• Kanapka tekstylna, czyli drugie życie skafandra

    Odkąd 2 lata temu ze względów zdrowotnych przestałam jeść mięso, niezauważalnie, ale spektakularnie wzrosła moja tak zwana wrażliwość. Zaczęłam już zastanawiać się nad życiem duchowym i ostatnimi chwilami kurczaka na talerzu koleżanki podczas obiadu, ale poważnie zaczęłam też brać pod uwagę kwestię, czy kiedy marchewkę wyrywa się z ziemi, to ją to boli. Po zwierzętach i warzywach w sposób naturalny nastał czas na ubrania. Tak, dobrze czytacie – na ciuchy, szmaty, lumpy, na całe to „nie szata zdobi człowieka” bla bla.
    To nie będzie tekst w rodzaju 5 sposobów, jak dobrze wyglądać będąc ubranym na cebulkę. Rzecz będzie o życiu ubrań.

    Inspiracji do tego tekstu miałam kilka.

    Pierwszy to wspomniany wyżej nadmiar wrażliwości, czyli niejedzenie mięsa a muzyka i fashion. Czy są powiązania?:)

    Jakiś czas temu czytałam w Harper’s Bazaar wywiad z Moniką Brodką, która słusznie zauważyła, że dziś trudno robi się oryginalną ciekawą muzykę, skoro cały focus jest na to, żeby w tym zalewie wszystkiego zostać w ogóle zauważonym. I klęskę nadmiaru muzyki odniosła też ubrań wyrażając ubolewanie nad ich nadprodukcją i tym, że ich potem nikt ich nie chce. Serio. Przytoczę tu ten cytat:

    HP – Kiedyś czekało się na płytę ulubionego zespołu, a gdy się ukazywała, celebrowało się ją, słuchało setki razy. Teraz nie ma czasu się niczym nacieszyć, bo atakują kolejne nagrania…
    Brodka – To rzeczywiście frustrujące. Nie ma tej magii. Myślę, że muzyki na świecie jest generalnie za dużo, nie potrzebujemy jej aż tyle. Zresztą wszystkiego jest za dużo. Konsumpcjonizm to potworny problem naszych czasów. Gdy wchodzę do sklepu sieciowego w okresie wyprzedaży i widzę tony ubrań na wieszakach, których nikt nie kupi, bo nikt aż tylu ubrań nie potrzebuje, mam rozdarte serce. Wiele osób cierpi, by te niepotrzebne rzeczy powstawały.”

    No. Czujecie ten mechanizm radości z dostępności wszędzie i wszystkiego i jego niszczycielską siłę, z której mało kto zdaje sobie tak naprawdę sprawę. (hmm, zabrzmiałam apokaliptycznie)

    Drugi – alergia na marketingowy przymus

    Na profilu pisma o modzie ELLE na Facebooku, redakcja wrzuciła jakieś tam kiecki z tekstem – „musisz to mieć”. Zapytałam, że ale dlaczego? Ale nie uzyskałam odpowiedzi. Pewnie sami nie wiedzieli, dlaczego muszę mieć tę kieckę, bo im tak kazali pisać, że ludzie muszą, może takie wywołanie w ludziach poczucia musu zwiększa sprzedaż.

    Trzeci – Niedobór versus nadmiar, czyli mamy wszystkiego za dużo a wciąż nam mało.

    Byłam niedawno na wczasach z dietą, nad morzem poza sezonem. Po przyjeździe otworzyłam swoją walizkę badając odpowiedni outfit na obiad w tym ośrodku zdrowia i rekreacji i trochę tak się zamyśliłam w sposób nie wiem czy wesoły. Otóż w mojej walizce przeważały ubrania sprzed dobrych paru lat, wielokrotnie noszone, niektóre nawet zużyte! No i sobie pomyślałam: “mój Boże” – mając świeżo w pamięci relacje na snapie top fit blogerki, która jechała na 50 wyjazd tego przedwiośnia znosząc do domu hałdy toreb i ubrań i relacjonując to wydarzenie na snapie, a w przerwach przychodziły do niej prezenty ubraniowe, buty, personalizowane reeboki, conversy chcące docierać do rzesz młodych dziewczyn za pośrednictwem kanałow social tej blogeriny.

    zakupy; screen ze snapa D E Y N N

    W sumie byłam dość dumna, że opieram się pokusie kupowania ciągle nowych butów czy spodni do fitnesu, ale zastanawiałam się, czy gdybym miała hajs, gdyby to mnie przesyłali te conversy z wyszytym moim imieniem, to bym też nie robiła z tego relacji i się nie cieszyła, że na wyjazd pod palmy na tydzień mam 20 kostiumów kąpielowych. Czy to nie jest tak, że brak kasy wymusza na mnie bycie minimalistką i prowokuje mnie do pisania manifestów mających na celu ascezę. Bo zrezygnować z kupowania coraz to nowych rzeczy mając pieniądze, to jest dopiero sztuka i prawdziwa cnota.
    No ale inspiracja to była jednak: nadmiar to zagłada czy droga ku szczęściu?

    Czwarty powód to temat numeru z Wysokich Obcasów, które wtedy czytałam w pociągu. Historie ubrań.

    W WO wpadli na pomysł, żeby zwołać ekipę kreatywnych ludzi i zapytać ich, w co lubią się ubierać, dlaczego i co to dla nich znaczy. Zapamiętałam głównie Mariusza Szczygła, Natalię Fiodorczuk i Agnieszkę Drotkiewicz. Generalnie zamysł artykułów z tego numeru był taki, że to, w co się ubieramy ma znaczenie, że jest nośnikiem naszej tożsamości, prostym komunikatem do świata kim jesteśmy i jakie miejsce zajmujemy w świecie. Wykazano jak duże znaczenie dla dzieła literackiego czy filmowego ma opis ubioru bohaterów czy ich kostium. Z ubrań zrobiono bohaterów numeru. I wcale nie było to głupie, napędzone koniecznością wciskania klientom kolejnych bluzek i swetrów. Za to stworzono pole do zadawania pytań typu: – a co z moimi ubraniami? Może mają one większe znaczenie niż się pozornie wydaje? Może nie tylko życie zwierząt i marchewek jest ważne, ale swetra z szafy też?

    Ta myśl wywołała lawinę. Wodospad wspomnień o moich outfitach z dzieciństwa i młodości,

    które kiedyś dla mnie wiele znaczyły, które mnie określały a których już nie mam, ale które były dla mnie bardzo ważne. To wcale nie jest takie głupie, że sukienki, kurtki przypomniały mi, kim byłam i kim chciałam być. Jak Proust pomagał sobie wąchaniem magdalenek, tak ja przywołując wspomnienia moich outfitów z dawnych lat – wróciłam do czegoś, co czasem chciałabym pamiętać, ale co dzień po dniu ulatnia się bezpowrotnie, choć jest częścią mnie.

    Kiedy rozmyślałam o ubraniach, które miały dla mnie znaczenie, historia zaczęła się od czerwonego skafandra.
    Skafander – fajna nazwa w ogóle, rzadko dziś używana, nazwa kurtki do pasa z takiego materiału, który jest chyba trochę wodoodporny, trochę się świeci nawet. Ten czerwony skafander, który matka kupiła mi, kiedy miałam z 10 lat, był powodem moich podwórkowych upokorzeń, bo wszyscy chodzili na szaro a ja nagle w tym czerwonym. Wtedy nie myślałam o tym, że być innym to cel. Chciałam być jak wszyscy, a skafander mi na to nie pozwolił na dość długi czas, bo wtedy nie kupowało się kurtek co sezon. Na szczęście dość szybko z niego wyrosłam. Mam nadzieję, że spłonął gdzieś w piecu.

    Potem przyszła kolejna kurtka, która odegrała dużą rolę w mim życiu, bo przypadła na czas mojego liceum, kiedy przestałam rosnąć a w sklepach był tylko groszek, w odzieżowych – nic. Kurtka była ze sztruksu, jasno brązowa z czarnym ściągaczem, nawet niegłupia, z tym, że musiałam ją nosić nie tylko wczesną wiosną, jesienią ale też zimą. Pamiętam, że kiedy przychodziły mrozy wkładałam pod nią inną kurtkę i chodziłam w dwóch kurtkach na raz, żeby było cieplej. Widzę siebie do dziś, kiedy idę wąskim chodnikiem wśród ogródków przy domkach, mam przez ramię przewieszoną skórzaną torbę listonoszkę, która obija mi się o kolana.
    Nie czułam się szczególnie gorsza z powodu takich ubraniowych kombinacji. Takie to były czasy, że wszyscy byli mniej w więcej w podobnej sytuacji jeśli chodzi o zakupy. Posiadanie pieniędzy lub nie – nie miało po prostu znaczenia.

    Ale przyszedł czas, kiedy to się zmieniło. Nasza sąsiadka zaczęła peregrynacje do Turcji, skąd przywoziła kożuchy! I na Węgry, skąd przywoziła dezodoranty BAC. Kożuch był moim wielkim marzeniem. Z przyczyn bardzo prostych, nie chciało mi się zimą marznąć. Co prawda wolałabym mieć taki kożuch jak Andrzej Wajda na planie filmu albo furman z Zakopanego, ale zadowoliłam się wyszywanym czerwonymi nitkami z frymuśnymi zapinkami kożuchem z Turcji. Byłam o krok od powiedzenia sobie, że jestem osobą szczęśliwą, kiedy przywdziałam to tureckie cudo. Nie przeszkadzało mi, że był tylko do polowy uda i rozchylał się na brzuchu, czułam się jak milion i to było najważniejsze.
    Uzupełnieniem mojego outfitu z początków lat 80-tych była jedwabna brązowa chustka matki. Wkładałam ją pod czapkę z bukli, kiedy nastały mrozy minus 20. Wyglądałam, jak niemiecki żołnierz pod Stalingradem, ale czy to się wtedy dla mnie liczyło? Nie bardzo.

    Apropos kurtek.
    Przypomniało się, jak w okresie czerwonego skafandra, może ciut później jedna dziewczyna z podwórka pod blokiem pochodząca z rodziny alkoholowej, mówiąca ochrypłym głosem, przeganiana przez każdego podczas gier w klasy, wyszła kiedyś w kurtce srebrnej, pikowanej. I to był absolutny szał wówczas. Dziewczyna awansowała w hierachii, a inne dziewczęta mówiły jej, że wygląda „jak córka dyrektora” i podawały piłkę do gry. Jej kariera, jak nietrudno się domyśleć, skończyła się z czasem, kiedy z kurtki wyrosła.Czyli dość szybko.

    Prestiż osiągany za pomocą ubrań nie jest jednak wymysłem obecnych czasów. W tamtych, kiedy nie było nic, były jednak klasy prominentów mających dostęp do lepszych butów na kartki niż gawiedź. I tak oto moja koleżanka z klasy, córka ówczesnego prezydenta miasta wyjechała ze mną na kolonie do śmierdzącego moczem ośrodka dla dzieci z domów dziecka. Mimo to ten wyjazd ten miał dla mnie szczególne znaczenie. Dała mi bowiem na tym wyjeździe ponosić „adidasy”, tak się nazywało sportowe skórzane buty na grubej podeszwie. Ja przyjechałam oczywiście jak każdy – w sofiksach, ale ona miała te skórzane, czerwone buty na miękkiej podeszwie i po śniadaniu do obiadu dała mi się wspaniałomyślnie poprzechadzać:) Nigdy nie zapomnę tego odczucia, kiedy je włożyłam i przeszłam parę kroków. Nie przypominam sobie, żebym dziś odczuła taką ekstazę na skutek faktu, że założyłam jakieś buty.

    Pamiętam, że wiele ubrań odczuwałam w sposób sensualny.
    Np. spodnie ze sztruksu. Skądś udało się dostać sztruks, taki strasznie mocny, masywny, „porządny”, do dziś pamiętam jego zapach. I chciałam, aby uszyto mi z nich spodnie, pumpy, czyli na dole wąskie na górze rozszerzane. Podjęła się tego osiedlowa krawcowa i co z tego, że nie mogłam prawie włożyć stopy przez tę wąską nogawkę. Nosiłam te spodnie tak długo, aż praktycznie spadły ze mnie znoszone i przetarte.

    Bardzo ważną rolę w moim życiu odgrywały też rękodzieła mojej matki, która w tych biednych czasach regularnie zaopatrywała nas w sweterki i czapki. Dziś pewnie brylowałaby z blogiem z kategorii DIY. Te sweterki miałam szare przeważnie, splot warkocz, ale jeden był różowy, z ażurowej delikatnej wełny. Lubiłam go nad wyraz i zawsze zakładałam do niego różowe skarpetki, do czarnych butów tzw. trumniaków i czarnych spodni w kant. Wydawało mi się, że jestem mega profesjonalna w tym outficie, lubiłam jak mi się zgadzało, że jak róż to musiał być też róż gdzieś indziej.

    Mam w swojej ubraniowej historii dwa zdarzenia wstydliwe. Tzn. z dzisiejszej perspektywy jak na to patrzę, to są wstydliwe, wtedy tak tego nie odbierałam.
    Chodzi o ubrania, za które życie dały zwierzęta.
    Najpierw czapka z królika. Koszmar mojego dzieciństwa. Była wielka, zawiązywana pod brodą, skóra królika wyprawiona niedbale, więc ten odzwierzęcy zapach towarzyszył mi stale jak nosiłam tę czapkę, strasznie się w niej pociłam i wyglądałam jakbym miała wodogłowie. Ja miałam szarą a moją siostrę matka katowała taką ciemniejszą. Nie było zmiłuj.
    Drugim występkiem było futro. Serio. Z nutrii!
    Odziedziczyłam futro po dziadku, który miał hodowlę nutrii w ogóle ( bardzo niesympatyczne zwierzęta tak btw ale w niczym mnie to nie usprawiedliwia) i kuśnierz (taki zawód kiedyś) skroił to dziadkowe futro dla mnie. I trzeba przyznać, że krój przypadkiem wyszedł mu zajebiście, taki pudełkowy, Balanciaga by się nie powstydziła. Było też mega ciepłe, ale potwornie brzydkie i dziwne w dotyku, te długie ostre włosy brrrr. Dziwię się sobie w sumie, że to nosiłam. Z sentymentu do dziadka chyba jedynie, bo pamiętam że nosił zimą czapkę z nutrii i wydawało mi się, że wygląda szykownie.

    W głowie mam całą masę rzeczy, które tworzyły mój wizerunek potem.
    Pierwszy płaszcz włoski kupiony za pieniądze z praktyk studenckich w zakładzie przetwórstwa owocowo – warzywnego Kotlin. Był zapowiedzią lepszej zmiany w naszych tekstylnych egzystencjach. Był miękki, elegancki, sportowy, casualowy, nosiłam do niego białe sneakersy chociaż wtedy nie wiedziałam, że tak się nazywają i wąskie spodnie, a to był rok 89.

    Dziś zgorzkniałam i staram się chronić przed nadmiarem, idąc na przekór wezwaniom z ELLE, że muszę coś mieć. Ćwiczę się w chceniu mniej, co mi się udaje raz lepiej, ale przeważnie gorzej. Więc skoro to idzie mi tak sobie, to pomyślałam, że przynajmniej będę się nosić na czarno. Taki czarny protest przeciwko bodźcom, masthewom sezonów, wdzięczeniom blogerin na instagramie, eklektyzmowi obecnych trendów, z których żaden nie jest przełomowy, za to dominuje wszystko, wszystko jest modne, dozwolone i ładne, bo to kwestia gustów, zatem skoro wolno wszystko – to jaki w tym wszystkim sens?

    Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Chcę tylko wierzyć, że mniej nie oznacza gorzej.

  • zjedz kanapkę