujek „niech oni se robią co chcą, kochają jak chcą, ale po co tak się z tym afiszować, parady jakieś urządzać”. Jednak da się zauważyć, że jawne kwestionowanie płynności seksualności, płci i tego, że miewa ona przeróżne reprezentacje zyskuje powoli status obciachu.

    Judith Butler napisała flagowy manifest gender „Uwikłani w płeć” 30 lat temu, więc świadomość tego, że płeć to płynny kulturowy kod, nie tylko coś zdeterminowane biologią, prostym podziałem – chłopiec czy dziewczynka? istnieje nie od dziś. Jednak dopiero teraz częściej być może przychodzi nam do głowy pytanie – dlaczego osoba dekodowana jako kobieta ubrana w obcisłą sukienkę i buty na obcasach zyskuje społeczną aprobatę a osoba dekodowana jako mężczyzna ubrana tak samo jak kobieta tej aprobaty nie zyskuje? Dlaczego nie dziwi nas osoba męska przebrana w złocone szaty, suknie, ornaty, ze złotym pierogiem na głowie, a Andrzej Szwan znany jako Lulla de La Polaca mówi, że w Polsce boi się wyjść na ulicę w kolczykach i z umalowanymi ustami. Czy zastanawiamy się w ogóle nad tym kto konsekruje takie a nie inne wzorce zachowań przypisanych do płci? Kto o tym decyduje co jest „męskie”, co „kobiece”, co właściwe a co nie? Dlaczego kiedyś nie do pomyślenia było, aby kobieta nosiła spodnie a teraz, że mężczyzna nosi sukienkę? Czy myślimy nad tym, że to jak wyglądamy, jak wyglądać chcemy, czego się boimy w swoich reprezentacjach to nic innego jak tylko pochodne funkcji władzy, narracji systemów państwowych, religijnych, które nakładają na społeczeństwa narzędzia opresji, kontroli, aby nimi łatwiej zarządzać i przy okazji wzniecać podziały i kontrolę wewnątrz nich samych?

    Tymczasem – Judith Butler, która udowadniała, że wyznaczanie jedynych słusznych reprezentacji płci to prosta droga do hierachizacji i wykluczeń, Paul B. Preciado i jego biopolityka, farmakopornografia, spektakle Nowa Europa w Teatrze Nowym, wcześniej Simone de Beauvoir, Michel Foucault, Tilda Swinton:) i wiele więcej jeszcze głosów przebija się i wychodzi z backstage na mainstage społeczny.

    Dowodem tej aktywności pozostaje także spektakl z Teatru Powszechnego, w reżyserii Agnieszki Błońskiej, który sięgnął jeszcze dalej w kulturowych inspiracjach, a mianowicie do tekstu Wirginii Wolf „Orlando” oraz do postaci 16 letniego chłopaka z dworu królowej Elżbiety, która to postać była emanacją dwoistości ludzkiej natury, jej niejednoznaczności. Orlando to figura dramatu uwikłania w kulturowe reguły płci, a spektakl zatytułowany „Orlando. Biografie” przedstawia ten temat z perspektywy konkretnych, wyrazistych losów postaci, które w nim występują. Całość zaaranżowana jest jako zjawisko na pograniczu teatru, perfromancu, sztuk wizualnych, techno-party, terapii zbiorowej i wykładu. Poszczególne osoby dzielą się swoimi historiami funkcjonowania z innym poczuciem na temat kodu swojej płci niż przewiduje to nakaz społeczny, wszystko zestawione i przestawione jest tak, że brzmi jak mocny wolnościowy manifest i zdarzenie społeczne. Uteatralizowanie tych historii nadaje im zaś wymiar czytelnego symbolu łatwego do odczytania także przez osoby nie zorientowane w akademickich dyskursach o reprezentacji płci.

    Nie ma w spektaklu hierachii ważności poszczególnych losów. Poddajemy się terapii zafundowanej nam przez Anu Czerwińskiego będącego w momencie tranzycji płci (jego losy były wplecione w historię „Mieszkanie na Uranie” w Teatrze Nowym), jest taka chwila, kiedy po zapytaniach jakie Anu rzuca do widowni czy jesteśmy gotowi przysiąc, że zawsze czuliśmy się tymi, kim się czujemy – osoby ze sceny długo patrzą na osoby na widowni, a widownia osoby na scenie – w totalnym milczeniu i jest to jeden z najbardziej gęstych momentów, jakie przeżyłam ostatnio w teatrze. Ludzie patrzą na ludzi. Proste, a jednak…

    Przysłuchujemy się komentarzom Filipki Rutkowskiej, która z gracją godną pozazdroszczenia obnosi swoje torebusie i garsonki i nakłania do weryfikacji naszych poglądów odnośnie reprezentacji outfitów oraz spojrzenia na tematy nie tylko z męskiej perspektywy, do której przyzwyczaił nas patriarchalny system. Jak powiedziała w rozmowie moja przyjaciółka Agata Zbylut podsumowując oglądany spektakl “Kiedy widzę Filipkę, chcę założyć garsonkę”:)
    Widzimy Pepe le Puke trans osobę z kolektywu dj’skiego oraz Lullę – najstarszą drag w Polsce. Andrzej Szwan ma 84 lata i można powiedzieć, że wreszcie jest na fali. Stał się widzialny, ma wiele reklamowych kontraktów, udziela wywiadów, bierze udział z niezliczonych queer imprezach. Jest barwny, jest wytrwały, jest dowcipny i nie użala się nad sobą. Widziałam dokument o nim w reż. Bogny Kowalczyk „Boylesque”, w którym poznajemy bliżej tę niezwykłą postać nadal zawzięcie tańczącą do przeboju Beaty Kozidrak „Co mi panie dasz” po nieudanej randce na mieście, zabawnie tłumaczącą kolegom, że może się z czymś nie wyrobić, bo zapominają, że jest od nich jednak starsza o 50 lat:) Czuje się, jak zwyczajowe uprzedzenia związane z tym, jak kto wygląda, ile ma lat zanikają.

    fot. Magda Hueckel

    Ale dopiero na scenie Powszechnego słowa Anadrzeja Szwana, który zawsze lubił przebierać się w sukienki i malować usta, uderzają mnie mocno. Szwan w kilku słowach szkicuje moment, jaki zapamiętał z wczesnego dzieciństwa, bomby spadające na miasto, ukrywanie się przed 2 miesiące w szczelnie zabarykadowanej piwnicy, szczęcie, że bomba nie trafiła akurat w ten budynek. Ciężko uniknąć skojarzenia z tym, co dzieje się obecnie na naszych oczach, tuż za naszą wschodnią granicą. Kiedy wydawało nam się, że wszystko mamy z grubsza poukładane, okazuje się, że to nie stabilizacja ale chwiejność i niepewność jest wpisana w nasz los. Co niby wiemy, ale do końca nie dowierzamy nigdy.Z wywiadów dowiadujemy się też Lulla la Polaca to szczęśliwie ocalone dziecko holocaustu. Potem ten mroczny PRL, akcja Hiacynt, te homofobiczne opresje i oto stoi na scenie ona/on w kostiumie scenicznej diwy, w błyszczącej sukni i śpiewa dla nas, a ja nie ukrywam, jak szalenie mnie to wszystko porusza.

    Do kultury drag zawsze miałam wielkie umiłowanie i właściwie nigdy nie zastanawiałam się dlaczego. Pociągała mnie teatralność tego zjawiska, ten rodzaj przerysowania, brania w nawias  pewnych atrybutów kobiecości, które akurat mnie cis kobiecie wydawały się nieznośne. Fascynowało mnie to i fascynuje nadal. Po przyjrzeniu się też losom Kim Lee – Wietnamczyka mieszkającego w Polsce, który w sile wieku zmarł rok temu na covid, odnalazłam w tym więcej niż przegięcie i zabawę. Widzę w tym polemikę z zasadami, jakie zostają ludziom wyznaczone, zapytania- dlaczego nie mogę wyglądać, poruszać się, być – w sposób inny niż przypisuje kultura. Kim Lee przebierała się nie tylko za kobietę, tańczyła np w stroju ludowym do piosenki „My Słowianie”. Nie było to jednak przaśne kulturowe zawłaszczenie jak Gosi Rozenek prężenie się na instagramie w indiańskim pióropuszu podczas podróży do Stanów. To była performatywna polemika z tym jakie role wypada nam odgrywać. To jest rodzaj dyskursu, poddania w wątpliwość znaków uznanych za kanony.Stąd prosta droga do wyzwolenia się z myślenia o swojej płci, jej reprezentacji w sposób jaki wyznaczają systemowe reguły.

    Oczywiście to wszystko nie polega na tym, że płeć to rodzaj ubrania, które zmieniamy, odwieszamy do szafy w zależności od potrzeb czy humoru.

    fot. Magda Hueckel

    Przedstawione na scenie losy postaci, przygotowana przez Katarzynę Kozyrę scenografia złożona z pluszowych, plastikowych części ciał, dramatyzm losów, czasem komizm jednostkowych doświadczeń wskazują wyraźnie trop, aby uświadamiać sobie że spektrum bycia człowiekiem nie jest binarne, nie bywa jednoznaczne, bywa też zmienne w czasie, jest prądem, z którym unosi nas biologia, społeczeństwo, nakazy, role, własne samopoczucie i świadomość, że możemy przyglądać się bacznie i polemizować z tym co jest uznawane za „oczywiste”, „naturalne” i „przyzwoite” i mapować swoje życie po swojemu.

    W październiku spektakl wraca na scenę. Warto, aby wam to nie umknęło.

    fot. Magda Hueckel

  • I libido i romantico – o nowym spektaklu Teatru 21

    Nienormatywność, inkluzywność, ciałopozytywność, różnorodność reprezentacji seksualności i płciowości – te tematy przewijają się w moich własnych obserwacjach społecznych norm i narzucanych zachowań. Biorąc pod uwagę ilość spektakli i performenców teatralnych, które w ubiegłym i bieżącym roku obejrzałam, a które ilustrowały emancypacyjne odniesienia do wymienionych kwestii – mogłabym pokusić się o stwierdzenie, że coś w temacie drgnęło. Przywołam tu choćby „Tanz” Florentyny Holziger, „Habitat” Doris Uhlich w Nowym Teatrze czy „Larvę” Marty Ziółek w Komunie Warszawa. Stosunek do naszych ciał i jego potrzeb przeobraża się, wychodzi z ciemnych szaf opresyjnych religijnych reżimów i systemów zaprzężonych do obsługi patriarchalnych instytucji. Zaczynamy nabierać nawyku coraz śmielszego mówienia o tym i w praktyce wychodzenia poza praktyki pamiętane z epoki Anieli Dulskiej.

    Wydawało by się, że jesteśmy już na dobrej drodze i nic nie umknie nam uwagi, żadna grupa, żadna ludzka potrzeba. Jednak możemy się mylić obierając ten punkt widzenia.

    Tu w sukurs przychodzą twórczynie z Teatru 21 – Justyna Wielgus – reżyserka i Justyna Lipko – Konieczna – scenarzystka, dramaturżka, które na scenie Komuny Warszawa wystawiły spektakl „Libido Romantico”. To już drugie moje – po „Jak przestałem być doskonały” – przedstawienie tego teatru, w którym scena należy do osób z niepełnosprawnością umysłową, z zespołem Downa. Tym razem po performensie w cyrkowo – mityczno – hinduskim anturage biorącym na warsztat kwestię odmienności fizycznej twórczynie  dają widzom obraz sytuacji ludzi z niepełnosprawnościami w kontekście ich seksualności. My ze swoją się oswajamy a co z nimi? Z ludźmi i tak społecznie marginalizowanymi w widzialności społecznej?

    Aby opowiedzieć te historie Wielgus i Lipko – Konieczna odwołały się do tekstu, którego na współczesnych scenach też raczej byśmy się nie spodziewali. To licealna narodowa zdawałoby się – ramota, dzieło koturnowego wieszcza  Mickiewicza „Ballady i romanse”. Jednak twórczynie odnalazły w tym dziele performatywny potencjał. Mija równo  200 lat od wydania Ballad. Wtedy rewolucjonizowały kostyczną oświeceniową narrację i każdy, kto choć trochę uważał na polskim pamięta, że od „Ballad i romansów” datuje się początek epoki romantyzmu w literaturze. Jakie to jednak ma związek z seksualnością osób z niepełnosprawnością? Czy teksty z XIX wieku mogą trafić w jakąkolwiek współczesną tarczę. Otóż mogą. Mogą być dobrym komentarzem do tematu, o którym niełatwo się mówi i który praktycznie w mainstreamowej narracji nie istnieje. „Ballady i romanse” na tamte czasy realizowały się jako rewolucyjny tekst, bo głos dostały w nim osoby właśnie dotąd niesłyszalne, ludzie z gminu, z klas niższych, ci których głos nie był istotny. Dzikość, mroczność, silne koneksje z naturą, sensualność przedarły się do świadomości czytelników z poziomu ludzi, którym prawa do odczuwania odmawiano i nawet nad tym nigdy się nie pochylano. Wtem okazało się, że ich odczuwanie, ich praktyki są bliższe niepokojom epoki i pytaniom jakie stawia niż oficjalny język szacownego „mędrca” ze szkiełkiem i okiem. To „Ballady i romanse” wysunęły postulat demokratyczności uczuć. Tym samym lektura wieszcza ożywa na nowo w kontekście seksualności osób z niepełnosprawnością. Ich seksualność jest wypierana z głównego nurtu narracji, tak samo jak kiedyś głos czy emocje ludzi z tzw. gminu. Ze sceny rezonuje w głowy widzów pytanie – czy osoby z niepełnosprawnością mogą czuć pożądanie i jak sobie z tym radzą one i otoczenie? Prawda jest taka, że osoby takie są zaklęte w wiecznej figurze dziecka. Nieistotne jest dla nas, czy mają lat 10 czy 30. Widzimy ich jako wieczne dzieci. Dzieci, do których przemawia się dziecinnym językiem i spodziewa po nich emocji przypisanych parolatkom.

    Jak ten niełatwy dyskurs został urządzony i przełożony na język sceny?

    Według mnie brawurowo i spektakularnie. Jest dramatycznie, zabawnie i wzruszająco, bardzo energetycznie, zero czasu na zwyczajowy odruch grzebania w telefonie, co definiuję jako gruby sukces twórczyń.
    Osią spektaklu jest wg mnie postać Remigiusza Kijaka. 

    Kim jest Remigiusz Kijak?
    Jak sam mówi na wstępie – nie skojarzymy go z innych scen teatralnych, z prostego powodu, że nie jest aktorem. Jest wykładowcą uniwersyteckim, pracownikiem naukowym na UW specjalizującym się w seksualności osób z niepełnosprawnością intelektualną. Twórczynie miały taki pomysł, żeby historie, jakich wysłuchał, w jakich doradzał Remigiusz były przytaczane przez niego na scenie w ramach improwizacji, a do tych opowiadań i historii z życia będą dołączane odpowiednie komentarze z „Ballad i romansów” oraz  teksty aktorów Teatru 21 przygotowane specjalnie lub też improwizowane. W ten sposób pod lupę wzięto motywy ludzkiej seksualności osób z niepełnosprawnością takie jak: miłość romantyczna, pożądanie, erekcja, miłość homoseksualna, seks sado – macho, macierzyństwo, kontakt z przemocą seksualną, a do tego – odrzucenie, pragnienia z poziomu i emocji jak i ciała. Wszystkie te konteksty są przygotowane w zupie porządnej popkultury zarówno wizualnej, muzycznej jak i wyznaczającej kulturowe wzorce. Jake i Rose z Titanica, Celine Dion i hit z tego filmu, włoskie San Remo, plakatowe wzorce męskości, mity o macierzyństwie, kobiecości i płci – wszystko w kontekście tego, jak odczuwają to osoby z niepełnosprawnością.
    Spektakl jest dynamiczny i spójny. Wyzwala ten rodzaj energii, jaką mamy na codzień skrytą przed światem, a nawet przed samymi sobą. Nie myśli się o jego bohaterach w kategorii ckliwego współczucia, raczej zażenowania, że wciąż i wciąż nie jest się tylu kwestii świadomym, że myśli się o fundamentalnych ludzkich potrzebach wybiórczo, pobieżnie i schematycznie.

    Usadowiłam się w pierwszym rzędzie i choć nienawykła do interakcji ochoczo przyjęłam zaproszenie, do końcowych wspólnych z aktorami pląsów na scenie w rytm włoskiego hitu z lat 80-tych. Totalnie moje klimaty, choć radość to nie jest coś co definiuje mnie na codzień. A tam właśnie tak się zdarzyło. Czy to jest wystarczające reko?

  • „Mieszkanie na Uranie” – alternatywa czy konieczność?

    Piszę ten tekst, kiedy czas stał się chybotliwy, kiedy Ukraina broni się 18 dzień przed putinowską agresją, po tym jak w 10 dniu wojny obejrzałam w Teatrze Nowym spektakl Michała Borczucha „Mieszkanie na Uranie”. Fakty te nie są bez znaczenia, bo ataki rakietowe na obiekty 25 km od polskiej granicy kładą się cieniem na wszystkich dotychczasowych tematach, które wydawały nam się, wydają zajmujące. Czy zatem postpornfarmakologiczne idee tyczące niebinarności, płynności płci, krytyki biopolityki reprezentowane w twórczości, esejach hiszpańskiego filozofa Paula B. Preciado zebrane w publikacji „Mieszkanie na Uranie” (po polsku ukażą się jesienią) będącej kanwą spektaklu – są istotne w obliczu realnego zagrożenia unicestwieniem?

    Bardzo mi przykro, że recenzowanie wydarzenia musi zaczynać się od takiego pytania, ale nie da się obejść takich kontekstów, a co gorsza – nie ma nawet dobrej odpowiedzi na to pytanie. Wyznaczanie sensów zawsze jest zajęciem karkołomnym. Ale jeśli ktoś miałby wątpliwości po co iść do Teatru Nowego na spektakl o problemach bliskich queerowym środowiskom skoro naszemu światu pali się pod dupą, to mogę podpowiedzieć, aby te wątpliwości porzucił.

    W obecnej „wrogiej kartografii”, jak określa okoliczności Natalia Sielewicz w przedmowie programu spektaklu, planeta Uran stanowi zachęcającą wizję utopijnego miejsca, w którym tworzy się mapa nowego człowieczeństwa. 

    Kwestie przedstawione w esejach Preciado, przełożone przez Borczucha na język sceny, trafiają nie tylko do środowisk związanych lub którym po sąsiedzku ze środowiskiem queer. Przenoszą się one szerzej na pojmowanie życia w opresji kanonu wykraczającego poza perspektywę płci.

    Tocząca się obecnie wojna jest przecież efektem ewidentnego przemocowego zrywu tradycyjnie pojmowanej męskości reprezentowanej przez cyborgiczną „męskość” architekta zbrodni wojennych w Ukrainie wobec reszty świata, który ma się tej wizji podporządkować. Czy przypadkiem (?) nie jest tak, że opór wobec tej reprezentacji męskości uosabia człowiek nie widzący problemu w identyfikowaniu jego osoby z show, w którym występuje na obcasach w pozach uznawanych za kuszące, w pozach, z którymi kojarzy nam się najwyżej diwa w stylu Beyonce a nie prezydent europejskiego kraju. Tak więc ikoną oporu wobec szarży agresywnej uzurpacji, autorytarności, zakłamania staje się człowiek – cis mężczyzna występujący na obcasach. Mnie nie wydaje się to przypadkiem. Ścieranie się gospodarczych, ekonomicznych i militarnych potęg, akcji, których staliśmy się zakładnikami to też cywilizacyjne starcie koncepcji definiowania męskości, reprezentacji płci i ról.

    Koncepcja mieszkania na Uranie nie wydaje się więc być taka nieatrakcyjna. Sam Uran jest co prawda wyabstrahowaną z zasięgu i najzimniejszą planetą Układu Słonecznego, ale już jego kulturowe konotacje nawiązujące do Uranosa są obietnicą teleportacji odbiorcy w miejsce mapujące nowe człowieczeństwo. Uranos  wziął się z Chaosu i Gai – Matki Ziemi, która zresztą była też potem jego żoną. Uranos dał początek wielu boskim celebrytom w tym Chronosowi i Zeusowi, także tytanom, furiom i cyklopom. Na skutek szeregu zdarzeń przestał tworzyć z Gaią jedność stąd – można by rzec – pewien wyłom między niebem – uosabianym przez Uranosa – a ziemią Gaią. Natalia Sielewicz w tekście o esejach Preciado pisze, że Uran może być postrzegany jako horyzont rewolucji, która dzieje się na naszych oczach. Uranizm to też pojęcie stworzone przez Karla Heinza Ulricha oznaczające określenie popędów trzeciej płci i przezwyciężenie binaryzmów płciowych. Dlaczego to jest ważne i warto, aby nie ograniczało się do dyskursu w queerowych enklawach – wydaje mi się wyłożyłam powyżej. Warto też dla lepszego rozeznania przywołać postawę filozofa Paula B. Preciado, którego manifest „Testoćpun” jest brawurowym, mocnym sprzeciwem wobec biopolityki, kontroli seksualności, płciowości, poddaniu tych ludzkich emanacji narzędziom władzy. Dla Preciado jest oczywiste, że binarny podział na kobiety i mężczyzn, kobiece -męskie jest fałszywym motywem pozwalającym białym heteroseksualnym decydentom trzymać władzę i sztywno wyznaczać wzorce ludzkich zachowań, jakie podtrzymywaniu tego porządku służą. Według Preciado nowe technologie, synteza hormonów płciowych przekształciły raz na zawsze rozumienie i praktykowanie cielesności i reprezentacje płci, dostarczając też narzędzi do tranzycji płci – obalają stary porządek bezpowrotnie i są awangardą płciowej rewolucji.

    Pozostawię dywagacje na temat pewnej niepewności idei, że płynność płciowa pojawiła się dopiero wraz farmakotechnologią. Sama mogę tylko rzec, że od dawna czułam, że proponowane przez system zarządzany przez konserwatywne państwa i kler sposoby reprezentacji płci wydawały mi się grubym niedomówieniem i celowym fałszowaniem wizji ludzkiej płciowości w imię interesów konkretnych grup społecznych, którym tego typu rewizje były i są nie na rękę.

    Dla mnie w esejach Preciado, tak samo w spektaklu Borczucha, istotna była kondycja człowieka jako istoty płynnej, z możliwością samokształtowania się, wychodzenia poza narzucony porządek i układania relacji swojego ciała wobec przestrzeni i innych ciał ludzkich, zwierzęcych od nowa.

    Jak rozegrał to na scenie Michał Borczuch?

    Podzielił spektakl na 2 części. W pierwszej stykamy się z lifestylową sytuacją wynajmowania mieszkania przez grupę trzech młodych osób (Bartosz Bielenia, Jaśmina Polak, Jan Sobolewski). Ich tożsamości płciowe są trudno definiowalne – niby męskie zachowania w kobiecych atrybucjach lub dziewczyńskie w męskich. Trudno wyczuć kto jest kim, a na pewno płynności te wprowadzają w konfuzję mieszczańską landlordkę. Ciekawe, czy to przypadek, że tę postać – kwintesencję nieco zdziecinniałej mieszczańskości gra Monika Niemczyk, przed laty wcielająca się w serialu A. Wajdy „Z biegiem lat, z biegiem dni” w Misię Chomińską – córkę konserwatywnej krakowskiej mieszczki i urzędnika bankowego, która zakochuje się w rewolucjoniście. Dawna Misia Chomińska stoi teraz na scenie i oczywiście jest tą mieszczanką, trzyma fason wobec młodzieży, której nie rozumie, strojna w dziewczęce sukienki i białe rękawiczki, robi zatroskane dziubki i drobi kroczki. A nowi lokatorzy są niczym trzej królowie, wysłannicy nowych relacji, nowych płciowych konstelacji. W tę część płynnie wpleciony został videoreportaż Anu Czerwińskiego, który dokumentował proces swojej tranzycji płci, problem z coming outem przed matką ( w tej roli także Monika Niemczyk) oraz trudności, jakich nastręczało porozumienie z rodziną odnośnie przygotowania jej do procesu w kwestii usankcjonowania prawnego zmiany płci. W polskim prawie obowiązuje tu bowiem konieczność złożenia pozwu przeciw rodzinie. Przyglądamy się więc, jak realnie radzi sobie z tematem polski patriarchat w osobie ojca rodziny (świetny Jacek Poniedziałek),  bracia Anu (różne stopnie rozumienia) i matka (nic nie rozumiejąca, ale gotowa dać wsparcie).

    Prócz kwestii płci pojawia się temat relacji ludzi ze światem zwierząt i przedmiotów. Wyraża się w haśle – porzuć męża – poślub konia, w totalnej dereifikacji zwierząt i uczynienia z nich person, zatarciem granicy między tym co „wartościowsze” ludzkie  a tym co rzekomo mniej znaczące – zwierzęce.

    Podobała mi się scena referowania relacji człowieka z przedmiotami, której bohaterem był Bartosz Gelner. Ta koncepcja w świecie, w którym wszystkiego mamy za dużo – także mocno uderza. Preciado zauważa jak zezwoliliśmy przedmiotom na panowanie nad sobą, na ich toksyczną władzę nad nami. Toksyczną, bo narzucającą i zniewalającą. Narzucające hierarchiczność stoły, centralizm kanap i foteli, wszystkie te układy wtłaczają ludzkie ciała w bierny układ ze zantropomorfizowanymi rzeczami, meblami, sprzętami.

    Druga część to motyw podróży do Madrytu, a celem jest poszukiwanie dawnej niani. Konwencja tej części jest mniej oniryczna, podpada pod konwencję znaną z filmów Almodavara. Marta Ojrzyńska w kolorowych spodniach, z wyglądem przypominającym Penelopę Cruz jedzie z przyjacielem (Jacek Poniedziałek) w podróż do Madrytu, aby zrobić feministyczny materiał o pracy kobiet – nianiek. Dużo tu celnych społecznych obserwacji jak choćby ta, że kobieta użyczająca swojego ciała do odkarmienia cudzych dzieci jest społecznie konsekrowana, a kobieta użyczającego ciała dla seksualnych przyjemności za pieniądze jest kryminalizowania. Okazało się bowiem, że dawna niania zamieniła tę pracę na sex working. Dyskurs na temat społecznych ról kobiet, ich percepcji w narodowych narracjach zachodnich kultur jest tu ukazany w sposób niemal komediowy, co podbija siłę rażenia. Bo to naprawdę oczyszczające móc oswoić sprzeciw uwalniającym chichotem.

    Nie sposób zresztą nie wspomnieć, że cały spektakl pozbawiony jest nieznośnego patosu i koturnowości. W każdej niemal scenie widać odcinanie się od dosłowności, od traktowania pokazu jako trybuny do mówienia widzom jak mają żyć. Sceny pozostawiają widzom duży margines interpretacji, co nie oznacza, że nie zostaje zasiane ziarno rewolucji. Rewolucji, która nadchodzi i wieszczy, że patriarchat i binarność jebną, że to tylko kwestia chwili.

  • Mówić głośno, o czym się nie mówi – „Kobieta i życie” w teatrze WARSawy

    To był taki nic nie znaczący poniedziałek kolejnej brudnej zimy – nie zimy w Warszawie. Ciemno o 15:00 i zero ekscytacji. Nie lubię chodzić na wydarzenia w poniedziałki. Zakładam, że poniedziałki nie są po to, żeby się nimi emocjonować. A jednak tak wyszło, że poszłam. W zimnym foyer teatru Ateneum czekałam na spektakl kupiwszy uprzednio kieliszek białego wina, chociaż nie wiem czy to ma znaczenie, ale raczej nie. Po mającym rozegrać się za chwilę spektaklu niczego się nie spodziewałam, bo uwielbiam luksus niespodziewania się. Pielęgnuję w sobie tę myśl i wchodzę na widownię.

    To nie był spektakl grupy z Ateneum, tylko użyczona w budynku scena dla offowego teatru WARSawy prowadzonego przez Adama Sajnuka. Teatr WARsawy nazywa siebie „Rynkiem Nowego Myślenia”, deklaruje otwartość na dyskusje, wymianę poglądów, niezależność myślową, poszukiwania społecznych tożsamości. Zakłada też wsparcie reprezentacji młodych absolwentek aktorstwa na swojej scenie, co uważam, jest z góry skazane na słuszność. Mam obejrzeć tym razem spektakl wyreżyserowany przez Jerzego Jana Połońskiego, do którego tekst napisała poznańska dramaturżka Malina Prześluga.

    „Kobieta i życie”, taki ma tytuł i myślę wtedy, że jest banalny. Przywołuje mi wspomnienie poczytnego za czasów mojego dzieciństwa tygodnika – wtedy społeczno – kulturalnego, dziś poradnikowego i o życiu gwiazd. I nawet nie wiem czy ktoś ma jeszcze świadomość, że taki tytuł istnieje na rynku i nie wiem też czy to skojarzenie ma jakieś znaczenie. Może tylko takie, jak potransformacyjne kapitalizacja kultury spłyciła przekaz „kobiety i życia” sprowadzając je do domowych porad i plotek. 

    Tytuł nie pociąga mnie też, bo wolałabym coś mniej oczywistego, mniej jednoznacznego, nie że ciągle o kobietach, bo przecież o tym, że mają ciężko wiem przecież WSZYSTKO. 

    A teraz jest właśnie ciekawy czas tożsamościowych weryfikacji, poszukiwań odpowiedzi na pytanie kim jest obecnie kobieta, jakie jest jej miejsce, kim była, kim być miała, jakimi obłożono ją oczekiwaniami i jak weryfikuje je czas. Paradoks polega na coraz większej eskalacji emancypacyjnych aktów w przypadku kobiet, i nie mam na myśli prostego wyzwolenia się z zasady 3 K (Kinder, Küche, Kirche) i możliwościach swobodnego decydowania o tym co zaważy na wartości ich losu, przy jednoczesnym zacieśnianiu się pętli systemowych ograniczeń odnośnie praw kobiet do samostanowienia o swoim ciele. Kwestie kulturowych kodów płciowych, rewizje rzekomych kompetencji przynależnych płci to już fakty, a mimo to przy takim poszerzeniu pół redefinicji skostniałych teorii płci, podejścia do ciał odbywa się brutalne likwidowanie możności decyzji o tym, jak to ciało ma wyglądać i czemu służyć. Ciało pozostaje wciąż znakiem reprodukcyjnego celu, aktu podlegającego ścisłej kontroli systemu i państwa. Jednak – ujmując w skrócie – wszystko się zmienia a mimo pozostaje tak samo.

    W protest przeciwko temu systemowi zawłaszczania ciał osob kodowanych kulturowo i biologicznie jako kobiety wchodzi dużo aktów twórczych. Wystarczy choćby przypomnieć “Cząstki kobiety” Kornela Mundruczo z TR, w których każda bohaterka przemyca jakieś smutne fragmenty swojej biografii, na ogół palące i wstydliwe. Strata dziecka, prawo do przeżywania śmierci na swój sposób, metody wychowawcze, relacje matka-córka -siostra, te wszystkie mocno realistyczne obrazy trudnych rodzinnych i systemowych uwikłań nasuwające jedno pytanie – dlaczego bycie kobietą jest tak przygnębiająco duszne i ciężkie.

    Tak więc wiem, jestem świadoma, widziałam, doznałam, czego jeszcze mogę się dowiedzieć o życiu kobiety?

    Ale jak często bywa w takich sytuacjach i brawurowo postawionych sprawach – znowu się mylę. I nie chodzi tu o tę całą nadbudowę, ale o to, co na ogół chowa się w szafie i o szeroko pojętą rewizję samoświadomości. A piszę o tym, bo to własnie umożliwił mi spekatkl Połońskiego i Prześlugi.

    Ogromna w tym zasługa tekstu, rozpisanej na 4 aktorki quasi ballady z rymami częstochowskimi i piosenkami obrazującymi kolejne etapy życia jednej bohaterki – od jej wczesnego dzieciństwa, dorastania w małomiasteczkowej, przeciętnej rodzinie, dojrzewania poprzez czasy nauki, kariery w dużym mieście, małżeństwa, macierzyństwa, rozwodu aż do wyjścia na ulice w ramach protestu przeciwko aborcyjnym restrykcjom rządowym.

    Zdawałoby się, że cliché , banał, #aletojużbyło, jednak tekst poznańskiej dramaturżki poprzez stylizowaną naiwnośc językową, rym, powtarzalność zyskał siłę rażenia, która mnie zaskoczyła. Już pomijam fakt, że długo potem myśli układają się człowiekowi wierszem:)

    Siedzę na widowni w pierwszym rzędzie i ulegam melo-deklamacyjnemu transowi scen z życia przeplatających się między 4 aktorki. Kamilla Baar i 3 młode absolwentki aktorstwa: Pola Dębkowska, Klaudia Janas, Jowita Kropiewnicka.  Żadna z nich nie przypisana na stałe do jakiejś figury głównej bohaterki, matki, ojca, kolegi ze szkoły czy męża. Dialogi, monologi przepływają przez nie niepostrzeżenie, w ich postaciach widać całe panopticum rodzinnych dramatów, emocji ciasnych pokoi z boazerią, kuchni z ceratami na stole, szyderstw ojca i kolegów ze szkoły, utyskiwań matki, toksycznych uwag męża w nowoczesnym apartamentowcu na kredyt. W tej pozornie naiwno-kabaretowej formie upostaciawia się dramat dzieciństwa i dorastania dziewczynek w Polsce lat 80 tych, ich losu jako dorosłych kobiet, dopełniania się schematów, w których każda przeciętna kobieta funkcjonuje i których odium nosi praktycznie całe życie. Dramat, w którym chodzi tylko o to, aby ona była grzeczna, żeby była cicho, żeby nie sprawiała problemu, żeby nie płakała, nie awanturowała się, nie za dużo chciała.

    To jest też dramat o ciele. Właściwie  ono jest też głównym bohaterem. Od początku podlegające rozmaitym ocenom, opresjom, cudzym pomysłom jak powinno wyglądać i jak się sprawować i do kogo należeć.

    Wszystko to już widziałam, słyszałam, wiem, że życie nie głaszcze i w zasadzie dla kobiet bywa średnio przyjazne, na pewno było, bo tak to zapamiętałam z własnego dzieciństwa, chociaż nie pochylałam się nigdy nad tym zanadto, bo wydawało mi się, że TAKIE WŁAŚNIE JEST ŻYCIE. Mocno średnio fajne. Ze świadomością, że średnio to skala sporo na wyrost. A jednak  mimo to, że wszystko juz wiem, kiedy spektakl dobiega końca, dokonuję niemiłego spostrzeżenia, że zaskakuje mnie moje własne wzruszenie, afekt i niepożądane w publicznych okolicznościach łzy. Konsternuje mnie to, bo poważni ludzie, którzy na wszystko mają definicję nie ulegają wzruszeniom. Umysł podsuwa więc szybko podejrzenia. Czy może to po prostu sceniczna terapia, drama mająca przywołać rodzaj oczyszczenia. Pytania, jak reagowałaby moja córka, moje przyjaciółki, czy tak samo, czy inaczej. Czy poruszenie było efektem odnalezienia podobieństw do moich własnych historii czy też tego, że spektakl był taki dobry? 

    Trudno mi to jest rozdzielić. Efekt został wywołany tymi konkretnymi historiami, w taki sposób opowiedzianymi, tymi głosami, ciałami i ekspresjami tych konkretnych aktorek, z których każda była absolutnie inna, wyrazista, spektakularna. I według mnie nie był to łatwy materiał do zagrania. W mojej ocenie 2 godziny nieustannej, rytmicznej, naprzemiennej deklamacji, nieuchwytnego przeistaczania się z postaci w postać, bez przerw – zgubienie jednego słowa sprułoby pracowicie nanizany łańcuch sensu. To ogromna presja. Młode aktorki pozostawiły mnie pod wrażeniem pasji, talentów, braku nieznośnych manier, wiarygodności, zerowej emfazy, która na ogół w teatrach mnie drażni. Tak więc pomimo moich osobistych powodów do poruszeń, całość tego przedsięwzięcia miała szansę wywołać takie efekty poprzez sposób, w jaki została skomponowana i zagrana. Niby dziecinna piosenka, rzewna ballada a jednak mocny głos wkurwu i sprzeciwu wobec tego jak kultura, system traktują ciała zakodowane jako kobiece, sprzeciwu wobec presji, oceniania, uciszania, przycinania, formowania.

    Dalsza część tego poniedziałku okazała się mieć kolejne niespodziewane następstwa, kiedy to niezwyczajnie, bo w poniedziałek poszłam do Pawilonów na Nowym Świecie uczcić udany wieczór, a tam, w czasie kiedy prowadziłam rozmowę do baru weszły 4 osoby kodowane jako męskie i które z tego powodu tylko uznały, że ich rozmowa jest lepsza niż moja, a na pewno powinna być bardziej słyszalna. I jak ja wtedy zareagowałam – to jest już początek zupełnie nowej, przynajmniej dla mnie, historii.

  • Co jest anomalią a co normą – czyli o „Anomalii” Herve Le Telliera

    Kiedy czytałam „Anomalię” Herve Le Telliera, czułam ekscytację niczym mieszczanin z molierowskiej komedii, który jarał się, że mówi prozą. Od dawna bowiem prozy właśnie nie czytam. Same reportaże, publicystyki. Odnajdywanie się w gąszczu fikcyjnych imion i fikcyjnych spraw mega mnie nuży, a nawet irytuje. Nie są w stanie mnie obejść poruszane w tych powieściach tematy. Serio – podziwiam czytelników zdolnych przejść jakąkolwiek powieść Johnatana Franzena albo Elizabeth Strout, pełnych ludzi i ich działań, które tak meandrują i tak nie wciągają, że aż nawet przykrawo mi się robi z tego powodu, no bo może to ja czegoś nie rozumiem?

    W każdym razie. Przeczytałam „Anomalię” szybko, bez znużenia i bez ciar żenady. Musiałam oczywiście przebrnąć przez te powieściowe ozdobniki w stylu „myśli kłębiły się w jego głowie”, ale może to też kwestia tłumaczenia, a Le Tellier pisze zupełnie inaczej.

    Powieść zaczyna się jak dobra obyczajówka. Poznajemy kilka postaci, różne środowiska, różne kraje, różny wiek, zajęcia, zawody. Są tam 62 letni architekt mający romans z młodszą o 30 lat montażystką filmową, która go rzuca, amerykański żołnierz z rodziną, niespełniony pisarz francuski, czarnoskóra ambitna prawniczka, pilot samolotu, nigeryjski gwiazdor raper, zabójca likwidujący ludzi na zlecenia za pieniądze. Wszyscy oni sobie żyją w swoich światach. Opowiadania o nich są zwięzłe z bardzo trafnymi obyczajowymi obserwacjami. Bez zawiłości, ale te uwagi o ich życiu są błyskotliwe i celne. Wielu z nas się z nimi utożsami.

    taka dygresja – akurat czytałam o losie jednego z bohaterów i bohaterki, kiedy miałam symultanicznie rozmowę w realu  z przyjaciółką i była ona dokładnie 1:1 na temat omawiany w tym fragmencie. Czy to są przypadki? Zresztą jak się potem okazuje, cała powieść to jest rzecz o nieroztrzygalnej kwestii – co rządzi naszym życiem? Program? Los? Fatum? Koincydencja? Symulacja? Faktycznie własne wybory? Jest właśnie o tym o byciu pionkami na planszach zawiłych matematycznych konstelacji odnoszących się do tzw żyć.

    Nomen omen powieść przypomina matematyczną układankę. Tych ludzi różnych ze Stanów i z Francji łączy jedna rzecz – wszyscy lecieli tym samym rejsem na pokładzie samolotu AirLines z Paryża do Nowego Jorku w czerwcu 2021. Zaczyna się od przedstawienia bohaterów w działaniach. Potem następuje kulminacja – turbulencje, w jakie wpada samolot zmuszają do awaryjnego lądowania i po wybuchu, jak u Hitchcocka zaczyna się dopiero trzęsienie.

    Korci mnie strasznie, żeby to opisać, ale nie będę zdradzać, żeby nie psuć zabawy tym, którzy nie czytali.

    Kiedy wyczytałam w jakiejś recenzji przelotnie, że to powieść warstwowa, szkatułkowa, bałam się, że się w tym zagmatwam, że nic nie zrozumiem z plątaniny losów, ale muszę przyznać, że nic takiego nie nastąpiło. Le Tellier – który zresztą jest lingwistą i matematykiem, rozgrywa fabułę z chirurgiczną wręcz precyzją. Od razu zapamiętałam kto jest kim i jakie tam występują zależności między bohaterami. A serio – niełatwo mnie tak zahaczyć, bo szybko się nudzę, jak wspomniałam na wstępie.

    Ta powieść to nie tylko ciekawa intryga i społeczno obyczajowe trafne obserwacje. To jest coś na kształt prozatorskiego traktatu filozoficznego o kondycji człowieka we współczesnym świecie. Jest też o spotkaniu z samym sobą. Serio. Wyobrażaliście sobie kiedyś jak by to było spotkać samego siebie? Bo ja nie. A nagle zaczęłam i nie wiedziałam w sumie czy byłoby to miłe spotkanie:) Czy ja bym siebie nie drażniła. Jest bardzo prawdopodobne, że tak. Jest to bardzo oczyszczające ćwiczenie. Nie obligatoryjne, ale samo przyszło do mnie podczas lektury.

    W trakcie czytania przypomniało mi się, apropos dziwnych lotów, wydarzenie, z roku 2014, kiedy rozpisywano się o zniknięciu samolotu malezyjskich linii lotniczych lecącego z Kuala Lumpur do Pekinu. Samolot z ponad 200 ludźmi na pokładzie w okolicy morza Północno-chińskiego zniknął z radarów. Potem był jeszcze 7 godzin w powietrzu aż w końcu runął do Oceanu Indyjskiego. Prawdopodobnie, bo nie odnaleziono ani czarnych skrzynek, ani części wraku ani zwłok ofiar. Mniej więcej po latach udało się zidentyfikować 4 osoby po czym okazało się, że są to fikcyjne nazwiska na fikcyjne paszporty. I nadal nic nie wiadomo. Nie interesuję się za bardzo katastrofami, ale pamiętam, że to info zrobiło na mnie wrażenie i podczas lektury „Anomalii” sobie o tym przypomniałam. W każdym razie – coś jest na rzeczy.I nie chodzi tu o teorie spiskowe, tylko taką świadomość, że you never know.

    Tak że nie zdradzając fabuły – serdecznie do tej lektury zachęcam, aby zrobić sobie ćwiczenie wglądu:)

  • Co ty wiesz o kapitalizmie, a co wie Kacper Pobłocki?

    Nigdy bym nie przypuszczała, że ponad 600 stronicową książkę o ekonomii, społeczeństwie, systemie i historii można czytać jak najlepszą powieść. Co prawda od dawna powieści mnie nużą i nie mam do nich cierpliwości, ale wiecie co mam na myśli. Chodzi o sposób pisania na tematy zarezerwowane dla ław uczonych i ekspertów w taki sposób, że przyswojenie sobie punktu widzenia autora nie przysparza trudności, ani męki – a wręcz przeciwnie, wprawia w nastrój euforii z rzędu „aha! a więc to tak! nie myślałam o tym w ten sposób!”.

    Już „Chamstwo” mocno mnie pobudziło do rozmyślań tyczących klas społecznych i własnego dziedzictwa, ale „Kapitalizm” wybił mnie na kolejną orbitę świadomości. Świadomość pozyskana po lekturze tyleż mnie zatrwożyła co – też zmieniając perspektywę – dała jakąś nadzieję. Jakkolwiek głupio to nie brzmi. I nie, nie chodzi o proste przekonanie, czy wszystko stracone czy nie. Tylko o wątpliwości. Wątpliwość to zawsze ta nadzieja, że ktoś, kogo słyszymy w dyskursie o naszej rzeczywistości może się mylić, jego myślenie nie musi być obowiązujące i w związku z tym, można szukać innych wytłumaczeń i innych sposobów myślenia.

    No więc dlaczego warto przeczytać „Kapitalizm – historię krótkiego trwania”?

    Powodów jest kilka, a nawet kilkanaście. Głównym jest ten, że lektura tej solidnie napisanej, bazującej na mnóstwie źródeł książki wybija czytelnika z jego nawyków myślowych na temat rzeczywistości, w której żyjemy i czasów, których jesteśmy spadkobiercami.

    Z ważniejszych – dla mnie – wątków podbiłabym:

    dekonstrukcję okcydentalnych mitów, czyli zerwanie z przeświadczeniem o wyjątkowości Zachodu i jego centralnej pozycji w kulturze i ekonomii.


    To dla mnie szczególny wątek, bo sama niemal całe swoje życie hołduję przekonaniu, że my stara Europa to coś „lepszego”,  że centrum sterowania to Berlin, Paryż, Londyn. Zaczęło do mnie docierać już jakiś czas temu, że postrzeganie Europy jako pępka świata jest trochę dziecinne, jest wynikiem braku szerszego spojrzenia na dynamikę przepływu i idei i pieniądza i politycznych fluktuacji. Ale zaczynam dostrzegać zmierzch kultury Zachodu, naszej centrowości i amerykańskiej hegemonii. To już gnije, to już skompromitowało się nie raz, to przyczyniło się do dewastacji środowiska i złowróżbnych polaryzacji społecznych. Pobłocki opierając się na swoich badaniach i żródłach wykazuje zmierzch tego sposobu myślenia oraz niebezpieczeństwa mogące wynikać z kurczowego trzymania się go.

    wyjście z mitu o naszej, polskiej chociażby, ale nie tylko naszej, peryferyjności wobec Zachodu


    Pobłocki twierdzi, że warto wyjść poza dynamikę oscylowania między dumą a wstydem peryferii, że jesteśmy wyjątkowi, czy też zawstydzająco wtórni. Wskazuje on na zależność pomiędzy tym, jaka była współzależność różnych obszarów, a KTO to opisywał. Uważa, że błąd kryje się w założeniu, że gospodarczy wyścig narodów stanowi lokomotywę globalnej historii (pamiętacie to „będziemy drugą Japonią” czy dogonimy Niemców:) ) Pobłocki ciekawie opisuje te zależności, wskazuje, że to, że na zachód od Łaby istniała inna kultura niż agrarna decydowała globalna koniunktura często rządzona prawem przypadku. Udowadnia powołując się na różne historyczne źródła, że radykalny, czarno biały podział na zaawansowany Zachód i zacofany Wschód jest obrazem przerysowanym.

    wskazanie na pochodzenie kapitalizmu jako systemu


    Pobłocki wykazuje, że system ten jest stary jak ludzkość. Nie powstał on w dorzeczach holenderskich rzek, tylko w szeroko rozumianym Oriencie. Wykazuje skąd np nasi Piastowie mieli hajs na pobudowanie swoich grodów i ostatecznie stworzenie czegoś co nosiło znamiona państwowości. Znalezione w wykopaliskach arabskie monety są dowodem na handel pierwszych piastów z Arabskimi kupcami i na  przedmiotem tych transakcji. A był nim nie bursztyn jak chcą zacni kronikarze w stylu Wincentego Kadłubka wciskający też kit o tym, że awansowaliśmy, bo Mieszko przyjął chrześcijaństwo:) Otóż państwowość udało się Piastom zbudować dzięki handlowi niewolnikami. Pobłocki nazywa to „dirhermowym prosperity”i  wykazuje, że cały system kapitalistyczny opiera się na niewolnictwie i kulturze długu. Wykazuje, że obecnie utrzymuje się ten sam system niewolniczy leżący u podstaw kapitalizmu, z tą różnicą, że obecny pracownik najemny tym różni się od niewolnika tym, że jako właściciel swojego ciała (choć ciężarne kobiety w Polsce tego nie zaświadczą, że są właścicielkami swoich ciał) sam negocjuje warunki, w których ograniczana jest jego wolność.

    wykazanie, że podstawą kapitalizmu jest niewolnictwo, które z kolei bierze się się z długu

    Pobłocki wiąże to też z chrześcijaństwem, które dołożyło się do tego procederu związanego z długiem, czyli z byciem permanentnie winnym. Wszak chrześcijanie wierząc w grzech pierworodny wypuszczają w świat przekonanie, że z gruntu jesteśmy po prostu „winni”. To bardzo żyzne pole do manipulacji, żeby każdego nowo narodzonego członka społeczności udupić i wmówić mu, że zawsze jest coś komuś winien. Uwidacznia się to też w języku. Być winnym to popełnić grzech, ale też mieć u kogoś dług pieniężny czy jakikolwiek inny. Geld – Geild -staroang. ofiara, guilt – winny. Wszystko tu się w języku ładnie zazębia wskazując, co leży u samych podwalin systemu i jak systemy kościelne też ładnie ten wyzysk wspierają, jak mocno są tym zainteresowane.

    wykazanie, z czego bierze się niestabilność kapitalizmu

    otóż z procesu utowarowienia czy monetyzowania wszystkiego – twierdzi autor. Społeczeństwo staje się niejako dodatkiem do systemu gospodarczego. Gospodarka wolnorynkowa może istnieć w społeczeństwie wolnorynkowym, ale gdy społeczeństwo jest całkowicie urynkowione – przestaje ono istnieć. Ogólnie rzecz biorąc prywatyzacja każdego sektora to podcinanie gałęzi, na której siedzimy. Pobłocki wykazał też, jak na przestrzeni pierwszej dekady tzw. transformacji po wejściu Polski do UE można było zaobserwować wymieranie rodzinnych biznesów, bo weszły monopole, które dobiły prywatne inicjatywy kupieckie. Smutny koniec etosu kupieckiego pokazuje choćby złodziejski casus Żabki.

    analizę zjawiska kryzysu


    Pobłocki bierze pod lupę i rok 2008 i obecny czas i wyciąga wniosek taki, że kryzys pokazuje, iż nierówny rozwój opiera się na prywatyzacji zysków i uspołecznieniu strat. Prościej – że w systemie zyskuje garstka a odpowiedzialność za wszelkie tąpnięcia w przepływie pieniądza przejmuje całe społeczeństwo biedniejąc oczywiście przy okazji i tracąc dostęp do podstawowych usług, jakie społeczeństwu zapewnia państwo.
    Ale Pobłocki nie bije w dzwony trwogi. Pisze, że kryzys to moment prawdy kierujący zbiorową uwagę na nowe tory. No chciałoby się powiedzieć – oby!

    wskazanie na współczesne źródła presji społecznych, które podbijają systemowe nierówności

    Źródłem tych presji jest – jak to nazywa Pobłocki – klasa transnarodowa, te Biebery, Beckhamy, Przetakiewicze itp. ludzie, którzy wszędzie czują się u siebie, są panami wszystkiego. Ich kosmopolityzm, beztroski styl życia jaki lansują w social mediach, gwiazdorski status określają pragnienia reszty społeczeństwa, złudzenie, że każdy może taki być, może wszystko, być wszystkim i wszędzie. Niestety to jeden z bardziej szkodliwych społecznych mitów upasionych na social mediach dających złudzenie dostępności dla każdego. Szkodliwy, bo generujący frustrację, kiedy sobie człowiek uświadomi, że niestety – nic z tego.

    Ciekawe, nawet dla ekonomicznego laika są wątki związane z redefinicją pieniądza, z narzędziami kapitalistycznych generatorów kryzysów czyli derywatami finansowymi, lewarowaniem finansowym. Nie przypuszczałam, że będę o tym czytać z zainteresowaniem i jest to zasługa tego, że Pobłocki świetnie potrafi o tym pisać i wkręcać te terminy w narrację ważną dla każdego i tak samo dla każdego zrozumiałą.

    Na koniec konstatuje – nie wiem czy optymistycznie czy nie – że kapitalizm nie przeminie, tak jak nigdy zresztą nie zniknął. Jedyne co przeminie wg autora to świat euroamerykański, do którego przywykliśmy i którego tak kurczowo się uczepiliśmy.

  • Rodzina jako źródło opresji – „L’etang” Giselle Vienne w Nowym Teatrze

    Miesiąc temu świetny „Habitat” Doris Uhlich w Nowym Teatrze w ramach Festiwalu Nowa Europa. Inne spojrzenie, a teraz „L’etang” (“Staw”) francusko – austriackiej reżyserki Giselle Vienne pokazywany pierwotnie w Theatre Nationale de Bretagne. Spektakl zrealizowany na podstawie młodzieńczej powieści niezwykłego szwajcarskiego pisarza Roberta Walsera, o którym świat przypomniał sobie – i bardzo słusznie – długo po jego śmierci. Pisarz zresztą sprawy nie ułatwiał. Miał na przykład zwyczaj pisania tylko ołówkiem na skrawkach przypadkowo znalezionych papierów, coraz drobniejszymi literami. Deszyfrowanie tych zapisków to z pewnością integralny element walserowskiego przekazu. „Staw” natomiast jest młodzieńczą powieścią Walsera, którą napisał dla swojej siostry Fanny. Opublikowała ona ją dopiero tuż przed swoją śmiercią w 1972 r. Zawiera wątki autobiograficzne. Jest to historia dorastającego chłopca, pozornie zwyczajnego, jedzącego żelki, kłócącego się z siostrą, mającego poczucie humoru, który jednak jest nieszczęśliwy z powodu odrzucenia przez matkę, przemocowego ojca, zazdrość o rodzeństwo. Z tego to powodu pozoruje samobójstwo, utopienie się w stawie, aby ściągnąć na siebie uwagę skupionych na sobie członków rodziny. W centrum uwagi pozostaje napięcie rodzinne, pełne przemocy, odrzucenia, niechęci, przemilczenia oraz życie w tzw porządku i „według zasad”. Postaci zdają się grzęznąc w klaustrofobicznej dusznej atmosferze „reguł”. Klimat ten oddaje minimalistyczna scenografia, białe wysokie ściany przypominające pokój w szpitalu psychiatrycznym albo izolatkę. Biel pomieszczenia kłuje w oczy, czasem zaskakuje nieprzyjemnie neonowymi barwami świateł korelującymi z emocjami postaci na scenie. Walser lubił naruszać porządek linearności narracji. Czasem, czytając „Zbója” trudno uchwycić od razu kto mówi czyim głosem. Tu dialogi kilku postaci też nachodzą na siebie i są rozpisane na 2 osoby. Adèle Haenel mówi głosami dzieci: Fritza, jego siostry Clary, braci, kolegi, w niepokojącej zaś zmysłowości głosy rodziców niesie Ruth Vega Fernandez. Niezwykła precyzja i kunszt Adèle  Haenel pozwalają widzowi szybko złapać te nitki dialogowych współzależności. Każdy najdrobniejszy gest, dźwięk, jaki wydaje – jest tak starannie dopracowany i wyartykułowany, że nie ma się wątpliwości, gdzie przyłożyć ucho. Czemu służą te pozorne komplikacje, zawiłości scenicznych poziomów i narracyjne zmiany planów? Kwestia tego, że rodziny są źródłem różnorakich opresji, nierzadko przemocy i odrzucenia – to stara jak świat prawda. Wszystkie Antygony, Edypowie to są faktory naszego ludzkiego DNA. Powiedzieć cokolwiek odkrywczego na ten temat jest w sumie niezwykle trudno. Pozostają więc poszukiwania formy, która uderzy w nas tak, aby chciało nam się podjąć trud rewizji naszych osobistych odczuć. Strategie inscenizacyjne proponowane przez Giselle Vienne badają modele rodzinnych układów i norm poprzez wybicie postrzegania „realności” na inne poziomy. Miesza się to, co sztuczne i umowne z tym, co „realne”, to, co się myśli, z tym co się mówi i robi. Spektakl jest mroczny, klimatyczny. Vienne pogłębia tę estetykę o grę z pogranicza brzuchomóstwa, nagłaśnia szepty i krzyki, mikroszumy ciał. Wszystko jest tu precyzyjne, znaczące, nieprzypadkowe, dziwaczne i intrygujące. Atmosfera przyprawia o mdłości, czujemy się jak na bagnie i mamy w pamięci zapachowy performance Agnieszki Brzeżańskiegj „Chaszcze” tuż przed spektaklem i ten charakterystyczny zapach starych piwnic, piołunu, butwiejących zbiorników wodnych. Postaci poruszają się wolno, jak owady, które wpadły do jakiejś smolistej substancji, jakby były zaklęte w grząskość bagien ludzkich, rodzinnych relacji. Czasem przybierają spotworniałe pozy, wydobywają z siebie odgłosy jak w Egzorcyście. Jakbyśmy wszyscy musieli wypędzać z siebie demona rodzinnych relacji, które nieustannie zakażąją nasze umysły toksyną. Fritz, który upozorował samobójstwo, mówi do siostry; „Rodziny się nie wybiera, ale można wybrać sposób, w jaki się jej pozbyć.”<To prawda.
  • Dlaczego warto czytać dziś Joan Didion?

    Obejrzałam kiedyś dokument na Netflixie o Joan Didion i pomyślałam, co takiego było w kobiecie, która pisała reportaże. Przecież dużo osób pisze i z pewnością jakąś liczbę piszących spotkały osobiste tragedie, jak Didion, której adoptowana córka zmarła w sposób nieoczekiwany i nagły, choć przecież miała zapewnione idealne życie. Czy pisanie i strata czynią nas wyjątkowymi? Co ludzi takimi czyni, co sprawia, że streamingowy gigant kręci o kimś dokument?

    Aż Wydawnictwo Cyranka przypomniało reportaże i felietony Didion z lat 60-tych pt. „Dryfując do Betlejem”. Natknęłam się na wiele deklaracji przeczytania tego zbioru i na wiele słów zachwytu, ale przyczyna tego wciąż była dla mnie tajemnicą. Jedna moja znajoma przeczytawszy kilka z tych reportaży stwierdziła, że faktycznie, Didion pisze świetnie, ale ona nie potrafi się przejąć sprawami, które reporterka opisywała, sprawami datowanymi na lata 65-67 sugerującw rozmowie, że jest to już ramota.

    A ja się się z tym nie zgadzam. Wpisałam się do team zachwyt, team zrozumienie, dlaczego tę twórczość warto po latach odkurzać i przypominać, mimo że przecież mamy tyle współczesnych problemów i ludzi potrafiących pisać (choć co do tego ostatniego to już nie jestem taka pewna, że aż tyle).

    Zbiór otwiera reportaż z 67 roku o pewnej kobiecie, która przybyła do Kalifornii jako do krainy szczęścia szukać sobie męża a jej marzenia miały – jak pisze Didion – formę pokrowców na fotele, wizji życia w miłych okolicznościach i która to kobieta została skazana za zabicie swojego męża, czego nigdy jej nie dowiedziono zresztą. Z jakiegoś powodu, w sumie nie wiadomo dlaczego, skoro w Stanach takich spraw jest co chwila tak wiele, sprawa była bardzo głośna. Ale zapyta ktoś, cóż mnie dziś to obchodzi? Według mnie jest tak jak pisze w tym reportażu Didion „To mogło przydarzyć się każdemu – podobnie złe lato, podobny napad gorąca i nerwów, migreny i obaw o finanse”.

    To jedna sprawa. Ta, że Didion prowadzi swoje narracje w taki sposób, że niezależnie od przedmiotu oglądu – wydźwięk poszczególnych historii zdaje się być uniwersalny. Teksty w tym zbiorze poruszają w większości kwestię ogólnego rozpadu, rozsypywania się świata, co wskazuje wg mnie, że świat właściwie rozsypuje się stale, że kolejne pokolenia są nieustannie w procesie rozpadu. Umiejętność uchwycenia tego zawsze czyni twórczość danego twórcy ponadczasową – niezależnie od czasów, do jakich się odnosi.

    Tak zaczyna się jej tytułowy felieton: „Wszystko było w rozpadzie. Wokół roztaczał się kraj zawiadomień o upadłości, ogłoszeń o licytacjach, zaginięć osób (…) To nie kraj ogarnięty jakąś rewolucją, tylko USA chłodną późną wiosną 1967, gdy rynek był stabilny a PKB wysokie, a rzesza elokwentnych osób sprawiała wrażenie zaangażowanych w realizację społecznie wzniosłych celów”.

    Czy to brzmi znajomo?

    Są też reportaże dotyczące osób, zjawisk z tamtych lat, które mogłyby być komentarzem do obecnych wydarzeń. Np. tekst o Joan Baez, o której Didion pisze, że „została osobistością zanim w pełni stała się osobą. I jak każdy, komu się to przydarza, jest w pewnym sensie nieszczęsną ofiarą tego wszystkiego co inni w niej dostrzegli, co o niej napisali, co chcieli by uosabiała bądź nie”. Opis fenomenu Joan Baez przypomina mi przypadek pogubionej Britney Spears czy Justina Biebera, który też swego czasu mocno mierzył się z tym poślizgiem w życiu jaki nałożyła na niego wielka sława, tak idealizowana i fetyszyzowana w każdych czasach.

    Podobał mi się też reportaż o młodym radykalnym komuniście Michaelu Laskim. Didion wysłuchawszy jego utopijnych deklaracji politycznych oraz niezadowolenia z przychodu ze sprzedaży propagandowych ulotek podsumowała bystrze : „Rozumiecie, czym jest świat Michaela Laskiego: to drobny, aczkolwiek ryzykowny tryumf bytu nad nicością”. Tym krótkim i celnym zdaniem podsumowała właściwie większość, jeśli nie wszystkie, wysiłki ludzi propagujących idee i to, do czego te idee się sprowadzają.

    Jest też w zbiorze reportaż o działaności pewnego coachingowego Centrum, który to opis dowodzi, że wykorzystywanie przez jednych naiwności innych nie jest znakiem ery internetu czy falangi neoliberalnych zakusów. Fenomen tego Centrum Didion podsumowuje tak: „retoryka Centrum charakteryzuje się ektoplazmatyczną ogólnością, która zawsze upewnia mnie, że jestem na tropie nie lada gratki, autentycznego amerykańskiego kiczu”. Twórcy Centrum z Santa Barbara toczą oczywiście „poważne” debaty na tym samym poziomie ogólności na temat rozwiązywania problemów naszego hipernowoczesnego świata, następnie kolportują i sprzedają gazety, kasety z nagraniami tych banałów, które wyznawcy z lubością kupują jako prawdy objawione.

    Czy to nie brzmi znajomo?

    Pisząc o Hawajach Didion zadaje kolejne brzmiące współcześnie pytanie „czy postęp należy w ogóle uważać za cnotę?” albo o opuszczonym więzieniu Alcatraz, gdzie trafnie podsumowuje na czym polega urok opuszczonych miejsc, na tym mianowicie, że są „opróżnione z ludzkiej pychy, wolne od ludzkich złudzeń, odzyskane przez żywioły”.

    Pomimo łatwo dostrzegalnej trafności obserwacji Didion w omówionych przykładach, to najbardziej przemówiły do mnie jej bardziej osobiste dywagacje, bardzo tematycznie zbliżone do tych, które i mnie zajmują dość często.

    Jak choćby ten o szacunku do siebie samej.

    Didion uważała, że ludzie mylą szacunek do siebie z aprobatą nas uzyskiwaną od innych, a innych łatwo przecież zwodzić, więc ta aprobata z zewnątrz kompletnie na szacunek do samego siebie się nie przekłada. Pisarka przedstawia więc ciekawe spostrzeżenie na temat poczucia własnej wartości, uważa, że „posiadać poczucie własnej wartości to mieć wszystko – zdolność do dokonywania rozróżnień, kochania i pozostawania obojętnym, a być go pozbawionym to paradoksalnie niezdolność i do miłości i do obojętności”. Wiele mądrych ksiąg na temat miłości własnej i samoakceptacji przeczytałam w ciągu życia, ale nigdzie nie zetknęłam się z tak lapidarną i trafną diagnozą tego stanu. Tak często myli się przecież rozpacz po nieudanych związkach z rzekomą miłością do kogoś, brak obojętności z zaangażowaniem i wrażliwością, a jest to po prostu tylko i wyłącznie brak skomunikowania z samym sobą i brak szacunku do samego siebie, który nie pozwala kochać kogoś naprawdę. Niby proste a tak trudne do pojęcia.

    Tym jednak, co najbardziej urzekło mnie w reportażach, felietonach Didion to jej uwikłanie w fenomen przemijania. Jest o tyle ciekawe, że tworząc ten zbiór tekstów miała około 30 lat. Według mojej prywatnej teorii tak wczesna umiejętność dostrzeżenia przemijalności wszystkiego, to oznaka rzadko spotykanej świadomości i inteligencji. Fenomen tych spostrzeżeń zawiera się w krótkim, zdawałoby się banalnym, choć wcale tak nie jest, kiedy się zastanowić, zdaniu „Mijają dni”.W felietonie „O powrotach do domu” opowiada o swoich wrażeniach z domu rodzinnego w Sacramento, że była „sparaliżowana neurotycznym odrętwieniem zrodzonym ze spotkania z własną przeszłością”, jedyną stałą w Kalifornii swojego dzieciństwa widziała w tempie w jakim ta Kalifornia znikała, zaś „snucie wspomnień” opisuje jako jedyny preferowany tam tryb rozmowy. Tak więc miała trochę jak ja, kiedy widzę w lipcu pierwszy uschnięty liść, przeczuwam już nadchodzącą jesień, tak ona będąc u szczytu swoich życiowych możliwości odczuwała miejsce swojego dzieciństwa, jako symbol nieuchronnej przemijalności.

    Didion nie opowiada tu o Sacramento, ale o rzeczach, które się traci i o obietnicach, które się łamie w miarę, jak przybywa nam lat, o „życiu, które jest własną żałobą” jak w wierszu Hopkinsa.

    Świetnym esejem jest ten o Nowym Jorku, mitycznym mieście, do którego wyjechała mając 20 lat, w którym miała zostać 3 miesiące a została 8 lat. Pobyt tam i ewolucję jej stosunku do miasta przełożyła na etapy dorastania. Młodość definiowała więc jako stan, kiedy „nic nie było nieodwracalne”, kiedy można było składać obietnice ludziom w przekonaniu, że będzie mnóstwo czasu, aby ich dotrzymać, kiedy można było spać do późna i popełniać błędy a nic z tego nie miało znaczenia.

    Dojrzewanie zaczyna się wtedy, kiedy człowiek zaczyna zyskiwać świadomość, że nie wszystkie obietnice zostaną dotrzymane, że niektóre rzeczy są nieodwołalne, a każde słowo, pomyłka, wszystko – ma znaczenie. Dorosłość jest zaś wtedy, kiedy wszystko zaczyna brzmieć tak, jakby wielokrotnie się to już słyszało.

    Życie jako takie podsumowuje trafnym stwierdzeniem „Przecież o to w tym chodziło, o obietnice”.

    Wartość tego typu pisarstwa nie sprowadza się do konkretnych tematów, których siła rażenia wiadomo – z czasem słabnie, nawet nie do skąd inąd perfekcyjnego języka, lapidarnego, celnie puentującego i poruszającego. Transformacyjna moc twórczości Didion polega na unikanej na ogół w życiu konfrontacji z tym, co nieuniknione, na uspokojeniu związanym z poczuciem, że nasze lęki, emocje nie są wcale wyjątkowe a tym samym dewastujące i skazujące nas na samotność. To właśnie głównie po to czyta się przecież książki, żeby złapać conect w ogólnoludzką świadomością, która jest też nasza w tym akurat czasie i w tej akurat kondycji, w jakiej się znajdujemy.

  • Niecodzienność „(Nie)dziennika” Jacka Poniedziałka

    Naczelną zasadą chyba każdego krytycznego tekstu, recenzji jest przedstawienie potencjalnemu odbiorcy dzieła, co dany wytwór ludzkiej myśli, działań reprezentuje i co może ewentualnie wnieść w jego życie, jak może go – że tak powiem – ubogacić.

    W przypadku „(Nie)dziennika” Jacka Poniedziałka mam trochę utrudnione zadanie z jednego co najmniej powodu. Podniesiony bowiem w tym dzienniku temat detabuizacji  wstydu jest mi szczególnie bliski. Wychodzę z założenia, że gdyby kultura zdjęła odium wstydu, jakim obarcza wiele sfer ludzkich aktywności, żyłoby nam się chyba łatwiej i nie kisilibyśmy swoich potencjałów na rzecz walki z tym wszechogarniającym wstydem. Jest to dla mnie dość mocny problem, stąd moje zdanie odnośnie tego, co Jacek napisał, może być, a raczej na pewno będzie, zabarwione swego rodzaju stronniczością wynikającą z tych zakresów moich zainteresowań, o jakich wspomniałam wyżej.

    Jacek Poniedziałek – artysta, aktor nie-prowincjonalny, członek eksluzywnej ekipy  Nowego Teatru  w Warszawie, tłumacz – stanowi zresztą dość wyjątkowe zjawisko jeśli chodzi o temat wstydu, albowiem w jego przypadku to odczucie stało się silnym asumptem do szybkiej ewakuacji z zawstydzającego świata dzieciństwa i dorastania, a potem do eksploatacji swoich wcześnie przyuważonych talentów i wykorzystania ich jako przepustki do świata zupełnie innego.

    Niemniej z biegiem czasu okazało się, że demon wstydu składa swoje larwy na Jackowej osi czasu i nagle okazuje się, że życie nadal jest trochę robaczywe, z czym, zarówno w realnym życiu jak i w omawianym tu „(Nie)dzienniku”, aktor postanowił się zmierzyć. Jacek zaś jak to Jacek, znany z bycia pyskatym i bezkompromisowym w głoszeniu poglądów często tyleż słusznych co niepopularnych na swojej wojnie ze wstydem jeńców nie bierze. Nie oszczędza w swoim dzienniku niczego i nikogo, przede wszystkim siebie nie.

    Jego „(Nie)dziennik” mieści się w nurcie literatury konfesyjnej, do której zaliczam chociażby „Moją walkę” Knausgarda czy „O tym się nie mówi” Emilie Pine, z tym, że opowieść Jacka nie rozlewa się na tysiące stron wspomnień bliższych i dalszych. Jego narracja jest silnie skondensowanym ciosem między oczy. Myli się ten, kto przypuszcza, że lektura ta zaspokoi jego plotkarskie zakusy na temat tzw. środowiska. Nawet jeśli Jacek obnaża sposób funkcjonowania tego świata, to nie w kontekście tanich sensacji czy plotek. Opowieść o różnego rodzaju wstydach jest tu przypisana pod konkretne wydarzenia i postaci, ale jednocześnie sposób przedstawienia zdarzeń i myśli uniwersalizuje moim zdaniem to jednostkowe przeżycie.

    Tak na marginesie przyznam, że kiedy na instagramie Jacka zobaczyłam jakiś czas temu zajawki, że coś pisze, że pisze książkę, miałam nastawienie sceptyczne i myśl – „o, kolejny” plus wymowne wywracanie oczami. Oczywiście ten sceptycym to mój problem. Magda (Trus- Urbańska) – jak mówiła, że napisze książkę, też w to nie wierzyłam. Eribon w „Powrocie do Reims” też opowiadał o tym, że wątpił, iż może napisać książkę inną niż naukową. Wydawało mu się, że utwory takie do czytania piszą ludzie z pewnego rozdania kulturowego, rozdania, które jego ominęło. To poczucie braku posiadania kulturowego backgroundu jest we mnie tak silne, że powątpiewam we własną sprawczość w tej materii, jak i w sprawczość innych. Na szczęcie moje lęki nie są lękami innych i zarówno Magda, jak i Jacek te książki napisali.

    Nie wiem, czy Jacek zdecydowałby się napisać „(Nie)dziennik” tak sam z siebie. Trzeba by go zapytać. Warto nadmienić myślę, że bezpośrednim zawezwaniem do pisania był pewien eksperyment teatralny zalecony przez reżysera Krzysztofa Garbaczewskiego, mający posłużyć do zbudowania nowojorskiego spektaklu o spotkaniu Ginsberga i Białoszewskiego w 1968. Grupa aktorów dostała, jak to Jacek pisze, bazę linków, książek, filmów oraz zachętę do wszczęcia własnych działań pisarskich w formie dzienników. No ale niezależnie od zarzewia – Jacek mógł tematu nie pociągnąć. Jednak zrobił to i tak oto ukazał się „(Nie)dziennik”.

    Nie jest łatwo spiąć 50 parę lat wszystkich demonstracji wstydów jedną klamrą. Toteż, aby to rezonowało Jacek zastosował nielinearny sposób narracji. Sceny z dzieciństwa, młodości naznaczone jakimś rysem przełomowości przeplatane są opisami działań na planie meksykańskiego filmu, opisami seksualnych zdobyczy, kulturowych inspiracji (np. nie słyszałam o eksperymentalnym reżyserze Jonasie Mekasie, który rejestrację codzienności wynosił do rangi sztuki), poszukiwań i krakowskiej terapii grupowej dla osób uzależnionych. Jacek odnajduje się tam jako mało anonimowy alkoholik i narkoman.

    Nie raz natykam się na opinie wśród ludzi, że wstydliwe przeżycia chowa się w szafie, że swoje brudy pierze się w swoich ścianach albo na terapiach, że nie naraża się szwank dobrego (?) imienia żyjących lub nie rodziców, rodzeństwa, bliskich, znajomych, a szczerość to próba szukania taniej sensacji i rozgłosu czymiś kosztem. Co innego beletryzacja swoich doświadczeń. Ale dziennik? Co to to nie. Kultura hipokryzji, mówienia co wypada a co nie, przemilczanie tego, co niewygodne, metkowanie tego, co uznaje się za wstydliwe – to typowe kulturowe narzędzia opresji, które mają za zadanie trzymanie kontroli nad społecznym dyskursem tyczącym tak istotnych spraw jak jak: seksualność, przemoc, dojrzewanie, nieheteronormatywność, doświadczenie biedy, dziedzictwo ról społecznych, nienormatywność uczuć do rodziców, depresja, uzależnienia, rozpacz, autodestrukcja. To wszystko kultura hipokryzji wkłada do worka nazwanego jak tytuł przywołanej już powieści „O tym się nie mówi”.

    A Jacek właśnie mówi, pięknie wyłamuje się z tego trendu, raczy czytelnika nie tylko zdarzeniami ze swojego dość barwnego życia, ale przede wszystkim konsekwentnie przełamuje tabu wstydu i lęku.

    Tak się składa, że Jacek jest artystą, którego bardzo cenię od lat. Zetknięcie z nim, teatrem jaki współtworzy z Krzysztofem Warlikowskim – zrobiło mnie w dużej mierze jako konsumenta, odbiorcę kulturowych przekazów. To przez nich byle sceniczny szept mnie nie zadowoli, to przez nich spodziewam się od sztuki pierdolnięć i silnych wyładowań bazujących zarówno na moich intelektualnych jak i emocjonalnych zaczynach.

    Kiedy czytałam „(Nie)dziennik” słyszałam Poniedziałkowy głos, charakterystyczny, modulowany, kojąco-niepokojący i silnie narratywny (nie wiem czy jest takie słowo) głos biegłego opowiadacza rozkładającego akcenty tak, że jego historie mogą być interesujące dla każdego. Ta historia zresztą nie może być nieciekawa skoro stawia sobie fundamentalne pytanie charakterystyczne dla ludzi „w pewnym wieku”. Brzmi ono mniej więcej „czy to już wszystko?”, „a więc to tyle? i to już koniec?” Jacek pisze: „Dręczą mnie natrętne myśli, że życie przepływa między palcami, że niczego nie przeżywam, bo karmię się iluzją teatru czy filmu”. I w tym momencie w książce następuje swoista litania nieoczywistych tęsknot, retrospekcji i nostalgii, tak jakby 6 tomów „Mojej walki” zamknąć na 2 stronach. Proustowskie skojarzenia zapachów, smaków, powidoków, flashbacków z dzieciństwa, skomplikowane stosunki z matką, bratem alkoholikiem, bezimienne groby rodzinne i pytania – w jakim miejscu jest się teraz, jakie będzie to „dalej”, świadomość dochodzenia do pewnych kresów, robienie rozliczeń… to wszystko robi piorunujące wrażenie i silnie porusza.

    W tym wszystkim zaś ktoś mógłby zapytać – a co mnie to wszystko obchodzi? Kim jest Jacek Poniedziałek, aby ciekawiły mnie jego problemy?

    Otóż to jest dobre clou na podsumowanie. Wartość „(Nie)dziennika” polega moim zdaniem na tym, że jest on bardzo sprawnie napisaną opowieścią o jednostkowym losie, ale jednocześnie też historią lęku, pychy, próżności, wstydu, przemijania, kompulsywności, wzniosłości, upodlenia i wielu innych znaczników, które uwierają nie tylko Jacka Poniedziałka, ale w jakimś stopniu wielu z nas, tyle że nie każdy nie tylko nie potrafi o tym pisać, ale nawet przyznawać się do nich przed samym sobą.

  • Rok pozornego niedziania się, czyli o „Pustostanach” Doroty Kotas

    Znany jest chyba każdemu taki mechanizm, że kiedy jesteśmy zafiksowani na jakimś temacie, to wszędzie wokół widzimy tylko ten wątek. Przykładowo, kiedy się myśli, że się jest w ciąży, to wszędzie widzi się ciężarne kobiety:) Ja mam tak ze zjawiskiem wyautowywania się ze świata, coś jak Anna Maria Jopek, która nawoływała w piosence, żeby świat się zatrzymał, bo ona wysiada. Też nie to, że wokół siebie widzę to autowanie się ludzi ze świata, nawet bym rzekła – wręcz przeciwnie, widzę głównie w swoim otoczeniu ludzi przekonanych, że odniosą w życiu zajebiste sukcesy piekąc chleby, zaliczając 150 lekcji jogi i aspirując do karier w start upach. Ale w głowie utrzymuje mi się od jakiegoś już czasu myśl, że najbardziej bym chciała sprzątać alpakom stajnie, w po robocie leżeć na przyzbie z kotem, który przynosi mi myszki w poczęstunku, a wieczorami zaś pisać powieści, o które rodzina poda mnie do sądu udowadniając, że „to nie tak było”. I ta drzemiąca we mnie myśl ściąga do mnie twórczość i aktywność na różnych placementach w tym właśnie klimacie.

    gdzie pracujesz?

    Zatem zanim przejdę do omówienia głównego tematu, jakim jest debiutancka książka Doroty Kotas „Pustostany”, to jeszcze wspomnę o tym, jak jestem świadkiem przetaczającej się obecnie w pewnych lewicujących kręgach dyskusji na temat tzw. prestiżowych prac. Jak wiadomo zjawisko prekaryjności umościło się na naszym rynku pracy umów śmieciowych i staży za grosz na dobre, zatem naturalną konsekwencją tegoż jest weryfikowanie przez pewne środowiska, zwłaszcza ludzi młodszych, wykształconych sensowności pojęcia „prestiżowa praca”. Znalazłam na instagramie zresztą wielogłos mówiący o tym, że żyjemy w „paskudnym kulcie pracy”, pracy, którą można się chwalić, pracy wartej założenia osobnego konta na instagramie, jakby praca definiowała to, kim jesteśmy. Ja pamiętam, że definiowała, w wielu kręgach zapewne definiuje nadal, ale okazuje się, że to zjawisko pogoni za prestiżem w kontekście wykonywanej pracy mocno koroduje. Zapewne, praca traktowana jest coraz częściej jako coś dzięki czemu można przeżyć, ale nie jako jakieś corowe zjawisko w życiu nadające mu sens.

    Takie podejście do pracy właśnie ma i autorka i bohaterka powieści „Pustostany”.

    chwilówki

    W wywiadzie dla WO autorka powiedziała, że ma poczucie chwilowości wszystkiego, w związku z tym nie będzie raczej miała stałej pracy, kredytu ani własnego mieszkania i także tego nie pragnie. Jej celem są prace na przeżycie, które nie zabierają za dużo cennego czasu ani nie absorbują za dużo myślenia, które to myślenie można spożytkować na coś ciekawszego. Dlatego też zajmowała się układaniem kwiatów na rabatach, rozdawaniem ulotek w centrach handlowych, gotowaniem na weselach, sprzedawaniem w kiosku Ruchu, sklejaniem kartonowych pudełek itp. Tego rodzaju podejście jest implikacją zarówno buntu przeciw wszechobecnej presji osiągnięć i wymagań społecznych, jak również świadomości, że „świat pęka, powstaje coraz więcej szczelin, przez które wylewa się niedopasowanie i niemożność spełnienia zbiorowych marzeń o sukcesie w życiu”.

    rok relaksu

    Książka Doroty Kotas, młodej osoby rocznik 94, wpisuje się w mój ulubiony tryb narracyjny pielęgnowany, a jakże, przez inne młode kobiety, których twórcze przejawy niezgody na rzeczywistość czytałam wcześniej. Mam tu na myśli powieść Patrycji Pustkowiak z 2014 roku „Nocne zwierzęta” i Otessy Mosghfabet z roku ubiegłego Rok relaksu i odpoczynku”. Każda z bohaterek przywołanych powieści była w nieco innej sytuacji statusowej, że tak to określę, bo Tamara z „Nocnych zwierząt” to młoda alkoholiczka, ćpunka wystrzeliwująca się poza orbitę mainstreamu chodząc od klubu do klubu, zaliczając przygodny seks w ilości dużo i oddając się transowym majakom w zaciszu swojego zdewastowanego mieszkania, a bohaterka „Roku relaksu” to młoda, piękna, bogata i uzdolniona zdawałoby się beneficjentka systemu, która jednak czując się w nim nieadekawtnie postanawia przespać rok 2000, bo to jedyne na co ma ochotę w nachalnym świecie promującym sukces jako jedyny warunek ludzkiej istotności. Ale wszystkie 3 bohaterki prócz młodego wieku łączy ten sam rodzaj niezgody na to co je otacza i w czym żyją. Jedna więc pije, druga chce to przespać a trzecia  – bohaterka „Pustostanów” marzy, że „kiedy dorośnie zamieszka w wannie i będzie zajmować się wyłącznie uzupełnianiem jej ciepłą wodą”.Ja przyznam, że i dla mnie taka wizja jest mocno kusząca.

    Bohaterka „Pustostanów” mieszka w wynajętym mieszkaniu na Grochowie, w sąsiedztwie wielu pustych mieszkań opuszczonych przez ich zmarłych mieszkańców. Ubiera się w ubrania znalezione w piwnicy, zjada resztki jakie znajduje w tym mieszkaniu, w rzadkich chwilach potrzeby wyjścia na zewnątrz idzie na bazar plac Szembeka i obserwuje tamtejsze życie. Ogólnie wychodzi z założenia, że „życie nie jest złe, kiedy się je ogranicza, kiedy się z nim nie przesadza”, co tak pięknie przeczy neoliberalnym zawołaniom, aby chcieć i mieć więcej i więcej. To ona właśnie postanawia żyć nie mając nic prócz czegoś niezbędnego, aby przeżyć.Ogranicza myślenie, hibernuje się w tym grochowskim mieszkaniu i postanawia „nie kontynuować ryzykownego transferu emocji.” Dobrowolne wychodzenie z domu wydaje jej się perwersyjne. 

    książka, w której nic się nie dzieje

    Prócz chęci życia w wannie z ciepłą wodą czuję jeszcze jedną nić porozumienia z bohaterką, mianowicie chciała ona napisać książkę, która o niczym by nie opowiadała. To też swego rodzaju perwersja przecież. Pamiętam jak na kursie pisania prowadzący śmiał się z moich pisarskich prób i rubasznie nawoływał „ale kurwa, niech ten twój bohater chociaż za tramwajem pobiegnie”, uważał bowiem, że powieść bez bohatera, antagonisty, protagonisty, zawiązania akcji i jej rozwoju – to perwersyjna nuda dla nielicznych hipsterów. Ale czułam, że gość może nie mieć racji. Zapewne Dorota Kotas należy do grupy osób myślącej podobnie zważywszy na to jak określa swoją domniemaną książkę bohaterka Pustostanów. Otóż według niej przepisem na bestseller jest książka bez fabuły, taka do której dzieci przygotowywałaby w szkole plan zdarzeń o następującej treści: nic się nie dzieje, nadal nic się nie dzieje, dalej nic, a ludzie nie musieliby pamiętać, co się wydarzyło na poprzedniej stronie, bo nic nie zdarzyło się na żadnej. Slogan reklamowy brzmiałby tak: „Hej słyszeliście o książce, której nie napisałam? Nic się w niej nie dzieje.”

    Ostatecznie książka powstała. Autorka mówi, że napisała ją zamiast pracy magisterskiej z socjologii na UW, bo kolejny tytuł mgr jest nikomu niepotrzebny a książka przynajmniej zostanie, będzie namacalnym dowodem chęci pozostawienia czegoś po sobie, choćby zapisanego domu na warszawskiej Pradze. I w gruncie rzeczy faktycznie – niewiele się w niej dzieje, a jednocześnie dzieje się wszystko – życie, śmierć, przetrwanie, chęć i niechęć do życia, obserwacje społeczne, nawijane na wrzeciono czasu własne myśli, które bywają lepsze niż niejedna akcja.

    Nieco konfesji, nieco psychodelii, nieco reportażowych zajawek i mamy taki „Rok relaksu i odpoczynku” w wersji polskiej, warszawskiej, a konkretnie grochowskiej.

    Nie jest to na pewno książka dla każdego, nie jest dla koneserów netfliksowych zwrotów akcji, inżynieryjnie spreparowanych intryg i piętrzących się dialogów w stylu – „odpowiedziała mu z niechęcią”. Jest dla tych, którzy wiedzą, że najlepsze akcje dzieją w głowie a niedzianie się jest tylko pozorne, ponieważ w schronach i pustostanach naszych emocjonalnych eskapizmów dzieje się wszystko.

  • zjedz kanapkę