• Czy nic się nie da zrobić? Zbliżenie na Kieślowskiego.

    „Dobry  film. Czyste kino. Krótki. Siedemnaście minut. Etiudka opowiadająca o tym, że nic się nie da zrobić. W zasadzie ja zawsze kręcę filmy o tym, że nic się nie da zrobić.”

    Tak powiedział Krzysztof Kieślowski w wywiadzie o jednym ze swoich dokumentów.

    Czasem zdarzają nam się jakieś ważne odkrycia, a my nie wiemy, dlaczego są istotne. Czujemy to, intuicyjnie. Z czasem przychodzi pewność.
    Ja tak miałam z filmami Kieślowskiego i z nim samym.
    Najpierw był moment w starym kinie, po sensie „Podwójnego życia Weroniki”, kiedy wiedziałam, że niczego takiego wcześniej nie widziałam, kiedy, prócz tego, że potężnie się wzruszyłam, czułam, że ten rodzaj narracji zmieni dużo w pewnym rodzaju kina, że będzie tak, kiedy ważne staną się pozornie nieistotne detale. Moment, kiedy Irene Jacob przygląda się sznurówce albo kiedy czeka na kogoś a w tle słychać pobrzękiwanie filiżanek i odgłos ekspresu do kawy. Nadanie własnemu dziecku imienia filmowej bohaterki nie wydaje mi się tylko czysto fanowskim posunięciem. Chciałam już wtedy, wiele lat temu, zaznaczyć istotność mojego odkrycia co do tego, jak można opowiadać o świecie.
    Drugi moment to był początek marca, w akademiku pokój i radio a w nim informacja, że Kieślowski niestety operacji serca nie przeżył i to autentyczne, rzadkie w stosunku do ludzi, których przecież się nie zna osobiście, poczucie zawodu, czy nawet opuszczenia. Bo jak to, przecież miał zrobić z Piesiewiczem trylogię Niebo, Piekło, Czyściec! A tymczasem odszedł, umarł a Piesiewicz za parę lat pogrążył się, lub go pogrążono, w dziwnej niesławie, a co za tym idzie – też niebycie.

    mój człowiek, moje czasy

    Po imponującej lekturze biografii reżysera autorstwa Katarzyny Surmiak – Domańskiej nabrałam kompletnej pewności, że twórca Dekalogu  to był mój człowiek, że to wszystko to były moje kierunki i moje poszukiwania. Czytając „Zbliżenia” ciągle trafiałam na punkty, które niańczę i hołubię w sobie całe lata, a teraz, dzięki naprawdę mega wysiłkowi kronikarskiemu i pisarskiemu Domańskiej mogłam je sobie skatalogować i jasno zwerbalizować.

    Biografię reżysera napisała Surmiak – Domańska bardzo obszerną. Ale zrobiła to tak, że drobiazgowe relacje z dzieciństwa Kieślowskiego, jego zmagania w szkołach, w Łódzkiej Filmówce, jako dokumentalisty, potem coraz bardziej uznawanego reżysera w Polsce, potem w Europie i na świecie, to świetne źródło wiedzy nie tylko o nim samym, ale też o tamtejszym świecie. To  także rzetelne sprawozdanie na temat mechanizmów ludzkich działań nie tylko w czasach komunizmu czy siermiężnego post – komunizmu oraz opis schematów ludzkich zachowań w systemach,a te schematy akurat nie zestarzały się nic a nic. Wciąż jako ludzie jesteśmy tacy sami: chciwi, podli, wielkoduszni, pełni zwątpienia lub absurdalnej wiary w coś, zawistni albo skłonni do współdziałania lub też do podkładania komuś nogi. Zmieniają się tylko nazwy systemów i anturaż. Rdzeń naszych działań zostaje zawsze taki sam. Trochę dobry, trochę nikczemny.

    Jak przedstawia reporterka osobę reżysera? Na pewno nie robi tego „na kolanach”, ale czuje się dużą dozę podziwu dla Kieślowskiego, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że też czułości dla niego jako syna, ojca, nauczyciela, współpracownika, i w końcu artysty. Nie feruje w biografii żadnych wyroków, nie definiuje postaw czy wyborów w sposób jednoznaczny i autorytatywny. Wszystko, co o nim opowiada, rzuca na tło przywołanych zdarzeń, wywiadów i cudzych wspomnień. Przy okazji można bardzo łatwo się przekonać czym jest ludzka pamięć i w jaki sposób funkcjonuje, że nasze wspomnienia to na pewno nie jest wykładnik rzeczywistości, a tylko nasze wyobrażenia o niej, i o naszej przeszłości. Często powołuje się na wspomnienia jakiegoś wydarzenia jednej osoby i samego Kieślowskiego i opatruje to komentarzem „ z niewiadomych nam przyczyn Kieślowski/ lub osoba X – pamięta to zupełnie inaczej”. I mamy sedno – z niewiadomych nam przyczyn ktoś zapamiętuje i interpretuje dane zdarzenia tak, a ktoś inaczej, a to, z czego to wynika to cały kosmos niezbadanych trajektorii, po których porusza się ludzkie myślenie i odczuwanie.

    To, co mnie zawsze interesowało, to jak to się stało, że ktoś stworzył takie a nie inne dzieło, jaka była jego droga do tego, jaki twórca miał stosunek do swojej twórczości, z czego on wynikał, ile wkładał w to pracy, ile talentu, jak to się dzieje, że jedne utworzy przechodzą bez echa, a drugie zyskują status kultowych? Czy bycie dobrym, utalentowanym, pracowitym wystarczy, żeby osiągnąć tak zwany sukces? I odpowiedzi na te wszystkie pytania w tej obszernej biografii są.
    Pokazana jest cała droga Kieślowskiego jako artysty, który sam siebie artystą zresztą nigdy nie nazywał i z artystowskich ambicji kolegów raczej się naśmiewał. Nigdy ze swoich filmów nie był do końca zadowolony, za to zdeterminowany, żeby je wciąż tworzyć i tworzyć, jakby sama praca nad filmami była jedynym paliwem i napędem jego życia. A jednocześnie potrafił być dobrym mężem i ojcem, wykładowcą, nauczycielem i ja naprawdę nie wiem, jak on wszystkie te funkcje, jakich się w życiu podejmował mieścił w swoim 24 dobowym czasie. Jednak przedwczesna i niespodziewana śmierć na serce, które jak wspomina operujący go lekarz było w 80% zwapniałe, pokazuje, że jednak nie da się tak poupychać wszystkich życiowych aktywności bez konsekwencji.

    dlaczego te filmy

    To, co osobiście zawsze lubiłam w filmach Kieślowskiego, to było to, o czym już tu wspomniałam – skupienie na detalu, nadanie wagi bytom pozornie nieistotnym, niezależnie czy to były rzeczy, myśli, emocje czy zdarzenia. Wybrzmi to dość banalnie, ale uwodził mnie zawsze w jego filmach głęboki i pesymistyczny humanizm, to, że umiał dostrzec, a potem pokazać fikcyjny aspekt rzeczywistości, albo inaczej, że pokazywał doświadczenie rzeczywistości jako fikcji. To jest taki trop, który łączy moim zdaniem wybitnych artystów, jak przykładowo Lucia Berlin czy Bukowski, ludzie, którzy swojej niepięknej rzeczywistości umieli nadawać rangę. Kiedy czyta się ich książki alkoholik wydaje nam się atrakcyjnym mitem albo życiowe nieszczęście i porażki malowniczym zdarzeniem w instagramowych filtrach. Tylko, żeby tak pokazać, to trzeba umieć. To trzeba mieć właśnie to coś, co moim zdaniem mają naprawdę nieliczni.
    Oczywiście byli też ludzie, krytycy, którzy w twórczości Kieślowskiego nie gustowali, uważali to za „pseudo mistyczne” nudy pozbawione akcji, pretensjonalne i wydumane i nie wiadomo dla kogo. Z pewnością, dla wielbicieli szybkich cięć długie ujęcia i punktowe skupienia w filmach Kieślowskiego mogą wydawać się trudno strawne, ale dla mnie jego filmy zawsze były podszyte tym czymś, czego nie umiałam nigdy zdefiniować, a czego obecność była doskonale wyczuwalna. Przede wszystkim reżyser  od zawsze mocno skupiał się na samym rdzeniu naszego człowieczeństwa i już jako dokumentalista zrobił jeden film, w którym zadawał przypadkowym ludziom pytanie „Kim jesteś, czego byś chciał”. A tam dostajemy odpowiedzi na fundamentalne i istotne kwestie:

    „Dwudziestodziewięciolatek: Właściwie jestem taki sam jak wszyscy inni. Bardzo bym chciał, żeby ludzie w swoich działaniach, zarówno w tych najbardziej błahych, jak i najistotniejszych, nigdy nie kierowali się strachem przed innymi ludźmi.

    Trzydziestodziewięciolatek: Mam wszystko, co przeciętny człowiek powienien chcieć i mieć. Jednak czegoś mi brakuje. Chciałbym coś zmienić, coś osiągnąć. Nie wiem co, ale chciałbym, żeby było inaczej.”

    Ta druga wypowiedź przywołana w biografii to moim zdaniem jakiś rodzaj credo twórczości reżysera, że wszystko fajnie, fajnie, ale jest coś, czego obecność się wyczuwa, czegoś się chce, ale nie bardzo umie się zdefiniować co to by mogło być. Zaryzykuję stwierdzenie, że chyba większość czujących ludzi tak ma, że przeczuwają, że gdzieś tam jest to coś, choć nie wiadomo co. Tyle że nie każdy ma odwagę tego szukać. Kieślowski moim zdaniem miał i całe życie to robił, szukał. Robił to też szalenie intensywnie.

    Choćby Dekalog. Czasy, w których powstawała produkcja były niełatwe, że użyję tu takiego eleganckiego eufemizmu, budżet mały, klimat stanu wojennego i zamrożenia, artyści odmawiający pracy pod egidą ówczesnej skompromitowanej władzy i nagle Kieślowski, który nade wszystko chce jednak pracować. Nikt wtedy do współpracy się nie kwapi, bo reżim, bo protest, bo Solidarność, ale Kieślowskiego jako nieideowca zawsze bardziej interesowało to, żeby nie musiał martwić się czy w kiblach jest papier toaletowy i żeby mógł robić to, co robi, nic więcej. W atmosferze ogólnej niechęci podjął się więc zrobienia w bardzo krótkim czasie nie jednego a cyklu 10 filmów.
    Potem okazało się, że rzeczywistość jaka nadeszła jemu przyznała rację, bo gdyby nie zrobił „Krótkiego filmu o zabijaniu”, ten nigdy nie pojechałby do Cannes, gdyby nie pojechał do Cannes ludzie we Francji nie zachwyciliby się nim, gdyby nie przemiany ustrojowe odbijające się mocnym echem na Zachodzie ten film pewnie nie zyskałby takiej uwagi i uznania, gdyby nie to uznanie Kieślowski nie dostałby pieniędzy i propozycji pracy we Francji nad Trzema kolorami, gdyby nie Trzy Kolory, nie wkroczyłby do Hollywood.
    A gdyby nie takie mordercze tempo robienia filmów jakie zresztą narzucał sobie sam – nie umarłby tak wcześnie.
    A wszystko to zaczęło się od tego, że po chudych, złych latach stanu wojennego, osobistych tragediach, nadzwyczaj chciał robić tylko jedno – filmy. Filmy, co do których wówczas był przekonany, że nikogo nie zainteresują, bo trzeba tu wtrącić, że miał dość sceptyczny stosunek do własnej twórczości, ale chciał robić dobrze to, co umiał i zrobił. 

    jak przyfejmić

    To, co potem wydarzyło się w związku z „Krótkim filmem o zabijaniu”, cała ta histeria na Zachodzie na jego punkcie, pokazuje jakimi ścieżkami idzie tak zwany fejm. Jak dużo zależy od przypadku, nomen omen tytuł jednego z ważnych jego filmów. Ta historia pokazuje, że talent, robota to jedno, ale bardzo często może pozostać tylko zapis tego, talentu i roboty. A przebicie się to kwestia przypadkowych okoliczności, o których robiąc coś nie ma się zielonego pojęcia, no i też kwestia ludzi na drodze, do których trzeba mieć szczęście. Kiedy spotyka się na swojej drodze same betony, nie wiem kim by trzeba było być, żeby unieść cokolwiek. 

    Kieślowski z tego wszystkiego doskonale zdawał sobie sprawę. Zawsze w kwestii swojej popularności bardzo zdystansowany i skromny, mówiący, że jest tylko od robienia filmów i że to nic takiego, zawsze zadający sobie pytanie – co by było gdyby dokonał na jakichś etapach innych wyborów i poszedł inną drogą. Zawsze w zapytaniu, zawsze w drodze, zawsze w uważności i przekonaniu, że warto robić swoje bez oglądania się jaki benefit się z tego uszczknie, bo przewidywania w tej materii są przeważnie mocno niekompatybilne z naszymi oczekiwaniami.

    Biografia Kieślowskiego „Zbliżenia” to nie jest tylko książka dla ludzi interesujących się kinem. To jest świetna glosa dla każdego, dla kogo istotni są twórczy ludzie, to jak tworzy się tak zwane dzieła i jaki wpływ mają na to wszystko tak zwane okoliczności zewnętrzne, jak można się w nich poruszać nie wiedząc przecież jaki będzie finał przedsięwziętych poczynań.
    Dziś znakomita większość z nas uzbrojona w smartfona jest skłonna uważać się za twórcę, bo robi cozy kolaże na instagrama albo zdjęcia analogiem w odległych krainach albo pisze blogowe poradniki na temat szczęśliwego życia, bo ma dziecko i męża, który ochoczo chodzi do pracy dobierając kolejne kredyty na ładne życie. I tak naprawdę nie wiem, czy ten wybuch możliwości dla wszystkich sprzyja Twórczości czy też mocno banalizuje to słowo. To już trzeba by obejrzeć „Amatora”, przeczytać tę biografię i spróbować sobie samemu odpowiedzieć na pytanie – kim jestem.

  • Uciec, ale dokąd, czyli jemy kanapki na “Into the wild” i “Captain Fantastic”

    Motyw ucieczki od systemu, powrotu do natury i stale brzęczący laitmotiv niby żartem, a chciałoby się serio – a może rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady, jest odwieczny. Niezależnie, czy ludzie funkcjonują w systemie banksterów, korporacji, neoliberalizmu, monarchii czy jakiegoś innego systemowego zamordyzmu, jakaś część z nich ma takie marzenie, żeby z tego uciec. Powód jest moim zdaniem prosty i zawsze ten sam, niezależnie od czasów. Po prostu każdy system jest opresyjny, nawet dla garstek uprzywilejowanych. Opresywność systemowa nie oszczędza nikogo stawiając poszczególne jednostki w roli pionków mających odgrywać swoje role, które tylko pozornie im samym przynoszą jakieś korzyści. Tak więc pytanie – jak żyć, jaka jest korzyść z życia, co jest ważne, zawsze pozostaje pytaniem otwartym, pytaniem, na które szuka się odpowiedzi.

    Uciec, ale dokąd

    Ostatnio dwa obejrzane przeze mnie filmy okazały się próbami odpowiedzi na te pytania i wyszły na przeciw moim własnym niepokojom i lękom związanym z tym, czy to miejsce, w którym jestem jest na pewno właściwym miejscem, tym, w którym powinnam być. Niestety okazało się, że jako ofiara coachingowych głupot wtłaczanych przez inne ofiary systemu, że mogę wszystko, że wszystko to mój wybór i moje decyzje, zabrnęłam zbyt daleko w dychotomię między zadowoleniem z bycia beneficjentem systemowości a odrzuceniem tego rodzaju zniewolenia jakie niesie współczesne funkcjonowanie na rynku i w grupie. W związku z tym taka forma ucieczki, jaką pokazują te dwa filmy nie jest już raczej dla mnie. Mało tego. Oba w sumie pokazują, że każdy eskapizm niesie ze sobą spore koszty, a nawet ofiary.

    Niemniej uważam warto się poprzyglądać, jak by to mogło być, gdyby wybrać taką właśnie drogą, wrócić do natury i zobaczyć co dalej, co to za sobą niesie.

    Into the wild

    Pierwszy film „Wszystko za życie”  („Into the wild”) ma już 12 lat i mi umknął wtedy, kiedy wszedł na ekrany. Nie wierzę w przypadki, zawsze jak mam w głowie  większy kaliber prób dojścia o co chodzi, nagle pojawiają się podpowiedzi. Tem film podsunął mi akurat jakiś przypadkowy młody człowiek, którego nie znam, ale chciałam zobaczyć jak myśli, więc zobaczyłam ten film. Okazało się, że być może był o nim, może o wielu z nas, o mnie w jakiś sposób na pewno też. Znacie to uczucie, kiedy ogląda się jakiś obraz, czy czyta jakieś słowa i myśli się – tak!! to przecież o mnie jest! No. I tu właśnie tak było.

    Sean Penn, który to wyreżyserował, wziął sobie na warsztat książkę alpinisty Jona Krakauera. Autor tej książki sam przeżył 4 lata na gigancie z cywilizacji próbując życia w głuszy na Alasce. Ale nie jest to kolejna opowieść o jakimś Robinsonie, tylko o konkretnym bohaterze, który świadomie zadziałał według zasady „fuck the system”. Młody gość kończy szkołę i może iść na najlepsze uczelnie w Stanach, ma zamożnych, zaradnych, wykształconych rodziców, dom, siostrę, jest miły,lubiany, przystojny, typowy WASP, przed którym klasyczna kariera stoi otworem i zachęca. Samochody, karty kredytowe, czeki, pożyczki, pułapki, obietnice. Jednak chłopak nie chce iść tą drogą i przygotowuje sobie zawczasu plan ewakuacji z tego amerykańskiego snu w taki sposób, żeby nikt z rodziny nie zdołał go odszukać. Ucieczkę zaplanował precyzyjnie, potem zdał się na przypadki zaliczając kolejne punkty pobytu na łonie Alaski etapowo. Założeniem było posuwać się wciąż naprzód, na północ bez pieniędzy a jeśli już to tylko z tymi, które będą gwarantem przeżycia.

    Co ciekawe, nie natykał się na złych ludzi. Większość z nas, a ja na pewno, przyjmuje z góry, że ludziom nie można ufać, że są nieżyczliwi. Ale może to tak działa. Słynna przepowiednia samospełniająca się, masz to, czego oczekujesz itd. W każdym razie bohater spotyka po drodze wielu pozytywnie nastawionych ludzi, sam dla niech jest też bardzo pomocny i empatyczny, jednak im bardziej chce on od nich odchodzić, tym bardziej oni się do niego przywiązują. Tak jakbyśmy lubili dla zasady to, co jest nieuchwytne.
    Wszystkie układy Chrisa z rodziną i spotykanymi ludźmi pokazują jednak, że relacje zawsze oparte są na kompensacji. Zawsze ktoś chce uzupełniać własne deficyty naszym kosztem i my robimy względem innych ludzi to samo. I dlatego Chris ucieka. Świadomie porzuca rodzinę, nie nawiązuje z nimi kontaktu, świadomie porzuca dobrych, ciekawych ludzi po drodze tylko dlatego, żeby się nie uwikłać w te zależności, które w gruncie rzeczy zniewalają tak samo jak system.

    rozważny, romantyczny, przegrany

    Film stanowi zlepek przypowieści o tym, jak Chris sobie radził bez wszystkich udogodnień jakie daje cywilizacja, jak korzystał z niej umiarkowanie i tyle, ile naprawdę było trzeba, jak bazując na ludzkiej życzliwości i własnym przemyślności dopiął w końcu swego i na tej dzikiej Alasce się znalazł.

    Film przemyca widzowi nieco romantyczną wizję człowieka blisko natury. Są takie fragmenty, które mają widza uwieść, ale wiele wspólnego z twardą rzeczywistością raczej nie mają, choć wierzę w to, że faktycznie jak bohater mył sobie włosy pod własnoręcznie zrobionym prowizorycznym prysznicem z konewki i kiedy tak rozpuszczał te włosy na wietrze w świetle zachodzącego słońca, to bardzo czuł ten oddech w piersiach i tak samo wierzę, że na maksa się wzruszał, kiedy widział dzikie konie w galopie. Wierzę, że tak może być, po to przecież wychodzi się choćby na zwykły spacer, żeby odetchnąć i czymś tam po drodze się zachwycić. Tylko niestety tak zwane łono natury to nie tylko ładne krajobrazy. To, że bohater wiedzę o naturze brał głównie z książek, że brakowało mu doświadczenia i też zwykłej pokory, poskutkowało tym, że poczuł się na niej nie mniej wyobcowany niż w cywilizacji. Dzielnie zmagał się i walczył o przetrwanie. Ale okazała się rzecz prosta, że nawet uzbrojeni w noże, strzelby czy buty jesteśmy tam kompletnie nikim. Natura taka ładna,  z tymi zwierzątkami, roślinkami pozostaje głęboko obojętna na nasz los i to jest doświadczenie dość ożywcze i inspirujące, chociaż dla bohatera ożywcze niestety się nie okazało. On akurat swoją walkę przegrał.
    Nasunęło mi się pytanie, czy w ogóle jakakolwiek walka tu czy tam jest wygrana? Osobiście uważam, że samo życie jest skazane na klęskę, we wszystkim jesteśmy tylko szachowymi konikami, mamy ograniczone dość pola manewrów niezależnie od tego czy znajdujemy się w korporacyjnym centrum czy w dzikim lesie na Alasce. Ilość możliwości jest wyczerpywalna, a większość decyzji bywa błędna. Wcześniej czy później i tak się umiera i tak życie przypłaca się życiem. Nie chcę przez to powiedzieć, że w związku z tym trzeba siedzieć na dupie i milczeć, nigdy nie chcieć przekraczać własnych ograniczeń i własnego lenistwa. Ale warto nie dać samemu sobie zwieść, że życie jest gdzie indziej.

    dziwny tytuł “Captain Fantastic”

    Fabuła drugiego filmu z 2016 roku z Viggo Mortensenem pod tytułem „Captain Fantastic” zasadza się na jednym zdaniu, że oto ekscentryczny, hippisowski ojciec 6 dzieci wiedzie z nimi życie z dala od cywilizacji i uczy je, jak sobie z naturą radzić. Nie ma więc romantycznego zrywu jak w „Into the wild”, jest przemyślana decyzja i przemyślane kroki podejmowane w konkretnych celach, żeby godnie przeżyć, nie dać się naturze pokonać, okiełznać ją do potrzebnego poziomu i nie uczestniczyć w szaleństwie jakie oferuje nam współczesność. Dzieci uczą się więc wszystkiego ze starannie wyselekcjonowanych przez ojca książek, wiedzą wszystko o opresjach systemowych, wiedzą jak trzymać swoje ciało w ryzach i nie dać się mu rozleniwić, żyją w porządku i dyscyplinie. Przynajmniej tak się wydaje.

    captain fantastic

    Captain Fantastic

    Wszystko to wychodzi dość mocno na przeciw coraz silniejszym ruchom uświadamiającym jak bezmyślnie i brutalnie postępujemy wobec świata, w którym żyjemy, jak konsumpcja zagania nas do konsumpcyjnych więzień, jak rozpasanie i chciwość mnożą do niczego potrzebne śmieci, które nas trują, zabijają i przytłaczają.
     Jedna z pierwszych scen pokazuje ten inny, starannie urządzony w środku lasu świat, szałasy, namioty, domki, zapasy na zimę, maszyny do szycia, sprzęty niezbędne do przeżycia.

    śmierć, a co to takiego

    Jedyne co mnie na wstępie zbiło z tropu to naturalistycznie pokazana scena zabijania jelenia, jako że rodzina jadła mięso i zabijanie zwierząt było jednym z elementów radzenia sobie z tym, w czym żyli. Ten sam rodzaj przykrego zetknięcia z prostą prawdą, że żeby zjeść ciało zwierzęcia, trzeba je wpierw zabić przeżyłam przy reportażu Ilony Wiśniewskiej o Grenlandii. Ona też pokazała inny stosunek do polowania i jedzenia mięsa niż mam ja. Chodzi z grubsza o jakiś sensowny obieg, cykl życia i śmierci. Zresztą, kiedy w filmie umiera matka dzieci, to choć szczerze wszyscy ją opłakują jako bliską osobę, jej śmierć w ich pojęciach nie stanowi przyczyny do popadnięcia w czarną depresję, opierają się też tradycyjnej chrześcijańskiej żałobie traktującej śmierć jako coś szalenie przykrego. Tymczasem dla ojca i dzieci śmierć to włączenie się do ogólnego obiegu materii, tylko w inny sposób. Następnie spuszczają jej prochy, z jej życzeniem zresztą, w toalecie i wszyscy się przy tym śmieją. Ten wątek mocno mi uświadomił, że lęk przed śmiercią jakim karmią nas religie jest niczym innym jak chęcią wzbudzenia lęku przed życiem, a przecież ten kto się boi jest bardziej sterowalny. To prosta zasada wszystkich religii, które są niczym innym jak współgrającym z resztą systemem.

    to, czego już nie umiemy

    Film ten pokazuje też, że życie w zgodzie z naturą jest możliwe, ale wymaga żelaznej konsekwencji i dyscypliny, czyli czegoś, z czego współczesna cywilizacja nas zwalnia. Zawsze znajdzie się ktoś, kto za nas coś wymyśli, ułatwi nam życie, a w zamian za to, my będziemy musieli za to czymś zapłacić. Dlatego płacimy wykonując szereg nieistotnych z punktu widzenia przetrwania prac i tak to się zapętla. Ostatecznie któregoś dnia siadamy i dostrzegamy, że daliśmy się wpędzić w takie klatki i sieci zależności, że wyjście z tego równa się szaleństwu.
    Tryb życia rodziny z filmu też wydaje się szalony, nie współgra z tym, do czego przywykli przeciętni spadkobiercy nadymanych wzorców kulturowych i cywilizacji. Ich postawy, czyli mówienie prawdy, traktowanie dzieci jak podmiotów, nie traktowanie ich jak bożków, maszyn do spełniania chorych rodzicielskich wizji, ich brak wyrachowania i szczerość też są traktowana we współczesności jako dziwactwo, bo przecież kto mówi dziecku na czym polega seks, jak umierają ludzie albo kto chce się żenić po jednym pocałunku. Działanie w taki sposób czyni ludzi w naszych warunkach już niczym innym jak tylko dziwolągami i to jest bardzo smutne.

    wspólny mianownik i różnice

    Oba te filmy mają wspólny mianownik: negację współczesności, cywilizacji jako źródeł nieporozumień i zniewolenia jednostek oraz widzenie w naturze środka do zbawienia, jedynego słusznego środka umożliwiającego człowiekowi odpowiedzenie sobie na pytanie kim naprawdę jest i co jest mu potrzebne.

    Ale są też dość istotne różnice. W podejściu do znaczenia międzyludzkich relacji. W „Into the wild” bohater świadomie podjął ewakuację od relacji z ludźmi, zerwał kompletnie kontakt ze swoją rodziną, którą uznał za siedlisko hipokryzji i samooszustw. Potem świadomie nie wchodził w kolejne układy nie chcąc dać się uwikłać w kompensację cudzych deficytów emocjonalnych.

    W „Captain Fantastic” jest zupełnie inaczej, pokazane jest, na czym polega siła kolektywu. Siedmioosobowa osobowa rodzina to już duża grupa, w której każdy ma swoje miejsce i swoje znaczenie, bez jednego członka sypie się dobrze funkcjonujący system oparty nie na wyzyskiwaniu danej osoby, tylko wykorzystywaniu i podbijaniu jej naturalnych możliwości. Oczywiście w filmie pokazane są różne perypetie, spory światopoglądowe, bunty i przeszkody, co nie przeszkadza bynajmniej sądzić, że dobrze zorganizowany kolektyw, to jest tyleż trudne co pożądane przedsięwzięcie. Jest to ciekawe podejście, chociażby z racji tego,że w naszej obecnej kulturze mocno obstawia się indywidualizm, działanie nakierowane na siebie. Krach wszystkich systemów i śmietnikowy chaos zdeprecjonowanych idei każe nam robić zwrot ku sobie, słowo kolektyw kojarzy nam się z nieudanymi socjalistycznymi ideami, które niewiele przyniosły dobrego, a tymczasem na filmie tym fajnie widać, że nie właśnie, nie ja sam, tylko my razem coś możemy. I siłą tego filmu jest to, że ten przekaz nie jest pretensjonalny i nie trąci obciachem i żenującym dydaktyzmem.

    tekstu motywującego nie będzie

    Tak naprawdę na obu tych filmach byłam mocno poruszona, tak nawet aż do płaczu, bo oba poruszyły we mnie szalenie silne a jednocześnie głęboko w każdy poniedziałek rano zakopywane myśli, czy nawet tęsknoty za czymś co na pewno się już w moim życiu nie zdarzy, za czymś co pewnie jak w każdym człowieku jest, ale co nigdy nie wyjdzie na dzienne światło, co jest  w sumie trochę smutne, ale na ten moment nie umiałam do tego podłączyć jednak innej pointy. Może prócz takiej, że trzeba te filmy obejrzeć. Nie warto, ale trzeba.

  • Kiedy wszystko to za mało, czyli rzecz o filmie Paolo Sorrentino “Oni”

    Uwielbiam takie filmy.
    Takie, które trwają ponad 2 godziny, a nie wiadomo, kiedy czas mija, które nie są spreparowaną pod targety papką, gdzie o wszystkim nie decyduje jakiś skąpy producent. Filmy, które mają epicki rozmach jak powieści Tołstoja (najgorzej, jak ktoś nigdy nie czytał „Anny Kareniny” hehe), które kipią symbolami, rytmem, w których nie ma ani jednej zbędnej rzeczy, a kadry są wizualnie wypieszczone jak obrazy. Paolo Sorrentino umie tak robić. „Wielkie piękno” widziałam 3 razy, a teraz „Oni/ Loro” – kolejny film tysiąca diagnoz i 150 minut materiału do solidnej refleksji.

    Dante i Silvio

    Film zaczyna się tyleż symbolicznie co sielankowo. Widzimy piękną posiadłość, morze, piękną pogodę, słońce, willę, w każdym razie jakąś kwintesencję raju i … owcę. Owca wchodzi do willi, klimatyzator nagle się przestawia i gwałtownie i drastycznie obniża temperaturę. Owca – symbol niewinności, naiwności – pada. Co można odczytać jak dantejskie – porzućcie nadzieję wy, którzy tu wchodzicie.
    I o tym to jest, o kręgach piekieł, a konkretnie współczesnych Włoszech i o ich wieloletnim zarządcy Silvio Berlusconim, który doprowadził kraj na skraj upadku chyba wszelkiego. Berlusconi nazywany jest ON, a ludzie z jego kręgów ONI. Tytułowi oni brylują w tych piekielnych kręgach starając się zapewnić onemu rozrywkę, walcząc o wpływy, intrygując i stręcząc. Sytuacja typowa, jak to na królewskich dworach. ( w ogóle, gdzie można obejrzeć wszystkie sezonu serialu „Wersal. Prawo krwi”?)
    W filmie jest mnóstwo wątków, od teledyskowych muzyczno – tanecznych scen szybkie przejścia do rozmów o polityce, ponownym zdobyciu władzy, o wpływach, zabawie, relacjach, związkach. Ale nie jest to typowy film o władzy tej konkretnej postaci. Mimo że stawia polityczne diagnozy na temat kondycji włoskiej władzy i konsekwencjach 20 letniego zarządzania przez Berlusconiego, to jest to film zdecydowanie nie tylko o tym. 

    Style sprawowania władzy

    Jest też o skutkach tego zrządzania. A wygląda to tak mniej więcej, że kiedy przez 20 lat karmi się społeczeństwo igrzyskami w stylu bzdurnych show z roznegliżowanymi kobietami, wielu ludziom wydaje się, że życie to karnawał a najlepszą w nim fuchą dla młodych dziewczyn jest zostać veliną, czyli bibułką, półnagą prezenterką w czymkolwiek albo ogólnie dostępną damą do towarzystwa jakichś utytułowanych polityków, bo siedzenie przy stole w rządowej willi Berlusconiego to już szczyt dworskich marzeń i aby tam się dostać trzeba przejść przez niejedno castingowe sito pazernych na wpływy alfonsów. Żadna z tych kobiet oczywiście nie ma z tym żadnego problemu, postrzegają one te działania jako awans i możliwości, idea #metoo jest we Włoszech nierozpowszechniona i nikogo nie dziwi to, że w porze, kiedy dzieci jeszcze nie śpią, nadaje się programy rozrywkowe z półnagimi kobietami służącymi za ozdoby i nikogo to specjalnie nie dziwi. Tak mówiła w wywiadzie, grająca w filmie przyjaciółkę Berlusconiego, ekskluzywną stręczycielkę Kasia Smutniak. Sorrentino pokazuje te marzenia młodych Włoszek o awansie bez cenzury, drastycznie, bezpardonowo, ale też groteskowo. W to, co się widzi na ekranie, trudno czasem uwierzyć, że to nie jest dwór Nerona, że to nie cesarski Rzym, tylko czas całkiem teraźniejszy.

    A więc film o odwiecznym micie króla i dworu chcącego zaspokoić jego zachcianki.

    Neronizm, rozpasany hedonizm versus cisi, biedni chrześcijanie. To akurat wybite jest na tle nawiązania do trzęsienia ziemi w Apulii w 2016 roku, które niemal zmiotło miasto z powierzchni ziemi. Nagie ciała, złoto, przepych, seks, bogactwo i siedzący w ciszy ludzie, którzy potracili wszystko. Tak kończy się film. Kolejną symboliczną sceną z figurą Jezusa ratowaną ze zburzonego kościoła, jakby atencja okazywana tej figurze miała symbolizować jakiś rodzaj zjednoczenia ludzi, którzy nie mając nic, mogli  chociaż zachować jakąś irracjonalną, acz niezbędną do przeżycia, wiarę.

    Jest też tu wątek istoty władzy i cech władcy, pociągnięty w scenie, kiedy Berlusconi rozmawia z wnukiem ucząc go, że jeśli bzdury opowiada się z pełnym przekonaniem i uśmiechem, to ludzie zawsze w to uwierzą oraz w innej, moim zdaniem genialnej scenie, kiedy były premier chce poćwiczyć siłę swojego przekonywania i jako rzekomy sprzedawca domów, którym ponoć kiedyś naprawdę był, dzwoni do przypadkowej kobiety z książki telefonicznej i namawia ją na kupno mieszkań na planowanym nowym osiedlu domów. Techniki manipulacji, jakie stosuje stanowią podręcznik sprawowania władzy nad umysłem słuchacza. W tej scenie Berlusconi filmowany jest od dołu, siedzi w w ogromnym przestrzennym pokoju, wszystko to przypomina wnętrza i zachowania nazistowskich mówców, którzy manipulacją i propagandą oraz znawstwem ludzkiej natury potrafili Niemców przekonać wiadomo do czego. Berlusconi zresztą jakąś steraną życią randomową kobicinę z mężem zdrajcą i fajtłapą oraz niewdzięcznymi dziećmi i długami namawia do kupna domu za ogromne pieniądze, domu który nawet jeszcze nie istnieje. Berlusconi twierdził, że on nie sprzedaje domów, tylko marzenia. Roboty łatwej nie miał, ale robić to potrafił. A że nie przyniosło to oczekiwanych pożytków w skali kraju to już inna sprawa. O ile w ogóle tego rodzaju niemal absolutna władza może jakieś pożytki przynosić.

    Starość versus młodość

    Berlusconi, tak jak i bohater „Wielkiego piękna” starzejący się dziennikarz Jep, uosabia brak zgody na starzenie, nostalgię za młodością i obsesyjną pogoń za nią. Tak jak w Jep wpisywał się z tym w konwencję melancholijno –  nostalgiczną, tak Berlusconi wpisuje w totalną groteskowość tych starań. Jego twarz, makijaż, farbowane, przeszczepiane włosy, sztuczny uśmiech są dowodami nieusadowienia się w starzeniu, nie przyjmowania do wiadomości, że starość, kiedy żyje się z nią w zgodzie, miewa też zalety. W scenie z młodą veliną Stellą, kiedy dziewczyna mówi, że jego oddech przypomina oddech jej dziadka i że wszystkie jego próby bycia młodym są żałosne, widzimy jak maska Berlusconiego zastyga w niemym zdziwieniu. Ale i jego stać na melancholijne refleksje. Co widać w staraniach o względy żony, w tym jak kabotyńsko co prawda, ale jednak starał się ją odzyskać.

    Ale ta misja też zakończyła się niepowodzeniem. Publiczne śpiewanie serenad żonie nie wystarczyło, co jednakże nie zasmuciło pana domu, tylko raczej skłoniło do typowych wypominek, jakie urządza każdy dobrze sytuowany mąż swojej mniej dobrze sytuowanej żonie, którą pojął z tego względu, że była wyjątkowo piękna. Są więc ataki dotyczące kwestii, że gdyby nie on to ona nic by miała i wszytko co mają to jego spryt i praca, a ona nie wniosła nic i jeszcze narzeka. Nie trzeba być Berlusconim i jego żoną, że być w podobnym temacie obeznanym, bo nawet u nas zwykło się sądzić, że stabilizacja majątkowa czy sukces biznesowy to zasługi raczej mężowskie.

    W filmie ani moment nie spada tempo, ciągle pulsują wątki, rytmy, kolory, rozmowy. A kiedy już wszystko rośnie do bezmiaru absurdu typu prywatny wulkan i aforyzmów, że mieć wszystko to za mało, schodzimy nagle na ziemię, w noc trzęsienia ziemi i zagłady miasta, w zupełnej ciszy. Ta cisza dla wielu spraw kraju na skraju przepaści może mieć szczególne znaczenie, a może nawet zbawczą moc.

    I właśnie moim zdaniem warto to zobaczyć i warto to poczuć.

  • “Climax” – czy należy bać się punktów kulminacyjnych – opowiada Gaspar Noé

    Climax, kiedy jadę metrem

    Kiedy jadę metrem, lubię sobie czasem wyobrażać, co zrobiliby ludzie, którzy koło mnie siedzą, gapią się w telefony, są znudzeni, osadzeni w sobie, w swoich snach jeszcze, w porannym wstawaniu, prysznicu, codziennościach, którzy mają się za fajnych, dobrych, czasem uczciwych i wyjątkowych,  to co ci ludzie zrobiliby, jak by się zachowali gdyby nagle pociąg stanął, w podziemiu wybuchł pożar i trzeba by było się ewakuować, ale nie wiadomo jak. Czy byliby tymi samymi fajnymi, dobrymi, wyjątkowymi ludźmi z poczuciem humoru, duszami towarzystwa, organizatorami, pracownikami, dobrymi rodzicami i dziećmi? Uważam, że nie. Uważam, że w takim kluczowym momencie, kulminacji zagrożenia, każdy dobry człowiek zrobiłby wszystko, żeby stratować innego dobrego człowieka i na jego plecach wydostać się na powierzchnię, że jeśli byłby czas szybko stworzyłaby się szybka hierarchia, kto zarządza, kto ma ducha, kto się popisuje, kto popiskuje a kto się podkłada. Tak się dzieje w sytuacjach ekstremalnych. Burzy się dotychczasowe nasze mniemanie o sobie, a tworzy się nowy, bezwzględny układ, w którym nie ma znaczenia nic co dotychczas było dla was ważne. Zostaje sam rdzeń – miałkość, małość, strach i zwierzęca chęć przetrwania.

    “Climax” u Gaspara Noé

    Tego samego zdania są nie tylko badacze zachowań ludzkich, jak choćby mój ulubiony prof. Zimbardo, ale też mój ulubiony reżyser Gaspar Noé, który np. swoim poprzednim filmem „Love” utwierdził mnie w przekonaniu, że każde ludzkie uczucie, silna emocja i namiętność zadzierzgane w dobrej wierze, po czasie stają się toksyczne i trujące. W najnowszym natomiast dziele zatytułowanym „Climax” właśnie o takich zachowaniach w sytuacjach ekstremalnych, kulminacyjnych jest mowa.

    Ale tak jak przewidzenie tego, że jesteśmy ogólnie rzecz biorąc beznadziejni jako gatunek, naprawdę bez szans na realizacje naszych wymysłów na temat swojego zajebizmu, jest dość oczywiste i mało odkrywcze, to sposób, w jaki Noé to zrobił, otoczka, w jakiej te społeczne zachowania pokazał, są już mocno warte uwagi.

    Film oparty jest na wydarzeniu, które miało miejsce w 1996 roku naprawdę. W opuszczonej szkole tańca, gdzieś na odludziu, zimą, we Francji zebrano grupę tancerzy, przez 3 dni mieli warsztaty przygotowujące do kulminacyjnego wspólnego tańca, mieli go zaprezentować, a potem się bawić. Kto i dlaczego to zorganizował – nie znalazłam informacji.

    W każdym razie film zaczyna się od castingu. Nabór robiony spośród ludzi rzeczywiście zajmujących się tańcem, różnymi jego odmianami, są tam młodzi mężczyźni i kobiety różnego pochodzenia i ras. Jest mieszanka typów. Kandydaci odpowiadają na różne dziwne pytania, czy wierzą w piekło, co robiliby w raju, za jakich uważają się ludzi.

    Przez 3 dni faktycznie pracują nad choreografią i w rytm hipnotycznie pulsującej muzyki z lat 90 -tych Daft Punk, Soft Cell przygotowują zbiorowy pokaz prezentujący wyjątkowe umiejętności ich wszystkich łączący jednak ten pokaz w spójną całość emanującą wielką energią i siłą tych tancerzy, ich witalnością, ich chęciami, by pokazać się od strony jak najlepszej.

    W trakcie tego finałowego tańca czuć już, że coś się wydarzy, czuć jak napięcie narasta, czuć, że nie będzie wcale tak jak jest, tzn. miło i każdy poprzestanie na byciu tym, za kogo się uważa.

    Wyjście na jaw tak zwanej prawdy o tym, kim są ci bohaterowie wspomaga banalna domowej roboty sangria. Jak to mówią – in vino veritas. Toteż widz otrzymuje sekwencje rozmów bohaterów w rozmaitych parach i konfiguracjach, rozmów coraz bardziej śmiałych, coraz bardziej ujawniających ich lęki, potrzeby, pragnienia i żądze. Ale ciągle są to śmichy chichy, wiąż jest zabawnie i luźno. Po chwili do głosu zaczynają dochodzić te żądze właśnie. Zaczynają się polaryzować role poszczególnych uczestników, mniej więcej widz zaczyna się orientować, kto pozer, kto outsider, kto ma wyjebane, kto ma kręgosłup, kto jest przemocowy, kto jest ofiarą, kto się liczy tylko jako tło, kto nagabuje i chce, a kto rozdziela uwagę i nieoficjalnie przewodzi. Mamy społeczeństwo w soczewce, zobrazowane barwnymi postaciami przypadkowo zebranych tancerzy, którzy na początku wszyscy mieli marzenia i uważali się za fajnych.

    My w dantejskim kręgu piekła

    Sprawy zaczynają zmierzać ku kulminacyjnej katastrofie, kiedy tancerze orientują się, że do sangrii dodano narkotyku, ponieważ reakcje ludzi przeszły ze stanu zwykłego upojenia w stany psychotyczne. I w tym momencie zaczyna się zabawa właściwa, czyli co wyłazi z każdego tych ludzi, jakiego rodzaju robactwo. Każdy z ludzi rodzaj tej zgnilizny ma w sobie inny, ale każdemu porażająco źle jest w swoim ciele, zaczyna się osiąganie poziomu szaleństwa, w którym wszystko jest możliwe i faktycznie dzieje się tam wszystko.

    Kamera w rytm tej nieustannie pulsującej muzyki pokazuje ludzi przy samej podłodze, z boku i od dołu, w pulsujących, stroboskopowych światłach, jesteśmy przy samej ziemi, przy samym dnie tego, co nazywa się człowieczeństwem, jesteśmy w piekle. Gryziemy własne ręce, nienawidzimy własnych nóg i ciał, wchodzimy bestialsko w innych ludzi, zagryzamy ich, żeby na końcu gryźć własne ogony. W naturalny sposób powiększa się liczba ofiar, tych, którzy byli słabiej spozycjonowani już na starcie. Chce się już stamtąd wyjść, chcemy, żeby ta muzyka przestała grać i żeby przyszło otrzeźwienie i wyzwolenie. Ale ono przychodzi bardzo powoli, a ofiary w ludziach są faktami.

    Czy bohaterowie są wśród nas i czy jesteśmy to my

    Na pocieszenie trzeba dodać, że była jedna osoba, która okazała się mieć tak zwany kręgosłup. Wiadomo to było właściwie od początku filmu, kiedy tancerka Sofia Boutella pojawia się na ekranie. Drobna szczupła osóbka z umalowanymi na czerwono ustami zagarnia dla siebie ekran, co dzieje się nie bez przyczyny. To jest typ osoby, która nie chodzi za innymi, tylko taka, za którą chodzą. Myślę, że stanowi ona typ, jaki opisywał w swoich badaniach właśnie  Philip Zimbardo w książce „Efekt Lucyfera”. Zimbardo na przykładzie eksperymentu więziennego wykazał słuszność tego samego wniosku jaki miała Hannah Arendt, że zło jest banalne. To znaczy, że aby być zdolnym do czynów zbrodniczych i bestialskich nie trzeba być patologicznym zwyrodnialcem, przeważnie jest się miłym, dobrym człowiekiem, ale okoliczności czynią z nas tych złych. I paradoksalnie jest z to samo z bohaterami. Nie są to nadzwyczajni nadludzie, są zwyczajni i banalni, ale mają pewne cechy odróżniające ich od reszty, jest to, prócz prawości, poczucia sprawiedliwości, odwagi i dobroci, zdolność do transcendencji. W skrócie ujmując chodzi o posiadanie niezwykle rzadkiej cechy polegającej na umiejętności spojrzenia dalej niż czubek własnego nosa. Taki ktoś, kto jest transcendentny zauważy, że coś dzieje się niehalo, że coś nie w porządku, będzie chciał temu zaradzić za pomocą dostępnych mu środków. Takich ludzi jest bardzo niewielu, dlatego od razu są tak widoczni, ich charyzmę i jakiś rodzaj wewnętrznej siły widać gołym okiem i przykładem tego jest właśnie postać tej tancerki, w którą wcieliła się Boutella. Na jej przykładzie można obserwować, że szaleństwo opętańczego zła nie jest udziałem wszystkich, ale nie byłabym optymistyczna i nie sądziłabym, że w podobnej sytuacji byłabym taka jak ona, taka właśnie transcendetna., bo kiedy mnie przytrafia się zło, to nie mogę w to uwierzyć, a kiedy się ogarnę, to jest juz za późno, i to jest właśnie myśl, do której nakłonił mnie ten film, do myślenia o sobie w takim kontekście, do przyznania się, że nie byłabym raczej Sofią Boutellą na planie. Chociaż chciałabym.

    Taniec jako zniewolenie 

    Oprócz opowieści o społecznych zachowaniach jest to też w sumie film o tańcu moim zdaniem. Taniec jest tym rodzajem ludzkiej aktywności, która z pewnego założenia dając tancerzowi narzędzia ekspresji i czyni go wolnym. Paradoks przedstawionej tam sytuacji polega moim zdaniem na tym, że to, co czyniło tych ludzi wolnymi, tam właśnie ich zniewoliło. Taniec określił ich społeczne pozycje. Tańcem wyrażali nie wolność swojego ducha, tylko hierarchizowali się przypisując sobie  tańcem jakieś role, np. uległego zniewieściałego geja, upozowanych gangsterów z ludu gotowych pozornie na wszystko, cwanych czarnoskórych tancerzy wykorzystujących aktywność taneczną do prezentowania swoich seksualnych potrzeb, kobiety macające się po każdej części ciała prezentujące swoją gotowość na godowe przyjęcie partnera, to wszystkie wabiki, znaczniki, triki mające na celu pokazać innym, że się jest pełnym wigoru samcem lub pełną wigoru samicą gotową na jedynie słuszną w życiu działalność to jest kopulację i dominację.

    To jest właśnie coś, co mnie zawsze zdumiewa, to podporządkowanie tańca podbijaniu określania naszych ról społecznych. Ja dopiero po odkryciu metody Ohada Naharina i GaGa dance zrozumiałam, że taniec to wcale nie role społeczne i nie emanacja seksualną gotowością, tylko taniec i ciało tancerza to narzędzia do opowiadania historii, to narzędzia do osiągania pełnej swobody w tej narracji. No ale nie każdy uczył się u Naharina w Batsheva Dance Company i może większość  adeptów tańca współczesnego wciąż gdzieś te role myli. Tak czy owak w tym filmie taniec przestał być szlachetną formą ludzkiej ekspresji, stał się brutalną siłą, która pomogła tym ludziom osunąć się w dantejskie kręgi piekła.

    Film zdecydowanie do obejrzenia, do zastanowienia się, co my byśmy  zrobili w takim momencie, jak tamten przywołany lub podobny, kim byśmy byli, gdyby się okazało, że hamulce społecznych konwenansów nie działają a trzeba walczyć o przetrwanie.

  • Dużo pytań, mało odpowiedzi, czyli o filmie “Nieposłuszne”

    Jest gorące lato, słońce upala mózgi, aż tu idę na film, który zamiast nastroić mnie na baseny i dolce far niente niespodziewanie stawia przede mną nie – letnie pytania. Rozgryzam je razem z kalmarami (no wiem, na bogato), butelką wina i Krzysiem po seansie, na którym spotkaliśmy się przypadkiem, ale jak wiadomo to nie są przypadki, a koincydencje. Pyknęliśmy te pytania w mig, za jednym posiedzeniem, ale i tak wyszliśmy mając w głowie tylko znaki zapytania a żadnych odpowiedzi. Z prostego względu. Na odpowiedzi na pytania tego typu nigdy nie jest się chyba wystarczająco przygotowanym.

    Ale do rzeczy, która będzie o filmie chilijskiego reżysera Sebastiana Leilo „Nieposłuszne”.

    Sprawa tyczy ortodoksyjnej społeczności żydowskiej funkcjonującej w Londynie, rzecz dzieje się współcześnie, zimą, co nie jest bez znaczenia. Odczucie chłodu, przed którym bohaterowie chronią się nosząc warstwy ubrań i szczelnie chroniąc się przed światem zewnętrznym – wprowadza widza w lekko duszny, skostniały klimacik. Nie bez powodu bohaterka rebeliantka chodzi tam ubrana w mini!

    Do tej gminy żydowskiej przyjeżdża Rachel Weisz, jako właśnie ta buntowniczka. Córka zmarłego właśnie rabina, duchowego przywódcy i strażnika religijnych i patriarchalnych zasad. Swego czasu uciekła z tego środowiska i podjęła życie wyzwolonej fotografki w Nowym Jorku. W gminie zjawia się trochę na zasadzie intruza. Opuściła dom i szacownego ojca, jej ziomkowie cieszą się, że ją widzą, ale nie bardzo wiedzą, jak się do niej odnosić. Początkowo nie wie tego też druga kobieta, grana przez Rachel McAdams, która wyszła za mąż za konserwatywnego rabina, ucznia ojca wspomnianej bohaterki. Ale przypomina sobie szybko, co je kiedyś w szkolnych czasach łączyło. I że była to silna namiętność, która powróciła.

    wolność czy zasady

    No i mamy to, klasyczny konflikt – wolność osobista versus wierność zasadom religii, schematów postępowania w społeczności. Hulaj dusza czy „dobre życie” wg zasad Haszem, wolność wyboru w każdym aspekcie czy podporządkowanie regułom małżeńskim i społecznym. I co się okazuje? Że wcale ten wybór nie jest taki oczywisty. To jest dla mnie największa siła tego filmu, że nie tłucze  łopatologicznie, że reguły to zło i zniewolenie, a wolność jest super i nam się należy, i jak ją mamy to wszystko idealnie się układa. Pytanie, jak żyć, jest tu mocno otwarte i wrzucone na tło społeczności, która zaskakująco trwale ułożyła sobie zasady współżycia.

    co do Żydów to…

    Tu poczynię osobistą dygresję, że odkąd pamiętam, odkąd zaczęłam czytać, oglądać i coś rozumieć, zawsze miałam ogromny szacunek do żydowskości, do kultury żydów, zawsze uważałam, że to ich konsekwentne, kurczowe trzymanie się zasad, nawet na tak małych wysepkach światowego chaosu, jakimi są metropolie typu Londyn czy NY, to jest sprawa, która niezmiennie wzbudza we mnie rodzaj kulturowego szoku. Że tak można, że ci ludzi tak robią, że to ciągle pielęgnują, studiowanie Tory, te zasady, ten patriarchat, te rodzinne rytuały, te oczywistości, które dzisiejszy świat dawno wywalił do kosza, ośmieszył i uznał za wręcz szkodliwe dla wolności jednostki. Mają oni ten rodzaj duchowości, której im zazdroszczę, bo uważam, że katolicka tradycja, w której wyrosłam jest powierzchowna, jarmarczna i przepełniona blichtrem.

    bez sensu

    U nas w Polsce, tak się porobiło, że przestajemy już pytać o sens jakiejkolwiek wiary w cokolwiek, przestaliśmy umieć odnajdywać się z zorganizowanych społecznościach, mentalnie i gospodarczo też zostaliśmy sami. System skutecznie zniechęcił nas też do wysłuchiwania co niedziela archaicznych przemów skompromitowanych kapłanów, o których można powiedzieć zapewne wszystko, ale nie to, że nadają się na duchowych przewodników czy strażników duchowych tradycji. Zmiany na rynku pracy spowodowały też zmiany obyczajów, chwieje się to, na czym osadzone są zwarte społeczności, mam na myśli oczywiście „podstawową komórkę społeczną” czyli rodzinę. Wszystko się atomizuje, jest płynne i względne, nakierowane raczej na poszukiwanie indywidualnych zakresów wolności niż społecznych form integracji.

    Wiedząc to, ogląda się te „Nieposłuszne” i stawia pytania, które zamyka się w szafie, bo niepokoją, rezonują w głowie za głośno:
    – czy wiara ma sens, czy życie według skostniałych, tradycyjnych zasad sprzed wieków ma dziś sens, jaki sens ma wolność? czy przynosi same benefity czy jednak też z czegoś odziera?
    – co wybrać? „dobre życie”, bezpieczne i przewidywalne na pewnych poziomach, czy niepewność, grząskość, ale według własnych reguł?
    – co zyskuje się, a co się traci „mogąc wszystko”
    – czy życie według zasad społeczności wyklucza poczucie zadowolenia i szczęścia?
    – czy chodzenie za głosem porywów swojego serca faktycznie wyzwala?

    I ciekawe jest to, że film ten nie udziela jednoznacznej odpowiedzi na żadne z tych pytań.

    co jest ważne

    Dwie bohaterki – wyzwolona Ronit i przykładna żona w peruce Esti – mierzą się z odpowiedziami na te pytania każda z osobna i ich decyzje nie są ani proste ani jednoznaczne. Ale jedna reguła jest akurat prosta, że zawsze jest coś za coś. A pytanie zostaje już jedno – co jest ważne. Co także jest pułapką, bo skąd możemy to tak naprawdę do końca wiedzieć?

    Film „Nieposłuszne” wzbudza w widzu ten niepokój poprzez stosowane środki wyrazu, sceny w dusznych, małych pokojach, klaustrofobiczne klimaty, najazdy na framugi, drzwi, symbole wszelkich ograniczeń, większość scen jest skonstruowana tak, że trzeba się domyślać emocji między bohaterami, nie jest to wyłożone nam łopatologicznie, co mnie osobiście bardzo satysfakcjonuje, że tak właśnie.

    Od razu przypomniał mi się film z 2009 roku o tej samej, czy podobnej tematyce, historii opowiedzianej za pomocą podobnych narzędzi, niedopowiedzeń i mnóstwa ważnych pytań, na których znalezienie odpowiedzi graniczy z cudem. Chodzi mi o „Oczy szeroko otwarte” Haima Tabakmana. Tu rzecz jest o homoseksualnej namiętności i miłości między statecznym ojcem licznej rodziny Aaronem a młodym studentem Ezrim. Homoseksualizm to ogólnie jest coś, co religia żydowska absolutnie wyklucza i traktuje jako fanaberię, pokusę, którą można wyeliminować poprzez służbę społeczeństwu i czytanie mądrych ksiąg. Więc nie ma lekko.

    Film też pokazuje, jak religia warunkuje społeczne i jednostkowe życie bohaterów, wpływa na kształt i granice ich emocji. Stąd, rodząca się między dwoma mężczyznami namiętność nie ma szans na przetrwanie w tej atmosferze.I pytanie – co teraz? Czy odrzucić głupie zasady, religię krępującą wolność człowieka? Robić co należy, czy uciec i folgować namiętności? Tertium non datur.

    Ortodoksyjny Żyd walczy z pokusami, bo to podnosi wartość jego życia. Ale jeśli zdecyduje się na akcept naturalnych instynktów oznacza to dla niego porzucenie wiary. W tym akurat filmie stateczny Aaron zaprasza Ezriego do swojego życia, bo chce przeżyć rodzaj religijnego przebudzenia, ale wie, że przekracza jakieś tabu, chce być religijny a jednocześnie prawdziwy. Musi więc dokonać wyboru pod wpływem swojej wewnętrznej wiary i nacisków społeczności, w której żyje. Każdy wybór, jakiego dokona niesie ze sobą duże koszty.

    nie ma lekko

    Jakoś ostatnio wydawało mi się to wszystko proste. Wiadomo, że wiara, zasady to skostnienie, to uwstecznienie się, to synonim zacofania, że świat idzie do przodu, reguły trzeba zmieniać, dopasowywać do zmieniających się warunków. Ale widzę, że wcale tak się nie dzieje. Że porzucenie tego, w co kiedyś się wierzyło, praktykowało nie przyniosło wyzwolenia o jakiejś spektakularnej skali, bo wmanewrowało w wiele innych ograniczeń, że atomizacja społeczna i relatywizm przyniosły swobodę, ale też wykluczenie.

    Jak tu więc dalej żyć, co robić – nie mam niestety zielonego pojęcia, ale sam fakt, że zaczął się proces rewizji moich radykalnych poglądów, które do niedawna uważałam za niepodważalne, to jednak coś.

    Jak nie kościół, jak nie instytucja, jak nie mentor, to chociaż kino zasieje wątpliwości. Tylko tyle. Aż tyle.

  • Związki w czasach tindera, czyli redefinicja

    Tinder i czego tak właściwie szukamy?

    Nie chciałam dziś iść do kina na rosyjski film „Niemiłość”, którego diagnozą jest współczesna niezdolność do okazywania, posiadania emocji i uczuć. Mam i tak za wysoki poziom scynicznienia w tym temacie, więc nie chcę sobie dokładać przykładów, że miłość to dziś towar nawet nie tyle deficytowy, co po prostu na wspólne życie nierzadko niewystarczający. Klikałam więc bezmyślnie po Netflixie, który jak należało się spodziewać, na wszystko przygotował nam odpowiedź. (Tak to jest już przedsionek dystopii z Black Mirror). Wygrzebałam niepozorny film, nie miałam go nawet w moim newsletterze!, o błahym tytule „Nowość”.

    Jest to dość skromny materiał, nie zawiera fajerwerków, ani głębokich analiz społecznych. Skupia się na parze głównych bohaterów żyjących gdzieś tam sobie w Stanach, ale anturage nie ma tu większego znaczenia, wedle nowej myśli, że biali ludzie z klas średnich mogą w sumie żyć wszędzie, jeśli zechcą. Wchodzimy za to w emocje pary młodych, ładnych ludzi. Nie bez znaczenia, przynajmniej dla mnie, jest fakt, że młodego mężczyznę gra Nicholas Hoult, kultowy Tony Stonem ze „Skins” i nieporadny nastolatek z „Był sobie chłopiec”.

    Patrzcie. (nie, nie kochałam się w nim, jestem już za stara)

    Był sobie chłopiec – fot. za Kulisy kultury

    Skins – fot. za fanpop.com

    Tak więc on przystojny, wysoki, ma niebieskie oczy, ona młoda, apetyczna, bursztynowe oczy i zdrowe, długie włosy traktowane w sposób nonszalancki. Ogólnie swoje idealne ciała traktują jak coś co jest oczywiste i coś co jest narzędziem odczuwania miliona rozkoszy, przyjemności i przyjmowania ekscytujących bodźców bez końca płynących ze świata. Kamera fokusuje się głównie na ich twarzach, na wyrazie ich oczu, na grymasach, innymi słowy chodzi tu o skupienie się na tym, co mogą ci ludzie odczuwać względem siebie nawzajem i względem siebie samych.

    Film niespodziewanie podrzuca jakąś odpowiedź na pytanie, jak na nowo, w czasach tindera, aplikacji randkowych zdefiniować miłość. Jak ją w ogóle zidentyfikować, kiedy wszystko dzieje się szybko, łatwo i kiedy internet podrzuca nam szybko odpowiedź na jakiś zawód w relacji z innym człowiekiem, czyli innego człowieka, który też prawdopodobnie nie będzie odpowiedzią na nasze oczekiwania i potrzeby.

    Bohaterowie Martin i Gabi spotykają się umawiając się przez aplikację na niezobowiązujący seks, akurat bowiem tego wieczora nie udały im się inne umówione seksy. Okazuje się jednak, że powstał zalążek przyszłego uczucia, czyli zaciekawienie. Rozmawiali ze sobą i byli sobą wzajemnie zainteresowani. Na takich spotkaniach, każdy kto zaliczył kilka takich mityngów, wie, że to prawdziwy rarytas. Seks okazał się taki, jakiego oczekiwali oboje, dlatego jak przystało na te czasy – szybko zdecydowali się zamieszkać razem i wylogować z aplikacji randkowych z entuzjastycznym okrzykiem – Jebać bycie singlem.

    Potem dopiero zaczęły mnożyć się w nich pytania.

    Czym może być ta miłość dziś

    Pytani na przykład przez znajomych, czy kochasz ją/jego odpowiadali „myślę, że tak”, ale nie nie wiedzieli, czy miłość to:

    • wstęp do merkantylnych transakcji?
    • czy to, co fałszywie wbił nam do głowy romantyzm, że miłość to bycie dwiema połówkami tego samego i przy okazji lekarstwo na samotność?
    • czy to wieczny stan uniesienia, pragnienia dwojga idealnych, pozbawionych wad ludzi w jakimś idyllicznym raju?

    Z pewnością młodzi, piękni, bez trosk finansowych ludzie ci przywykli do tego, że odczuwanie ekscytacji i przyjemności to warunek sine qua non, aby uznali swoje życie za udane. W związku z tym wykluczały się obowiązki typu rodzina i dzieci, nie bardzo też przygodne seksy w klubie czy z ludźmi z tindera. To może by tak coś pośredniego. Razem, ale bez zamykania się na innych, wspólnie, ale bez odcinania się od ekscytujących bodźców płynących do atrakcyjnych ludzi z zewnątrz.

    Spróbowali więc czegoś, co jest największym wyzwaniem współczesnego życia emocjonalnego, tj. mariażu pomiędzy poczuciem przynależności i poczuciem swobody, oparciem, stabilnością, ale i wolnością i autonomią.

    Kochać i być wolnym – czy to się uda w ogóle?

    Cóż się okazało?
    To, że w głębi ducha, niezależnie od wieku, w jakim jesteśmy i sposobów w jakich poznajemy innych, jesteśmy ludźmi, którzy najwyżej cenią sobie wyłączność.

    Jeśli przytrafi się problem, chcemy, by był on rozwiązywany wspólnie z bliską osobą, tak szybko, czule i z oddaniem jak w czasach, kiedy byliśmy niczego nieświadomymi oseskami i dostawaliśmy od matek wszystko, czego nam było trzeba. Takich samych relacji, jak pierwotnych relacji z matkami, oczekujemy potem od partnerów. Oddania. Żeby jak źle, to był i wsparł tu i teraz, nie rano i nie później. Natychmiast i bezwarunkowo.

    W jakiś wywiadzie w ostatnim „Przekroju” filozof Alain de Botton słusznie zauważa, że miłość to nie jest naturalny stan, tylko ogromny wysiłek po prostu. To nie jest galop na jednorożcu na drugą stronę tęczy, tylko wybór implikujący ciężką robotę nad sobą, nad układem, o którym się myśli, że it must be the love.

    Ci bohaterowie zdobyli się na wykrzesanie jakichś zwiastunów dojrzałości z siebie. Przyznali decydując się na wybór siebie, że są nieidealni, że bali się zawsze przyznać do tego, że zawiodą, nie spełnią oczekiwań i że te właśnie lęki killują większość, nawet dobrze rokujących emocjonalnych układów.

    Najczęściej górę bierze zniechęcenie i rozczarowanie tym, że układ okazał się mniej dopasowany do naszych potrzeb i wyobrażeń niż na początku się zdawało. Tak było w przypadku pary pokazanej w głośnym i skandalizującym filmie Gaspara Noe „LOVE”. Co wskazuje na to, że same chęci, wielka namiętność, magia, piękne ciała, duże członki, jędrne cycki, dobra wola, naprawdę mogą okazać się niewystarczające.

    Ale jak film „Nowość” pokazuje, czasami ktoś tam zdobywa się na odwagę wzięcia na klatę znużenia, irytacji, zawodu i rozczarowań i tym poświadczyć istnienie jakiegoś uczucia do drugiej osoby. Przynajmniej w fazie deklaracji. I jeśli przyjąć skandynawski model myślenia o związkach, że nigdy nie ma się nikogo na zawsze, a ludzie towarzyszą nam na poszczególnych etapach naszego życia, ale na danym etapie na wyłączność, to okazuje się, że nawet tinder tego nie jest w stanie zepsuć.

  • Kanapka na polu dzikich róż przełożona grzechem, karą i winą

    Ostatnio myślałam sobie, dlaczego ten Netflix tak pożera, dlaczego te treści tak niepostrzeżenie wchłaniają, dlaczego robimy sobie na własne życzenie prywatne Black Mirror i doszłam do wniosku, że tak naprawdę, wszystkie te seriale, niezależnie od kalibru tematyki, sposobu ujęcia tematu są dość łatwo strawne, są spreparowane pod moce przerobowe dzisiejszego przeciętnego konsumenta. Ma być zaskakująco, ma się dziać dużo i ładnie albo komiksowo brzydko, problemy emocjonalne, społeczne mają być w atrakcyjnej formie wizualnych manifestów, góra pół godziny, żeby nie zdążyć się znużyć, ale tak, żeby pożądać więcej. Nie ma już miejsca na rozwlekłe fabuły dajmy na to o egzystencjalnej beznadziei, o tym, że w gruncie rzeczy jest tragicznie, z tym, że Bergman już nam tego nie powie, ani chociażby Kieślowski nas nie zaniepokoi. Na to to my już nie mamy czasu ani ochoty, żeby przerabiać. No i w takim klimacie ogólnym zdarzają się reżyserzy porywający się na nie-netflixowy obraz, który wzbudza raczej przykrość niż radość. Zbierają sobie fundusze, namawiają aktorów do grania i po paru latach wypuszczają film. Mówię teraz akurat o Annie Jadowskiej, która 5 lat po filmie „Bez miłości” wyreżyserowała nowy – „Dzikie róże”.

    Znamienny jest fakt, że aktorka grająca w nim główną rolę – Marta Nieradkiewicz, na pokazie przedpremierowym powiedziała ze sceny, że proszę państwa, film jest smutny i zaśmiała się przy tym przepraszająco, ale na szczęście – dodała, nie trwa długo. Co by korespondowało z moją tezą ze wstępu, że za bycie nie-netflixkowym trzeba jednak jakoś ludzi przeprosić albo przynajmniej ich uprzedzić.

    O czym jest ten film?

    Nie będzie tu właśnie skondensowanej spektakularnej historii i wypisanej capitalikami pointy zapożyczonej od Paolo Coelho. Akcja toczy się bardzo powoli i sennie wręcz. Nieśpieszne, powolne, banalne zdarzenia i nieliczne dialogi powoli, niepostrzeżenie zbliżają widza do kulminacji, która jest rodzajem spiętrzenia efektów zdarzeń, których na ekranie nie widzimy. Mamy bohaterów, których coś uwiera, ale nie wiemy co. Dowiadujemy się tego powoli, żeby na sam koniec dopiero zyskać potwierdzenie czegoś, czego wcześniej tylko się domyślaliśmy. To nie brzmi jak scenariusz na hit w Netflixie. I właśnie dlatego taki film jest jak masaż głowy i tonik dla mózgu. Ale w sposób raczej przewrotny niż oczywisty.

    „Dzikie róże” to film o naszej zaściankowej mentalności kształtowanej w cieniu sfrustrowanych matek, nieobecnych głów rodzin i nierozgarniętych, pucołowatych przedstawicieli katolickiego kleru.

    Dzieje się wśród dziurawych szos, udeptanych polnych ścieżek, łąk, lasów, niedoinwestowanych, niedokończonych domów, na skraju wszystkiego i niczego, wszędzie i nigdzie. Bierze się zaś z naszych historii, z naszych głów, wstydów i przemożnej chęci zapomnienia, jak nas wychowywano. Podsuwa nam pod nos obleśnych wujków z brzuchami, panie w odświętnych garsonkach w kolorze bordo z fryzurami na wałki, aby uzyskać efekt kalafiora, nieszczere przyjaciółki, okoliczne plotkary i kawę w szklance „do ciasta”. Przypomina nam dawno wyparte wspomnienia i wizje nas jako dzieci, które tata podrzucał do góry, jak miał dobry humor, ale ogólnie wolał żebyśmy byli niewidzialni i żebyśmy nie przeszkadzali.

    Dzieci nie mają tu dobrze. Są koniecznością, z którą trzeba się użerać, ale na pewno nie wyśnioną historią, którą ładnie ogrywa się na instagramie na tle porannej kawy, z filtrem Amaro. Dzieci są niechciane, a kobiety jak z weselnej przyśpiewki „ona temu winna”. Przebija tu trochę duch Emmy Bovary i peerelowskiego PGR-u. Poczucie  beznadziei i niedosytu. Niedosytu uwagi, zrozumienia, czułości, a beznadziei, bo bohaterka wie, że nic raczej się nie zmieni, a jeśli ewentualnie – to na gorsze. Polska Typowych Sebów, umęczonych, zawistnych kobiet – matek, córek i pseudo-przyjaciółek.

    Główna bohaterka ma zmęczoną twarz Marty Nieradkiewicz. Jest typem kobiety bezsilnej, rozmemłanej, schowanej w wypchanych na kolanach dresach. Mimo tego mało sexy anturażu paradoksalnie pociąga seksualnie i nieletniego chłopaka z wioski jak i powracającego z pracy za granicą męża. Obaj odtrąceni przez bohaterkę panowie w odwecie musztrują ją i nie dają jej zapomnieć, że wszystko, co niehalo, to jej wina, że bez sensu, że chodzi do pracy, bo mało płatna i ogólnie to „zawsze wszystko musi spierdolić”, co konkretnie – nie wiadomo, ale żeby nie było, to wszystko. Samo jej bycie to wina. Jej rezolutna paroletnia córka już to czuje, dlatego śmiało krzyczy do matki, że jej i ojca nienawidzi.

    Jest to dobrze opowiedziany film.

    Naszą czujność usypiają świerszcze, świeża zieleń, ładne zachody słońca, i bzyczenie pszczół. W tych różanych chruśniakach, łąkowych zakamarkach czai się samotność ekranowych kobiet – starszej, młodszej i najmłodszej. Dzieją się dramaty na dywanach płatków zebranych z dzikich róż, volkswageny golfy, białe skarpety, za granicą praca, opalenizna żniwiarza, nieotynkowane ściany, komunie, msze święte i reprymendy nierozgarniętego księdza.

    I misterium poczucia wiecznej winy. Tam czarne marsze i feminizm jeszcze nie dotarły, tam, w tych miejscach wciąż dobrze mają się spowiedzi i komunie.

    Ta fasadowość idei i dzisiaj, i kiedyś, kiedy sami byliśmy dziećmi, miewa się u nas ciągle znakomicie, trzyma się mocno. Odgrywaliśmy szopki i stroiliśmy się w wianki pozując uroczyście do zdjęć nie wiedząc za bardzo po co, tak kiedyś, jak i dziś. Komunia i katolickie ikony to temat ciągle u nas żywy, bo nie należy zapominać, że cała Polska nie jest Warszawą. Komunia, czyli pojednanie jako idea nigdy nie zaspokojona ani za zastawionymi ciastami stołami ani w duszach ich uczestników. Ten problem nagłaśnia też nagrodzony znakomity dokument Anny Zameckiej „Komunia”; reżyserka pokazuje prowincjonalną rozbitą rodzinę, którą młoda nieletnia bohaterka próbuje za pomocą „sakramentu” komunii skleić. Pokazuje, jak bardzo można starać się to robić i jak bardzo być bezradnym wobec nieistotności pojednania/komunii w głowach ludzi.

    Także krótkometrażowy film dokumentalny Justyny Mytnik- „Jak zostać papieżem” pokazujący perypetie 10 – letniego ministranta chcącego wygrać casting na rolę papieża Wojtyły w musicalu uświadamia, że papież – komunia są to hasła implikujące może jakąś duchową misję, ale dla dorosłych czy dla wielu też dzieci pozostające pustymi rytuałami i hasłami nie mającymi nic wspólnego z ich własną karłowaciejącą duchowością. Zresztą dziewczynka w „Dzikich różach” wystrojona na swoją komunię „jak księżniczka” pyta matkę – a co to właściwie jest ta komunia?

    Też brałam udział w rozmaitych szopkach przyjmując za pewnik kościelne dogmaty wbijające skutecznie w poczucie, które pozwalało w dorosłym życiu na wysłuchiwanie konceptów „bo to twoja wina”.

    Ta sztafeta nie skończy się tak szybko i łatwo. Pałeczka jest ciągle w obiegu i film Anny Jadowskiej boleśnie mi o tym przypomniał.

  • “Ania, nie Anna”, czyli 4 powody do wzruszeń podczas jedzenia kanapki

    Najlepiej sprzedają się teksty na „nie”, takie, żeby być przeciw, dlatego lubię złe filmy, złą literaturę i nieudany wygląd czegokolwiek. Ale ten tekst będzie na „tak”, na poważnie, czyli najgorzej, bo kiedy jest się na „tak”, to nie ma się gdzie schować.

    Ten tekst będzie m.in. o domach, domach lalek, domach na wzgórzach i domach w Szwecji, o misiach, dzieciach i Ani z Zielonego Wzgórza – wiecznie żywej, wiecznie i nie bez powodu fascynującej. Więc podchodzę do tego bardzo na poważnie.

    Zanim dojdę do Netflixa, jego nowej produkcji: serialu „Ania, nie Anna” na podstawie kultowej powieści Lucu Maud Montgomery – będzie o domach. Dom Cuthbertów na Zielonym Wzgórzu jest w tej najnowszej produkcji upozowany tak spektakularnie, że nie sposób, żeby nie wygenerował w głowie takich myśli.

    Powód 1 – DOM

    Tak jak dziś, kiedy wszystko mnie wkurwia, po całym dniu koję swoją wrażliwość i nerwy winem, tak w dzieciństwie uwielbiałam szybko kłaść się do łóżka i wyobrażać sobie, że jestem koleżanką Misia Uszatka – Lalą i mamy super dom. W nim dużo pokoi z mebelkami z plastiku, a nawet stajnie, a w nich konie. Dóbr ogólnie przybywało wraz z konsumpcją seriali typu „Powrót do Edenu” czy „Dynastia”, ale poziom absurdu był podobny. Nie kojarzę, czy Miś Uszatek był moim partnerem domowym, bo gustował w Prosiaczku bardziej czy też jakimś innym powinowatym, w każdym razie taka była wizja, ja – Lala, Miś i mamy super chatę i czasem wychodzimy na dwór pobawić się z Zajączkiem, innymi Lalami albo idziemy do cioci Chrum Chrum na ciasto. Uwielbiałam to życie.

    Potem świat wyimaginowanego życia rodzinnego bardzo porządkowały mi zagrody Północna, Środkowa i Południowa z Lassem, Bossem, Brittą, Anną, Lisą i Olem. Byłam rzecz jasna Lisą, miałam z koleżankami domki dla lalek, parobków (!!!) i chodziłam z kumpelkami do sklepu po kiełbasę, a sprzedawca częstował nas cukierkami ślazowymi. Nigdy nie wiedziałam, jaki mają smak, ale brzmiało szwedzko, a nie jak polskie kukułki.

    To teraz, oglądając serial Netflixa, uświadomiłam sobie, że strasznie znosiło mnie mentalnie i emocjonalnie ku wyobrażeniu domu statecznego. Prostego, surowego, z zasadami, ostoję konserwatywnych przekonań, kar i nagród, prostych sprzętów i codziennych znojnych obowiązków, które zapewniają bezpieczeństwo i byt.

    Dom Maryli i Mateusza na Wyspie Księcia Edwarda w Kanadzie w XIX wieku także spełniał te kryteria. Był prosty, surowy, ale dostatni. Nie było tam wiele, ale wszystko co potrzeba i stwarzał nieograniczone pole do wyobraźni. W serialu Netflixa pokazany jest wyjątkowo atrakcyjnie, bo wychodzi naprzeciw oczekiwaniom naszych czasów. Nie prezentuje ani kiczowatego przepychu, ani ubóstwa, jest taki w sam raz, okazały, ale skromny, dostatni, ale bez zbytków, wszystko tam jest ładne, funkcjonalne i proste. A jedyne naddatki to broszka Maryli i sok malinowy będący winem. Luksusy te zresztą przyczyniają się do wielu kłopotów bohaterów. Sic!

    A zatem purytański styl, purytańskie zasady, dużo humoru i otwarte umysły gospodarzy. Idylliczne miejsce, które jest mega nośnym towarem w dzisiejszych czasach domów rozbitych, domów z Wilanowów, domów z garderobami Carrie Bradshaw, domów pustych emocjonalnie, domów bez zasad, domów zimnych i nijakich, w kredycie we franku.

    Scenografia w serialu o Ani jest tak totalnie przemyślana w detalach i akuratna, że patrząc na scenę, kiedy Małgorzata Linde i Maryla drylują wiśnie marzy się nie o seksie i rycerzu na białym koniu tylko o tym, żeby tam siedzieć, robić z nimi przetwory na zimę i plotkować o ostatnim kazaniu pastora. Zresztą, czy nie byłaby to miła odmiana dla wielu z nas, których sens codzienności wyznaczają tak ekscytujące działania jak napisanie kilku maili i nie pomylenie się w rozdzielniku adresowym?

    Powód 2 – PRAWDA

    Serial Netflixa o Ani z Zielonego Wzgórza jest nie pierwszą ekranizacją kilkutomowej powieści Lucy Maud Montgomery, a obejrzałam wszystkie, która nie jest słodkopierdzącą wersją XIX powieści.
    Może i w książce nie były mocno wybite akcenty feministyczne, ale nie trzeba być specem od socjologii, żeby wyczuć, że Montgomery wrzucała tą powieścią jakiś kamyk do ogródków sufrażystek. Ania jest w końcu bohaterką bardzo niezależną i na tle swoich rówieśniczek wyróżnia się tym, że zawsze ma swoje zdanie, przeważnie inne i się z tym nigdy nie kryje. Czyli prekursorka feministek jak nic. W dodatku stawiała na kształcenie i samowystarczalność! Co prawda potem autorka powieści sprowadza Anię do parteru, bo każe jej się zakochać na poważnie i stwierdzić, że miłość i gromadka dzieci to spełnienie, a pracować w zawodzie to może mąż, bo to zacnie a w szkole uczą tylko samotne frustratki. Może tak kazał dopisać Montgomery wydawca, nie wiem, liczę, że serial nie będzie sięgał do wątków jak Ania najbardziej ekscytuje się powiciem kolejnego potomka i czasem wypada na ganek w tajemnicy poczytać książkę.

    W każdym razie filmy oparte na I tomie powieści nie oddają nawet tego kamuflowanego ducha feminizmu. Są wygładzone i naiwne. Ania jest tam nieszkodliwą barwną dziwaczką, a wszystkie dziewczynki są miłe i piękne, czasem tylko pozwalają sobie na drobne uszczypliwości, ale rzadko, chłopcy tylko tak się wygłupiają, ale generalnie jest miło.

    Produkcja Netfliksa podkręca feministycznego ducha. Ania w serialu ciągle pyta retorycznie, dlaczego niby nie może robić tych samych rzeczy co chłopiec skoro jest zdrowa i silna, ma czelność o tym też głośno gadać.

    Rzeczywistość wokół niej jest pokazana też bardziej naturalistycznie. Dziewuchy są jak to dziewuchy – okropne, plotkują, poszukują ofiar, kozłów ofiarnych, mają fochy, są zawistne, zazdrosne i okrutne. Chłopcy też nie są miłymi łobuziakami z sąsiedztwa, są zdolni do przemocy i psychicznej i fizycznej. Ogólnie rzeczywistość z ludźmi się tam nie patyczkuje. Rzuca się w oczy zamiłowanie do porządku w tej społeczności, zgodnie z literą Lucy, ale też serial nie udaje, że społeczeństwo jest miłe.

    Sama Ania jest też pokazana w sposób chyba najbliższy opisowi z książki, a mianowicie w chwili, kiedy czeka na Mateusza na stacji jest naprawdę brzydka. Chuda, niska, nijaka, prócz włosów nic ją nie wyróżnia. Ale potem faktycznie, kiedy patrzy się na to jak bohaterka mówi, działa – zaczyna się widzieć ją niemal piękną. Udał się ten wybór.

    Potwierdza się, że wcale nie jesteśmy piękni przez to jak wyglądamy. (Tak wiem, Paolo zaciera ręce, wszyscy spłacamy mu jakieś długi:) )

    powód 3 TRENING MOTYWACYJNY

    Odpowiedź na pytanie, dlaczego ta książka ciągle wzbudza entuzjazm i zainteresowanie jest prosta. Historia Ani Shirley, sposób w jaki działała, jej nastawienie do świata to trening motywacyjny, na jakim dziś zbija się kokosy. Ania to postać, która udowadniała milionom fanek i może fanów, że bycie wykluczonym społecznie, brzydkim, biednym i samotnym nie stanowi o końcu świata. Jej się udało – może udać się i tobie.

    Może Ania dziś zbiłaby fortunę na napisaniu poradnika „Jak stać się pięknym i bogatym będąc brzydkim i biednym?” oczywiście bogactwo rozumiemy tu jako przede wszystkim to duchowe, ale też bez przesady, na dom nad morzem też ją było stać. (Chociaż czy domy na Wyspie Księcia Edwarda nie są wszystkie nad morzem?)

    No więc zasady są takie:

    • trzeba być optymistą:) Proste. Trzeba wyćwiczyć wiarę, że jeśli dziś słabo, jutro będzie lepiej, dziś nie wyszło – jutro może się uda. Nikt nie zabierze z dworca? Przynajmniej pobędzie w towarzystwie ładnego drzewa, które kwitnie na wiosnę itd. Chodzi o znalezienie w otoczeniu choćby małego punktu zaczepienia, który da nadzieję, że jeszcze nie pora ze sobą kończyć.
    • kiedy wszyscy i wszystko zawiedzie trzeba trzymać się tego, że zawsze ma się swoją głowę. Niekoniecznie w sumie trzeba gadać do wyimaginowanej przyjaciółki mieszkającej w zegarze, ale warto w takich momentach udać się do własnej głowy i swoich myśli, o których nie wie nikt i które stonizują najbardziej przykre doznania. Zalecane jest mówienie do siebie. Albo zapisywanie myśli, nawet tych najgorszych. To serio pomaga. Sprawdziłam. Mam kilka tomów zeszytów, które są cmentarzami moich złych myśli i moich rozpaczy, których już dziś kompletnie nie pamiętam.
    • wiara we własne siły; w przypadku bohaterki jest ona faktycznie obezwładniająca. Nawet jeśli Ania czasem smęciła, że jest słaba z geometrii, to zawsze jednak żyła w przekonaniu o jakimś rodzaju swojego zajebizmu. Nie opierała tego bynajmniej na wyglądzie, godząc się z tym, że jest jaka jest tj. niezazbytnio ładna, ale na silnym wewnętrznym przekonaniu, że jak zechce może wszystko. W tym serialu to jej przekonanie naprawdę się udziela i dziwimy się sobie, że nie zostaliśmy kosmonautami albo że nie wpadliśmy na to jak wymyślić iphone’a. Ania wierzyła, że może dokonać rzeczy wielkich i każdego dnia wyczekiwała tak, jakby miała w nim dostać oskara. Fajna emocja.

    Powód 4 OSIEROCENIE

    Kiedy oglądałam ten serial właściwie nieustannie płakałam. Nie moglam powstrzymać łez i smarków. Trochę mnie to denerwowało i dziwiło, ale potem dałam za wygraną i płakałam sobie na spokojnie.

    Dlaczego tak się działo?

    Z tego mianowicie powodu, że serial ten mocno też wybił wątek osierocenia. Ta produkcja pokazała, że sieroctwo nie jest tylko powieściowym ozdobnikiem fabularnym, nie jest też tylko statusem społecznym. Osierocenie jest w tym serialu rodzajem odczucia, emocji, jaka zagnieżdża się w bohaterce na zawsze a wszyscy, wszystko co po drodze tę emocję osłabia są czystym dobrem.

    Nie trzeba być wcale małą dziewczynką z Wyspy Księcia Edwarda, której umarli rodzice, żeby poczuć te wątki, czyli ten rodzaj wiecznej niepewności jaki niesie ze sobą osierocenie nie tylko fizyczne ale też mentalne, rodzaj poczucia bycia zawsze nie stąd, poczucia, że nigdzie się nie przynależy, rodzaju wewnętrznego wygnania, którego nie uśmierzy żadna rozmowa, a życie w jakimś kręgu nie spowoduje, że będziemy czuć się częścią czegoś lub kogoś.

    I ten rodzaj wewnętrznej banicji, który jest czasem przez rzeczywistość przygłaskany, ale de facto jest wdrukowany w emocjonalny kod genetyczny na zawsze – stanowi o tym, że serial ten wydał mi tak szalenie atrakcyjny i wywołał we mnie jakieś analogiczne pogłosy w duszy.

    Nie wiem czy serial ten jest godzien polecenia tylko dla egzaltowanych lasek o psychice pensjonarek czy też szerszym kręgom. Mnie się wydaje, że ta produkcja wychodzi na przeciw naszym czasom bez względu na to, jaki gust serialowy czy czytelniczy preferuje potencjalny widz. Jest dużo tam brudu, nie ma upiększania, jest tęsknota za ładem, dobrem i porządkiem, za wsparciem, za kolektywem, za wewnętrzną siłą. W ostatnim odcinku tego brudu wcina się tam juz więcej. Wątki zaczynają się mieszać z tymi nieobecnymi w powieści Montgomery, za to są jakby wzięte z Dickensa. Nie bardzo mi to pasuje, jednak Kanada to ostatecznie taki trochę zimniejszy raj, lepsze miejsce do życia niż gnijąca Europa, więc co do tego wątku w serialu jestem na nie, ale co do reszty po stokroć na tak i jeśli nie obejrzycie, to do końca swoich dni będzie skazani na mądrości Chodakowskiej z Facebooka:]

  • Kanapka do kina na złe filmy o seksie

    Już drugi raz w ciągu niedługiego czasu zastanawiam się nad estetyką filmów “brzydkich”. To raczej nie tak, że nie lubię filmów „dobrych” i że preferuję kino poślednie. Oczywiście, że wolałabym, żeby wszyscy ludzie byli ładni i dobrzy, piosenki melodyjne i oryginalne z tekstem kalibru wierszy Brodskiego, ubrania tylko dobrej jakości i kino tylko najwyższej próby, takie które zostaje w głowie i w dodatku jest nowatorskie, oryginalne i wszystko ma super skrojone.

    Chociaż w sumie, jak teraz tak sobie o tym myślę, to naciągam. Wcale nie chciałabym, żeby wszystko było na ładno. Brakowałoby mi zdjęć Alexandra Gronsky’ego i nie miałabym co wrzucać na mój instagram, gdyby nie było blokowisk i błota na koślawych chodniczkach zagłębia biurowego stolicy.

    Właściwie to powiem więcej – lubię jak jest brzydko. Brzydota jest ciekawsza niż ładność.

    Dobre filmy – owszem, ale zawsze lubię, jak wkrada się w nie coś brzydkiego i niepokojącego, ale nie jednoznacznie, w sposób oczywisty złego. Przecież tak było w przypadku „Manchester by the sea i filmu z Hupert „Elle”. Tak zwane dobre filmy moim zdaniem nie byłyby takie, gdyby nie opowiadały o jakimś klimacie noir, który bohaterowie noszą sobie w duszach, choć tego tak na pierwszy rzut oka nie widać.

    Pisałam niedawno o złym filmie, który podejrzewam, twórca, reżyser uważa za dzieło i może nie przychodzi mu do głowy, że zrobił gniota. To jest jeden rodzaj filmów złych właśnie, które miały być dobre a wyszło inaczej.

    Do filmu „W spirali reżyser zaprosił ładną panią, ładnego pana, ulokował się w ładnych miejscach i próbował opowiedzieć o dramacie dwojga ludzi, którym coś tam niehalo jest w związku. Nie jest w stanie wzruszyć ta opowieść, jakoś losem pary nie udało mi się przejąć i śmieszyły mnie ich wystudiowane pozy i szepty w lesie. Piszę o tym szczegółowiej TU.

    No i teraz mamy Wielkanoc, większość ludzi nudzi się z rodziną, ja wybrałam towarzystwo własne i kotów i między drzemką a pojadaniem śledzi próbuję wyszukać coś do obejrzenia.

    Wszystkie topowe produkcje Netflixa, HBO zaliczone, bo przecież nie ma ładniejszego sposobu ucieczki od życia niż realistyczny, mięsisty, rasowy amerykański serial o problemach, które są istotne, prawda?

    Miałam pyknąć jeszcze raz „Wszystko na sprzedaż” Wajdy, ale zmroziła mnie maniera aktorska panująca w tamtych latach w polskim filmie. Może tylko „Pociąg” Kawalerowicza mnie nie irytował i byłam poruszona tym, że w tej przaśnej epoce dziwnych póz udało się stworzyć coś tak przejmującego i uniwersalnego. Więcej na ten temat TU.

    No i wpadałam na tytuł „Z miłości”.

    Konstrukcja tego tytułu przywołała wspomnienia tytułów filmów kina moralnego niepokoju, takie krótkie, dobitne, gęste i sugerujące, że będzie o czymś ważnym, nie że tam Disney i happy end, będą za to rozterki, będzie trudno się działo.

    Na wstępie już ustalić trzeba jedno – film „Z miłości” jest filmem nie – ładnym.

    Tylko że cała zabawa polega na tym, że nie wiem, czy to nie jest ze strony reżyserki Anny Jadowskiej zabieg zamierzony.

    Porusza ona temat brudny i robi o tym film brudny. Można ten film podciągnąć śmiało pod estetykę kampu. Jest celowo, prowokacyjnie wręcz rachityczny, koślawo zagrany i jakby celowo źle poprowadzony.

    Początkowo myślałam, że to jakiś staroć. Kolory są wyblakłe, szare, akcja w małym paskudnym miasteczku, które było tak samo brzydkie w latach 70 – tych jak i teraz, więc ciężko było się połapać. Ubrania bohaterów nijakie, ni modne, ni nie modne, fryzury też nijakie, wódka na stole i skórzane brzydkie meble. Żadnych tropów na temat wyjątkowości.

    Ale główną rolę gra Marta Nieradkiewicz, która w sumie jest aktorką młodą, więc film nie mógł być stary, a jak przyjechała do Warszawy z małego miasteczka, to widziałam Złote Tarasy. I tak,  to film z 2011 roku.

    Podejmuje on temat, który bardzo mnie w kinie interesuje. Chodzi o inkasowanie pieniędzy za seks.

    Pamiętacie francuski film „Piękna i młoda” o młodej, pięknej jak wskazuje tytuł, pochodzącej z zamożnego domu licealistce, która po prostu, zamiast całować się z kolegami na imprezach chadza po lekcjach do hoteli i za seks ze starymi lub brutalnymi facetami zbiera mile szeleszczące setki euro. Właściwie film nie daje odpowiedzi, dlaczego to robi. Może burżuazyjna nuda ją dopada, jakiś rodzaj zepsucia z dobrobytu, kiedy ma się wszystko, więc, żeby odczuć choć trochę dreszczu – to się robi TO za pieniądze.

    Podobny wątek pojawił się w serialu „The Girlfriend Experience” – o pięknej studentce, też z zacnego domu, która dorabia sobie na studiach, a ambitna jest i zdolna, dorabia jako ekskluzywna kurtyzana i nie bardzo widzi w tym coś złego. No miewa perypetie, stalkerów, nieprzewidziane zwroty akcji, ale ogólnie nie widzi w tym jakiegoś obciachu, praca jak każda inna, chociaż…

    No właśnie.

    Chociaż tak się z pozoru wydaje, że kasa za seks jest pieniądzem łatwym to nie jest chyba tak do końca, niezależnie z jakiej przyczyny się ktoś decyduje w ten sposób zarabiać.

    Jeśli wyjść z założenia, że nasze ciało jest świątynią naszego ducha, to zarabianie na tym, że pozwala się w nie włazić każdemu, jest opcją chyba dość słabą i choć w świątynie nie wierzę, to w swojego ducha owszem i myślę, że byłoby mu przykro, gdybym tak jego potrzeby lekceważyła. No ale przecież nie robią tego tylko ludzie wyzbyci życia duchowego. Na swój sposób chyba każdy je ma. A może nie ma. Nie wiem. Niemniej branie pieniędzy za seks bułką z masłem nie jest.

    No i teraz wracając do filmu.

    Jest sobie ta Marta Nieradkiewicz, z tak samo nadąsaną miną jak w „Zjednoczonych Stanach Miłości” czy w „Kamperze”, tak nadąsaną jak nadąsane bywają tylko ładne, zdolne dziewczyny z filmówki i gra młodą, 20 letnią (sic!) żonę męża Piotrka, który jest tak totalnie nijaki, że bardziej nijakim nie można być. Mają małe dziecko, dużo długów, on ma ochotę na seks, ona nie, bo jest zestresowana. Piją oboje razu pewnego wódkę u znajomych, Piotrek zwierza się, że ogląda sobie świerszczyki w kioskach, żona krzywi się i ściska nogi bezwiednie zażenowana tym wyznaniem aż znajomy mówi, żeby się wyluzowała, a poza tym oni znają takich jednych co za udział w jednym pornosie zgarnęli kilka tysięcy.

    Piotrek już zaczyna marzyć jak to by za to pospłacali długi i nagle lądują w Warszawie i przyjeżdża do nich burdelmama z planu.

    W międzyczasie widzimy kulisy kręcenia nielegalnych produkcji porno. Olbrychski jako producent gra źle, bardzo nawet źle, jego żona Ewa Szykulska gra też bardzo źle, Leszek Lichota – znany też jako mecenas Dębski – też gra bardzo źle, reżyser tych filmów nic nie umie, operator nie nie umie, te produkcje są złe, amatorskie to mało powiedziane, w międzyczasie prowadzą spektakl pt. Rekord stosunków płciowych w 1 wieczór, który wygrywa Asia przyjmując 914 panów podczas tego mityngu.

    Zaryzykuję stwierdzenie, że Jadowska zrobiła to specjalnie. Pokazała tę nieudaczność, prymitywizm tego pokątnego biznesu w sposób tak samo zły. Warto to zobaczyć choćby dla dialogów. Jest scena, w której mąż Piotrek ma grać hydraulika, który zaraz przeleci maturzystkę graną przez swoją żonę, ma do wypowiedzenia jedno zdanie, ale nie zapamiętuje go, nie wie co ma robić prócz tego, że ma na dziewczynę spojrzeć tak „no wie pan, znacząco”, ona też dostaje taką instrukcję. Pierwsze podejście wydaje się żonie dziwne, że oto uprawia seks w obecności obcych ludzi, ale drugie podejście wychodzi zaskakująco dobrze, bo oto ma orgazm i kamera to zdarzenie zarejestrowała.

    Wszystko pewnie byłoby ok, gdyby nie to, że żona bez kamer nadal pozostaje wobec męża oziębła, więc mąż wyśmiewa ten żoniny orgazm naśladując piskliwie jej okrzyki. Żona się wkurwia i ucieka do małego miasteczka, gdzie wraca na swoje ścieżki, toczenie wózka z dzieckiem, zakupy na brudnym targowisku i tymi obrazami brzydoty, która w Polsce jest wszędzie film się kończy.

    W sumie więc ten brzydki  film pokazał coś istotnego. To mianowicie, jak między ludźmi rzadko w ogóle coś hula jak należy, jaki następuje rozziew między wyobrażeniami w chwili hucznego wesela i błogosławieństwa z krzyżem w domu matki, a tym, co między dwojgiem dzieje się potem. To już nawet nie o tego pornosa chodzi i seks za pieniądze, tylko o to ile w tych wszystkich relacjach jest nieprawdy, przekłamań, ile zahamowań no i o ten seks w sumie też, o tym co jest na sprzedaż a co nie i czy przypadkiem wszystko nie jest kwestią dobrej ceny po prostu.

    Film nie udziela odpowiedzi na żadne pytanie, jakie powstaje w mojej głowie, sama też nie wpadam na żadne błyskotliwe odpowiedzi. Wszystko nadal pozostaje relatywne i to trochę dobrze a trochę źle.

    Ale złe filmy oglądać warto. Czasem okazują się nie gorsze niż te dobre. Lecz nie jest to regułą.

  • Trainspotting 2 – turyści w krainie swojej młodości

    „Trainspotting 1” był swego czasu filmem kultowym, z którym mogli ( ale nie musieli ) utożsamiać się ludzie nie załapani na gospodarczy entuzjazm przełomu lat 80 – tych i 90 -tych, którzy nie wsiedli do pociągu „sukces, garsonka, korporacja”. „Trainspotting 2” nie wiem, czy będzie kultowy, ale rozmachem kalejdoskopowego montażu, podawania „prawd o życiu” w formie zwariowanego teledysku dorównuje jedynce, no i też jest o tych samych ludziach, którzy nie wsiedli do wspomnianego pociągu, a po 20 latach nadal w nim nie są.

    Bohaterami jest czwórka przyjaciół, nieco poróżniona, bo jeden z nich zniknął z kasą, którą sobie ukradli i mieli plan, by się podzielić a co jednak się nie stało. Po 20 latach winowajca w osobie ciągle wartego grzechu Ewana McGregora wraca do rodzinnego Edynburga, ponieważ znowu „w życiu mu nie wyszło”. Tak się składa, że pozostałym kolegom też wiedzie się nie lepiej. Rozpędu całej fabule nadaje fakt, że w związku ze zdradą jakiej dopuścił się filmowy Mark Renton – pozostali koledzy nie są do niego zbyt przychylnie usposobieni.
    Drobni nieudacznicy, drobne szwindle mające na celu szybkie wzbogacenie się nie za pomocą zatrudnienia na umowie śmieciowej z dojazdem do pracy w czasie dwie godziny, plany odkucia się po latach posuchy, załatwienia porachunków – na tym opiera się fabuła.

    Ja poszłam do kina na ten film, bo chciałam po prostu zobaczyć jak Ewan McGregor będzie znowu uciekał i biegał w spodniach skinny size. W życiu jego bohaterowi, fakt,nie wyszło, ale formę zachował dobrą.

    Co urzeka w „Trainspotting 2”

    Muzyka

    Masz dość słuchania smętnych papkowatych kawałków indie rocka na spotify, wydaje ci się, że nic ciekawego w klubie prócz monotonnego ambientu nie posłuchasz – koniecznie idź kina na ten film. Nawet jeśli fabuła cię nie porwie ( w co wątpię ) to podkręcisz sobie nastroje słuchając ścieżki dźwiękowej.
    Są tam muzyczne sceny, które każą ci żałować, że akurat teraz siedzisz w fotelu w kinie. Np.:
    – zbiorowa scena w klubie z rozgrzanym alkoholem tłumie gotowym na każdy rodzaj rodzaj przygodnych relacji. Wszystko w rytmie “Radio Ga Ga” Queen;
    – scena, kiedy dawni przyjaciele urządzają wspominki podkręcając je crackiem i kawałkiem „Rain Or Shine” Young Fathers.
    Tego trzeba wysłuchać, nie będzie potrzebny nawet crack;

    – ostatnia scena, kiedy pokonany przez życie Mark Renton wraca do rodzinnego domu do swojego chłopięcego pokoju, wyjmuje czarnego long playa, odpala adapter i tańczy sobie przy The Clash „White man”, potem widać tunel czasowy ze ścian tego pokoju i chcesz tak samo, wejść do kraju czasów, które przeminęły.

    Choose your life

    Jest taka scena w filmie, kiedy Mark wyjaśnia dziewczynie kumpla Bułgarce Veronice, co oznacza hasło Choose our life, które ich kolega często powtarza. Na winie tłumaczy jej, że hasło kampanii antynarkotykowej z lat 80 – tych niezazbytnio się sprawdziło. Przy okazji jest to najlepszy spicz o rozczarowaniu życiem, jaki słyszałam. Pełen nieoczekiwanej brawury, żalu, wściekłości i bezradności wobec bycia pożeranym przez mechanizmy rządzące światem na czele z mediami społecznościowymi, na które nie ma się żadnego wpływu.

    Modny temat – jesteś twórcą swojego życia

    Jest to pokazane na przykładzie najbardziej nieudacznego z czwórki przyjaciół – Kartofla. Co dziś robi się, kiedy jest się uzależnionym? Biega się. Albo tworzy. Trzeba odkryć w sobie skłonność do innego niż destrukcyjne uzależnienia. Np. zamiast być ćpunem można zostać twórcą. Kartofel zachęcony przez bystrą Bułgarkę, która lubi słuchać jego wspomnień jak kiedyś bywało super, walczy z nałogiem i jednocześnie spisuje te historie tanim długopisem na tanim papierze.
    Oczywiście okazuje się, że to co udaje nam się stworzyć – budzi jakieś emocje i reakcje, tak też się stało w tym przypadku. Kolegów, którzy czytali zalała fala sentymentu za minionym czasem a i paniom się podobało bardzo. Prawdziwe historie spisane prawdziwym językiem – zawsze w cenie.
Podobał mi się ten wątek. Od razu przypomina mi się wypowiedź z dubsmasha : „Wystarczy, że odpowiesz sobie najedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie. Co chcesz robić. A potem zacznij to robić”.🙂

     Kombatanctwo i przemijanie

    Mnie do filmów szalenie te wątki przyciągają. Nie chce mi się oglądać plastikowych pierdół z happy endami, bo nie ma happy endów. Każdy koniec jest jakimś rodzajem krachu. Nawet koniec roku kalendarzowego.
    Tu mamy kombatanctwo, czyli wspominanie dawnych czasów poprzedzanych zdaniami „A pamiętasz jak” wyniesione do rangi misterium. Misterium kombatanctwa odbywa się przy meczach z lat 70 -tych, w których – jak mówi Mark Veronice – każdy gol był deklaracją polityczną, a nie tylko golem oraz w morzu piwa.
 Lubię chodzenie pod prąd. Zamiast robić fokus na przyszłość zgodnie z wytycznymi współczesności, według której zawsze powinniśmy być młodzi i zorientowani na sukces – nagle gloryfikuje się radość ze wspominania i żal za tym, co minęło.

    Montaż, klipowy format filmu, super sexy szkocki akcent, piękny Edynburg i szpetota jego przedmieść podobnych do naszych Widzewów i Urysynowów no i jak pisałam – Ewan.

 Filmy nie zawsze muszą czochrać po emocjach. Dobrze jest też, jak się człowiek niegłupio zabawi, prawda?

  • zjedz kanapkę