• Fashion sandwich, czyli ubrania szyte na miarę naszych czasów

    W ogóle nie pochodzę z domu, w którym były jakieś wielkie tradycje modowe. Chociaż fashion wspomnienia  mam, i to sporo nawet. Więc może było coś na rzeczy od początku. Fakt, że to, jak ludzie się ubierają ma znaczenie, przebijało się do mnie wraz ze śledzeniem stylówek z „Dynastii”, “Beverly Hills 90210”, „Seksu w wielkim mieście”, z programem Trinny and Susannah, ale też z paromiesięczną pracą w magazynie „HOT Moda and Shopping”, w którym stylistki dobierające ubrania w zestawy zachowywały się przy tym jakby odkrywały lek na raka. To naprawdę dało mi do myślenia!

    Fajnie jednak znać miarę rzeczy, toteż szybko z magazynu odeszłam. Została jednak pamięć odbytych w dzieciństwie przymiarek u krawcowych, gdzie roznosiła się woń potu i dymu papierosów, pamięć o strachu, żeby nie być ukłutym szpilką (zawsze byłam ukłuta!) i wspomnienie tamtych rękodzieł, plisowanych spódnic na szelkach, watowanych płaszczyków i sztruksowych spodni (nienawidziłam ich serdecznie!). Teraz w czasach wszystkiego i mody na wszystko doceniam to bardziej.

    Szukam takich zdarzeń. Z jakiegoś powodu mi na tym zależy, żeby znowu rzeczy stały się ważne.
    Rzeczy, no i moda.

    Mój ostatni guru Dejan Sudjic  dyrektor London Museum of Design tłumaczy rangę rzeczy i fenomen mody tak:

    „Sztuka to sposób patrzenia na świat. Jest nim też moda, która może być najbardziej intymnym, najbardziej osobistym i najskuteczniejszym sposobem komunikowania wszystkiego – od stopnia wojskowego po orientację seksualną i status zawodowy. To dzięki umiejętności komunikowania tak wielorakich znaczeń moda zyskała tak wielką siłę.”

    Noszenie ubrań. Nic nadzwyczajnego a jednak niesie ze sobą armaty, haubice, pancerfausty i bomby atomowe znaczeń. Zwrócić im rangę i jednocześnie nie przecenić.Tak bym chciała. Nie jest to protest przeciwko sieciówkom czy masowości, ale przeciw bylejakości w wyborach, w posiadaniu. To jest rodzaj nostalgii za czasami, kiedy płaszcz nosiło się przez lata, pralka prała lat 20, lodówka mroziła podobnie, a większość rzeczy, które mieliśmy nie była na chwilę.

    Wychodzę z założenia, że nic nie przytrafia nam się przypadkiem. Nasze myśli i potrzeby wiążą rzeczywistość w atomy i z tego dzieje się jakaś materia, która w danym momencie nas spotyka. I w takim właśnie momencie rozkminek z kategorii fashion natrafiłam na Kasię.

    Kasia Barcik jest osobą, która może zmylić. Drobna, szczupła, krucha, wstawia dużo emoji z całusami i sercami na mesengerze, a na powitanie zawsze rzuca się gościowi na szyję, przysładza nawet tak zgorzkniałe podejście do życia jak moje, więc ulegam i też wstawiam czasem te serca w narrację, daję się ponieść jej niespożytej energii i wierze, że życie ogólnie jest spoko. Kasia dobrze wpisuje się w dzisiejsze coachingowe trendy, według których, jak się czegoś chce i coś czuje i się tego pragnie – to można. Niegdysiejsza tancerka i tłumaczka w tokijskiej filii Mercedesa poskramiająca japońskich bonzów biznesu z pewnym poczuciem własnej wartości kobiety z  samego środka Europy pomyślała w jakimś momencie, że lepiej uszyje kostiumy sceniczne do tańca na scenie niż pewien znany projektant. Od myślenia do działania u Kasi droga niedługa (zazdro!) i od 5 lat sobie w tym siedzi po drodze dorabiając się dwóch linii swojej marki – kb.unique design i unknown style.

    Chciałam się dowiedzieć, jak ona robi to, co robi, nie dlatego, że sama chcę zostać drugą Miuccią Pradą, bo umówmy się, to się nie zdarzy drodzy personalni trenerzy, ale dlatego, że chciałam wiedzieć, jak ubrania, styl i moda żyją w kontekście jakiegoś modowego brandu, co myślą o tym wszystkim twórcy i co dla nich jest ważne.

    Więc zapytałam Kasię, co w ogóle sądzi o modzie, czym jest moda, a ona odpowiedziała mi, że to jest pokazywanie siebie na zewnątrz.Tak, jak jesteś ubrany, tak człowiek cię czyta. Ubranie nie może być przebraniem, tylko musi być zgodne z tobą. Każdy ma swoją estetykę, odbiór tego, co widzi i tego, co inni widzą. Ale często ludzie się przebierają próbując nadążyć za trendami, mieszają dwie rzeczy, które nie powinny być ze sobą połączone (ej, znacie to skądś?).
    Tak mi powiedziała.

    Być dobrze ubranym..

    Osoba dobrze ubrana nie musi epatować jakością materiału czy metką. Czarne spodnie, biała koszula i już jest człowiek dobrze ubrany. Czyli klasyka. Tak twierdzi Kasia.

    Człowiek źle ubrany to taki, który podąża za trendami i nakłada na siebie wszystko co jest modne i nie ma w tym wyczucia. A tu chodzi o spójność. Spójność jest łatwa dla ludzi, którzy mają wyrobiony swój styl. Ja widzę od razu, jak coś u kogoś jest od czapy posklejane.

    Ważne jest też, żeby do swojej sylwetki dopasować ubiór, bo ubiór jest wyeksponowaniem ciebie a nie przebraniem.

    Ważną rzeczą jest, że ubranie ma ci nie przeszkadzać, ma podkreślać twoje kształty, odsłaniać to, co warto, zasłaniać mankamenty. Ludzie często tu nie mają wyczucia swojej figury. Ale to też zależy od miejsca, w jakim się żyje. Spójrzmy na  taką Wenezuelę, gdzie kobiety o obfitych kształtach chodzą w obcisłych legginsach, mają duże pośladki, nawet sobie silikon w nie wszczepiają, ale tam jest taka moda, to się podoba mężczyznom, to jest akceptowalne.

    U nas w kraju – nie. Jest taki trend – pokochaj siebie, zaakceptuj, lecz sztuką jest to, żeby niedoskonałą sylwetkę ubrać tak, aby ona wyglądała świetnie.

    No dobra a Polska? Co z tą Polską??

    Czy Polacy dobrze się ubierają?

    Przede wszystkim jesteśmy smutni. Ubieramy się szaro czarno, tak jak nasz krajobraz za oknem. Ale Polacy się źle noszą przede wszystkim. Jesteśmy smutni w swoim zachowaniu, ubiorze, twarzy i postawie. Ja np. ubieram się na czarno, ale zawsze się uśmiecham, więc na ulicy jestem odbierana trochę jak wariatka. A my jesteśmy zamknięci w sobie i to widać w stylu ubierania się, jesteśmy przygaszeni. Nie wiem czy tak pogoda na nas wpływa czy nasz rząd, ale ja od zawsze tak postrzegam Polaków – smutnych i szaroburych.

    I to wcale nie chodzi o to, że ubrania mają być różowe, abyśmy byli weselsi w tym wszystkim i nie chodzi też wcale o to, że „być w trendach”. Chodzi z grubsza o to, żeby ubranie nas cieszyło.

    Tu wkracza Kasia.

    Zanim jednak do tego dojdzie, do tej całej radości z noszenia ubrań, prócz szalonych wizji i unoszenia się over the rainbow, trzeba wziąć się do roboty.

    Jak ona to robi?

    Przede wszystkim obmyśliła, że linie będą dwie: kb.unique design i unknown style.

    Ja mam dwie osobowości – twierdzi. Jak wiele kobiet. Czasem lubimy być eleganckie a czasem casualowo chłopięce.

    kb to moje inicjaly, unique to dlatego, że tworzę pojedyncze egzemplarze, sama też szukam zawsze w ubiorze indywidualizmu, nie lubię chodzić w tym samym co połowa Polaków.

    Powoli się rozwijałam, kolekcja za kolekcją, pocztą pantoflową zdobywałam swoją klientelę, która polubiła to, co robię, potem przychodzili ich znajomi, co działało jak koło napędowe, były więc środki, żeby wyprodukować kolejną.

    I tak do 2015 kiedy wyszłam na przeciw swoim klientkom i samej sobie. Bo kbunique to kolekcje bardziej biznesowe, eleganckie i wieczorowe, wszystko na włoskich tkaninach, kaszmiry, jedwabie, wyższa półka. Jest to marka bardziej ekskluzywna. Dopasowuję wybrany przez klientkę model z pełnym tailoringiem, czyli szyciem na miarę.
    kbunique to moja artystyczna strona, która lubi być elegancka a nawet dostojna.

    kbunique fot. Monika Szałek

    kbunique fot. Monika Szałek

    Ale w 2015 wyprodukowałam unknown style – casualową markę. Bo zabrakło czegoś takiego do biegania na codzień. Też z włoskich tkanin, bo uważam, że są najlepsze. Forma tych ubrań jest tak przemyślana, że można założyć do nich albo trampki albo szpilki. Nie szyję więcej niż 10 sztuk z rozmiaru danego modelu.

    unknownstyle fot.Monika Szalek

    unknownstyle fot.Monika Szalek

    Taka dygresja.

    Jeśli ktoś myśli, że bycie projektantem to wieczna kąpiel w szampanie i nurzanie się w poczuciu własnej świetności jako twórcy, to myli się bardzo. Cóż, z tego, co opowiadała mi Kasia, kiedy macałam ubrania na wieszakach w jej mokotowskim atelier, jest to trochę praca na akord, kiedy to okazuje się, że rok ma stanowczo za mało miesięcy…

    Od pomysłu do pokazu

    To jest 3 miesiące pracy. Trzeba wypuścić 2 kolekcje w roku: wiosna lato/jesień zima. Muszę to zamknąć w 3 miesiącach, bo w międzyczasie trzeba się zająć sprzedażą, mamy tylko 12 miesięcy, więc pół roku jest na wyprodukowanie 2 kolekcji, a pół roku na to, żeby ją sprzedać, minus 1 miesiąc, kiedy planuję wakacje i w tym czasie muszę też zaplanować kolejne kolekcje.

    Tak więc tempo trochę jest. Pomysły, inspiracje, szukanie tkanin, dopasowywanie guzików, rysowanie, wykroje, krawcowe (!), produkcja, kolekcja, sesja, sprzedaż…

    Ostatnia kolekcja jest inspirowana  ikoną stylu – Audrey Hebpurn.

    kbunique fot. Monika Szałek

    kbunique fot. Monika Szałek

    Koncept to chwila, potem trzeba to okiełznać, miliony obrazków i form – trzeba to wszystko naszkicować, więc szkicuję układając całą kolekcję, potem jadę obejrzeć i dopasować tkaninę, żeby były spójne z pomysłem. Często jest tak, że tkaniny mnie zachwycą, dają mi pomysł, co z nich zrobić. Po rysunku, dobraniu tkanin muszę zrobić rysunek techniczny. Nauczyłam się go sama, z książek. Pojęcie fenomenu rysunku technicznego zajęło mi rok.
    Wykreowanie, ułożenie w sobie jak to ma wyglądać zajmuje miesiąc, drugi to tkaniny, rysunki techniczne, trzeci to złożenie gotowego projektu z dodatkami, z tkaninami, opisami do szwalni, w próbkami materiału i oddanie do produkcji. Trwa to minimum miesiąc. W kbunique to 30 outfitów, w ukownstyle to 10 modeli na kolekcję.

    Po tych 3 miesiącach następuje sesja zdjęciowa, na którą trzeba mieć pomysł. Potem przygotowanie sesji, obróbka zdjęć, wrzuca się to w życie social mediów tak, jak świat tego od nas oczekuje. Trzeba też powyceniać rzeczy, a więc kalkulacja kosztów, podsumować, stworzyć ostateczną cenę, obliczyć wartość magazynu, a pod koniec roku zrobić remanent.

    Ufff

    No i teraz po co to wszystko? Po co to robisz Kasia?

    Przecież w sieciówce też kupię sobie UBRANIE. Co jest fajnego w ubieraniu ludzi, w szyciu dla nich ubrań?

    Pozytywny feedback. To, że ludzie kochają te ubrania, mówią, że cały czas je noszą, albo, że czują się w tym świetnie, to jest najbardziej satysfakcjonujące, że w tym co zrobisz ktoś czuje się ładnie i wyjątkowo, a potem wraca po następne. Tworzę coś po to, żeby ktoś się z tego cieszył.

    Twórca i odbiorca.
    Rzecz i jej clou.
    i want to be in it

    fot. główne – studio kbunique

  • Ładne życie, czyli dajmy się ponieść utopii

    To będzie tekst, którego nie wypozycjonują wysoko roboty googla w wyszukiwarce prostego powodu, że nie podam 5 sposobów na to, jak żyć. Będzie za to w nim dużo pytań, na które raczej nie znajdę odpowiedzi i mogłabym sobie w sumie darować wysiłki, ale stwierdziłam, że nie właśnie, chcę opowiedzieć o tym, że żyjemy coraz brzydziej i coraz głupiej. To będzie tekst o rzeczach, architekturze, o Warszawie, o tym co ładne a co brzydkie i czy jest jakiś wyznacznik tego, jak kategoryzować rzeczywistość według tych płynnych pojęć, tekst o tym, czy ładne życie to utopia.

    Ktoś zapyta, co łączy budynek gdzieś tam, z tym co ktoś na siebie włoży i z tym, na jakim talerzu jada śniadanie? No więc bardzo dużo łączy. Ludzie wsiąkają bowiem w przestrzeń, w budynki, przedmioty, ubrania. Są swoim wzajemnym świadectwem. Ale czego i jakim?

    Dość pesymistyczna wizja mi wyszła, kiedy pojechałam nad nasze wybrzeże. Tam zrodził się tekst o tym, że polska architektura jest brzydka. A teraz ciąg dalszy poszukiwań odpowiedzi.

    Utopia uniformizacji

    Wszystko zaczyna się w zwyczajny dzień, tak zwany codzień, dzień jakich mam dużo za sobą i przed sobą zapewne, kiedy wsiadam do metra. Patrzę na ludzi, na to jak są ubrani. Jedni ubrani zwyczajnie, zgodnie z tym co dyktuje rynek i sieciówki, typowo, rzadko ktoś zaskakująco interesująco – to praktycznie się nie zdarza w Warszawie, a pozostali strasznie. Ci ostatni zawsze skłaniają mnie do zadania pytania – dlaczego dokonali takiego właśnie wyboru kupując jakieś dziwaczne obuwie czy nakładając na siebie warstwy niepasujących do siebie deseniem, fakturą ubrań niedopasowanych najczęściej do sylwetki. W Polsce, gdzie nad wyraz cenimy sobie prawo do własnego zdania oraz do idei „wolnoć Tomku”, ocenianie czyichś wyborów i gustów jest równoznaczne z zamachem stanu na ocenianą osobę, która zapytana, dlaczego wybrała brzydkie buty odpowiada – bo mi się podobają. I temat wydawałoby się zamknięty. Tak jednak nie jest, bo problem, DLACZEGO ci ludzie wybierają właśnie tak, nadal zostaje otwarty.

    Tego typu nastawienie, nie ukrywam, prowadzi mnie do marzenia o uniformizacji czegoś takiego jak ubranie, ale nie dekretem jak w Korei Północnej, ale według jakiegoś utopijnego klucza, według którego wszyscy byliby oczytani, kulturalni, chodziliby na wystawy sztuki nowoczesnej a nie na gale disco polo i wiedzieliby, że nadmierne ozdabianie się w jakichś sposób jest wyrazem bezguścia.

    Widzę ten grymas dezaprobaty na waszych twarzach, przecież w obronie swoich upodobań do tipsów, malowanych brwi albo kurtek w panterkę czy też pomarańczowych ścian w mieszkaniach staniemy z bagnetami na barykady zawsze, w każdej chwili. Przecież uniformizacja to dyktatura, faszyzm, socjalizm i zło, a darem jest indywidualizm. Zapewne tak, ale co zrobić, kiedy mierny gust społeczeństwa rozszerza się na wszystkie formy życia w jakich egzystuje każdy, także biedni minimaliści?

    Trochę się tu zapędziłam w tym marzeniu o tym, że wszyscy ubierają się podobnie, dyskretnie i gustownie i jest to jednak totalna mrzonka, już pomijając nawet kwestię dziwnego poczucia estetycznego Polaków.

    Utopia designu

    Bo też trzeba zastanowić się na czym polega to, że jedne rzeczy uznawane są za godne pożądania a drugie nie, dlaczego jakaś biurkowa lampa jest dizajnerska i kosztuje krocie a druga jest zwyczajna, choć na pierwszy rzut oka niczym się nie różni odpierwszej a jest tania? Dlaczego obudowa a nawet kable do sprzętów Appla są hołubione przez designerów, myziane i głaskane z czcią jaką kiedyś darzono relikwie a sprzęty technicznie o niebo lepsze niż macbooki czy iphone’y są w dizajnerskiej pogardzie? Dlaczego notes moleskine za prawie 100 zł jest lepszy od zwykłego notesu z tesco za 5 zł? Dlaczego jakieś krzesło za niebotyczą cenę uważane jest za bardziej godne pożądania a inne sprzedawane w salonie mebli bodzio za 50 zł już nie? Odpowiedź na pytania jest dość prosta. Projekt przedmiotów codziennego użytku, jego design kolaborujący ze sztuką, czyli czymś pożądanym, ale nieużytecznym winduje przedmiot naszej codzienności w górę. Jest design, jest tym samym wyższa cena. Jest wyższa cena przedmiotu codziennego użytku – jest pole do aspiracji. Dlatego kupimy gorszy, ale ładniejszy sprzęt, bo używając go uzyskamy złudzenie, że jesteśmy lepsi.

    Aspirowanie do używania rzeczy specjalnie zaprojektowanych, ładnych to jeszcze nie jest bolączka ludzi wyczulonych na wygląd czegoś. Bo nadal pozostaje otwarta kwestia – dlaczego jedni z upodobaniem malują swoje domy na seledynowo a dla innych będzie oczywiste, że dom ma być dyskretny i szary?

    Utopia równości

    Dlaczego jedne miasta są ładne, uporządkowane, przejrzyste a inne chaotyczne i pełne nieładu? Czy np. tacy Węgrzy sposobiąc sobie Budapeszt okazali się mądrzejsi niż my sposobiąc sobie Warszawę? Czy tłumaczy nas to, że Warszawa miała historycznego pecha? Ja przemieszczając się po mieście i widząc co się dzieje wszędzie – nie umiem tego pojąć, zrozumieć, dlaczego 72 lata po wojnie jest coraz brzydziej, brzydziej i brzydziej. Nie mieszkam w tych wszystkich skażonych miejscach, niby mnie to nie dotyczy, ale jednak z jakiegoś powodu strasznie przygnębia, jak brzydkie buty przypadkowego pasażera w metrze.

    Czy jest możliwe, żeby „ładne” było dostępne dla wszystkich i materialnie i mentalnie?

    Czy podział dóbr w społeczeństwie – jak zawsze niesprawiedliwy – polegający na tym, że jedni mają za dużo a inni za mało, będzie na zawsze skazywał jedne grupy na życie w seledynach i sztucznych kwiatach w oknie a innych na życie w przyjemnych okolicznościach natury i wysublimowanych designów?

    Utopia architektury jako narzędzia do poprawiania świata

    Na początku 2000 roku internetowe fora wrzały kręcąc bekę ze „słoików” przybywających do Warszawy z małych miasteczek i wsi. Słoikowie dorobiwszy się pierwszych stałych zacnych pensji zaczęli masowo brać kredyty we frankach i stawiać osiedla na warszawskich Kabatach z ochroną i płotami. Grodzili się monumentalnymi bramami, co wywoływało wśród tzw. rdzennych warszawiaków śmiech i pogardę.

    Ale tak właśnie zaczęła się era architektonicznych grodzeń i podziałów w mieście na masową skalę. Oto spektakularnie zaczęliśmy się przekonywać, że nikt nad tym nie panuje, panuje developerska wolna amerykanka, architektura stała się oddzielaniem, separowaniem niby bogatych od biedniejszych, odłączaniem tego, co w środku od tego co na zewnątrz, odgradzaniem tego co moje od tego co wspólne. Idea „wolnoć Tomku” przybierała na sile aż do obecnego szaleństwa.

    I w tym momencie pojawiają się Hansenowie w mojej głowie.

    Nie jestem dyplomowanym koneserem sztuki i architektury. Starcza mi wrażliwości, żeby pewne rzeczy dostrzegać. To na pewno. Jakiś czas temu urzekła mnie niepozorna opowiastka Marcina Wichy „Jak przestałem kochać design”, potem czytałam sobie do poduszki „Odczuwanie architektury” Steena Eilera Rasmussena czy „Język rzeczy – Dizajn i luksus, moda, sztuka. W jaki sposób rzeczy nas uwodzą” Deyana Sudjica. I chyba Facebook mnie wyśledził po historii moich wyszukiwań podsuwając wydarzenie w Muzem Sztuki Nowoczesnej nad Wisłą, czyli wystawę na temat idei i dorobku Zofii i Oskara Hansenów.

    Polazałam tam oczywiście i uznałam, że wyniesione spostrzeżenia zasługują na coś więcej niż post na Facebooku i kilka zdjęć, z których nikt nic nie zrozumie.

    Otóż ta para genialnych architektów polskich (chociaż Hansen był pół Norwegiem pół Rosjaninem to obywatelstwo miał polskie i tylko w Polsce działał) wymyśliła koncepcję jak na tamte czasy prawdziwie kosmiczną, ale co ciekawe, ich idee, koncepcje są dziś żywe nie tylko na muzealnych wystawach. Są one bardzo bliskie skandynawskiej koncepcji czynienia życia rzesz zwykłych ludzi ładniejszym, znośniejszym i funkcjonalniejszym.

    Ich pomysł Formy Otwartej i i Lineranego Systemu Ciągłego w projektowaniu osiedli i miast żyje, ale rzadko w takiej formie, jak oni chcieli i na pewno nie u nas. Mimo że niektóre koncepcje architektoniczne Hansenów uznawane były w PRL-u za reakcjonistyczne wymysły zepsutych modernistów, to cała ich idea budowania miast, osiedli zintegrowanych ściśle z otoczeniem, wykorzystujących jego możliwości przestrzenne, zakładająca, że mieszkania dla setek ludzi można skomponować modułowo, tak, żeby wyjść na przeciw indywidualności charakteru i potrzeb każdego mieszkańca była mega pro socjalna. Dajmy ludziom to, na co zasługują, wyjdźmy im na przeciw. Bądźmy otwarci, nie zamknięci, na ludzi, na przestrzeń, na problemy i rozwiązania.

    Te szlachetne idee, wielkie wizje, jak nietrudno się domyśleć – nie wyszły. W Polsce projekty ich osiedli na warszawskim Rakowcu, na Przyczółku Grochowskim, na osiedlu Słowackiego w Lublinie ze względu na braki materiałowe, na fatalne wykonanie zakończyły się klęską. Także polscy mieszkańcy tych przemyślnych architektonicznych powiązań nie umieli się w tym odnaleźć i nie pasowało im, że mieszkania łączą wspólne długie korytarze, że każdy z tego korytarza mógł im zaglądać do kuchni. Szerzyła się tam przestępczość, jak na Grochowie, po 89 roku ludzie zakładali spółdzielnie i grodzili (sic!) te otwarte społeczne przestrzenie, które były clou założenia Hansenów. Idea „wolnoć Tomku” zwyciężyła a osiedla zaprojektowane przez tych dwoje wizjonerów popadają w ruinę i dziś pewnie jakiemuś przechodniowi nie przyjdzie do głowy, że Przyczółek Grochowski zwany Pekinem to projekt wybitnych architektów.

    Przyczółek Grochowski - Warszawa

    Przyczółek Grochowski – Warszawa fot. za warszawa.wyborcza.pl

    Przyczółek Grochowski - Warszawa

    Przyczółek Grochowski – Warszawa fot. za warszawa.wyborcza.pl

    Wielkie myśli jednak nie umierają. Hansen znalazł swoich naśladowców, w Bergen w Norwegii jego uczeń założył szkołę w duchu hansenowskiej Formy Otwartej, a ja wypatrzyłam w filmie dokumentalnym na Netflixie „Abstract” historię o wybitnie zdolnym młodym architekcie z Kopenhagi Bjarke Inglesie, którego koncepcja rozwoju  zrównoważonego przypomina mi bardzo to, co chcieli osiągnąć lata temu Hansenowie.

    Patrzę na realizacje projektów Inglesa i widzę, że można. Pieniądze, chęci, materiały i powstanie przestrzeń dla zwykłych ludzi, która nie jest brzydka a jest ładna i funkcjonalna, przestrzeń, w której nie trzeba być powinowatym Jana Kulczyka, żeby w niej zamieszkać. A może trzeba? Tylko niesie mnie moja naiwność? I tak naprawdę w tych świetnie zaprojektowanych modułowych osiedlach w Kopenhadze mieszkają ci, których na to stać a nie przeciętni obywatele?

    Bjarke Ingels projekt

    Bjarke Ingels projekt fot. za lsnglobal.com

     

    Bjarke Ingels projekt

    Bjarke Ingels projekt fot. za archpaper.com

    Utopie warszawskie

    Przemieszczając się wzdłuż warszawskich arterii typu Trasa Prymasa Tysiąclecia czy Dolinka Służewiecka czy idąc w jakiś zakątek Mokotowa chociażby dzielnicy przecież zacnej, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że coś się dzieje, że dzieje się źle. Przy ruchliwych trasach powstają mieszkaniowe mordory a ja nie wiem, kto będzie chciał mieć okna na zakorkowane całe dnie ruchliwe ulice nawet w budynku imitującym Skandynawię? Kto będzie chciał mieszkać w krzywo poustawianych klockach wciśniętych między biurowce i stare bloki na Mokotowie albo w jednym z dziesiątek blokowisk w zagłębiu biurowym warszawskiego Mordoru, gdzie korki są nawet w święta? A jednak to się dzieje. Może uczyniły to ostatnie miesiące dotacji ze skarbu państwa na rzecz jakichś developerskich przedsięwzięć, może ostatnie chwile opłacalności budowania tych koszmarków byle jak i byle gdzie? W każdym razie co myślą ludzie na osiedlu Kabaty, którzy mieli przez lata widok na plac zabaw, ale ktoś go wykupił wstawił plombę. Czy ludzie z plomby płacąc jakieś chore pieniądze za mieszkanie w tej lokalizacji będą szczęśliwi mogąc słyszeć przez otwarte okno co gada sąsiad z bloku sąsiedniego? Czy było jakieś zamierzenie architektoniczne z miasta co do tego miejsca zakładające jakąś spójność w wyglądzie tych bloków? Wystarczy na to popatrzeć, żeby wiedzieć, że nie. Kasa u inwestorów się zgadza. Reszta niech się z tym męczy.

    warszawskie Kabaty zabudowa

    warszawskie Kabaty zabudowa fot. moja

    Tymczasem jedne rzeczy bez sensu powstają, inne bez sensu giną.

    Filip Springer w swojej super książce „Źle urodzone” pisze o architektonicznej rzezi obiektów z czasów PRL – u, które projektowali i tworzyli tuzy polskiej architektury. I tak na naszych oczach zniknął pawilon Emilia i zniknęła Rotunda. Niby miał zostać szkielet, ale nie zostało nic. Na ich miejsce powstanie dziesiątki oszklonych nijakich kurników do koszarowania ludzi dłubiących raporty i pierdoły ku chwale swoich zamożnych pryncypałów, zapomni się o takich fanaberiach jak światło, przestrzeń, wkomponowanie w krajobraz, bo przecież po co. Komu ma się zgadzać wszystko to się zgadza, reszta jeśli się godzi na koszary to widocznie ich wina. Niewystarczająco pracowici i skuteczni byli. Więc niech mają za swoje i siedzą w kurnikach.

    To wszystko jest dla mnie osobiście przykre.

    Utopia ogólna

    Czasem podróżując po różnych miejscach nie mogę przestać myśleć o tym, jak ludzie sobie fajnie żyją. Najbardziej chciałabym tak jak tu:

    Stavanger Norwegia - ładne osiedle mieszkaniowe

    Stavanger Norwegia – ładne osiedle mieszkaniowe

    lub tu

    Stavanger Norwegia

    Stavanger Norwegia fot. moja

    W Norwegii to akurat jest. Albo mały prosty domek, może być na fiordach, ale może być i silos w tle, bo lubię takie mixy. Albo może osiedle takie jak to, drewniane, funkcjonalne nad zatoczką, z widokiem na wodę, z dużą ilością powietrza. Ale powiedzmy sobie znowu prawdę. Tam też nie mieszkają mityczni „wszyscy”, to też nie jest tania fanaberia, może tylko możliwości dojścia do tego są bardziej sprawiedliwe niż u nas.

    Tak czy owak, mieszkam tutaj, w Polsce, w Warszawie, gdzie niby fajnie, a niefajnie, gdzie niby nie muszę a muszę i martwię się, bo nie mam sobie nic w tym temacie optymistycznego do powiedzenia.

    Architektura w Polsce nie służy do czynienia przestrzeni lepszą, nie stanie się tak, że lepsza przestrzeń uczyni nas lepszymi ludźmi. Mogę sobie co najwyżej kupić ładny telefon za zyliard, mogę ubrać ciemne ubranie zapięte pod szyję i mentalnie odgrodzić się od tego co brzydkie. Ale mogę też zrobić inaczej. Mogę pójść do ludzi i posłuchać, co mi opowiedzą o stylówkach jakimi żyją i zobaczymy, czy nieopodal są same brzydkie rzeczy, czy też zdarzają się ładniejsze.
    Zobaczymy. Może uda się przetrwać.

  • Nick Cave w Warszawie, czyli po co słuchać muzyki?

    Sytuacja z Nickiem była taka, że w 2016 roku słuchałam na okrągło jednej piosenki – „We No Who U R”.

    Nie byłam jakoś nigdy fanką ani zapaloną słuchaczką śledzącą wydanie każdej płyty, ale pan zawsze mi się podobał, wysoki, szczupły, elektryzujące spojrzenie no i bujne włosy, a włosy, powiedzmy sobie szczerze, nie są bez znaczenia. Podobało mi się w nim nawet to, że miewał romanse, życiowe, muzyczne a to z Kylie Minoque, a to z PJ Harvey i zawsze to było takie, że laskom dodawał klasy niezależnie w jakim gatunku muzycznym robiły. Nie wiem, może to, że zawsze nosi białe koszule i garnitury, może to sprawia, że myśli się o nim w ten sposób. Nieważne. Klasa, garnitur, jakość, tak czy owak Nick Cave jest taki. Awangardowo klasyczny.

    Wracając do tego co odczuwałam względem niego, no to właśnie ta melodia pod koniec ubiegłego roku, ten leitmotiv. I potem Szyszka mówi, że hej, jest koncert, jest europejska trasa koncertowa. Pierwszy raz chyba wyruszył grać po osobistej tragedii jaką była śmierć jego syna. Może to nie ma znaczenia, ale dla mnie takie sprawy też tworzą jakiś specyficzny kontekst.
    Przejrzałyśmy więc miasta, w których miał zagrać w Europie.

    I tak! 24 października będzie w Warszawie, na Torwarze! Ale ta miejscówka wydała nam się trochę banalna, Oslo za drogie, więc padło na Glasgow.

    Glasgow było atrakcyjne z tej prostej przyczyny, że zawsze chciałam pojechać do Szkocji i szukałam pretekstu, zatem wybór był prosty. Zakupiłyśmy bilety jakoś w lutym i zapomniałyśmy o sprawie, a weszła ona w obieg ponownie, kiedy trzeba było zabukować bilety na samolot a Ryanair odwoływał loty. Na szczęście nasz oszczędził, więc 25 września szczęśliwie do tego Glasgow dotarłyśmy.

    Po drodze w uberze zgubiłam bilety sprawdzając jaką bramą mamy wejść, ale od czego są pomocne aplikacje, telefony i dobry angielski Szyszki. Bilety kierowca odwiózł, no to weszłyśmy na teren The SSE Hydro – trochę jak Torwar, ale ładniej. Miejsca zapełnione po brzegi.

    Czekam.

    Dawno nie byłam na żadnym koncercie, ale nie miałam jakichś wygórowanych wymagań. Znam 6 piosenek Nicka na krzyż, ale i tak wiedziałam, że ich nie zaśpiewa, więc czekałam po prostu na to, co się wydarzy, jak to będzie, czy umrę z nudów, czy coś innego.

    Początek. Artyst i jego zespół The Bad Seeds wychodzą na scenę. Siedzę jak na Warlikowskim w teatrze, z założonymi rękami, z miną „pokażcie co umiecie”, bo to trochę taki obciach, szeptać ze sceny albo stać na niej i śpiewać. Czujecie czasem absurd tej sytuacji?

    Więc ja sobie w tym momencie tak właśnie myślałam.

    Czy to w sumie nie jest głupie. Jest sobie człowiek, wychodzi na scenę, przed nim setki ludzi i co on wtedy sobie myśli? O czym? Że będzie śpiewał, a ludzie będą bić brawo? Czy ma lęki, że się nie spodoba i zebrani będą zniesmaczeni? Jak to jest być sobie takim kimś, patrzeć na tłum a potem śpiewać? Czy ma się pewność, że się uwiedzie ludzi? Czy się boi, że będą wychodzić?

    Ja bym miała opory.

    Nick najwyraźniej nie miał takich dylematów, albo nie dał po sobie tego poznać, bo wczuł się niesamowicie, i faktycznie, on nie tyle śpiewał, co opowiadał.

    nickcaveofficial_instagram

    Oczywiście, całe instrumentarium, nagłośnienie, dźwięki, słowa, melodie – bardzo wszystko na wysokim poziomie i wysokim C. Nie sprawdziła się stara zasada, że lubimy tylko te melodie, które już znamy. Może dlatego, że tu nie chodziło tylko o melodie, o melodyjność, tylko o tę jego opowieść.

    Nie znam jakoś super angielskiego, nie wszystkie słowa słyszałam, nie wszystkie kojarzyłam, ale suma tego jak na scenie zachowuje się Cave, jak toczy tę opowieść muzyką, śpiewaniem, graniem sprawiła, że głęboko osadziłam się w myśleniu o tym, po co ludziom sztuka.

    No więc właśnie chyba po to. żeby doznawać.

    Patrzeć, słuchać i uzyskiwać wrażenie, że nic z tego nie wynika konkretnego (???) na zasadzie, że o, napisałam 500 maili albo skończyłam projekt lub stworzyłam 10 slajdów w PPX, albo zrobiłam badania rynku, albo wypełniłam dokumenty albo cokolwiek. Nic konkretnego prócz takiej dziwnej ulotnej emocji, że się siedzi i jest super. Ktoś nam coś opowiada, a to do nas trafia. Bo do mnie w każdym razie trafiło. W muzyce fajne jest to, że nie znając kolejnych sekwencji melodycznych można z zasobu dźwięków, które do nas płyną wydobyć takie coś, co skoreluje się z tym, co w nas siedzi,  z jakąś zapomnianą emocją. Dlatego podczas tego koncertu uznałam za słuszne wzruszyć się ze dwa razy. No oczywiście żartuję, że to było efektem mojego racjonalnego postanowienia. Bo stało się to ot tak, po prostu. Coś brzmi, a ja siedzę i czuję, że to pazur, który drażni we mnie taką strunę odpowiadającą za dźwięki minorowe, stąd łezki. Bo Nick Cave raczej nie porywa do tańca, od razu uprzedzam. Nie, żeby było też jakoś mocno dołująco, ale to będzie skala emocji raczej bardziej do refleksji niż do robienia fali na sali.

    Więc tak, podziwiam ludzi, którzy umieją w pojedynkę, z małym towarzystwem, wziąć rząd dusz. Wychodzą i szamanią, kręcą naszymi odczuciami. Podziwiam i zazdroszczę. To jest prawdziwa sztuka. A Nick Cave z pewnością należy do nielicznego grona ludzi, którzy umieją to robić ludziom, takie coś fajne, że człowiek zaczyna myśleć o sobie w kategorii lirycznej, a nawet idzie dalej, myśli o sobie, że jest dobry, bo umie generować w sobie dobre emocje chociaż pozornie nic się nie dzieje, tylko ktoś gra i śpiewa i siedzi się na widowni.

    Po co się chodzi na koncerty, przedstawienia, filmy jak nie po to? To znaczy może się chodzi po coś innego też, ale ja chodzę po to, żeby ktoś pograł na moich strunach, żeby mnie poruszył, jak dobry trener na fitnesie moje ciało, tak to ma ruszać moje wnętrze, które choć bogate, to się czasem przecież kurzy a może nawet zanika!

    Dlatego, jak są jeszcze bilety, to sobie kupcie i idźcie. Nie tak wielu dziś poetów sceny, którzy nawet w obcym wam języku opowiedzą wam to co i wy byście chcieli wyrazić, ale nie umiecie.

    fot. za Aktivist.pl

  • 3 sposoby na wyzerowanie się, czyli jak wymknąć się światu.

    To nie chodzi nawet o to, że ciągle wsiada się w ten sam tramwaj do tej samej pracy, wysiada na tym samym przystanku, i kontemplując brudne osiedlowe bloki obok myśli się, że tak będzie zawsze i że jest się udupionym na maksa. Bo to nie ma żadnego znaczenia, czy co dzień na tym samym przystanku, czy co tydzień w innej podróży donikąd czy też w kieracie powtarzalnej rutyny domowych obowiązków przy rodzinie, w biedzie czy w dostatku, w mądrości czy głupocie. To nie ma po prostu znaczenia, bo przychodzi taki dzień, kiedy człowiek czuje się skazany na życie, umierać zamiaru nie ma, ale kombinuje, czy jest sposób na to, żeby wymknąć się światu. Temu, który zna. Żyć sobie, korzystać, ale zawiesić się w próżni, od nikogo, niczego nie zależeć i tak sobie dyndać. Po prostu być.  Nie być w żadnej społecznej roli, nie być niczyim mężem, żoną, dzieckiem, kuzynem, podwładnym czy szefem. Znależć sposób na wyzerowanie się i “być tylko sobą”.

    W te wakacje uznałam, że jest to kusząca wizja i przypuszczam, że część z was też może tak uznać. A że znalazłam sposoby na to jak stać się człowiekiem wyzerowanym – to postanowiłam się tym odkryciem podzielić.

    Uważam, że nie wszyscy musimy zawierać małżeństwa, rodzić dzieci, zakładać spółki z o.o, zabiegać o awans, biegać w maratonach, zdrowo się odżywiać, starać się być lepszym i mieć super zdjęcia na instagramie. Myślę, że ponieważ ogólnie mamy mało czasu, to warto poszperać i doszukać się, jak zrobić, żeby nie musieć być kimś, kim nie chcemy wcale być.

    Takich sposobów znalazłam trzy.

    3 sposoby na wyzerowanie się:

    1. emigracja na Spitsbergen

    No tak. Ciepłe kraje są przereklamowane. Za bardzo tam się ciągle chce czegoś, wina, wody, cienia, towarzystwa, za dużo jest endorfin i za dużo sposobności na to, żeby się w coś wikłać. Aby wrócić do korzeni, przypomnieć sobie, że ludzie nie są stworzeni tylko do tego, żeby dziennie pisać setki bezsensownych maili o niczym, że nie są tylko od tego, aby pozycjonować się w systemie, trzeba oddalić się w miejsce, gdzie naprawdę trzeba sobie przypomnieć, jak się walczy o przetrwanie. Wtedy prostym czynnościom, jedzeniu, piciu, wydalaniu, spaniu, siedzeniu, patrzeniu, zmywaniu, ocieplaniu się, zdobywaniu jedzenia, ochronie przed złem itd – zostaje przywrócona należna im ranga. Nie są to juz czynności, które robi się mimochodem i na autopilocie. Zaczynają grać rolę główną i okazuje się, że jest bardzo fajnie.

    Zalety takiego życia opisała Ilona Wiśniewska w swoim reportażu z tych rejonów pt. „Białe”.

    Wzięła na warsztat historie ludzi, którzy się z różnych przyczyn w tym rejonie znaleźli i zadomowili, napisała też trochę o własnych doświadczeniach szczęściara i wyszło, że ci wszyscy opisani mieszkańcy to nie tylko pasjonaci polowań na niedźwiedzie polarne czy badacze pogody i lodowców, ale przeważnie w jakimś sensie uciekinierzy od swoich żyć. Ludzie odnajdujący się w byciu dozorcami opustoszałych hoteli, pilotów turystów ze statków wycieczkowych, hodowców psów polarnych do zaprzęgów, kucharek nie mających dla kogo gotować. Prawdę mówiąc stanowisk tego typu już tam nie za wiele a żyć z czegoś trzeba, ale jak by tak wykazać się determinacją to można zadekować się w jakiejś dawnej górniczej osadzie widmie w rejonie fiordów na Spitsbergenie w miłym drewnianym domku zwanym tam hyttą i uprawiać sobie własny ‘kus’ czyli modne duńskie ‘hygge’, szwedzkie ‘lagom’, niemieckie ‘gemutlichkeit’ czy polskie ‘jakoś to będzie’. Wystarczy gruby sweter, dużo alkoholu, dobre towarzystwo, ale nie jest to warunek niezbędny, i noc polarna. Serio.

    Nam mało światła kojarzy się źle, po przetrwaniu bożonarodzeniowego zła wierzymy mocno, że na nowy rok przybywa dnia jak na barani skok i w marcu z trudem dowierzamy, że jeszcze chce nam się wstawać z łóżka, że przejawiamy coś na kształt jakiejś larwalnej formy życia.

    Wiśniewska pisze, że na Spitsbergenie jest inaczej. Bo tam po miesiącach bezlitośnie non stop świecącego słońca na noc polarną się wyczekuje.  Czytamy więc co następuje:

    „Im ciemniej, tym bardziej ciało zaczyna robić się ospałe, wolne, nieswoje. Nie chce się jeść, spać, mówić. Na swój sposób robi się wszystko jedno. (…) Ciemno jest na swój sposób wygodne.”

    Brzmi zachęcająco. Ale wie to chyba każdy, kto lubi spać i uważa, że najlepsze historie przytrafiają mu się wtedy, kiedy śni, kiedy przechodzi płynnie w stan od czuwania nie wiadomo nad czym i po co w stan niebytu, ale jednak intensywnego życia, no powiedzmy – wewnętrznego.

    Wiśniewska opisuje szczegółowo co dzieje się z człowiekiem podczas nocy polarnej. To są stany idealnie zerujące każdego. Człowiek sprowadza się do stanu najczystszego, do pierwotności i do przetrwania w stanie hibernacji. Siedzieć i miesiącami gapić się w ogień. Super sprawa.

    Ale niestety. Po nocy przychodzi dzień a po burzy spokój, jak pouczała Budka Suflera. Światło jest po nocy polarnej sporym zaskoczeniem, niemiłą wręcz niespodzianką, nagle świat robi się za duży. Światło wymusza już na ludziach jakieś ruchy, następują konieczności i trzeba robić plany. Wtedy to spokojnie można już chyba udać się gdzie indziej i szukać innych sposobów na zerowanie, chyba, że się zasmakuje w prostym życiu, w którym o nic nie chodzi. A jest to moim zdaniem wizja wielce też pociągająca.

    Książkę polecam tak czy inaczej.

    2. odmówienie udziału

    Sposób ten jest technicznie bardzo prosty. Trzeba któregoś dnia wrócić skądś tam, skąd się zazwyczaj wraca, położyć się i więcej nie robić tego co zazwyczaj się robiło, nie spotykać z tymi, z którymi zazwyczaj się spotykało, nie mówić tego, co się zazwyczaj mówiło, nie wartościować niczego, nie odczuwać na miło ani na niemiło, po prostu siedzieć w domu, ograniczyć się do łóżka, prania bielizny, ubierania, jedzenia resztek i włóczenia się po okolicy bez celu.

    Tak kuszącą wizję życia roztacza przed nami Georges Perec w jednowątkowej powieści „Człowiek, który śpi”. I jakkolwiek każdy skrzętny i zapobiegliwy obywatel może taką wizją wzgardzić, jako planem na życie dla nieodpowiedzialnych leni, to nie wierzę, aby nikomu ani razu nie przeszła przez myśl taka właśnie chęć, żeby

    • niczego nie chcieć
    • tracić czas
    • porzucić wszelkie plany i zamiary
    • nie mieć pragnień ani urazów ani nadziei
    • niczego nie oczekiwać
    • żyć bez radości i bez smutku
    • wyzbyć się hierachii i upodobań

    Stać się przejrzystym, wejść w punkt zero, zaznać odprężenia i wolności od wszystkiego, czego doświadczało się dotychczas.

    Nieistotne stają się więc kierunki, w którym się można udać, nieistotne cele, nieistotna pogoda i ubranie, nieważne jest nic, bo wszystko jest jakie jest, zupełnie obojętne, ani ładne ani brzydkie.

    „Jesteś sam. Uczysz się chodzić jak człowiek samotny, uczysz się włóczyć, wałęsać, widzieć nie patrząc, patrzeć nie widząc. Uczysz się być cieniem i patrzeć na ludzi, jakby byli kamieniami. Uczysz się siedzieć, leżeć, stać, przeżuwać każdy kęs i odnajdywać ten sam nijaki smak…”

    Moim zdaniem mocno kuszące. Móc zdrapać z siebie wszystko to, czym obrośliśmy w życiu i co tylko uwiera i generuje lęki i niepokój, czy jest się wystarczająco dobrym, żeby znaleźć dla siebie usprawiedliwienie na bycie.

    Ale niestety.

    To nie do końca się udaje. Ileż można samemu grać w karty i prać tę samą parę skarpetek. Umysł wbrew nam szuka wyzwań.Toteż bohater Pereca stawia je sobie w postaci dyscypliny. Uznaje, że wyzeruje się wtedy, kiedy doprowadzi swoje życie do takiej doskonałości jak gładki owal jajka. Narzuca więc sobie rozmaite rygory, chodzi jak w zegarku, zapina życie na ostatni guzik i okazuje się, że ta iluzja to taka sama awykonalna sprawa jak poprzednie trwanie w odrętwieniu.

    Powiem prawdę, Perec nie dał nam, czytelnikom za wiele nadziei na to, że te sposoby na wyzerowanie przyniosą jakieś wiekopomne dla naszych żyć skutki. Pisze na koniec tak:

    „Nie. Nie jesteś już bezimiennym panem świata, tym nad którym historia nie miała władzy, tym, który nie słyszał, jak pada deszcz, który nie widział, jak zapada noc. Już nie jesteś niedostępnym, kryształowym, przezroczystym. Boisz się i czekasz. Przeczekujesz deszcz na placu Clichy”.

    Wracamy więc na pole startowe naszej gry planszowej, gry w „Po prostu być”. Znowu chcemy się wyzerować i szukamy sposobu. Rzucamy kostką. Dostajemy się w pole oddziaływania kolejnego pomysłodawcy.

    3. samotnictwo

    Nie od dziś każdemu wiadomo, że aby wejść mniej więcej przynajmniej w fazę ego zen, nie należy wiązać się z nikim, wchodzić w jakieś głębsze relacje, trzeba zdecydować się na życie bez nikogo, na bycie samotnym. Wtedy szanse na wyzerowanie się i dojście do swojej pure osobowości może się powieść.

    Opisał nam to bardzo ładnie mistrz Eugene Ionesco i jeśli kojarzycie go z liceum z teatrem absurdu, to słusznie zakładacie, że z tej rozgrywki też możecie nie wyjść zwycięsko.

    W swojej jedynej powieści zatytułowanej „Samotnik” Ionesco obrazuje przykład człowieka, który dostał szansę na out z życia. Jeden tu tylko warunek, prawdopodobnie przeszkoda dla większości z nas nie do pokonania –  żeby tak móc próbować jak tytułowy samotnik, trzeba by dostać pokaźny spadek po krewnym i móc do końca życia żyć z odsetek.

    Nie wiem czy większość, ale przypuszczam, że wiele osób marzy o tym, żeby nie musieć pracować, chodzić do biura, żeby nie mieć szefów, żeby od nikogo nie zależeć, mieć pieniądze „skądś”, nie być nikomu nic winnym, móc pozwolić sobie na takie życie, jakie się chce a nie jakie musi się prowadzić od urlopu do urlopu, od weekendu d weekendu od 1-go do 1-go. Wielu z nas na pewno zastanawiało się, jak by to było, tak nic nie musieć a być bezpiecznym. No planów pewnie co niemiara, ale przypominam, że tu mowa jest o wejściu w nawias życia a nie wchodzeniu w jego główny nurt, który jak wiemy, oznacza tylko same problemy, a nie święty spokój.

    Ionesco podpowiada nam, że w osiągnięciu „ego zen” bardzo przydatne będzie bycie człowiekiem bez właściwości (proszę nie mylić z wielką powieścią Roberta Musila „Człowiek bez właściwości”, w której to powieści ani słowa nie ma o człowieku nudnym, a czemu być może poświęcę kolejny esej), czyli człowiekiem nieokreślonym i nijakim w potocznym tego słowa znaczeniu. Musielibyśmy być takim kimś statystycznym, kimś jak „każdy”, niewiele mówić i niewiele mieć do powiedzenia. Ciężka sprawa w czasach, kiedy większość z nas uważa się za wyjątkowych, uduchowionych pomazańców niemal bożych znających się na wszystkim.

    To w tej grze tak być nie może. Musi być tak, jak opisuje Ionesco, którego bohater mówi tak:

    „Nie mam nic interesującego do powiedzenia innym. A to, co mówią inni, nie interesuje mnie również. Obecność innych zawsze mnie krępowała. Między nimi a mną jest rodzaj niewidzialnej ściany.”

    A więc nijakość, samotnictwo i dobrobyt osiągnięty bez żadnego wysiłku. W ten oto sposób, tak jak bohater uniezależniamy się od nudnego biura i irytujących w nim ludzi, którzy ciągle czegoś od nas wymagają i oczekują. Wchodzimy w fazę bliską szczęścia. Mamy zasoby, robimy to, co chcemy. Jak 35 letni bohater tej powieści. On kupuje sobie wygodny apartament, zatrudnia służącą, żeby mu ścierała kurze i myła filiżanki po porannej kawie, znajduje w pobliżu knajpę i co dzień kultywuje swój rytuał chodzenia tam na posiłki i duże ilości wina. Wydaje się brzmieć dobrze. Kto by nie chciał tak sobie pobyć, poleniuchować, nie śpieszyć się nigdzie, nie musieć robić zakupów, gotować, sprzątać i po prostu być.

    No niestety. Mija czas i okazuje się, że ten dobrostan, do którego bohater dążył wcale nie jest taki fajny. Nachodzą go takie rozterki:

    „Czy nie byłoby lepiej gdybym pracował, ale co mam robić? Z pewnością nie mogę wrócić do biura i odsiadywać ośmiu godzin dziennie. To ja już wolę nudzić się troszeńkę (…) Oczywiście przebudzenie jest przykre. Cały dzień przede mną, bezmierna pusta plaża, której kresu nie widać. Ale wstaję, zaparzam, wypijam kawę. A kiedy piję kawę, to mimo wszystko dobry moment. Jak pan widzi, miewam dobre momenty. Dobre mijają szybko”.

    Okazuje się niestety, że bezpieczeństwo materialne, brak konieczności wykonywania jakiejś pracy nie jest dobrym patentem na bycie egzystencjalnie przezroczystym. Dopadają lęki przed tym, jak oceniają nas inni, bohater Ionesco cały czas martwi się, że dozorczyni patrzy na niego z pogardą, bo nie dość że jest sam to jeszcze nic nie robi. Dopada wyrzut sumienia, że możemy okazać się nieprzydatni i inni będą nam to mieli za złe. Sprowadzenie życia do wstawania z trudem, picia kawy i paru jedzeniowych rytuałów w knajpie obok doprowadza bohatera do obłędu. „Minęły lata albo sekundy” – dla bohatera było to nie do odróżnienia.

    I w tym momencie pora przyznać, że wszystkie wysiłki podejmowane po to, aby być w nawiasie, być z kryształu, przezroczystym, wisieć w rzeczywistości spełznąć muszą na niczym.
    Po nocy polarnej, jak wspomniałam, przychodzi jednak światło i że wtrącę jeszcze Pereca:

    Czas, który czuwa nad wszystkim znalazł rozwiązanie, na przekór tobie. Czas, który zna odpowiedź, nie przestał upływać”.

    Pora więc sobie wyjaśnić.
    Z tego życia wyjść bez szwanku i dojść do punktu zero będzie ciężko. Każdy ten sposób jest jednak swego rodzaju pułapką.

    Przegraliśmy tę walkę.

  • A może by tak rzucić wszystko i uciec na Podlasie? Kanapka z Alpakarium.

    ab ovo

    Z Agatą Raczyńską spotykam się kilkanaście lat temu. Tworzy dla nas – grupy ludzi, którzy chcieli, żeby im się udało – projekty rysunkowe dla śp. portalu broszka.pl. Nie był on o broszkach wbrew pozorom. Agata imponuje, wie czego chce i rysuje piękne postaci i layouty. W dodatku mieszka w Meksyku! Dlaczego w Meksyku??
    Dziś powie mi, że nie umiała wtedy rysować i to był jeden z pierwszych jej projektów. Jak dla mnie, takie sentymenty jak dobra robota, nie umierają nigdy.

    Agata jest ilustratorką książek dla dzieci i młodzieży, autorką komiksów, rysuje m.in dla meksykańskiego dwutygodnika „Tú”, ale też dla polskiego wydawnictwa  Nasza Księgarnia. Te informacje przywołuję, bo okażą się nie bez znaczenia w tej historii. Więc kiedy wpadam na na Facebooku na fan page Alpakarium z wizerunkiem rysowanej alpaki w mazowieckim anturage ewidentnie sygnowanym przez Agatę – eksploruję temat.

    Powodów, dla których to robię jest trzy:

    • Agata – jak wyżej
    • alpaki to modny wątek, chcę go więc zbadać
    • myślenie a la Mikołaj Rej, Jean Jacques Rousseau i Maria Antonina, czyli uciekamy z miasta, powracamy do natury – jest na totalnej fali, która wznosi także i mnie. Oto nie marzę już, aby zamieszkać w Nowym Jorku, marzę o świętym spokoju, znikomej ilości ludzi i o byciu pasterką.

    Ogólnie rysuje się taka tendencja dzisiaj: zmęczenia biegiem, udowadnianiem, zdobywaniem, spłacaniem kredytów, kupowaniem torebek marki Guess czy czegoś równie brzydkiego i drogiego. Dziś co drugi mieszkaniec dużego miasta chce „rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady”. Albo na Podlasie, wszystko jedno, byle by były pola, przestrzeń, prości ludzie i potrzeby proste. Chcemy wracać do swoich wiejskich korzeni.

    Wydaje się, że zrobienie tego też jest proste.
    Lecz nie.
    Nie jest to proste.

    Jak uciec z miasta, mieć super na łonie natury i nie pisać z tego raportów w Power Poincie i w exelu – bardziej inspiracja niż poradnik

     

    Twórcami takiego miejsca na Podlasiu we wsi Rudka 13 są rodzice Agaty – Kasia i Wiesław Raczyńscy, zwany przez żonę pieszczotliwie „Raczkiem” (jakie są statystyki odnośnie długoletnich małżeństw, w których małżonkowie mówią do siebie zdrobniale i pieszczotliwie?). W dniu 15 lipca, kiedy przebywam tam w charakterze jednego z pierwszych gości pensjonatu państwo Raczyńscy obchodzą właśnie 45 rocznicę ślubu i wierzcie mi – to też nie jest to bez znaczenia.

    Hasztag team, rodzina, te tematy odegrają w powstawaniu tego miejsca kluczową rolę. W grę wchodzą też kwestie mniej modne – jak tradycyjne podziały ról w małżeństwie, ale jak widać na tym przykładzie, czasem daje to dość spektakularne efekty.

    Tego dnia dzieje się też inne zdarzenie, ale przykre. Odchodzi niespodziewanie ciężarna alpaka Plujka. Komplikacje ciążowe. Przeżywamy  to wspólnie, my goście, Agata i Raczyńscy, przy ognisku, szampanie i nalewkach. Gościnność – to kolejny hasztag, który nadaje temu miejscu dodatkową rangę. Nie jestem osobą szczególnie stadną, ale sensowne gadki przy ogniu? Towar dziś raczej luksusowy. Więc korzystam.

    A więc Raczyńscy.
    Oboje na emeryturze, oboje mają białe włosy, oboje pochodzą z Podlasia, oboje bardzo ruchliwi, sprężyści i wyglądają młodo i rześko. W ich postawach i w oczach trudno doszukać się typowo polskich znamion zgorzknienia, złośliwości, zbolałości. W kraju, w którym są dwa rodzaje tonu dyskursów: narzekanie i przechwałki, ci zadowoleni z życia i skromni ludzie są zjawiskiem, są obiektem mojego niedowierzania, bo jak zazwyczaj ludzie śmiertelnie mnie nudzą, z prostego powodu – wiecznym marudzeniem wysysają resztki mojej skromnej energii, tak ci ludzie powodują, że sama za nimi łażę i pytam o wszystko, bo jestem ciekawa, jak zrobili, to, co zrobili.

    Pani Kasia jest kobietą żywiołową. Zauważamy z Szyszką, że nosi na kostce bransoletkę. Interpretujemy to jako oznakę rzadkiej w jej wieku u polskich kobiet witalności. Nie mylimy się. Sama pani Kasia opowiada nam któregoś leniwego (dla nas) dnia, że obce są jej atrybuty kobiet dojrzałych jak np. zawijanie się w tony gaci, koszul i chust i czekanie aż nadejdzie koniec i wyzwolenie z obecnego życia. Pani Kasia wydaje nam się być bardzo ze swojego ziemskiego życia zadowolona.

    Pan Wiesław jest cichy, spokojny i drobny, co dzień rano przemierza swoje 5 hektarowe włości drobnym szybkim kroczkiem i domyślam się, że za tą dobrotliwą fasadą kryje się człowiek, który wie czego chce i jest dość nieugięty. Poznaję z ust Agaty dramatyczną historię walk o telewizory w pokojach w pensjonacie, pan Wiesław chce wszędzie, Agata – nigdzie. Potem, kiedy pytam pana Wiesława jak to było – z wdziękiem wypiera się tej wersji i twierdzi, że chciał tylko na dole w living roomie:)

    Ostatecznie telewizorów nie ma, ale walkę o to Agata wspomina i zawsze wzdycha. Czyli było ciężko.

    Trudno mi sobie wyobrazić tego dobrotliwego pana jako nieprzejednanego egzekutora swoich pomysłów, ale w sumie jak się tworzy tyle obiektów do użytku i siłą rzeczy wspólpracuje z różnymi ludźmi – to chyba trudno być zawsze miłym i uległym. Ale o tej potencjalnie innej stronie pana Raczyńskiego nie dowiaduję się w czasie tego pobytu.

     

    Z Legionowa do Rudki, czyli skąd pośrodku pól wziął się wielki 100 letni dom

     

    Cała akcja zaczęła się dawno temu, kiedy państwo Raczyńscy się poznali ( a jest to wyjątkowo malownicza historia! ) gdzieś tam na Podlasiu, następnie przenosi do Legionowa, gdzie Pan Wiesław prowadzi firmę montującą bramy garażowe, a pani Kasia – była nauczycielka w-f próbuje, skutecznie, swoich sił w gastronomii i zakłada dwie kawiarnie, w tym jedną kultową.

    Mijają lata. Dzieci odchowane i poszły w świat w sensie dosłownym. Coś by trzeba porobić, gdzieś fajnie sobie pobyć. Nie chcą podróży dookoła świata, chcą wrócić w miejsce, z którego pochodzą i żyć sobie ładnie wbrew temu, że starość jest brzydka i bez nadziei. Oni chcą inaczej. Chcą ładnie i nadziejnie. Wpadają na pomysł, żeby kupić sobie na Podlasiu dom.

    Ale co znaczy dom?

    Domy w Polsce mają jedną cechę wspólną, a właściwie dwie – są brzydkie i pretensjonalne. Skromność i funkcjonalność nie leżą raczej w naturze polskich właścicieli, którzy lubią na seledynowo i lubią się pokazać. Wśród zamożniejszych króluje styl a la dworek, musi być kolumnada, wśród wyrafinowanych – styl zakopiański: drewno i spadziste dachy, wśród średniozamożnych dom klocek z balkonami kutymi w dziwne motywy. I nagle ten dom.

    Położony jest nieco na uboczu wsi, pod lasem, co wzbudza moją lekką irytację, kiedy wydaje mi się, że dotarłam docelu a wciąż jestem w jakimś polu. W końcu trafiam, widzę tablicę „teren prywatny” i z daleka drzewa, a za drzewami na lekkim wzniesieniu duży, drewniany, brązowy monumentalny DOM, taki dużymi literami, dwukondygnacyjny, z przybudówkami, werandą, spadzistymi dachami. Nie przypomina żadnego dworu. W ogóle nic typowo polskiego nie przypomina, jest okazały i ma godność. Bo uważam, że prawdziwe rzeczy mają cechy ludzkie.

    Alpakarium Rudka 13

    Alpakarium Rudka 13

    Państwo Raczyńscy szczęśliwie wpadają na pomysł kupna tego domu, 5 hektarowej  działki w Rudce i  w 1997 roku finalizują zakup.

    Jak tak teraz się zastanawiam, to nam trochę odbiło” zwierza się pani Kasia.
    No bo tam prócz w złym, na pół w surowym stanie domu, obór i płaskiego, pustego pola nie było zupełnie nic. Próżno było 20 lat temu szukać tam uroczych zagajników, siedzisk pod brzozami dla gości chcących pomedytować, albo zapić winem przykry los żołnierza korporacji z miasta, kwiatowych rabat, warzywniaków, miejscówek na ognisko i grille, ławeczek, świątyń dumania rozmaitych, hamaków przywieszonych do drzew. Wszystko to powstawało z czasem, zadrzewiane świerkami wykopywanymi ręcznie z dawnej działki w Legionowie przez panią Kasię i jej męża i zasadzanymi przez nich w Rudce.

    Musiałam tam posiedzieć sobie w każdym z tych wypieszczonych miejsc, pogapić się na chmury, słońce, alpaczki na sąsiednim pastwisku ciekawsko patrzące co tam robi w tych krzakach jakaś facetka. Chodziły za mną domowe burki, kleiła do mnie domowa kotka, która w dowód sympatii znosiła mi do pokoju martwe myszki , wkradając się przez okno (pani Kasia będzie zła, bo nie pozwalała, żeby kot właził do domu) o 4 nad ranem i głośno zachęcając mnie do spożycia. Na odmowę reagowała dobrze, sama zjadała śniadanie i zostawiała dla mnie flaczki.

    alpakarium Kicia

    alpakarium Kicia

    No ale na dom patrzę tylko z podwórza i chadzam na posiłki na ganek. Odnosząc talerze do kuchni ciekawsko zerkam na wnętrze tego przepastnego domu, ale pozostaje on dla mnie tajemnicą. Ostatecznie właściciele nie mogą wpuszczać tam każdego gościa, dom nie jest mauzoleum, nie jest na pokaz, ale to nie wyklucza faktu, że jestem go strasznie ciekawa.

    Zostaję zaproszona na ogląd ostatniego wieczora, po ognisku, przy którym państwo Raczyńscy wspominają swoje historie i o domu dużo opowiadają.

    No więc wchodzę.

    Pierwsze wrażenie mam takie, jakbym była w starym drewnianym kościele, jest podobny zapach, to od oryginalnych, starych desek. Dom liczy sobie ok 100 lat. Wrażenie bycia w świątyni potęguje to, że parter jest bardzo wysoki, sufit zawieszony nie na nasze miejskie standardy, a do tego w salonie są woluty, takie dwa drewniane elementy zdobnicze z prawdziwego kościoła podarowane właścicielom przez architekta Stanisława Fijałkowskiego, który nie była akurat projektantem tego domu. Bo kto był – to nie wiadomo.

    W każdym razie, stropy, woluty, kolor i zapach tych desek wprawiają mnie w lekko nabożny nastrój i taka też jest tam atmosfera, że aż dziwią mnie elementy zwykłego życia jak łóżka czy kanapy. Ale wszystko razem pozostaje w klimacie, meble też, nie uświadczy się tam mebli Bodzio czy kompletów z Ikei.

    Gdybym ja tam mieszkała, to na dole chyba bym się tylko modliła, że mam taką miejscówkę, a mieszkałabym na górze. Niski sufit poddasza sprawia, że ja człowiek bloków czuję się już swojsko, tylko niestandardowe metraże mnie nieco przywołują do rzeczywistości, że jestem jednak w domu a nie w mieszkaniu. Są tam pokoje Agaty i wnuczki Raczyńskich, no i rozległa łazienka, a raczej pokój kąpielowy. Głupio tak  zwiedzać czyjeś intymne miejsca, więc z niechęcią je opuszczam, fotografuję jeszcze sprzęty na dole, zasuszone kwietniki Agaty i wygrzebane skądś komody czy krzesła.

    Okazuje się, że ten dom nie stał tu, gdzie teraz stoi.

    Niemal 100 lat temu zbudował go ktoś w Bachorzy. Kto – trudno powiedzieć, ale na pewno nie był to człowiek biedny. Wskazuje na to wielkość domu, bo zwykłe domki w tamtych czasach były niskie, parterowe. Nie wiadomo też czy właściciel był rodowodowym ziemianinem, bo ci z kolei woleli stawiać domy z kamienia. Wygląd domu, surowiec, z którego go wykonano nie wskazuje na typowo polską czy podlaską zabudowę. Zatem, jak spekuluje Agata, ten dom to efekt „importu idei” ze wschodu, wskazuje na podobieństwo do architektury rosyjskiej, jeśli chodzi o zabudowę wiejskich domów z tamtych lat.

    W latach 50 – tych dom kupił niejaki Adam Wróbel i postanowił przenieść go do Rudki. Jest to o tyle ciekawe, bo w sumie jak można przenieść dom?

    Okazuje się, że można. Tak deska pod desce. Wszystkie części domu zostały ponumerowane, można zobaczyć dziś nacięcia numeryczne na deskach i różne zapiski mające pomóc ten dom złożyć. Podjął się tego cieśla. Są zachowane dokumenty z tego wydarzenia – pisane ręcznie, kopiowym ołówkiem, który trzeba było poślinić, żeby chciał pisać na fioletowo. Majster więc się pisemnie zadeklarował i dom faktycznie złożył. Potem czyścił i impregnował każdą belkę z osobna, przysposabiał pomieszczenia. Dom został wykończony, niemniej nowy właściciel z rodziną zajmują tylko parter domu. Po przejęciu domu przez Raczyńskich okazuje się, że wielki salon wykorzystywano jako salę weselną. Na sufitach zostały wzory kwiatowe, zwisające spłowiałe bibułki po zabawach czy weselach ludzi, którym może już teraz wcale nie jest do śmiechu.

     

    Co by tu fajnego porobić?

     

    No to może pensjonat? Albo hodowla?

    Ale zanim pensjonat zmaterializuje się w budynku, który kiedyś dawno temu służył za pomieszczenie gospodarcze zwane oborą, pierwsze będą zwierzęta do hodowli. Nie na mięso, po prostu, żeby fajnie się im żyło i innym też fajnie, żeby było, jak te zwierzęta będą oglądać.

    Wybór okazuje się dość egzotyczny, ale faktycznie – malowniczy. Na alpaki. Nie lamy – alpaki. Na pytanie – skąd pomysł, żeby akurat alpaki odpowiedź pada prosta – nie wiem, rodzice wyczytali w jakimś piśmie rolniczym i postanowili temat sprawdzić, mówi Agata.

    Raczyńscy zakupują więc od przedsiębiorcy zajmującego się sprowadzaniem alpak z Chile 15 osobników. Teraz jest ich 35, czyli 20 urodziło się w Rudce i są to alpaki podlaskie:) Nie wiedzą jeszcze Raczyńscy, w jakim kierunku pójdzie ich hodowla, czy ku oglądaniu miłych ciekawskich misiów biegających za człowiekiem po rozległych pastwiskach czy też ku hodowli sensu stricte, czyli precyzyjnemu dobieranie par tak, aby rodzaj wełny się zgadzał. Bo z alpak można pozyskiwać wełnę na szaliki, ale sprawa jest taka, że nie każda alpaka ma runo nadające się do takich zbiorów. Trzeba je więc sprytnie ze sobą parować, aby alpaki stały się dochodowe pod tym względem.

    W tej chwili w Rudce jest 17 dojrzałych samic, 2 młode samice, 8 młodych samców, 7 dojrzałych panów i 2 maluchy – Patryczek i Larysa.

    Agata drobiazgowo bada członków i członkinie stada pod kątem ich wełnianej przydatności. Wyróżnia niektóre z nich i mówi o nich jak o ludziach, zna ich nawyki, charaktery, o Pestce i Bońku mówi jako alpaczych skarbach. Ale jaki obiorą kierunek w tym przedsięwzięciu – to nie wiedzą jeszcze.

    Mnie i tak najbardziej podobał się wykastrowany Piotrek, którego Agata uznała za dość nieudanego rasowo, ale za to najprzyjemniejszego z chłopaków. Na pastwisku Piotrek rządzi gimbazą.

    Póki co każdy rodzaj wieku i płci aplak ma osobny dom, osobne pastwiska, każdy członek i członkini stada ma swój odrębny charakterek a ich cechą wspólną jest to, że są niezwykle ciekawskie, ale też płochliwe. Owszem, podejdą po jedzenie z ręki i zanurzą urokliwe nosy we włosy, ale tylko wtedy, kiedy człowiek nienamolnie i grzecznie sobie stoi na pastwisku i nie próbuje się rządzić.

    Prawda jest taka, że można sobie stać czy siedzieć z którymś ze stad i się na nie gapić. Patrzeć jak urządzają sobie swoje życie towarzyskie, jak się pozycjonują w swoim stadzie, bawią i kłócą. Ładne to jest wszystko i odpręża. Pola, trawa, cummulusy, przestrzeń, święty spokój i te niby z innej bajki zwierzęta, jak zjawiska. Udany mix. Sielankowy obraz, który wywołuje we mnie całe oceany nostalgii.

    Alpaki, ich zdjęcia, historie znaleźć można na stronie hodowla alpak Alpakarium, którą wielce udatnie skonstruowała Agata.

    No a pensjonat.

    Dla mnie samej coś takiego jak remonty, urządzanie domów to jest rodzaj kary za grzechy. To znaczy był. Bo dziś może już inaczej bym do tego podeszła, gdyby nadarzyła mi się okazja.

    Tym bardziej podziwiam pasję, z jaką Raczyńscy i Agata urządzali dom dla gości. Ten pensjonat to połączenie pasji do sprawnego remontowania starych pomieszczeń z innym przeznaczeniem niż mieszkanie z pasją i totalnym wyczuciem – jak takie pomieszczenia mają wyglądać. Umówmy się, większość tego typu przybytków dla gości jest nastawionych tylko na zysk, nie żeby było ładnie. Mają podstawowe funkcjonalne przedmioty i neutralne albo ohydne wykończenia. Jak ściana będzie w brązie i tylko jeden obrazek z łódką – można uznać, że trafiliśmy znakomicie. Tu w Rudce ten pensjonacik jest wypieszczony w każdym calu i w każdym szczególe.

    Na dole jest pomieszczenie wspólne, jadalnia i kuchnia dla gości. Zero chodzenia na łatwiznę w tym designie, Agata doskonale wiedziała, co chce osiągnąć, szukała krzeseł, stołów, kredensów, zegarów, etażerek,foteli z lat 60-tych, lamp jakie pamiętamy z domów cioć. Twierdzi, że tak jak na górze nic by już nie zmieniała, tak tu wchodzi i wciąż myśli co by tu. Zatem wyrzuci czarne kinkiety i wsadzi mapę Podlasia, żeby gościom wytłumaczyć, gdzie mogą sensownie poszwędać się po okolicy, kanapa będzie nie ta żółta i brakuje kilimu od babci.

    Styl pomieszczeń na dole i 4 pokoi na górze określiłabym jako efekt ożenku stylu rustykalnego z nowoczesnym podejściem do sprawy. Zatem nie będzie udawania, że jesteśmy w Skandynawii, ale też nie będzie przytłaczającej sugestii, że jesteśmy na wsi, więc nie będziemy spać na drewnianych łóżkach wypchanych siennikami ze słomą. Wszystkie elementy „wiejskie” jak kilimy po babci, stojaki na paprotki, drewniane szafy, babcine kredensy i zdjęcia rodziny czy znajomych sprzed wojny czy tuż powojenne przedstawiające ludzi w polu czy stojących pod płotem funkcjonują tam na zasadzie cytatu nie zaś głównego środka wyrazu. Wygodne, duże łóżka z Ikei, czy pościel komponują się z białymi deskami, którymi wykończone są podłogi i pochyłe stropy. Każdy pokój zawiera jakieś cenne znalezisko z olx czy ze sprzedajemy.pl, a to komodę z lat 50 – tych, a to krzesło „ludwik” wykończone czerwonym aksamitem, wybitnie się na nim duma o przemijalności i bezsensie egzystencji patrząc przez okno w dachu na drzewa z pobliskiego lasu. Są tam urocze etażerki, stoliczki, krzesła, ozdobne kanki na mleko, obrazy wzbudzające niepokój, zero zbędnych rzeczy, polne kwiatki w butelce, zasuszone elementy łąki na obrazkach za szybką, piękne dywaniki przełamujące surowość bieli panującej w pokojach, skrzypienie podłóg, brzęczące namolne muchy, bezpretensjonalne funkcjonalne łazienki. Ogólnie całość taka, że zamiast latać po polach chce się tam siedzieć i siedzieć i siedzieć i albo coś albo nic i jest najlepiej.

    Większość tego urządzenia to sprawka Agaty, ale mama dzielnie jej w tym towarzyszyła, co generowało pewne  zatargi. Domyślam się, że wojna gustów musiała tam zostać stoczona i wymagała sporej siły od Agaty, aby doprowadzić całość do takiego końca jak chciała. Odbywało się to mniej więcej tak, że Agata coś ustawiała, a mama przestawiała w inne miejsce. Albo dokładała jakieś elementy nie z wizji Agaty. Co Agata komentuje z wrodzonym sobie wdziękiem następująco :” A potem weszłam ja i powiedziałam nie”.

    Efekt tej postawy jest wg mnie oszałamiający, zupełnie nie na polskie standardy i nasze typowo polskie wyczucie otoczenia.

    Pani Kasia spełnia się za to w kuchni. I serio, jako goście możemy się spodziewać, że nie dostaniemy mizerii ze schabowym czy rosołu z kluskami z lidla albo parówek na śniadanie z kostką zmrożonego masła. Już dawno nie jestem zwolenniczką tradycyjnej polskiej kuchni, białych mąk, krowich przetworów i mięsa. Myślałam, że jak zapowiem, że tego nie jem, to będzie to kłopot i będę żyć na ogórkach małosolnych, ale okazało się, że przeżyłam prawdziwy kulinarny wege festiwal. Owsianki z migdałami i kurkumą, jajecznica z czarnuszką, arbuz z oliwkami i kozim serem, kartacze z soczewicą i kurkami z lasu obok, carpaccio z buraka z kozim serem gospodarstwa nieopodal, dżem z kiwi, o którym myślałam, że jest musztardą, kotlety z kaszy gryczanej, sos grzybowy, pasty z pieczonego bakłażana, dziesiątki przeróżnych dań i daniek, które pani Kasia przygotowuje i ulepsza oglądając programy kulinarne w tv i nie robi z tego wege nabożeństwa, co dziś jest modne i co mnie drażni. Po prostu, wchodzi sobie do kuchni i zdrowo się odżywia a tym samym tak samo karmi i gości. Ale spokojnie, amator smażonego boczku też wyjdzie z ganku z różowym napisem CAFE – w pełni zadowolony.

    Nie byłabym sobą, gdybym przy okazji się nie poumartwiała.

    Obcowanie z miejscami, które są po mojej myśli – jak fragment Norwegii, który zwiedziłam w ubiegłym roku, czy jak to w Rudce wywołuje we mnie rodzaj euforii, że serio – może być na świecie tak bezpretensjonalnie zajebiście, ale też wprawia mnie w rodzaj melancholii. Wywołuje we mnie nieodparte poczucie straty, że nigdy mnie tam nie będzie na zawsze. Że niebieski mały domek rybacki na fiordzie nie będzie mój, że to miejsce ciszy i poczucia harmonii z tym wszystkim co tam jest, nie będzie moim udziałem na stałe. Odżywa we mnie emocja z dzieciństwa, kiedy wracałam z wakacji od dziadków i widziałam na dworcu kolejowym napis z nazwą mojego miasta i serdecznie tego momentu nienawidziłam. Tak jakby moje życie toczyło się przeważnie nie tam gdzie trzeba.

    Ale może też każdy ma jakiś tam inny swój etap. Że po melanżach na mieście, po ocieraniu się o setki ludzi, wysłuchiwaniu setek słów bez znaczenia przychodzi potrzeba powrotów na wieś albo do pustych miejsc, żeby nie zwariować i utrzymać swoje rachityczne emocje w ryzach, w poczuciu, że jeszcze nie wszystko stracone, że przynajmniej jest dokąd uciekać.

    A to miejsce na uprawianie eskapizmu warto brać pod uwagę, nie tylko latem. W każdym razie mam taki plan na posiedzenie na ludwiku jesienią i zimą i na przyjrzenie się sobie w sposób, który nazwałabym ciepły.

    fot. moje

  • Wallace, Lynch i disco polo w Kobylnicy, czyli kanapka do pociągu na Hel

    Moja przygoda z Davidem Fosterem Wallace jest tego typu, że pierwsze zakupione „Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi” nie dotarły do mnie, więc następnym jego publikacjom się opierałam, dopiero magazyn “Książki” jakoś mnie przekonał, takim odkryciem, że Wallace był fanem Derridy i się dziwił, że ktoś mógł go nie czytać. Urocze. Ja nie czytałam w każdym razie Derridy, ale kupiłam „Rzekomo fajną rzecz, której nigdy nie zrobię”, bo:

    • podobał mi się tytuł
    • trzeba dawać szansę i walczyć

    Sympatia nie przyszła od razu. Zbiór esejów i rozważań pod tym atrakcyjnym tytułem nie należy do lektur łatwych i możecie być pewni, że nie omieszkam wspomnieć, dlaczego.

    Więc podczytywałam, odkładałam, aż w końcu, kiedy przebrnęłam przez esej o tenisie, o wyliczaniu trajektorii piłki na kortach wietrznego stanu Illinois i dotarłam do rozważań o tym, dlaczego telewizja jest medium ogłupiającym i na czym to polega – wiedziałam, że zrobiłam dobrze nie ulegając zniechęceniu za szybko.

    Potem to już było autentyczne wzruszenie, uciecha, międlenie rogów kartek z zapałem i takie fajne uczucie, jakie się miewa w rzadkich chwilach jakiejś jedności z dziełem literackim lub filmowym, czyli innymi słowy – odczucie euforii, kiedy można przy konsumpcji dzieła stwierdzić:

    MAM TAK SAMO!

    Bo mam tak samo, jak on, podobne bardzo odczucia obcości wobec powszechnych trendów obowiązujących co do spędzania czasu, zabawy, wakacyjnych mód, co do odczuwania jakichś dzieł filmowych. Nie jestem aż tak wyrafinowanie oczytana i biegła w dziełach Heideggera, Derridy i im podobnych, aby móc żonglować różnymi teoriami na udowodnienie geniuszu własnych przemyśleń, ale miałam nieopisaną frajdę, że ja to rozumiem! że to do mnie trafia! że to jest o mnie! Wallace i jego eseje pozwoliły mi na różne sposoby odczuć własną wyjątkowość, a to jest naprawdę bardzo fajne odczucie czuć się wyjątkowym 🙂

    Jest to oczywiście nieco przewrotna teza, co śpieszę objaśnić tym, którzy wzięli te słowa na totalnie serio. Chociaż może w sumie powinni.

    W każdym razie dzięki lekturze esejów Wallace’a przypomniałam sobie, że w czasach liceum jedną z moich ulubionych lektur był Słownik Wyrazów Obcych. Zgadałyśmy się w tym temacie ostatnio z koleżanką, bo okazało się, że ona miała tak samo (ach ta wspólnotowość). Stwierdziła, że fascynowało ją, że są jakieś obco brzmiące słowa, które ukazują nowe obszary znaczeń, do tej pory niedostępne.

    Otóż Wallace bardzo stara się, aby te obszary były w jego książce naprawdę bezkresne. Tu nawet moje zapamiętane, wypisywane w notesach wyrazy obce to było za mało. Człowiek z wiekiem jednak idiocieje, więc poprzestaje w sumie na tym, czego się nauczył do matury, potem tylko powiela. A Wallace naszpikował swój tekst wieloma minami.  Trzeba zmierzyć się z takimi słowami jak przykładowo:
    inwolucja
    Gestalt nienawiści
    dialektyka elizji
    rewerencja
    infirmeria
    definiowalny ostensywnie
    terminalna idiosynkrazja
    solipsyzm antyemaptyczny
    quod vide, bona fide

    i tak dalej.

    No nie jest łatwo. Ale pokonałam te trudności płonąc z radości, że nie ma tam konstrukcji narracyjnych o tym, co powiedział bohater, co ona odpowiedziała jak on pomyślał i zrobił coś tam, bo kompletnie mnie nie obchodzi. Mam tu na myśli beletrystyczne książki ze zmyślonymi postaciami, których działania są mi kompletnie obojętne. Ja sama odpowiadam i myślę i robię coś tam i to mi zupełnie wystarczy. Teraz potrzebne są wyzwania, opis tego, co się działo naprawdę, nie sztuczne wymysły i powoływanie światów zbędnych. Nowej Anny Kareniny czy Pani Bovary i tak już nikt nie napisze.

    Teraz rozmyślam o tym, jak by tu ująć sprawę, żeby kogokolwiek w ogóle zachęcić do tej lektury, bo jak dotąd wydaje mi się, że próbuję zniechęcić. Więc wyszło trochę głupio, ale może to ja jestem taką ignorantką, a wszyscy znają wiele trudnych słów i odnośników i mówią takim językiem jak Wallace przy śniadaniu do swoich domowników, a nawet do kotów.

    Ale spróbuję opisać, dlaczego tak mnie podbudowała ta lektura i dlaczego dała mi tyle radości, prócz radości poznania słowa infirmeria.

    esej o telewizji

    Nie będę się za zbytnio o tym rozpisywać, bo wydaje mi się, że era telewizji powoli odchodzi do historii. Pakiety, jakie oferują kablówki, platformy cyfrowe są coraz tańsze a zawartość kanałów, jakie w nich są – jest coraz głupsza, na coraz niższym, podlejszym poziomie. Jazgot reklam i dżingli wydobywających się z odbiornika telewizyjnego jest czymś co wprawia mnie w jakiś dziwny stupor, w stan katatonii i niedowierzania, że naprawdę? ktoś to jeszcze ogląda?

    Ale Wallace pisał esej w 1995 roku, kiedy TV miała się jeszcze dobrze i na warsztat wziął pętające się do dziś w telewizjach reality show, music show i wszystkie show. Zastanawia się, dlaczego ludzie to oglądają i udowadnia na jakiej ściemie jest to wszystko osadzone.

    Niemniej wtedy czy dziś w czasach rozwoju mediów cyfrowych, socialowych nadal obowiązuje podobna zasada – im głupiej i prościej, tym szybciej i lepiej się to sprzeda. Tak jak w tv tak samo dziś w mediach socialowych najlepiej oglądają się a więc sprzedają cycki, dupa i kawa z serduszkiem na kocyku z croissantem. Musi być spektakularnie. Nieważne, że głupio, albo że wszyscy tak robią. Im bardziej wszyscy – tym większa szansa na powodzenie.

    Wallace stwierdził też, że tv najchętniej oglądają ludzie samotni. To można też przełożyć na to, kto konsumuje dziś sociale od rana do wieczora, platformy streamingowe w poszukiwaniu nowych seriali, gry komputerowe. To jest ten sam rodzaj eksapizmu, bo Wallace, nie bez racji zauważył, czym w ogóle jest samotność :

     „Ludzie samotni są samotni raczej dlatego, że odmawiają ponoszenia psychicznych kosztów przebywania wśród ludzi. Mają na nich alergię. Ludzie zbyt silnie na nich działają.”

    Kto pierwszy podniesie palec chcąc zaanonsować „to o mnie!”?

    No więc właśnie. Analiza zjawiska i takie po drodze aforystyczne prawdy, które  nie noszą znamion nieznośnego stylu dydaktyzujących nauczycieli życia. Walllace akurat na pewno do tego nie pretendował. Chociaż zdarza się, że pisze o pewnych zjawiskach nie bez poczucia wyższości wobec ludzi, którzy w tych zjawiskach biorą udział, ale się do tego przyznaje, że tak ma jako biały mieszkaniec Środkowego Wschodu z zamożnej rodziny. Taką miał  perspektywę, więc co miał się przebierać w nieswoje buty.

    esej o autorze dzieła literackiego

    Mało jest rzeczy, które potrafią mnie ująć w rozmowie, sprawić, że czuję się niemal szczęśliwa. Ale jest taki temat – autor jako kategoria dzieła literackiego.

    Powód jest tyleż prosty co sentymentalny, pisałam na ten dokładnie temat pracę magisterką i choć wtedy błądziłam po omacku kompilując myśli Barthesa, Szkłowskiego czy Chomskiego, to czułam, że tak pozornie nieistotna rzecz, może w sumie mieć znaczenie.

    W rozmowach towarzyskich zdarzył mi się ten wątek może raz, i to całkiem niedawno, kiedy dyskutowałam z nowo poznanym kolegą o filmie Jarmusha „Paterson”, kiedy spieraliśmy się, czy osobowość twórcy powinna być figurą interpretacyjną jego dzieła i czy dzieło nie powinno mówić jednak samo za siebie. Spór nie został rozstrzygnięty.

    Ten sam wątek porusza Wallace. Zastanawia się zupełnie na poważnie, czy dzieło interpretuje się poprzez biografię twórcy, jaka jest istota języka literackiego jako narzędzia, jak zdefiniować autora, rację ma Wordsworth czy Barthes?

    Może się to wydawać totalnie nieistotne, dumania oderwanego od życia gościa, ale możecie wierzyć lub nie, jak bardzo ożywczo wpływa to na mózg po lekturze tych wszystkich poradników “jak byćsuper w 5 krokach”. To tak jakby wylać sobie litr tonicu niwelującego wypryski na mózg.

    esej o Targach Stanu Illinois

    Te rozważania Wallace tytułuje bardzo znamiennie, jako – „oddalanie się od bycia już dosyć oddalonym od wszystkiego”.

    I znowu okazuje się, że na tym polu konweniujemy na procent 100.
    Chciałabym też, jako klasyczny, niesklejony z obrzędami introwertyk móc kiedyś pojechać na tak zwany reportaż, Ale koniecznie do miejsca dziwnego, obcego mojemu życiu, jak przykładowo dożynki albo festiwal disco polo w Kobylnicy. Chciałabym umieć wychwycić, albo raczej opisać ten poziom absurdu, jaki towarzyszy takim imprezom.

    Wallace’a wysłano jako reportera pisma „Harper’s Magazine”, wszyscy czcili go nabożnie, bo myśleli, że jest wysłannikiem „Harper’s Bazaar”. Miał za zadanie zrobić reportaż z targów stanowych, w Illinois. Wallace nie potraktował bohaterów tego przedziwnego wydarzenia jak typowy nowojorski obśmiewacz facetów, którzy noszą skarpety do sandałów jezusków. Owszem, zauważył, że ten typ ludzi, gustujących w tak specyficznie absurdalnych rozrywkach ma cechy wspólne, jak tanie ubrania z poliestru, grube brzuchy, wąsy, ogłupiałe od nadmiaru wrażeń dzieci ciągle strofowane przez rodziców. Nazwał ich trash people, Kmartpeople. Wiedział, że to nie brzmi za dobrze, jest wywyższaniem się, ale co poradzić, nie chodziło tu o bycie poprawnym politycznie.

    W czym gustują Kmartpeople?
    Więc przede wszystkim w tym, żeby było tłumnie, im ludniej, im głośniej, tym ciekawiej.
    Bardzo w cenie są też wystawy, tuż po Zapleczu Trwałych Struktur (???) zwiedzający przechodzą do kompleksu końskiego, świńskiego, bydlęcego, drobiarskiego, potem do domu Rzemiosła, Domu Illinois, Centrum Seniora i przez Wesoły Dołek, czyli rodzaj wesołego miasteczka, w którym udział może grozić prawdziwym kalectwem, przechodzi się na Finał Zawodów Żonglowania Batutami.
    Nie sposób pominąć Konkursu Przywoływania Męża oraz Budki Kościoła Boga oferującego skomputeryzowany quiz biblijny.

    Wallace pokazuje afirmację wspólnotowości i absurdalnych rytuałów, których on nie jest w stanie pojąć i myślę, że eseju tego nie pojmą ludzie brodzący po polach openera czy znajdujący upodobanie w imprezach na setki ludzi, podczas których można zrobić sobie śmieszne zdjęcie, dostać za darmo mentosa, wystać w kolejce ciepłe piwo, czy wdychać wonie toi toiów, ale znajdą w tym fragmencie uciechę ci, dla których przepychanie się w tłumach w upałach w poszukiwaniu kolejnej rozrywki typu pani udająca kiełbasę stanowi żródło prawdziwych udręk i pytań bez odpowiedzi – po co ludzie sobie to robią. Dlaczego dążenie do uśmierzenia wyobcowania, samotności na pustym polu takiego choćby Illinois musi być załatwiane w taki właśnie sposób, z czego to wynika? Nie żeby wszyscy mieli od razu zatapiać się w lekturze Heideggera, ale Wallace bardzo mocno stawia ludzkie przejawy kultury i rozrywki w świetle tak jaskrawo upierdliwym, że człowiek zastanawia się na serio nad własną kondycją jako homo ludens, bo ostatecznie każdy z nas jakoś tam lubi się czasem bawić i to w dodatku w tłumie.

    esej na temat Lyncha i jego filmów

    Lektura tego eseju zbiegła się akurat z powrotem do HBO po 25 latach „Miasteczka Twin Peaks”. Więc super było sobie przypomnieć, co nas tak właściwie wtedy, w latach 90-tych tak zachwycało w  I części tego serialu, no i w filmach Lyncha w ogóle, choć nie we wszystkich.

    Wallace diagnozuje to w taki sposób, że czytam, ciągle się uśmiecham i opada mi szczęka. Wiedza filmowa ogromna, podawana z taką swadą, tak totalnie swobodne żonglowanie gruntowną kinową wiedzą, że czuję się malutkim laikiem, jakąś pańcią, której coś tam dzwoni, ale nie wiadomo w którym kościele. Samo czytanie sposobu, w jaki Laura Dern trafiła do obsady „Dzikości serca” przyprawia mnie o zawrót głowy, że to takie szkatułkowe, nieprzypadkowe, że coś z czegoś wynikało tylko po to, że zagrała Lulę właśnie Laura.

    Wallace analizuje karierę i filmy Lyncha też za pomocą pretekstu. Wysłano go na plan filmu „Zaginiona autostrada” i robi reportaż. Sposób, w jaki opisuje świat garderobianych, oświetleniowców, szwenkierów, asystentów, to jak zawsze przydzieloną komuś rolę na planie rozpoznaje po ubraniu – rozkłada mnie na łopatki. Nie czytałam nigdy tak skonstruowanej opowieści o tym, jak powstaje film, że oświetleniowcy zawsze są bladzi i w bojówkach, asystentki sfochowane, bo mogły osiągnąć więcej, a są tu jako asysta i tak dalej. Sam Lynch opisany jest tak, że nie bez odczucia tryumfu rozpoznaję w nim siebie. No, przynajmniej w kwestii stylówki:) Akurat w ten dzień ubrałam się identycznie jak Wallace go opisał, w czarną koszulę zapiętą na ostani guzik i za krótkie majtające się przy kostce czarne spodnie chinosy. Brakuje mi jednak istotnego elementu, jaki posiadał Lynch wg Wallace, tj. godności każącej mu mieć totalnie w dupie wszystkie cudze potencjalne opinie na swój temat, i dobrodusznej miny, i spokoju związanych z tym odczuciem tajemnej pewności siebie jaki mają tylko ludzie tacy jak Lynch.

    Wallace na podstawie analiz filmów Lyncha zdiagnozował jego fenomen w Hollywood, opowiedział, dlaczego tak zbanalizowana i przewidywalna fabryka  pozwala Lynchowi robić filmy tak dziwne, które nie dają widzowi odetchnąć w kinie, tylko każą płacić za to, że się w tym kinie widz wysila.
    Lynch dokonał paru wolt i śmiałych poczynań, które zezwoliły mu na bycie artystą w fabryce snów i na dopasowywanie filmów do jego własnych marzeń sennych.
    Dlatego dziś oglądamy te jego ekstrawagancko nieatrakcyjne postaci, z „glazurowaną przezroczystością twarzy”, oglądamy hybrydę ekspresjonizmu, postmodernizmu, psychoanalitycznych banałów i popkulturowej ikonografii. Oglądają to i aspirujący do wyżej, i ci mające takie aspiracje głęboko gdzieś. I to jest prawdziwy sukces.

    I jeszcze sprawa Boba i Miasteczka Twin Peaks. Mnie ta twarz prześladowała kiedyś i wiedziałam, że Laura Palmer nie ma jednego zabójcy, że mnóstwo kogoś i czegoś ginie przez zło, po prostu. Wallace wskazuje istotę tego lynchiańskiego pojęcia zła, wskazuje, że wg Lyncha zło jest siłą, jest zawarte w dobru, jest w nim zakodowane.

    Za takie przekonanie oczywiście płaci jakąś cenę. Nie będą oglądać go ludzie, którzy wolą widzieć na ekranie schludny, uporządkowany i moralnie wygodny świat, gdzie będą wiedzieć, kto ten dobry a kto ten zły. U Lyncha tego nie ma. Ze świadomością, że zło po prostu jest i koniec, że stanowi siłę nie do okiełznania widz musi się mierzyć. Jak ktoś da radę to obejrzeć,  na pewno zyska poczucie, że życie to naprawdę nie 567 odcinek “Na Wspólnej”.

    esej o rejsie na pokładzie 47 tonowego luksusowego statku Celebrity Cruiser po Karaibach

    Nie wiem jak wy, ale jako dziecko nie znosiłam brać udziału w tak zwanych wypoczynkach zorganizowanych, koloniach, półkoloniach, wycieczkach. Samo to, że ktoś gospodaruje moim osobistym wolnym czasem, wie lepiej, jak mam go spędzić – wydawało mi się nieznośne.

    Niemniej z jakichś powodów ludzie lubią, kiedy organizuje im się czas, wyobrażają to sobie jako ulgę, kiedy nie muszą o niczym myśleć i ktoś robi to za nich. Dlatego bezwiednie wpadają w te pułapki, i co więcej, często dość gorliwie biorą w tym udział.

    Fenomen tego zjawiska opisał Wallace na bardzo spektakularnym przykładzie rejsu luksusowym statkiem po Karaibach. Wallace pisze, że chociaż wakacje to odpoczynek od rzeczy niemiłych, to w tych masowo sprzedawanych luksusowych rejsach jest coś nieznośnie smutnego. Choćby ta absurdalna wymiana – zamiast ciężkiej pracy – ciężka zabawa, „rozpieszczanie siłowe”:

    „Będą nadzorować co do joty twoją opcję przyjemnościową, tak, żeby żadna korozyjna siła twojej dorosłej świadomości i lęku nie spieprzyła ci uciechy”.

    Zorganizowany wypoczynek za jakieś absurdalnie duże pieniądze jako narzędzie opresji.

    Opresywność masowych imprez, uciech, form wypoczynku jest zjawiskiem, które Wallace próbuje zrozumieć, ale odpowiedzi, dlaczego ludzie sobie to robią, nie znajduje. Są to tylko przypuszczenia. Może to jakaś forma ucieczki przed myśleniem, że jesteśmy śmiertelni, samotni? Więc dlatego jakoś desperacko próbujemy to uśmierzyć spadając tak naprawdę z deszczu pod rynnę, z jednego zmęczenia w inne. Jednak bierzemy udział w tym festiwalu samozakłamań.

    Wciąż trzymamy się za ręce i podążamy razem z korowodem.

    Zastanawiam się, czy fakt, że Wallace widział to wszystko tak wyraźnie zarysowane, że ogarniał to rodzajem myśli dla większości przeciętnych ludzi niedostępnych, doprowadziło go do tego, że przedwcześnie sam wypisał się z tego korowodu?

    Nie wiem tego.

    Nie wiem też, jak można być w tym wszystkim, a przy okazji nie wygłupiać się biorąc udział w tych schizofrenicznych zjawiskach życia mas, kulturowych wymogów, naleciałości i schematów?

    Jakieś pomysły?

  • Kto się boi zejść do piwnicy, czyli kanapka na drogę poznania

    W swoim dorosłym życiu często wykazuję się rodzajem dziecinnej beztroski polegającej na tym, że udaję, że nie ma czegoś, co jest, a co jest dla mnie niewygodne.

    Bardzo lubię udawać.

    Wykonuję wtedy taki trick jaki robią dzieci, kiedy nie chcą przyjąć czegoś do wiadomości. Zamykam uparcie oczy, wierząc, że jak nie będę na to patrzeć, to to zniknie. Więc udaję, że jak mnie boli ząb, to, że samo przejdzie, udaję, że nie ma poniedziałków, że nie ma franka i banków światowych, że czas stoi w miejscu i ze wszystkim zdążę, że moje życie mija w filtrze amaro, no ogólnie, lubię udawać, że mi fajnie i że wesoła ze mnie dziewucha, że patrzcie tu mamy brzydkie buty, a tu śmieszny serial, no i takie to heheszki.

    Ale tak naprawdę, to wcale nie jest wesoło, choć rzecz nie sprowadza się tylko do nieudawania, że nie jest się na życiowym debecie i do pamiętania o rachunkach za prąd.

    Tutaj musi wjechać takie pojęcie jak pamięć. 

    Pamięć to ciekawe zjawisko. Jak działa mechanizm pamięci jednostkowej i zbiorowej? Jak w jednej i drugiej nasze mózgi mniej lub bardziej świadomie wkładają pełną parę w proces zafałszowywania tego, co się pamięta?

    To dlatego tak szaleńczo oręduję za prozą Knausgarda, bo jako jeden z nielicznych, o ile nie jedyny, miał odwagę udokumentować swoją pamięć jednostkową szczegółowo, nie pomijając żadnych żenujących faktów stawiających go w nieprzychylnym świetle.

    My się ubarwiamy na ogół, filtrujemy zawzięcie swoje wspomnienia, żeby nie zgłupieć, nie zwariować i jakoś lekką stopą przechodzić przez te muły czasów, które minęły. On obrał inny kierunek i pokazał wszystkie bebechy zaszłości opowiadając sobie i nam wszystko, także to przykre, złe i niewygodne.

    Kiedy ja próbuję zrobić to samo, utykam już na pierwszym akapicie, nie będąc w stanie zaakceptować tego, że tak się działo, tak to pamiętam. Udaję więc, że wcale nie właśnie, bardzo fajnie było, jasno i wszyscy pletliśmy sobie warkocze.

    Z pamięcią zbiorową jest zdaje się jeszcze gorzej. Skoro prywatne bagna zasypujemy żwirem, to co dopiero zbiorowe.

    O tym, jakie katastrofy ściąga zbiorowe udawanie, że nic się nie dzieje, nic się nie stało – pisze w niepozornej, prosto napisanej książeczce z wymownym zdjęciem na okładce Martin Pollack – „Topografia pamięci”. 73 letni dziś pan to syn austriackich nazistów, ojca – zbrodniarza wojennego działającego na terenie Polski, wnuk dziadków fanatycznie wiernych nazizmowi aż do śmierci i długo po wojnie, publicysta, dziennikarz, tłumacz Kapuścińskiego, próbuje odpowiedzieć sobie i innym na pytanie – dlaczego działo się jak się działo, skąd bierze się zło, dlaczego wykształceni ludzie, kochający synowie, mężowie, ojcowie i takież matki, córki i żony okazują się zdolni do najgorszego wobec innych, jak to wszystko funkcjonuje w pamięci poszczególnych nacji, narodów i zbiorowości i jak wpływa na to, co się wydarza także teraz.

    Skąd napływają fale zła, które zmiatają nagle tych, którzy dziś siedzą, piją sobie kawę i marudzą na pracę, a jutro już kopią sobie doły pod własne groby w jakimś zacisznym lesie na czyjś rozkaz – nie sposób na to odpowiedzieć w jednym tekście.

    W filmie „Dzieciństwo wodza” (reż. Brady Corbet 2015 r. na podstawie powieści J.P. Sartre’a „The Childhood of Leader”) pada takie zdanie : „Rzecz nie w tym, że ktoś ma odwagę czynić zło, lecz w tym, że tak licznym zabrakło męstwa, aby okazać dobro”.

    Martin Pollack swoją skromną książką podpowiada, jaki może być klucz do pamięci i do tego, żeby chociaż w tym zalewie udawania i fałszu ocalić samego siebie.

    W kilku felietonach przywołuje pamięć sielankowego dzieciństwa spędzanego u dziadków w Austrii, pamięć panujących nastrojów, reakcji rdzennych Austriaków na wygnanych z Polski Ślązaków i Kaszubów i Mazurów, którymi ci rdzenni gardzili jako brudnymi i gorszymi, niepełnymi. Pamięć zbiorowości ludzi z Karpat, terenów Galicji, Ukrainy, Huculszczyzny, Łodzi, Wiednia itd. przywołuje za pomocą fotografii z tamtych lat wydobytych, wyszperanych w różnych miejscach, na internetowych aukcjach. Widzimy więc zdjęcia z czasów I wojny, II wojny, międzywojennych, na nich albo uśmiechniętych niczego nie spodziewających się ludzi albo upokarzanych, jak młoda wiedeńska Żydówka zmuszana przez bojówkarzy SA do mycia bruku szczotką ryżową na środku miasta tuż po Anschlussie Austrii do Rzeszy. To zdjęcie i domniemywania autora, co na nim widzimy, wstrząsnęły mną. Ładna twarz młodej Żydówki spogląda trwożliwie w obiektyw, panna przykuca, jedną ręką trzyma elegancką torebkę, w drugiej trzyma szczotkę i pewnie próbuje dociec, dlaczego wczorajsi ziomkowie każą jej dziś myć ulice, otaczając ją i jej podobnych kordonem tłumu złożonym z dorosłych, starców i dzieci szydzących z nich. No bo po prostu – wczoraj byłaś proszę pani klientką, a dziś robisz co ci każę, bo tak, taki mamy klimat, sorry.

    Pollack pokazuje w ten oto nienachalny, pozbawiony jakiegokolwiek dydaktyzmu, pouczanek i patetycznych mądrości sposób, że zło to nie jest jakaś amorficzna efemeryda nie wiadomo skąd. Umiejętnie i sugestywnie pokazuje czytelnikowi, że zło to jest takie coś, co czai się także w naszych domach, pod naszymi dywanami i przy naszych stołach, wystarczy tylko nie udawać, że tego nie ma.

    Przyjrzyjmy się nam.

    Przez jakiś czas żyliśmy sobie we względnym poczuciu spokoju, owładnięci nadzieją, że przeniósłszy biznesy z łóżek polowych do szklanych kurników w Mordorze, uwiedzeni kredytami i leasingami – będziemy przeć wciąż ku lepszemu. Otworzyliśmy się trochę na świat i choć nigdy nie doświadczyliśmy bezwizowego ruchu do eldorado wolności, czyli do Stanów, to i tak byliśmy jacyś tacy fajniejsi, mogliśmy z góry popatrzeć na sąsiadów z Ukrainy, którzy wciąż czekają na to, żeby też być fajnymi. Wiemy już jak smakują kolorowe drinki w hotelach all inclusiwe z biurem Itaka na Costa Brava albo na Krecie i dumnie peregrynujemy po starej Europie nie musząc się legitymować na granicy aż do samego jej krańca.

    Ale przyszedł czas, że zrobiło się jakby trochę mniej przyjemnie.

    Nagle jakieś ciężarówki islamskich ekstremistów wjeżdżają w nasze bożonarodzeniowe markety, eksterminuje się (bo jak inaczej to nazwać) ludność cywilną w Syrii, w Stanach wybory wygrywa dziwny człowiek, w kraju też skończyły się dowcipasy z Tuska i nieporadnych wypowiedzi jego ministrów o klimacie, niezauważalnie przypełznął kościelny reakcjonizm, rządowy ekstremizm, prezes telewizji narodowej pozywa portal plotkarski o szerzenie fałszywych informacji o zdjęciu serialu Na dobre i na złe. Absurdy przybierają na sile, zaczyna się poczucie bezradności i zdziwienia – że jak to się mogło stać? co teraz? Co z nami będzie na tym zakręcie?

    Ale Sylwia Grzeszczak nam na to pytanie nie odpowie.

    Wybito nas ze snu spokojnej konsumpcji, znowu musimy oglądać łyse głowy i marsze panów z Małym Powstańcem wytatuowanym na ramieniu i słuchać pomruków niezadowolenia, że państwo zamiast dawać swoim to chce przygarniać skośnych, ciapatych, arabów, którzy na pewno pakują wąglika w każdego kebaba. Zaczyna się pozornie niewinnie. Od takich żartów, od używania dosadnych określeń w charakterze żartów. Sama robię tak właśnie dziwiąc się mojej koleżance, że ją to oburza. Ale przecież to tylko takie heheszki, nic poważnego, zobacz, przecież oni inaczej pachną, i chodzą w grupach po mieście, przecież wiadomo, że ja wrażliwa na krzywdę zwierząt, musze odpuszczę, a co dopiero człowiekowi, ale serio, z ciapatym to bym nie mogła, no wiesz czego.

    Takie rozmówki odbywają się zapewne w tysiącach domów, na tysiącach skwerów, nic nie znaczące, po prostu, chcemy tak pokazać, że jesteśmy u siebie a ci skąd inąd są INNI, nie tacy jak my, trochę się panoszą i milczą, ale póki robią dobre kebsy, to niech im będzie. Ale ogólnie to wiadomo – my i oni, odwieczna zasada.

    Takie reakcje nie pojawiły się teraz, nie jest to wymysł naszych czasów, po prostu historia lubi się powtarzać, powtarza się też inny mechanizm – że nikt nie chce jej zgłębić ani o niej pamiętać, wolimy myśleć, że jesteśmy wyjątkowi i z kosmosu i że nas te wszystkie zła tego świata nie dotyczą. Wojna już minęła, Borowski, Grzesiuk, Szmaglewska – i ich wspomnienia to już tylko kanon lektur, których nikt nie czyta. Jakiś dziennikarz Ed Vulliamy upominający się w książce „Woja umarła, niech żyje wojna” o pamięć ofiar wojny w byłej Jugosławii w latach 90- tych, też nie jest w forpoczcie głosów, których ludzie chcą słuchać.

    Do Bośni czy Chorwacji jeździe się przecież tylko po to, żeby taniej napić się wina. Poza tym wszystko spoko tam jest. Medjugorje tak, ale że obozy koncentracyjne tam? No co ty! To propaganda.

    Pamięć się uszczelnia, zamyka na to wszystko, zapomina się i wciąż udaje, że jest pięknie. Czasem tylko, kiedy jadę sobie metrem i przyglądam się ludziom grzebiącym zapamiętale w swoich telefonach – zastanawiam się, jak by zareagowali, gdyby nagle ogłoszono, że w tym tunelu pociąg się pali i z wagonu może wyjść tylko 3 ludzi. Jak by to rozegrali, kto z nich stałby się moim oprawcą lub moją ofiarą? Kim byliby ci ludzie dla mnie, a kim ja dla nich, gdyby reżim naszej jedynej partii ogłosił, że wszystkie kobiety po 50 – tce, brunetki muszą nosić kolorowe opaski na rękach jako oznaczone, że są niepłodne, czyli bezwartościowe. Kim byliby moi współpasażerowie, gdyby ogłoszono, że dowody na dyskryminację ludzi o innym kolorze skóry niż biały będą nagradzane np. darmowym przedszkolem dla ich dzieci? albo dodatkami do emerytur? Czy byliby tymi samymi spokojnymi ludźmi, którzy kochają swoje dzieci, żałują swoich grzechów i starają się żyć godnie?

    Jaki powstałby do tego scenariusz?

    Martin Pollack przychodzi nam tu trochę w sukurs. Ma pewien patent na to, żebyśmy nie stali bohaterami czarnych scenariuszy. Niestety wiąże się to z wysiłkiem poznania. A to jak wiadomo zawsze robimy niechętnie. Ale moim zdaniem na pewno trzeba by.

    Autor pisze o tym tak:

    „Badanie historii – własnej, ale także cudzej, bez żadnych uprzedzeń, jest najważniejszym warunkiem zrozumienia samego siebie, znalezienia własnej tożsamości – i spotkania się z Innym na równym poziomie. Bez historii nie da się tego zrobić. Nigdy nie wolno nam ulec pokusie, by chcieć wyrzucić za burtę ówczesne narodowe narratywy, chcieć je wymazać z pamięci, ponieważ boimy się, że gdy się z nimi skonfrontujemy, mogą coś popsuć, stać się przeszkodą. Wszystko musi zostać powiedziane, spisane, nawet jeśli jeszcze dziś może być bolesne, nie wolno przemilczeć żadnej tragedii.”

    Pamięć, i to, jaki z niej robi się użytek, ma zatem kluczową rolę w procesie wyzwalania się w własnych uprzedzeń, lęków, własnych osobistych paranoi. Chciałabym przestać się bać tych konfrontacji.

  • Czy postprawda nas wyzwoli? Kanapka z House of Cards.

    Skończyłam oglądać 5 sezon House of Cards i spokojnie, nie będzie spoilerów, za to warto wiedzieć, że uszykowano akcję tak, aby móc wyczekiwać sezonu 6. Przy okazji doszłam do wniosku, że już pora podzielić się, co ja w ogóle sądzę o tej produkcji, która z Netflixa zrobiła giganta i która po Twin Peaks, Seksie w wielkim mieście, Mad Men, Rodzinie Soprano sprawiła, że naprawdę nie kojarzymy już hasła „serial” z perypetiami poczciwych Mostowiaków i śmiercią Hanki w kartonach.

    Ale zawsze jakoś tak miałam obawy przed napisaniem recenzji o House of Cards, za duży kaliber, za dużo wątków, na których się nie znam, nie umiałabym napisać o tej produkcji używając klucza politycznego, bo polityka to coś na czym zna się każdy, nie muszę więc ja.

    Ale został jeden istotny klucz do rozwiązania zagadki – dlaczego ten serial okazał takim sukcesem, dlaczego się na niego czeka, dlaczego ogląda z niedowierzaniem. Kluczem tym jest taka kwestia, że film jest teoretycznie o politycznych rozgrywkach w Białym Domu, mechanizmach władzy, kongresie, senacie, lobbystach, terroryzmie, czyli o działkach, na których ja osobiście wyznaję się średnio. Nie śledzę losów parlamentaryzmu z Stanach z zapartym tchem. A tymczasem ten serial nie jest tylko o tym właśnie. Pokazuje mechanizmy działania ludzi, jakie obowiązują wszędzie, w głowach, umysłach, pragnieniach i organizacjach każdego szczebla od osiedlowego do państwowego, od organizacji pastuchów na Kaukazie po kolektyw rady osiedla na Ursynowie, po układy we własnej głowie rzutujące na nasze relacje z innymi ludźmi.

    5 sezon może nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań. Sporo w nim mielizn i lekcji odrobionych na dostateczny, trochę po łebkach tam te tematy były eksploatowane, zawiązywane, nagle porzucane, słabo uzasadnione, wiele kwestii zostało spłaszczonych, uproszczonych po to, aby zawieść nas do spektakularnej końcówki. Ale nie są to jakieś według mnie ogromne przeszkody czy karygodne błędy. Francis i jego żona Claire nadal robią wrażenie każąc nam rozmyślać:

    że jak to tak można

    że jak to jest, że tak się dzieje

    a jednocześnie zmuszają nas do niewygodnych przypuszczeń, że w sumie chcielibyśmy być tacy jak oni i nagle łapiemy się na tym, że chcemy, aby wybory wygrał Francis a nie przystojny, młody i bardzo ludzki Conway. Moim zdaniem to ostatnie to z dość prostego powodu. Otóż Conway jest za bardzo jednym z nas, ciężko mu  ukryć swoje słabości, stara się grać w miarę uczciwie, co jest nie do pomyślenia. A tymczasem my widzowie mamy sobie marzenia: żeby wygrywać i być na szczycie i pozbyć się skrupułów, chcemy być nietykalni i ponad. No ja wiem, większość się nie przyzna do marzeń o boskości i wszechwładzy, bo jednak te koszty są dość przerażające. Ale to jest trochę jak z erotycznymi fantazjami. To, że ma się fantazje o byciu podległą ofiarą nie oznacza, że realnie sprawiłoby nam to przyjemność, nawet wręcz nie sądzę. Więc zaryzykuję stwierdzenie, że z byciem jak Underwoodowie jest chyba dość podobnie.

    orędownicy postprawdy

    To co w całym tym serialu szczególnie mnie urzeka to potwierdzenie mojego przekonania, że coś takiego jak prawda nie istnieje. To banalne stwierdzenie, że każdy ma swoją prawdę, w związku z czym jednej obowiązującej po prostu nie ma – zyskuje dzięki temu serialowi nowy wymiar.

    Jak to na ogół z nami jest, z tą prawdą, szczerością itd?

    Z moich obserwacji ludzkich zachowań wynika, że na ogół przeciętny człowiek dąży do tego, żeby być „prawdziwym”, no i szczerym. Życie w prawdzie i w zgodzie z tym, co sądzimy, uważamy postrzegane jest jako rodzaj harmonii życiowej, która z kolei jest źródłem wewnętrznego spokoju. Dlatego przeważnie tak bardzo zależy nam na tym, żeby żyć w zgodzie z tym, co czujemy, zarówno jeśli chodzi o nasze relacje z innymi ludźmi, jak i ze światem. Więc jeśli kogoś nie szanujemy – to możemy z nim nie być, jeśli kogoś kochamy to życie będzie jednym wielkim sprintem po łące i pleceniem wianków, jeśli czegoś nienawidzimy to to porzucamy, jeśli cenimy – to hołubimy, i tak dalej.

    A wiemy, że to czysta utopia i w rzeczywistości tak się po prostu nie zdarza. Praktycznie od wstania z łóżka, po ablucjach i dwóch beknięciach przystępujemy do wielkiej akcji zafałszowywania swojej rzeczywistości, jakbyśmy żyli w dwóch alternatywnych światach – swoich odczuć i tego co możemy zaprezentować światu, aby utrzymać się w nim jako tako na nogach. Oczywiście w związku z tą dychotomią odczuwamy totalny dyskomfort, stres i ten rozjazd ostatecznie nas – spragnionych „prawdy i szczerości”- niszczy, skazując na wieczne niezadowolenie i banicję z prywatnego raju harmonii wewnętrznej.

    Tymczasem przypadek Underwoodów pokazuje, że istnieją rodzaje ludzi, którzy w życiu wcale nie kierują się azymutem „prawdy”. Nie są typami, dla których komfort psychiczny, poczucie bycia poczciwym i święty spokój to priorytety. Wręcz przeciwnie – są to stany i potrzeby, które u nich są wysoce niepożądane i wstydliwe.

    Z całą pewnością, władza, jakakolwiek, nie jest dla ludzi, dla których najwyżej na liście potrzeb plasuje się bycie poczciwym i spokój wewnętrzny. Ci na ogół nie będą w stanie przepychać się do góry, aby za cenę wielu nieprawdomówności i manipulacji powydawać sobie rozporządzenia i poczuć, że inni się ich boją.

    Oglądając serial nie raz zastanawiałam się, jak im się tak chce, ile to siły trzeba mieć, żeby wstawać codziennie i wiedzieć tylko jedno, że to co się usłyszy, o czym się dowie – wykorzysta się na milion różnych sposobów, ale na pewno nie takich, które prowadziłby do powiedzenia prawdy, czyli „jak jest”. Ile trzeba zaprząc czujności na najwyższym levelu, żeby nie pogubić wątków, co się komu powiedziało, przeciw czemu co użyło i co z tego ma wyniknąć, żeby się w tym nie zgubić. Jakby zafałszowywanie wszystkiego było jedynym sensem istnienia tych bohaterów, nie tylko celem do zdobycia intratnej posadki prezydenta USA.

    Zapewne to wszystko brzmi lekko okropnie, ale prawdą jest (!), że chodzą mi po głowie takie myśli, jak wykorzystać fakt, że nie ma jakichś faktów, tylko jest to, co i jak innym opowiemy. To dość ciekawa lekcja, której udzielają Underwoodowie maluczkim:

    że sorry, nie ma sprawiedliwości, jest tylko podbój.

    Nie ma więc tym samym prawdy – jest tylko cel do zdobycia.

    Nie powiem, jakoś mnie to nawet buduje i jestem skłonna uznać, że prawdomówność jest naprawdę przereklamowana, jest większym luksusem niż kolekcja  jachtów Romana Abramowicza i jest na ogół tym, czego wypowiedzenia zawsze gdzieś tam po drodze się żałuje.

    ludzie władzy

    Oglądając House of Cards rozmyślałam także w temacie ludzi u władzy. Czym od zwykłych innych się różnią prócz tego, że we krwi, w genach mają inne widzenie czegoś takiego jak szczerość i z pewnością nie byliby fanami homilii Jana Pawła II pt. „Prawda was wyzwoli”.

    Bo tak pomijając wszystko to jednak w tych wszystkich urzędach, na kapitolach, fotelach prezesów wszystkich konsorcjów świata siedzą jacyś ludzie, nie ubermensze, tylko ludzie. Więc jak to jest, że oni sterują globalnym ociepleniem a my stoimy w kolejce w żabce po wino po robocie.

    Ten temat pobudza mnie od zawsze, próbowałam analizować cechy ludzi władzy na przykładzie bossa mafii z Jersey Toniego Soprano (poczytasz o tym TU), mogę również na przykładzie Francisa i Claire, w sumie co za różnica.

    I jedni i drudzy do absolutnej władzy dochodzili po trupach. Co się robi z niewygodnymi ludźmi, którzy wiedzą o nas za dużo? To proste. Wpycha się ich pod pociąg, zrzuca ze schodów, truje, topi, zabija w lesie. No różne są metody. Nie jest lekkie życie człowieka władzy. Już Szekspir o tym wiedział, kiedy pokazał światu Lady Makbet.

    Jacy są ci ludzie? Z pewnością lubią po robocie przyjść się poprzytulać do kogoś, napić się drinka i popatrzeć w dal, ale przeważnie, gdyby mogli spaliby w szpilkach i krawatach. Te zbroje zdają się nigdy ich nie uwierać, podczas gdy wymarzonym outfitem większości z nas są “ciuchy po domu” i wyciągnięty dres.

    Kwestia looku, który pomaga wzbudzić respekt otoczenia  dla nich nie jest tu bez znaczenia. Stroje Claire w 5 sezonie, w którym sięgała ona już po realną władzę nie bez przyczyny są stylizowane na wojskowe mundury – mają wojskowe guziki, obszycia i epolety. Do tego bagnety perfekcyjnych szpilek i wyprostowane plecy, zero jakiegoś garbienia znamionującego introwertyzm, wątpliwości i chowanie się przed światem. Do tego zawsze nieodgadniony uśmiech dla każdego.

    Ale dobrze skrojony look i bezwzględność to nie wszystko co sprawia, że ci ludzie są tam a my tu. Jest ot też jakiś rodzaj prawdziwego wewnętrznego, głębokiego przekonania, że na serio wiedzą lepiej i są lepsi. To nie są ludzie, którzy memlą co wieczór swoje wątpliwości i zalewają swoje skrupuły alkoholem i łzami. Może Tony Soprano miał ten bardziej ludzki rys, bo w sumie chodził na terapię, ale tylko po to, żeby babce zaprzeczyć, że miewa wady i czasem się myli. Underwoodowie nie pozwalają sobie na takie wybryki jak wątpliwości, idą wszędzie jak po swoje i nie ma znaczenia, czy to opiera się na realnych przesłankach czy nie. Inni z kuluarów i korytarzy będą czyhać tylko na ich chwile zawahania, a kiedy ich nie widzą, dołączają i followują władzę ludzi, którymi w gruncie rzeczy pogardzają i się ich boją, z jednej tylko przyczyny – bo tamci są skuteczniejsi w byciu wyprostowanym, uśmiechniętym i w przekonaniu o swojej boskości.

    Nie ukrywajmy, trochę im zazdrościmy. Trochę chcemy być jak Francis i Claire. Trochę chcielibyśmy zawsze być pod krawatem, zapięci na ostatni guzik, szczelni, niedostępni dla tych, którzy potencjalnie mogliby nam zaszkodzić lub nas skrzywdzić, chcielibyśmy wyeliminować ze swoich słowników takie słowo jak słabość.

    Ale jednocześnie żal nam opuszczać miękkie podusie swoich stref komfortu i złudnego poczucia, że jesteśmy dobrzy i żyjemy w mentalnym Bullerbyn.

    I to właśnie dlatego zawsze będziemy z wypiekami na twarzy śledzić perypetie Underwooda czy Soprano i kibicować im w zdobyciu tego, do czego dążą. Wystarczy nam takie telewizyjne alter ego a następnie będziemy mogli na spokojnie oddalić się do siebie i nocami płakać w poduszkę, że prawda wcale nas nie wyzwala i wszystko jest jakieś takie do dupy.

  • “Ania, nie Anna”, czyli 4 powody do wzruszeń podczas jedzenia kanapki

    Najlepiej sprzedają się teksty na „nie”, takie, żeby być przeciw, dlatego lubię złe filmy, złą literaturę i nieudany wygląd czegokolwiek. Ale ten tekst będzie na „tak”, na poważnie, czyli najgorzej, bo kiedy jest się na „tak”, to nie ma się gdzie schować.

    Ten tekst będzie m.in. o domach, domach lalek, domach na wzgórzach i domach w Szwecji, o misiach, dzieciach i Ani z Zielonego Wzgórza – wiecznie żywej, wiecznie i nie bez powodu fascynującej. Więc podchodzę do tego bardzo na poważnie.

    Zanim dojdę do Netflixa, jego nowej produkcji: serialu „Ania, nie Anna” na podstawie kultowej powieści Lucu Maud Montgomery – będzie o domach. Dom Cuthbertów na Zielonym Wzgórzu jest w tej najnowszej produkcji upozowany tak spektakularnie, że nie sposób, żeby nie wygenerował w głowie takich myśli.

    Powód 1 – DOM

    Tak jak dziś, kiedy wszystko mnie wkurwia, po całym dniu koję swoją wrażliwość i nerwy winem, tak w dzieciństwie uwielbiałam szybko kłaść się do łóżka i wyobrażać sobie, że jestem koleżanką Misia Uszatka – Lalą i mamy super dom. W nim dużo pokoi z mebelkami z plastiku, a nawet stajnie, a w nich konie. Dóbr ogólnie przybywało wraz z konsumpcją seriali typu „Powrót do Edenu” czy „Dynastia”, ale poziom absurdu był podobny. Nie kojarzę, czy Miś Uszatek był moim partnerem domowym, bo gustował w Prosiaczku bardziej czy też jakimś innym powinowatym, w każdym razie taka była wizja, ja – Lala, Miś i mamy super chatę i czasem wychodzimy na dwór pobawić się z Zajączkiem, innymi Lalami albo idziemy do cioci Chrum Chrum na ciasto. Uwielbiałam to życie.

    Potem świat wyimaginowanego życia rodzinnego bardzo porządkowały mi zagrody Północna, Środkowa i Południowa z Lassem, Bossem, Brittą, Anną, Lisą i Olem. Byłam rzecz jasna Lisą, miałam z koleżankami domki dla lalek, parobków (!!!) i chodziłam z kumpelkami do sklepu po kiełbasę, a sprzedawca częstował nas cukierkami ślazowymi. Nigdy nie wiedziałam, jaki mają smak, ale brzmiało szwedzko, a nie jak polskie kukułki.

    To teraz, oglądając serial Netflixa, uświadomiłam sobie, że strasznie znosiło mnie mentalnie i emocjonalnie ku wyobrażeniu domu statecznego. Prostego, surowego, z zasadami, ostoję konserwatywnych przekonań, kar i nagród, prostych sprzętów i codziennych znojnych obowiązków, które zapewniają bezpieczeństwo i byt.

    Dom Maryli i Mateusza na Wyspie Księcia Edwarda w Kanadzie w XIX wieku także spełniał te kryteria. Był prosty, surowy, ale dostatni. Nie było tam wiele, ale wszystko co potrzeba i stwarzał nieograniczone pole do wyobraźni. W serialu Netflixa pokazany jest wyjątkowo atrakcyjnie, bo wychodzi naprzeciw oczekiwaniom naszych czasów. Nie prezentuje ani kiczowatego przepychu, ani ubóstwa, jest taki w sam raz, okazały, ale skromny, dostatni, ale bez zbytków, wszystko tam jest ładne, funkcjonalne i proste. A jedyne naddatki to broszka Maryli i sok malinowy będący winem. Luksusy te zresztą przyczyniają się do wielu kłopotów bohaterów. Sic!

    A zatem purytański styl, purytańskie zasady, dużo humoru i otwarte umysły gospodarzy. Idylliczne miejsce, które jest mega nośnym towarem w dzisiejszych czasach domów rozbitych, domów z Wilanowów, domów z garderobami Carrie Bradshaw, domów pustych emocjonalnie, domów bez zasad, domów zimnych i nijakich, w kredycie we franku.

    Scenografia w serialu o Ani jest tak totalnie przemyślana w detalach i akuratna, że patrząc na scenę, kiedy Małgorzata Linde i Maryla drylują wiśnie marzy się nie o seksie i rycerzu na białym koniu tylko o tym, żeby tam siedzieć, robić z nimi przetwory na zimę i plotkować o ostatnim kazaniu pastora. Zresztą, czy nie byłaby to miła odmiana dla wielu z nas, których sens codzienności wyznaczają tak ekscytujące działania jak napisanie kilku maili i nie pomylenie się w rozdzielniku adresowym?

    Powód 2 – PRAWDA

    Serial Netflixa o Ani z Zielonego Wzgórza jest nie pierwszą ekranizacją kilkutomowej powieści Lucy Maud Montgomery, a obejrzałam wszystkie, która nie jest słodkopierdzącą wersją XIX powieści.
    Może i w książce nie były mocno wybite akcenty feministyczne, ale nie trzeba być specem od socjologii, żeby wyczuć, że Montgomery wrzucała tą powieścią jakiś kamyk do ogródków sufrażystek. Ania jest w końcu bohaterką bardzo niezależną i na tle swoich rówieśniczek wyróżnia się tym, że zawsze ma swoje zdanie, przeważnie inne i się z tym nigdy nie kryje. Czyli prekursorka feministek jak nic. W dodatku stawiała na kształcenie i samowystarczalność! Co prawda potem autorka powieści sprowadza Anię do parteru, bo każe jej się zakochać na poważnie i stwierdzić, że miłość i gromadka dzieci to spełnienie, a pracować w zawodzie to może mąż, bo to zacnie a w szkole uczą tylko samotne frustratki. Może tak kazał dopisać Montgomery wydawca, nie wiem, liczę, że serial nie będzie sięgał do wątków jak Ania najbardziej ekscytuje się powiciem kolejnego potomka i czasem wypada na ganek w tajemnicy poczytać książkę.

    W każdym razie filmy oparte na I tomie powieści nie oddają nawet tego kamuflowanego ducha feminizmu. Są wygładzone i naiwne. Ania jest tam nieszkodliwą barwną dziwaczką, a wszystkie dziewczynki są miłe i piękne, czasem tylko pozwalają sobie na drobne uszczypliwości, ale rzadko, chłopcy tylko tak się wygłupiają, ale generalnie jest miło.

    Produkcja Netfliksa podkręca feministycznego ducha. Ania w serialu ciągle pyta retorycznie, dlaczego niby nie może robić tych samych rzeczy co chłopiec skoro jest zdrowa i silna, ma czelność o tym też głośno gadać.

    Rzeczywistość wokół niej jest pokazana też bardziej naturalistycznie. Dziewuchy są jak to dziewuchy – okropne, plotkują, poszukują ofiar, kozłów ofiarnych, mają fochy, są zawistne, zazdrosne i okrutne. Chłopcy też nie są miłymi łobuziakami z sąsiedztwa, są zdolni do przemocy i psychicznej i fizycznej. Ogólnie rzeczywistość z ludźmi się tam nie patyczkuje. Rzuca się w oczy zamiłowanie do porządku w tej społeczności, zgodnie z literą Lucy, ale też serial nie udaje, że społeczeństwo jest miłe.

    Sama Ania jest też pokazana w sposób chyba najbliższy opisowi z książki, a mianowicie w chwili, kiedy czeka na Mateusza na stacji jest naprawdę brzydka. Chuda, niska, nijaka, prócz włosów nic ją nie wyróżnia. Ale potem faktycznie, kiedy patrzy się na to jak bohaterka mówi, działa – zaczyna się widzieć ją niemal piękną. Udał się ten wybór.

    Potwierdza się, że wcale nie jesteśmy piękni przez to jak wyglądamy. (Tak wiem, Paolo zaciera ręce, wszyscy spłacamy mu jakieś długi:) )

    powód 3 TRENING MOTYWACYJNY

    Odpowiedź na pytanie, dlaczego ta książka ciągle wzbudza entuzjazm i zainteresowanie jest prosta. Historia Ani Shirley, sposób w jaki działała, jej nastawienie do świata to trening motywacyjny, na jakim dziś zbija się kokosy. Ania to postać, która udowadniała milionom fanek i może fanów, że bycie wykluczonym społecznie, brzydkim, biednym i samotnym nie stanowi o końcu świata. Jej się udało – może udać się i tobie.

    Może Ania dziś zbiłaby fortunę na napisaniu poradnika „Jak stać się pięknym i bogatym będąc brzydkim i biednym?” oczywiście bogactwo rozumiemy tu jako przede wszystkim to duchowe, ale też bez przesady, na dom nad morzem też ją było stać. (Chociaż czy domy na Wyspie Księcia Edwarda nie są wszystkie nad morzem?)

    No więc zasady są takie:

    • trzeba być optymistą:) Proste. Trzeba wyćwiczyć wiarę, że jeśli dziś słabo, jutro będzie lepiej, dziś nie wyszło – jutro może się uda. Nikt nie zabierze z dworca? Przynajmniej pobędzie w towarzystwie ładnego drzewa, które kwitnie na wiosnę itd. Chodzi o znalezienie w otoczeniu choćby małego punktu zaczepienia, który da nadzieję, że jeszcze nie pora ze sobą kończyć.
    • kiedy wszyscy i wszystko zawiedzie trzeba trzymać się tego, że zawsze ma się swoją głowę. Niekoniecznie w sumie trzeba gadać do wyimaginowanej przyjaciółki mieszkającej w zegarze, ale warto w takich momentach udać się do własnej głowy i swoich myśli, o których nie wie nikt i które stonizują najbardziej przykre doznania. Zalecane jest mówienie do siebie. Albo zapisywanie myśli, nawet tych najgorszych. To serio pomaga. Sprawdziłam. Mam kilka tomów zeszytów, które są cmentarzami moich złych myśli i moich rozpaczy, których już dziś kompletnie nie pamiętam.
    • wiara we własne siły; w przypadku bohaterki jest ona faktycznie obezwładniająca. Nawet jeśli Ania czasem smęciła, że jest słaba z geometrii, to zawsze jednak żyła w przekonaniu o jakimś rodzaju swojego zajebizmu. Nie opierała tego bynajmniej na wyglądzie, godząc się z tym, że jest jaka jest tj. niezazbytnio ładna, ale na silnym wewnętrznym przekonaniu, że jak zechce może wszystko. W tym serialu to jej przekonanie naprawdę się udziela i dziwimy się sobie, że nie zostaliśmy kosmonautami albo że nie wpadliśmy na to jak wymyślić iphone’a. Ania wierzyła, że może dokonać rzeczy wielkich i każdego dnia wyczekiwała tak, jakby miała w nim dostać oskara. Fajna emocja.

    Powód 4 OSIEROCENIE

    Kiedy oglądałam ten serial właściwie nieustannie płakałam. Nie moglam powstrzymać łez i smarków. Trochę mnie to denerwowało i dziwiło, ale potem dałam za wygraną i płakałam sobie na spokojnie.

    Dlaczego tak się działo?

    Z tego mianowicie powodu, że serial ten mocno też wybił wątek osierocenia. Ta produkcja pokazała, że sieroctwo nie jest tylko powieściowym ozdobnikiem fabularnym, nie jest też tylko statusem społecznym. Osierocenie jest w tym serialu rodzajem odczucia, emocji, jaka zagnieżdża się w bohaterce na zawsze a wszyscy, wszystko co po drodze tę emocję osłabia są czystym dobrem.

    Nie trzeba być wcale małą dziewczynką z Wyspy Księcia Edwarda, której umarli rodzice, żeby poczuć te wątki, czyli ten rodzaj wiecznej niepewności jaki niesie ze sobą osierocenie nie tylko fizyczne ale też mentalne, rodzaj poczucia bycia zawsze nie stąd, poczucia, że nigdzie się nie przynależy, rodzaju wewnętrznego wygnania, którego nie uśmierzy żadna rozmowa, a życie w jakimś kręgu nie spowoduje, że będziemy czuć się częścią czegoś lub kogoś.

    I ten rodzaj wewnętrznej banicji, który jest czasem przez rzeczywistość przygłaskany, ale de facto jest wdrukowany w emocjonalny kod genetyczny na zawsze – stanowi o tym, że serial ten wydał mi tak szalenie atrakcyjny i wywołał we mnie jakieś analogiczne pogłosy w duszy.

    Nie wiem czy serial ten jest godzien polecenia tylko dla egzaltowanych lasek o psychice pensjonarek czy też szerszym kręgom. Mnie się wydaje, że ta produkcja wychodzi na przeciw naszym czasom bez względu na to, jaki gust serialowy czy czytelniczy preferuje potencjalny widz. Jest dużo tam brudu, nie ma upiększania, jest tęsknota za ładem, dobrem i porządkiem, za wsparciem, za kolektywem, za wewnętrzną siłą. W ostatnim odcinku tego brudu wcina się tam juz więcej. Wątki zaczynają się mieszać z tymi nieobecnymi w powieści Montgomery, za to są jakby wzięte z Dickensa. Nie bardzo mi to pasuje, jednak Kanada to ostatecznie taki trochę zimniejszy raj, lepsze miejsce do życia niż gnijąca Europa, więc co do tego wątku w serialu jestem na nie, ale co do reszty po stokroć na tak i jeśli nie obejrzycie, to do końca swoich dni będzie skazani na mądrości Chodakowskiej z Facebooka:]

  • Kanapka tekstylna, czyli drugie życie skafandra

    Odkąd 2 lata temu ze względów zdrowotnych przestałam jeść mięso, niezauważalnie, ale spektakularnie wzrosła moja tak zwana wrażliwość. Zaczęłam już zastanawiać się nad życiem duchowym i ostatnimi chwilami kurczaka na talerzu koleżanki podczas obiadu, ale poważnie zaczęłam też brać pod uwagę kwestię, czy kiedy marchewkę wyrywa się z ziemi, to ją to boli. Po zwierzętach i warzywach w sposób naturalny nastał czas na ubrania. Tak, dobrze czytacie – na ciuchy, szmaty, lumpy, na całe to „nie szata zdobi człowieka” bla bla.
    To nie będzie tekst w rodzaju 5 sposobów, jak dobrze wyglądać będąc ubranym na cebulkę. Rzecz będzie o życiu ubrań.

    Inspiracji do tego tekstu miałam kilka.

    Pierwszy to wspomniany wyżej nadmiar wrażliwości, czyli niejedzenie mięsa a muzyka i fashion. Czy są powiązania?:)

    Jakiś czas temu czytałam w Harper’s Bazaar wywiad z Moniką Brodką, która słusznie zauważyła, że dziś trudno robi się oryginalną ciekawą muzykę, skoro cały focus jest na to, żeby w tym zalewie wszystkiego zostać w ogóle zauważonym. I klęskę nadmiaru muzyki odniosła też ubrań wyrażając ubolewanie nad ich nadprodukcją i tym, że ich potem nikt ich nie chce. Serio. Przytoczę tu ten cytat:

    HP – Kiedyś czekało się na płytę ulubionego zespołu, a gdy się ukazywała, celebrowało się ją, słuchało setki razy. Teraz nie ma czasu się niczym nacieszyć, bo atakują kolejne nagrania…
    Brodka – To rzeczywiście frustrujące. Nie ma tej magii. Myślę, że muzyki na świecie jest generalnie za dużo, nie potrzebujemy jej aż tyle. Zresztą wszystkiego jest za dużo. Konsumpcjonizm to potworny problem naszych czasów. Gdy wchodzę do sklepu sieciowego w okresie wyprzedaży i widzę tony ubrań na wieszakach, których nikt nie kupi, bo nikt aż tylu ubrań nie potrzebuje, mam rozdarte serce. Wiele osób cierpi, by te niepotrzebne rzeczy powstawały.”

    No. Czujecie ten mechanizm radości z dostępności wszędzie i wszystkiego i jego niszczycielską siłę, z której mało kto zdaje sobie tak naprawdę sprawę. (hmm, zabrzmiałam apokaliptycznie)

    Drugi – alergia na marketingowy przymus

    Na profilu pisma o modzie ELLE na Facebooku, redakcja wrzuciła jakieś tam kiecki z tekstem – „musisz to mieć”. Zapytałam, że ale dlaczego? Ale nie uzyskałam odpowiedzi. Pewnie sami nie wiedzieli, dlaczego muszę mieć tę kieckę, bo im tak kazali pisać, że ludzie muszą, może takie wywołanie w ludziach poczucia musu zwiększa sprzedaż.

    Trzeci – Niedobór versus nadmiar, czyli mamy wszystkiego za dużo a wciąż nam mało.

    Byłam niedawno na wczasach z dietą, nad morzem poza sezonem. Po przyjeździe otworzyłam swoją walizkę badając odpowiedni outfit na obiad w tym ośrodku zdrowia i rekreacji i trochę tak się zamyśliłam w sposób nie wiem czy wesoły. Otóż w mojej walizce przeważały ubrania sprzed dobrych paru lat, wielokrotnie noszone, niektóre nawet zużyte! No i sobie pomyślałam: “mój Boże” – mając świeżo w pamięci relacje na snapie top fit blogerki, która jechała na 50 wyjazd tego przedwiośnia znosząc do domu hałdy toreb i ubrań i relacjonując to wydarzenie na snapie, a w przerwach przychodziły do niej prezenty ubraniowe, buty, personalizowane reeboki, conversy chcące docierać do rzesz młodych dziewczyn za pośrednictwem kanałow social tej blogeriny.

    zakupy; screen ze snapa D E Y N N

    W sumie byłam dość dumna, że opieram się pokusie kupowania ciągle nowych butów czy spodni do fitnesu, ale zastanawiałam się, czy gdybym miała hajs, gdyby to mnie przesyłali te conversy z wyszytym moim imieniem, to bym też nie robiła z tego relacji i się nie cieszyła, że na wyjazd pod palmy na tydzień mam 20 kostiumów kąpielowych. Czy to nie jest tak, że brak kasy wymusza na mnie bycie minimalistką i prowokuje mnie do pisania manifestów mających na celu ascezę. Bo zrezygnować z kupowania coraz to nowych rzeczy mając pieniądze, to jest dopiero sztuka i prawdziwa cnota.
    No ale inspiracja to była jednak: nadmiar to zagłada czy droga ku szczęściu?

    Czwarty powód to temat numeru z Wysokich Obcasów, które wtedy czytałam w pociągu. Historie ubrań.

    W WO wpadli na pomysł, żeby zwołać ekipę kreatywnych ludzi i zapytać ich, w co lubią się ubierać, dlaczego i co to dla nich znaczy. Zapamiętałam głównie Mariusza Szczygła, Natalię Fiodorczuk i Agnieszkę Drotkiewicz. Generalnie zamysł artykułów z tego numeru był taki, że to, w co się ubieramy ma znaczenie, że jest nośnikiem naszej tożsamości, prostym komunikatem do świata kim jesteśmy i jakie miejsce zajmujemy w świecie. Wykazano jak duże znaczenie dla dzieła literackiego czy filmowego ma opis ubioru bohaterów czy ich kostium. Z ubrań zrobiono bohaterów numeru. I wcale nie było to głupie, napędzone koniecznością wciskania klientom kolejnych bluzek i swetrów. Za to stworzono pole do zadawania pytań typu: – a co z moimi ubraniami? Może mają one większe znaczenie niż się pozornie wydaje? Może nie tylko życie zwierząt i marchewek jest ważne, ale swetra z szafy też?

    Ta myśl wywołała lawinę. Wodospad wspomnień o moich outfitach z dzieciństwa i młodości,

    które kiedyś dla mnie wiele znaczyły, które mnie określały a których już nie mam, ale które były dla mnie bardzo ważne. To wcale nie jest takie głupie, że sukienki, kurtki przypomniały mi, kim byłam i kim chciałam być. Jak Proust pomagał sobie wąchaniem magdalenek, tak ja przywołując wspomnienia moich outfitów z dawnych lat – wróciłam do czegoś, co czasem chciałabym pamiętać, ale co dzień po dniu ulatnia się bezpowrotnie, choć jest częścią mnie.

    Kiedy rozmyślałam o ubraniach, które miały dla mnie znaczenie, historia zaczęła się od czerwonego skafandra.
    Skafander – fajna nazwa w ogóle, rzadko dziś używana, nazwa kurtki do pasa z takiego materiału, który jest chyba trochę wodoodporny, trochę się świeci nawet. Ten czerwony skafander, który matka kupiła mi, kiedy miałam z 10 lat, był powodem moich podwórkowych upokorzeń, bo wszyscy chodzili na szaro a ja nagle w tym czerwonym. Wtedy nie myślałam o tym, że być innym to cel. Chciałam być jak wszyscy, a skafander mi na to nie pozwolił na dość długi czas, bo wtedy nie kupowało się kurtek co sezon. Na szczęście dość szybko z niego wyrosłam. Mam nadzieję, że spłonął gdzieś w piecu.

    Potem przyszła kolejna kurtka, która odegrała dużą rolę w mim życiu, bo przypadła na czas mojego liceum, kiedy przestałam rosnąć a w sklepach był tylko groszek, w odzieżowych – nic. Kurtka była ze sztruksu, jasno brązowa z czarnym ściągaczem, nawet niegłupia, z tym, że musiałam ją nosić nie tylko wczesną wiosną, jesienią ale też zimą. Pamiętam, że kiedy przychodziły mrozy wkładałam pod nią inną kurtkę i chodziłam w dwóch kurtkach na raz, żeby było cieplej. Widzę siebie do dziś, kiedy idę wąskim chodnikiem wśród ogródków przy domkach, mam przez ramię przewieszoną skórzaną torbę listonoszkę, która obija mi się o kolana.
    Nie czułam się szczególnie gorsza z powodu takich ubraniowych kombinacji. Takie to były czasy, że wszyscy byli mniej w więcej w podobnej sytuacji jeśli chodzi o zakupy. Posiadanie pieniędzy lub nie – nie miało po prostu znaczenia.

    Ale przyszedł czas, kiedy to się zmieniło. Nasza sąsiadka zaczęła peregrynacje do Turcji, skąd przywoziła kożuchy! I na Węgry, skąd przywoziła dezodoranty BAC. Kożuch był moim wielkim marzeniem. Z przyczyn bardzo prostych, nie chciało mi się zimą marznąć. Co prawda wolałabym mieć taki kożuch jak Andrzej Wajda na planie filmu albo furman z Zakopanego, ale zadowoliłam się wyszywanym czerwonymi nitkami z frymuśnymi zapinkami kożuchem z Turcji. Byłam o krok od powiedzenia sobie, że jestem osobą szczęśliwą, kiedy przywdziałam to tureckie cudo. Nie przeszkadzało mi, że był tylko do polowy uda i rozchylał się na brzuchu, czułam się jak milion i to było najważniejsze.
    Uzupełnieniem mojego outfitu z początków lat 80-tych była jedwabna brązowa chustka matki. Wkładałam ją pod czapkę z bukli, kiedy nastały mrozy minus 20. Wyglądałam, jak niemiecki żołnierz pod Stalingradem, ale czy to się wtedy dla mnie liczyło? Nie bardzo.

    Apropos kurtek.
    Przypomniało się, jak w okresie czerwonego skafandra, może ciut później jedna dziewczyna z podwórka pod blokiem pochodząca z rodziny alkoholowej, mówiąca ochrypłym głosem, przeganiana przez każdego podczas gier w klasy, wyszła kiedyś w kurtce srebrnej, pikowanej. I to był absolutny szał wówczas. Dziewczyna awansowała w hierachii, a inne dziewczęta mówiły jej, że wygląda „jak córka dyrektora” i podawały piłkę do gry. Jej kariera, jak nietrudno się domyśleć, skończyła się z czasem, kiedy z kurtki wyrosła.Czyli dość szybko.

    Prestiż osiągany za pomocą ubrań nie jest jednak wymysłem obecnych czasów. W tamtych, kiedy nie było nic, były jednak klasy prominentów mających dostęp do lepszych butów na kartki niż gawiedź. I tak oto moja koleżanka z klasy, córka ówczesnego prezydenta miasta wyjechała ze mną na kolonie do śmierdzącego moczem ośrodka dla dzieci z domów dziecka. Mimo to ten wyjazd ten miał dla mnie szczególne znaczenie. Dała mi bowiem na tym wyjeździe ponosić „adidasy”, tak się nazywało sportowe skórzane buty na grubej podeszwie. Ja przyjechałam oczywiście jak każdy – w sofiksach, ale ona miała te skórzane, czerwone buty na miękkiej podeszwie i po śniadaniu do obiadu dała mi się wspaniałomyślnie poprzechadzać:) Nigdy nie zapomnę tego odczucia, kiedy je włożyłam i przeszłam parę kroków. Nie przypominam sobie, żebym dziś odczuła taką ekstazę na skutek faktu, że założyłam jakieś buty.

    Pamiętam, że wiele ubrań odczuwałam w sposób sensualny.
    Np. spodnie ze sztruksu. Skądś udało się dostać sztruks, taki strasznie mocny, masywny, „porządny”, do dziś pamiętam jego zapach. I chciałam, aby uszyto mi z nich spodnie, pumpy, czyli na dole wąskie na górze rozszerzane. Podjęła się tego osiedlowa krawcowa i co z tego, że nie mogłam prawie włożyć stopy przez tę wąską nogawkę. Nosiłam te spodnie tak długo, aż praktycznie spadły ze mnie znoszone i przetarte.

    Bardzo ważną rolę w moim życiu odgrywały też rękodzieła mojej matki, która w tych biednych czasach regularnie zaopatrywała nas w sweterki i czapki. Dziś pewnie brylowałaby z blogiem z kategorii DIY. Te sweterki miałam szare przeważnie, splot warkocz, ale jeden był różowy, z ażurowej delikatnej wełny. Lubiłam go nad wyraz i zawsze zakładałam do niego różowe skarpetki, do czarnych butów tzw. trumniaków i czarnych spodni w kant. Wydawało mi się, że jestem mega profesjonalna w tym outficie, lubiłam jak mi się zgadzało, że jak róż to musiał być też róż gdzieś indziej.

    Mam w swojej ubraniowej historii dwa zdarzenia wstydliwe. Tzn. z dzisiejszej perspektywy jak na to patrzę, to są wstydliwe, wtedy tak tego nie odbierałam.
    Chodzi o ubrania, za które życie dały zwierzęta.
    Najpierw czapka z królika. Koszmar mojego dzieciństwa. Była wielka, zawiązywana pod brodą, skóra królika wyprawiona niedbale, więc ten odzwierzęcy zapach towarzyszył mi stale jak nosiłam tę czapkę, strasznie się w niej pociłam i wyglądałam jakbym miała wodogłowie. Ja miałam szarą a moją siostrę matka katowała taką ciemniejszą. Nie było zmiłuj.
    Drugim występkiem było futro. Serio. Z nutrii!
    Odziedziczyłam futro po dziadku, który miał hodowlę nutrii w ogóle ( bardzo niesympatyczne zwierzęta tak btw ale w niczym mnie to nie usprawiedliwia) i kuśnierz (taki zawód kiedyś) skroił to dziadkowe futro dla mnie. I trzeba przyznać, że krój przypadkiem wyszedł mu zajebiście, taki pudełkowy, Balanciaga by się nie powstydziła. Było też mega ciepłe, ale potwornie brzydkie i dziwne w dotyku, te długie ostre włosy brrrr. Dziwię się sobie w sumie, że to nosiłam. Z sentymentu do dziadka chyba jedynie, bo pamiętam że nosił zimą czapkę z nutrii i wydawało mi się, że wygląda szykownie.

    W głowie mam całą masę rzeczy, które tworzyły mój wizerunek potem.
    Pierwszy płaszcz włoski kupiony za pieniądze z praktyk studenckich w zakładzie przetwórstwa owocowo – warzywnego Kotlin. Był zapowiedzią lepszej zmiany w naszych tekstylnych egzystencjach. Był miękki, elegancki, sportowy, casualowy, nosiłam do niego białe sneakersy chociaż wtedy nie wiedziałam, że tak się nazywają i wąskie spodnie, a to był rok 89.

    Dziś zgorzkniałam i staram się chronić przed nadmiarem, idąc na przekór wezwaniom z ELLE, że muszę coś mieć. Ćwiczę się w chceniu mniej, co mi się udaje raz lepiej, ale przeważnie gorzej. Więc skoro to idzie mi tak sobie, to pomyślałam, że przynajmniej będę się nosić na czarno. Taki czarny protest przeciwko bodźcom, masthewom sezonów, wdzięczeniom blogerin na instagramie, eklektyzmowi obecnych trendów, z których żaden nie jest przełomowy, za to dominuje wszystko, wszystko jest modne, dozwolone i ładne, bo to kwestia gustów, zatem skoro wolno wszystko – to jaki w tym wszystkim sens?

    Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Chcę tylko wierzyć, że mniej nie oznacza gorzej.

  • zjedz kanapkę