• Czas od pięt mnie cicho zjada, ale Kora się oprze

    Wiecie, jak to jest.

    Umiera ktoś znany i całe ściany pełne są smuteczków i RIP -ów. Rejestrujemy na sekundę za pomocą posta na socialach, że ktoś odszedł i biegniemy dalej, zrobić sobie herbatę czy coś tam innego. Pomyślimy, no szkoda, szkoda, ale takie życie i jestem przekonana, że większość odejdzie tę herbatę robić z silnym przekonaniem o własnej wszechwieczności i swojej niezbywalności, co jest w gruncie rzeczy bardzo śmieszne.

    Nie jestem przesadnie stadnym człowiekiem, nie lubię robić tego, co wszyscy w tym samym czasie, toteż jeśli chodzi o zachowania w mediach społecznościowych rzadko coś udostępniam, rzadko agituję i rzadko zamieszczam swoje ekspose o czymś tam, bo wychodzę z założenia, że nie zawsze trzeba, a nawet nie można, wygłaszać swojego zdania o wszystkim, mimo że teraz jest taka moda.

    Z dość niespodziewanym jednak odejściem Kory Jackowskiej jest nieco inaczej. Nie chodzi mi o zaznaczenie swojej obecności poprzez wklejanie ubolewań na Facebooka, tylko o coś, co dość zaskakująco nawet dla mnie, uderza we mnie właśnie. Ilość słów, jakie się pojawiły w sobotę w mediach, ilośc wspomnień od różnych ludzi, w różnym wieku, z różnym spektrum zainteresowań i z różnych środowisk pokazują, że Kora jest nie tylko artystką, która szkoda, że zmarła, tylko że jest ona czymś w rodzaju czipa, który zastał wszczepiony w mózgi wielu, wielu, wielu ludzi i jest odpowiedzialny za ich własne, konkretne fragmenty, strzępy życiek, wspomnienia, które to odejście gwałtownie uruchomiło. Nagle dotarło do mnie, że ta kobieta siedzi w mojej głowie już 30 lat.

    Po raz pierwszy pojawiła się w niej przez Festiwal w Opolu, był rok 1980 i oglądaliśmy z ojcem, jak jakaś babka w leginsach i ostrzyżona „na zapałkę”, jak się wtedy mówiło, drapieżnym głosem, w samym sercu siermięgi komuny krzyczała, że chce pojechać do Europy lub jeszcze dalej do Buenos Aires i pić sobie w drodze szampana. Mój ojciec mówił wtedy, że kobiety tak nie wyglądają i zdecydowanie nie był fanem jej looku.

    Kora Jackowska

    Kora Jackowska

    To prawda. Nikt nie wyglądał tak jak ona, w tamtych latach na pewno, potem też, zmieniając style uczesania, noszenia się, zawsze była nie do podrobienia. Z pewnością pomagał tu fakt, że była osobą piękną, kości policzkowe, pełne usta, piękny nos, sylwetka sprawiały, że ja się w niej trochę kochałam, była kobietą, ja nie wiedziałam, czy jestem hetero czy nieheteronormatywna i chyba zupełnie mnie to nie obchodziło. Najważniejsze, że nie była ona jakąś opolską, sopocką diwą w falbanach i w lokach, była absolutnie inna i zjawiskowa. Patrząc na nią, na jej outfity i to jak się ruszała, miałam w sobie zawsze efekt wow. Po latach, kiedy była jurorką z Must Be The Music, kiedy to mając już ok 60 lat i nic nie tracąc z tak zwanej zjawiskowości, z lubością przyglądałam się, jak wydyma usta z dezaprobatą, kiedy ktoś masakrował scenę albo kiedy klaskała w dłonie i krzyczała do jakiegoś uczestnika „kocham, kocham, kocham”. Gdzieś tam wtedy przecierałam się przy produkcji tego show, ale zawsze, kiedy Kora przechodziła sobie obok, stałam jak zabetonowana nie będąc w stanie się ruszyć czy cokolwiek do niej powiedzieć. Tak to jest z chodzącymi legendami, z herosami naszych wyobrażeń, z karuzelami naszych marzeń. Pozostają gdzieś tam na cokołach na zawsze.

    Kora zawsze rozpalała też wyobraźnię siermiężnej polskiej gawiedzi niekonwencjonalnym życiem, bo bieda, dom dziecka, mężowie, dzieci, związki, tajemnice, kariera, zawsze było coś co pobudzało zamulone mózgi matek, żon, sióstr wstawiających akurat wodę na ziemniaki czy chodzących do prac od 9 do 17, wracających potem do swoich nudnych żyć, które w niczym podróży do Buenos nie przypominały, ale dzięki piosenkom Kory i Maanamu pozwalały czasem poczuć, że paranoja jest goła, czy mieć nadzieję, że ciemne chmury wiatr rozgoni.

    Ze mną było podobnie.

    Mam w głowie taki obrazek, kiedy zmierzam sennymi ulicami mojego małego miasta, którego serdecznie nie znoszę, ale wtedy przechodząc na skrzyżowaniu koło wielkiego krzyża z Chrystusem nie myślałam o tym. Za to zastanawiałam się, jak to będzie, kiedy na szkolnej dyskotece puszczą „Kocham cię kochanie moje” i czy ja, jako klasowy kujon i nerd będę podpierać ściany wtedy, czy też będę zmagać się ze spoconymi dłońmi pryszczatych chłopaków z fryzurami na Pawła Mścisławskiego z Lady Pank. Nie wiedziałam w sumie co gorsze.

    Ale pamiętam, długą miałam rozkminę życiową wtedy, czy czekają mnie jakieś rozstania i powroty i noce z miłości bezsenne i czy będą mi dzwonić dzwony i płonąć ciało. Miłam wtedy ze 14 lat i tak, byłam tego ciekawa. Jak dobrze, że nie wiedziałam wówczas, że na takie rarytasy to może sobie Kora pozwolić czy inna jakaś życiowo bezkompromisowa diwa, bo na pewno nie ja. Moje żary przypominały zawsze pieczenie ziemniaków w dogorywającym palenisku, ale to wcale nie znaczy, że ta piosenka była czy jest bez sensu. Niesie ze sobą jednak jakąś opowieść o tym, co może się zdarzyć między ludźmi dwojgiem, a że nie każdemu, to już nie Kory wina.

    Nie wszystkie jej muzyczne projekty były czy są silnie zakorzenione w moich prywatnych memoriesach. Ale te, które są wywołują we mnie zawsze, ale to zawsze tak silne emocjonalne poruszenie, jak magdalenki w Marcelu Prouście.

    Niezmiennie rozwala mnie ponadczasowa prawda o życiu, że życie płynie bez pośpiechu, bez uśmiechu i bez grzechu, bez nienawiści i bez miłości a ludzie zamierają w gestach pozach bez znaczenia. Tu akurat byłam przekonana, że taki model przypasuje do mnie bardziej niż polana w leśnym gąszczu schowana. Sprawdziło się.

    Potem miałam etap konstatacji, że czyjś głos pod oknem to nie byłeś ty. Wiecznie wtedy nasłuchiwałam czyichś kroków i głosu w słuchawce telefonu bratek na recepcji akademika Balbina, aby pytać, czy ty to ty i wiecznie obawiać się, że to może być pomyłka. Do dziś piosenka „Ty nie Ty” jest moją ulubioną.

    Ostatnim silnym muzycznym wspomnieniem był „Wyjątkowy zimny maj” z Derwisza i anioła. Niby fajnie, niby był ten maj zimny, ale biegało się w butkach trumniaczkach po deszczu i siedziało całe lato do rana mając wrażenie, że wieczór płynnie przechodzi w rano i nigdy nie jest ciemno. Ale z jakiegoś powodu tej piosenki dziś nie lubię i nigdy do niej nie wracam.

    Większość pozostałego repertuaru zasiedliła się jednak  we mnie na dobre. I ciągle nie wyobrażam sobie, aby jakiś miły na wojnę sobie poszedł, bo może mam nadzieję, że nie pójdzie i będziemy sobie w szafie żyć.

    A może głupio robię, nie wiem, ale mówię jak jest.

  • „Jedyna historia”, czyli kanapka zrobiona z miłości

    Jedyna historia

    Książki o miłości. To jest taka kategoria, której nie tykam, bo co można powiedzieć ciekawego o tym ponad to, co napisano, pokazano, opowiedziano a co już czytałam i widziałam. Jakkolwiek zblazowanie to brzmi, to tak właśnie jest. Ale rekomendacja z „Polityki” i pikantna historia wystarczyły, żebym na „Jedyną historię” Juliana Barnesa odżałowała.

    Nie znałam wcześniej Juliana Barnesa, a nagradzany ponoć i ceniony brytyjski pisarz, którego sława jednak jakoś mnie ominęła. Nie wiem, czy organicznie mnie omijają „światowej sławy pisarze”, może z defaultu nie ufam lekturom, które podobają się wszystkim, tym bardziej takim o miłości, bo przecież na tej miłości znają się wszyscy, nie jest to jazz czy historia sztuki, i każdy jakieś tam pojęcie o tym ma. Zna się i wypowie. Toteż ja podeszłam sceptycznie, ale jako urodzoną plotkarę zaintrygował mnie wątek mezaliansu z kategorii wiek opisywanego w tej książce.

    Nietypowa historia miłosna

    Zacznę więc od sensacyjki. Bo nie ukrywajmy, jeszcze dziś związek młodego faceta ze starszą od niego o 30 lat kobietą mógłby być uznawany za nietypowy, niespotykany i sensacyjny, a co dopiero w latach 60 – tych XX wieku, kiedy akcja się dzieje! Jak to możliwe? że romans znudzonego młodzieńca z poznaną w klubie tenisowym stateczną mężatką i matką dwóch starszych od niego córek nie okazał się tylko wakacyjnym romansem?

    No nie okazał się. Ale ciekawsze jest: dlaczego był tą „jedyną historią”, jaką bohater miał do opowiedzenia w życiu, dlaczego przetrwał tylko? aż? 12 lat, dlaczego się skończył, jaka była historia jego upadku?
    Tak, upadek to jest coś działa na mnie kojąco. Sukcesy w dziedzinie miłości sprawiają, że przestaję czuć się bezpiecznie.

    Tworzyć powieści czy filmy o miłości, moim zdaniem, nie jest łatwo. Z prostej przyczyny. Ponieważ miłość jest doświadczeniem każdemu bliskim, łatwo można popaść się w banał, w ckliwość, manieryzm, irytującą egzaltację. O miłości wiadomo już chyba wszystko, ale nadal sposób, w jaki twórca ułoży daną opowieść, może sprawić, że czytelnikowi czy widzowi uda się podsunąć znaną prawdę w nowym świetle, podrzucić jakiś nowy trop w śledztwie pt. dlaczego nie mam szczęścia w miłości, dlaczego mi się nie udaje i czy jestem wobec tego normalny.

    Jak dobrze opowiedzieć jedyną historię

    Julianowi Barnesowi udało się taki sposób znaleźć. Prócz rzadko spotykanej konfiguracji wiekowej partnerów w tej akurat historii, zastosował też inny dobry chwyt, mianowicie nielinearność zdarzeń. Podobnie jak Knausgard odwołał się do niezbadanej istoty naszej pamięci, którą jest zapamiętywanie zdarzeń nie po kolei, ale w taki sposób, który pozwala nam przetrwać. Ten z premedytacją stosowany subiektywizm i niesilenie się na jakieś wiekopomne prawdy sprawia, że opowiedziana historia staje się tyleż wciągająca co przekonująca. Nikt nie wciska nam kitu, że wie, nie wmawia „że tak jest zawsze”, nie tworzy 10 nowych przykazań na bazie własnego przypadku. Wręcz przeciwnie, dostajemy szczerze opowiedziane studium przypadku, wielkiego uczucia, jego wybuchu i jego upadku, bez prób usprawiedliwiania się czy tworzenia irytujących aforyzmów na ten temat mających nas rzekomo uratować przed popełnieniem podobnych zaniechań.

    Narrator przywołuje różne wątki, wskrzesza różne wrażenia z tamtego okresu, idzie śladami zawodnej pamięci i przypomina sobie doskonale np. kształt uszu kochanki, a nie pamięta zupełnie jak wyglądały jej piersi czy nogi, poddaje głębokiej analizie porównanie domu jego rodziców i domu jego ukochanej, a nie dowiadujemy się za wiele o tym, jak to było na początku tej całej zażyłości, nie wiemy tak naprawdę dlaczego, właśnie – dlaczego – się w sobie zakochali. A nie dowiadujemy się tego, bo takiej odpowiedzi po prostu nie ma. Nigdy nie wiadomo, dlaczego człowiek się zakochuje, dlaczego potem kocha. Nigdy. Trochę więcej za to wiadomo, dlaczego mimo ognistego startu i szczerego mocnego zaangażowania jakieś historie się nie udają, dlaczego nie dochodzi w nich do happy endu.

    Narrator mocno kluczy w tym szperaniu w swojej pamięci, zmienia perspektywy narracyjne, raz opowiada we własnym imieniu, a raz mówi o sobie w drugiej osobie, czyli per „ty”. Taki zabieg jest moim zdaniem dość intrygujący, pozwala spojrzeć na samego siebie jak na inną osobę, stanąć z boku i spojrzeć na siebie, swoje działania i myśli z innego kąta.

    Czas na aforyzmy

    Czasem jednak narrator zdobywa się na aforystykę i zakłada w powieści tezę o tej jednej historii właśnie. Jeśli się nad tym zastanowić, to chociaż lubimy sobie wyobrażać, że przed nami jest bezkres czasu, zdarzeń i bezmiar ludzi, to obawiam się, że ten autor może mieć tu rację. Teza ta brzmi tak:

    „Większość z nas ma do opowiedzenia tylko jedną historię. Nie chcę przez to powiedzieć, że w życiu przydarza nam się tylko jedna rzecz: jest niezliczenie wiele wydarzeń, które obracamy w niezliczenie wiele historii. ale tylko jedna się liczy, tylko jedną warto opowiadać (…)
    Pierwsza miłość układa życie na zawsze: tyle odkryłem przez lata. Może nie mieć większego znaczenia niż kolejne, ale jej istnienie zawsze będzie na życie wpływać. Może służyć za model albo za kontrprzykład. Może przyćmiewać kolejne miłości; z drugiej strony może czynić je łatwiejszymi, lepszymi. Choć czasem pierwsza miłość wypala serce i jakiś przyszły poszukiwacz znajdzie tylko tkankę bliznowatą”.

    Sama myślałam o tym niezliczoną ilość razy, bo przecież niczego innego nie lubimy analizować tak, jak własnych sercowych przygód, na końcu których nigdy nie dokopywaliśmy się żadnych skarbów. Bo jak to jest? Jaki jest algorytm? jakimi regułami rządzą się powtarzane przez nas błędy w relacjach? Barnes oczywiście nie daje na to odpowiedzi, ale rzuca trop i można idąc nim, wysnuć swoją własną historię i odpowiedzieć sobie na niezliczoną ilośc razy zadawane pytanie – dlaczego?

    Dlaczego mi się nie udało?

    Jedyna historia Barnesa też ma taką samą dynamikę jak wszystkie historie miłosne bez happy endu. Zauroczenie, fascynacja, wszystko staje się możliwe, pokonujemy wszystkie bariery, a kiedy już zostają one pokonane pojawiają się te o istnieniu których nie miało się na wcześniejszych etapach zielonego pojęcia.

    Jest to tak zwany „bagaż”, a potem to, że współpartner nie umie pomóc kochanej osobie w jego noszeniu. Nie dlatego, że nie chce, tylko długo nie ma świadomości jego istnienia, a potem nie ma narzędzi do tego, aby ten bagaż zdetonować i się go pozbyć.

    Oczywiście nie przedstawię jaki bagaż miała 48 letnia bohaterka tej historii Susan, wystarczy przywołać taki fragment, żeby wiedzieć o co chodzi i móc też swobodnie odnieść to do swoich własnych historii:

    „Nie zdawałem sobie sprawy, że nosi w sobie panikę. Jak mogłem się domyślić? Myślałem, że tylko ja ją w sobie noszę. Teraz, dość późno, zdaję sobie sprawę, że wszyscy ją w sobie nosimy. (…) ta panika jest w nas wszystkich, nawet najbardziej zrównoważonych i racjonalnych. Niech tylko zaistnieją odpowiednie okoliczności, a z pewnością się objawi. I będziesz zdany na własną łaskę. Ta panika jednych doprowadza do Boga, innych do rozpaczy, jedni zwracają się ku działaności charytatywnej, inni sięgają po alkohol, jedni popadają w stan emocjonalnej nieświadomości, inni żyją dalej, żywiąc nadzieję, że już nigdy nie przydarzy im się nic poważnego.”

    To, jak ludzie chcą kochać, jest zawsze poruszające, to, jak bardzo jest im trudno to robić, porusza jeszcze bardziej, a opowiedzenie tego w dobry sposób – to jedyne pokrzepienie.

  • Jazz przy kanapkach i wódce, czyli rzecz o Komedzie

    Magdalena Grzebałkowska napisała książkę „Komeda. Osobiste życie jazzu”, a ja, kiedy poprawiłam już wszystkie stoliki obok, krzesła, ułożyłam książki, napisałam 5 postów na Facebooku, 2 razy poszłam się uczesać i milion razy poprawiałam się na krześle, musiałam zadać sobie zasadnicze pytanie:

    po co to czytać?

    Bez jazzu można miło sobie żyć, bez świadomości, kim był Krzysztof Komeda także.
    Jednak ja uważam, że wymyślone historie są nudne i że życie pisze lepsze telenowele, dramaty sensacyjne, opery mydlane, romanse a nawet horrory. Świadomość, jak przebiegały cudze losy jest dla mnie pretekstem do popadania w głęboką zadumę nad własnym żyćkiem, a ja bardzo lubię sobie dumać. Czytając reportaż Grzebałkowskiej – wierzcie mi, jest o czym.

    Ale najpierw zacznę od jazzu.

    Z jazzem mam pewien kłopot, ponieważ nigdy nie był to mój ulubiony gatunek muzyczny, mówiąc tak oględnie. Jazz Jamborae i koncerty Pendereckiego to był zawsze dla mnie podobny rodzaj odklejenia od rzeczywistości, rytmy wprawiające moją wątłą przecież psychikę w stan totalnej dezintegracji. Zawsze myślałam słuchając jazzu, że przy tym akompaniamencie mogłabym komuś lub sobie zrobić jakąś krzywdę. Na nielicznych koncertach jazzowych, na jakich byłam w młodości, instruowano mnie, kiedy mam klaskać, bo nie wiedziałam, że nie ma tam czegoś takiego jak „utwór”, piosenka, tylko takie różne interwały, improwizacje i trzeba wyczuć i wtedy nagradzać brawami jakiś popis. No ok.

    A Komeda.

    Komeda kojarzył mi się akurat romantycznie. Ze złotymi czasami polskiego filmu, szkoła polska, Wajda, te sprawy. I oczywiście Polański, jeszcze w Polsce kręcący etiudę studencką „Dwaj ludzie z szafą”, potem film „Nóż w wodzie”. Wiedziałam, że Komeda tworzył muzykę do tych filmów, także do jednego z moich ulubionych – „Niewinnych czarodziejów” A. Wajdy, w którym to filmie zresztą Komeda wystąpił, jako on.

    Kadr z filmu “Niewinni czarodzieje” fot. za wyborcza.pl

    Te czasy bardzo działały mi na wyobraźnię. W Warszawie jeszcze ruiny, wszędzie bieda i socjalistyczny zamordyzm, a tu już jakieś skutery, lambretty, jakieś filmy, właśnie jazz, dobre buty Tyrmanda, okulary w rogowych oprawach i marzenia, że a może by tak sobie po tej wojnie fajnie pożyć. Dalszych jego losów już nie kojarzyłam, prócz tego, że wyjechał do Los Angeles, gdzie ściągnął go Polański, że zaczął robić karierę zawrotnym tempie po  sukcesie soundtracku do „Dziecka Rosemary” i że to pasmo nagle się przerwało, ale sądziłam, że miało to związek z tym, jak zginał inny kolega Polańskiego – Wojtek Frykowski i jego żona Sharon. Ale okazało, że przedwczesna śmierć (Komeda, kiedy zmarł mial 38 lat) spotkała go w inny, choć nie mniej absurdalny i dziwny sposób.

    Komeda był dla mnie „jednym z nich”, człowiekiem, który miał talent i któremu się powiodło, kimś trochę tajemniczym, mniej krzykliwym niż Polański, ale stale gdzieś tam w tle tamtych czasów obecny, był jednym z synonimów jakiejś artystycznej bezkompromisowości, aspiracji, wolności w ponownie zniewolonym po wojnie kraju, z którego się wymykał, wymykał aż wymknął na dobre.
    Tu na jednym z nielicznych, pięknych zdjęć, jakie mu zrobiono, autorstwa znanego fotografa tamtych lat Wojciecha Plewińskiego

    Krzysztof Komeda z żoną Zofią

    Krzysztof Komeda z żoną Zofią

    Samej jego muzyki nie słuchałam często, głównie przy okazji oglądania wyżej wspomnianych filmów. Przez to, że bywał twórcą muzyki filmowej, jego jazz był w moim doczuciu łatwiej przyswajalny niż taki klasyczny.

    Sięgnęłam po jego muzykę bez filmów jakieś 4 lata temu, kiedy przyszło mi do głowy, że mam dość spotifajowej papki podsyłanej mi co tydzień w ramach spersonalizowanej listy, special for me. Te melodyjki kojarzące mi się dziś z czymś fajnym, a za miesiąc z czymś już kompletnie niefajnym, strasznie mnie drażniły, zupełnie, jakbym zamykała się w gettcie swoich emocji, których chciałam się pozbyć, i nie czuć, i nie myśleć nic. Do tego potrzebowałam nie – melodii i wtedy wpadło mi do głowy – a może Komeda! I to było to.

    Zatem, kiedy szuka się wytchnienia od byle czego, potrzebuje się przystanku i popatrzenia w nic, to ta muzyka dobrze potowarzyszy, nie zdezintegruje, a za to sprawi, że wszystkie myśli powrócą na właściwe miejsca.

    I teraz książka.

    Grzebałkowska, jak wiadomo, napisała jakiś czas temu reportażowy hit o Beksińskich. Mroczna rzecz o mrocznych ludziach, porządny dokument życia dwóch nietuzinkowych ludzi i trzeciej osoby –  żony jednego, matki drugiego. Podziwiałam ją, że z takiego oceanu dokumentów potrafiła tak usystematyzować całość, że czytało się to longiem jak sensacje Stiga Larssona. Jak dla mnie – literackie szczyty, tak pisać o kimś bez popadania w ckliwości, sentymenty i ozdobniki.  Trudna sprawa. A udało się.

    W pracy nad Komedą było inaczej, bo materiału było, jak mówiła w wywiadach, malutko, mało zachowanych dokumentów, listów czy wspomnień, 3 lata pracy, zbierania, porządkowania, ciężka tyrka, aż do tego stopnia, że z obrzydzeniem myślała o zasiadaniu do pisania.
    A jednak udało jej się przywrócić tę postać. Ożywić Krzysztofa Trzcińskiego, który potem przybrał sobie pseudonim, pod którym go rozpoznajemy.
    Docierając do dokumentów tamtej epoki, nakreśliła też obraz całego polskiego środowiska jazzowego, ale też przy okazji przywołała to, o czym powoli juz się zapomina, coś z kategorii „jak to kiedyś było” i że było mocno średnio. Czy dziś ktoś pamięta tamto zniewolenie, siedzenie za żelazną kurtyną i absurdalną ilośc wysiłków, aby gdzieś wyjechać? Czy ktoś pamięta, że nie było niczego, to tym bardziej np. profesjonalnego saksofonu czy klarnetu? Czy ktoś pamięta, że stroje sceniczne szyło się z zasłon albo czasy, kiedy przyjezdnego człowieka o ciemnym kolorze skóry ludzie na ulicy dotykali, aby sprawdzić, czy ten kolor się nie zmyje? No właśnie. My Polacy – biedacy, a w tym wszystkim garstka wolnych duchów.

    Przytaczając dokumenty, listy, wypowiedzi ludzi Grzebałkowska kreśli portret Komedy, ale też klimat tamtych dni. Moim zdaniem to dość niesamowite umieć zrobić z listów i suchych archiwaliów literaturę przez duże L, podsunąć czytelnikowi te dokumenty i wywołać w nim jakiś rodzaj poruszenia. Autorka tak to układa, tak segreguje i przywołuje, że całość układa się w specyficzną narrację, bez nieznośniej egzaltacji i oceniania postępowania bohaterów.

    Jeden z krytyków w recenzji tej książki napisał, że to fascynująca lektura, ale Grzebałkowska balansuje na granicy komunikatywności posługując się głównie listami i dokumentacją jako główną formą narracji. Zgadzam się z tą opinią. Mogła łatwo przekroczyć tę granicę i wpaść w wątek samego cytowania i pozwolić zgubić czytelnikowi więź z głównym bohaterem. Tak jednak się nie stało. Komedy nie traci się z oczu ani przez chwilę. Kiedy zdaje się, że coś za dużo bolączkach polskiego jazzu, pojawia się smaczek o tym, jak Komeda pracował, co o jego kontrowersyjnej żonie sądzili jego znajomi itp.

    Moim zdaniem trudno jest pisać o jakimś człowieku bez stronniczości. Zawsze mamy jakąś opinię o kimś i stosunek do niego. Ale Grzebałkowska ani razu w całej książce nie pokazuje, co ona na to wszystko, za to tak kieruje narracją, że czytelnik nie będąc bombardowanym cudzą opinią, czuje się mocniej dowartościowany i na koniec szczęśliwy, że przekonał się o czymś na temat postaci sam, że nikt mu tego nie narzucił.

    No wiecie o co chodzi.

    Grzebałkowska stosuje fajne patenty na bezstronność. Np. kiedy przywołuje jakąś opinię o postaci czy jej działaniach, komentuje:  ”tak zapamięta to Zofia”. Proste a jakie skuteczne! Dzięki temu wiemy, że ktoś ma jakieś tam zdanie o czymś, ale jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że żadna z opinii nie jest wiążąca. Widzimy kilka opinii, czytamy je, a na koniec sami konstruujemy własną. Mocno ożywcza sprawa.

    A kontrowersji tam przecież bez liku!

    A to Polański i jego kariera, a to kariera lekarska Komedy i jego działaność jazzowa, a to powszechnie nielubiana żona Komedy – Zofia, a to dziwna śmierć bohatera i udział w tym Hłaski, a to jego wyjazd do Ameryki, a to jego romanse, jego praca, jego wszystko.

    Na koniec, kiedy opisywane są perypetie Zofii związane z transportem Komedy będącym w ciężkim stanie, robi mi się jakoś tak niesamowicie wręcz przykro, że tak to wszystko wyglądało, że działo się tyle dobrego, fala wznosząca była tak spektakularna a tu za chwilę to przestało być. Po prostu. I ja nie umiem obok czegoś takiego, tak opowiedzianego, przejść obojętnie.

    Odpowiedź na pytanie, co mi dał ten Komeda, ta książka prócz tego, że wzięłam udział w fajnej akcji na instagramie #zrobsobiekomede i zebrałam pod zdjęciem dużo lajków nie sprowadza się tylko do świadomości, że można być wysoko i z tej wysokości nagle spaść, albo, że nic nie trwa wiecznie, że każda radość choćby z biegania po plaży i umykanie falom się skończy.

    Komeda. Zdjęcie z książki M. Grzebałkowskiej

    Komeda. Zdjęcie z książki M. Grzebałkowskiej

    Dla mnie istotne, prócz podziwu dla pracy Magdaleny Grzebałkowskiej, i zazdrości dla jej konsekwencji i pracowitości, jest także przyjemność przypominania sobie, powracania do fascynacji, generowania w sobie nowych.

    Myślę, że o to z grubsza chyba chodzi w czytaniu, co nie?

  • „Inni ludzie” – kanapka tożsamości

    Minęło ledwie kilka dni od ukazania się na rynku kolejnej powieści Doroty Masłowskiej „Inni ludzie” a już chyba we wszystkich periodykach papierowych, internetowych ukazały się grube recenzje i mięsiste wywiady z autorką. Tyle tego jest, tak z wielkim rozmachem promocja, że mam wrażenie, iż pisząc o tej książce mogę już mówić tylko cytatami. Wszystko już o tym powiedziano i napisano a i sama Masłowska nie stroniła od objaśniania, o co jej chodziło, gdyby przypadkiem ktoś nie wiedział, albo kręcił nosem, że brzydko się wyraża czy używa słów wulgarnych.

    Ale załóżmy, że część ludzi nie czyta Wyborczej, Zwierciadła, dwutygodnika.com, Wysokich Obcasów, Krytyki Politycznej itd. i nie ma pojęcia o co w ogóle chodzi, nie ma pojęcia, że jest w Polsce festiwal Apostrof promujący czytelnictwo, w ramach którego Masłowska udzieliła się  na żywo w wywiadzie z Jackiem Dehnelem, w którym to opowiedziała jak jej szła robota. W każdym razie przyjmijmy, że są tacy, co tego nie widzieli, nie słyszeli, nie czytali, ale coś tam wiedzą, że jest Masłowska, która pisze dziwnym językiem.

    Język Kamila

    No więc jest. I ja nie dziwię się, że zrobiła czy robi w sumie karierę, przynajmniej tu w Polsce. Jestem jej przewielką fanką, tak można rzec, bo jest jedyną autorką, której mam autograf! A to coś znaczy. Więc admiruję ją od 16 lat, od kiedy ukazała się „Wojna polsko – ruska”. Owszem, już wtedy wokół jej niespełna 18 letniej osoby zrobił się szum i ja wiedziałam, że nie bez przyczyny, bo sprawa była kalibru dużego. Otóż nikt przed nią, i jak dotąd nikt potem w taki sposób nie używał języka. Nie sprowadził na literackie salony języka ulicy, bloków, Kamilów i Sebów i Andżelik i nie zrobił z tego języka Literatury. To wielka sztuka wypieczona na niewiarygodnym słuchu językowym pisarki, no i, rzecz jasna, wrodzonym talencie do pisania i czynienia z mowy potocznej literackiego tworzywa.

    Gadam o tym tyle, bo „Inni ludzie” to jedna z jej najlepszych książek i cały myk zasadza się w niej właśnie na języku, nie na fabule, nie na postaciach, nie na zwrotach akcji, nie na happy endzie lub jego braku, dzianie się wynika tylko i wyłącznie z tego, jak powołani do życia bohaterowie mówią. Ich język, którym komunikują się ze światem, z ludźmi i z sobą ich stwarza, stwarza sytuacje i ustanawia ich byt.

    „Inni ludzie” to niedużych rozmiarów książeczka, ma grube kartki, ilustracje  zdjęciowe adekwatne do przedstawionych sytuacji np. brudna skarpeta, wyżuta guma, ślina, plamy wina, śmieci z kieszeni, zużyty kondom zawięty w papier toaletowy. Książka jest w zasadzie poematem, i to 13 zgłoskowcem, pod koniec czytania samemu deklamuje się w języku hip hopu. Są charakterystyczne dla Masłowskiej inwersje, w surowej wersji przetransponowane z naszych biur, podwórek, sklepów, biesiad i urodzin teksty w stylu
    „ dezodorant młodszej siostry, po brutalnym śledztwie odkrył,
    że se w nim chodziła palić fajki na balkonie, serio? sory,
    na papciu wbił do pokoju, cały kubek jej na biurko wypierdolił,
    ta od skurwli go wyzywa, bo jej zeszyt zalał, może – bywa;
    matka z wersalki coś tam męczy, nieszczęśliwa, że się znowu obudziła żywa.”

    i tym podobne.

    Dźganie w bok

    Kinga Dunin w swojej recenzji napisała, że książka ta jest, owszem, błyskotliwa, ale nie sprawia, że coś boli, coś drażni, czy dźga w bok, nie ma w niej kolca ani haczyka. Nie podzielam tej opinii.

    Po lekturze byłam ze dwa dni przygnębiona, z objawami stanów depresyjnych, a jeśli nie, to na pewno znalazłam się w stanie ogólnej melancholii i zadumy nad tym, że Masłowska w tym hip hopowym poemacie o Kamilu z blokowiska w dziurawych butach, Iwonie z Wilanowa ze zdradzającym ją mężem w nowym Volvo, Anecie, która  była tylko ładna i nie chciała stać na sklepie w Rossmanie, tylko coś w życiu osiągnąć, Sandrze, która bratu podkradała kurtkę i robiła prezentacje na zadanie – zobaczyłam całą życiową nędzę, wcale nie tylko ich, onych, innych, tych – “to nie ja”, ale też swoją.

    Mój kolega (pozdro Misiek!) napisał mi na mesengerze, że jego ta książka powaliła, bo „Co rusz to siebie w tym widzisz, jak się ośmieszasz, stosując liczne wybiegi, żeby być poważną i ważną osobą”. I to jest właśnie dlatego takie dojmująco smutne, bo poprzez tych bohaterów i to, w jaki sposób oni językowo organizują sobie siebie i swoje życie widać skrajną nędzę zachowań nas wszystkich.

    “Jakie jest twoje reko?”

    Napisanie, że książka jest mroczna i smutna, a ten miejscami niby zabawny język ulicy jeszcze bardziej uświadamia, że lubimy mówić „se” i ogólnie pleść farmazony o kaszy jaglanej, to raczej słaba rekomendacja.

    Pod promocjami książki czy recenzjami na Facebooku czyta się wiele reakcji na to zagadnienie. Są to reakcje nierzadko nieprzychylne i odwołujące się do naszego ogólnonarodowego poczucia smaku, który wg komentujących winniśmy pielęgnować. Bo czyż nie mamy pięknej historii? – piszą użytkownicy social mediów, – czy to trzeba taki język wulgaryzmów pełen promować? wymowę niepoprawną? czy nie może być ładnie, wesoło, krzepiąco? I po to tak ciągle na tę Polskę utyskiwać, przecież tak źle nie mamy, ale oczywiście te rozkapryszone pańcie z Mokotowa, Żoliborza wolą szukać dziury w całym zamiast zabrać się do szukania jasnych stron życia w społeczeństwie. A w dodatku ta historia w „Innych ludziach” nijak się nie kończy, nie podaje żadnego konkretu, wskazówki, jak żyć ani recepty na to, jak postąpić w 5 krokach i uniknąć dajmy na to zdrady, frustracji lub też bezrobocia.

    My czy oni, oni, czyli my

    No ale niestety. Masłowska na swój jedyny i niepodrabialny sposób mówi nam sporo niemiłych rzeczy o nas, którymi rzekomo są ci inni. Pisarka uważa, że lata wolności przyniosły nam pozorny dobrobyt, ale duchową nędzę. W tych warszawskich fasadach na osiedlach wilanowów, mokotowów marin itp. spełniają się najgorsze koszmary wyssanych z energii pułkowników korporacji i ich żon, które pompowały sobie biusty zupełnie bez sensu, żeby potem wikłać się w szybkie numerki z nieumiejącymi pisać nie na telefonie asystentami hydraulików Kamilami. I nawet wcale nie chodzi o to, że ktoś może nie być Iwoną, Anetą czy Kamilem, może być zupełnie kim innym, ale ma zaszyty ten rodzaj frustracji przychodzący z wywindowanych wyobrażeń na temat tego, jak powinno wyglądać jego życie, a jakie w istocie ono jest i że naprawdę prześwieca przez nie tysiąc dziur, jak w starych adidasach bezrobotnego dilera Kamila. Wystarczy tylko wziąć ten tekst i przejrzeć się w nim jak w stendhalowskim lustrze na gościńcu i nie będzie to lustro wyszczuplające, a raczej makabryczny gabinet deformujących sylwetki zwierciadeł. I robi się niby śmiesznie, ale z tyłu głowy przebija się myśl  – kurde, to o mnie. O nas wpisujących się w bezmyślny imperatyw współczesnego marketingu i instagramowej ułudy, nas chcących być wszędzie i zawsze, we wszystkich kabodżach świata, w których udajemy, że jest lepiej niż w domu i przesyłamy pocztówki do internetu, żeby zrobić kontent i zaliczyć punkt na mapie, o nas bezradnych, wpisanych w jakiś los na zawsze bez możliwości spełnienia kłamliwego kołczingowego postulatu, że możemy wszystko, o nas, którzy chcieliśmy tak dużo a dostaliśmy pazłotko z gównem w środku albo ewentualnie zupełnie nic. O nas bojących się starości, kilogramów i tłuszczu z masła, o czym tak wyraziście opowiada (nomen omen!) Masłowska:

    „… ona już teraz chętnie go odstawi
    DO OBOZU dla brzydkich, do obozu dla niemłodych,
    do obozu dla uchodźców ze świata urody,
    do obozu dla niechudych, dla ohydnych, dla tyjących,
    dla łysiejących, z nieprostymi zębami. Do obozu
    o zaostrzonym rygorze,
    dla niebiegających rano i niepływających wieczorem,
    do obozu koncentracyjnego dla jedzących gluten,
    gdzie w lochu będzie zdychał, przywalony swoim brzuchem.”

    Dlatego ten tytuł jest przewrotny, dlatego całość nie pozwala nam mościć się w grajdołkach samozadowolenia, jakośtobędzizmu i że oj tam oj tam. Książka rekwiruje nam parawany i wykopuje z grajdołków jako takiego mniemania o sobie, zabiera ułudę, że jesteśmy „dobzi”, przypomina wszystkie mentalne grzeszki, przewiny, drobne i te grubsze i boleśnie obnaża.

    Dlatego nie jest to książka dla wszystkich, raczej na pewno dla tych, którzy mogą się wylegitymować jako taką odwagą czy choćby śladową skłonnością do autorefleksji lub posiadaniem minimalnego dystansu do siebie. Bo jeśli nie, to szkoda zachodu. Lepiej poczytać kryminał i cieszyć się, że to nie my jesteśmy ofiarą. Ale czy aby na pewno?

     

    ten tekst dedykuję Michałowi (sorry, ale RODO nie pozwala mi użyć nazwiska, ale on wie 😉 )

  • Varga, kanapka z Sonnenbergu, czyli pochwała snucia

    Varga i jego snuj

    Bardzo lubię Krzysztofa Vargę.
    Za to, że fascynuje się Knausgardem tak jak ja i o każdym tomie jego walki pisze sążniste eseje w Wyborczej i za to, że w każdej swojej powieści powołuje do życia typ bohatera, który jest mi bardzo bliski. Nie jest to na ogół bohater, który skrzętnie działa i dokonuje wyborów popychających akcję wartko do przodu. Są to zawsze bohaterowie snujący się na obrzeżach życiowych mainstreamów.

    Tak było w „Trocinach”, w których bohater był zapadniętym w sobie przeciętniakiem wspominającym dzieciństwo na działkach, z rosołem w niedziele, z pretensjonalną żoną i niesatysfakcjonującą pracą, tak było w „Masakrze” z podstarzałym muzykiem rockowym, którego sława przebrzmiała i jego dotychczasowe życie zbudowane na dawnych pieniądzach i dawnej sławie osuwa się powoli i rozpada, tak jest i w powieści „Sonnenberg”.

    Znowu mam do czynienia z bohaterem, z którym mocno się utożsamiam, a nierzadko mam wrażenie, że Varga przejrzał moje własne myśli i lęki, czego oczywiście nie zrobił, bo się nie znamy przecież, ale jest dobrym pisarzem i przedstawiając los wyimaginowanego bohatera potrafi sprawić, że czytelnik może się z losami fikcyjnej postaci utożsamić.

    Tym razem główną postacią jest Andras, pracownik naukowy, badający literaturę austriacką z XIX wieku. Czy to przypadek, że lubuje się i wielbi tych, nad którymi i moich zachwytów nie ma końca? Admiruje przecież Roberta Musila, Hermana Brocha i Josepha Rotha. Ceni sobie elegancję depresyjność tej prozy. Andras prócz tego, że prowadzi badania nad literaturą, której dziś nikt nie czyta i wykłada – ma ambicje być pisarzem i napisać powieść. Tworzy w komputerze foldery z riserczem, snuje plany podboju węgierskiego rynku wydawniczego, ale nie posiada ani jednej napisanej strony. Główne jego zajęcie to bezproduktywne rozmyślanie o napisaniu powieści, o byciu latarnikiem w Portugalii, artystą w wiosce rybackiej we Francji, promowym na Cisie itp. Nie lubi, kiedy o powieść pytają go koledzy, nie lubi, kiedy impas twórczy wypomina mu jego wyrafinowana kochanka, ogólnie nie lubi, kiedy musi konfrontować się z prawdą o własnej niemocy i braku pomysłu na przyszłość oraz chęci do działań. Jest to bohater, który bardzo dba, żeby w jego nic się nie działo, bohater – snuj.

    Dlatego poszukiwacze przygód i kryminalnych zagadek, i w ogóle jakichkolwiek zagadek, zwrotów akcji, dreszczyku emocji – nie znajdą w powieści „Sonneberg” niczego ciekawego dla siebie.

    Ponieważ w życiu bohatera nic się nie dzieje a książka liczy prawie 500 stron, nie będzie wypełniona przygodami, będzie wypełniona za to snuciem bardzo wielu zdawałoby się bezproduktywnych dywagacji. W powieści Vargi nie ma akcji jako takiej. Bohater nie działa. Jak wspomniałam – głównie się snuje.

    Chadza do pracy, ale nie jest to core jego życia, ma kochankę, która z kolei ma męża, mają długoletnią relację realizowaną w ukryciu, Agnes jest piękną, stateczną mieszczanką o zdecydowanych poglądach, która urozmaica sobie życie małżonki korporacyjnego męża stosunkami z niedoszłym pisarzem marudą. Kiedy Andrasa nie wzywa go kochanka, kontempluje życie w odziedziczonym po babci zacnym mieszkaniu w zacnej dzielnicy, bo tylko dzięki niespodziewanemu spadkowi na takie mieszkanie go stać, przeżywa tam sobie wieczorne lęki egzystencjalne nad kolejnymi butelkami rieslinga, albo przesiaduje w piwiarniach z kolegami walcząc heroicznie z przeszłością nad kolejnymi szklankami szprycera. W piwiarni Trombitas nieodmiennie popada w ciężką melancholię i starzeje się gwałtownie trafiając w międzyczasie na drugą kochankę, która jednak szybko go porzuciła wyczuwając, że dojmująca inercja i życiowy bezwład Andrasa nie stanowią na dłuższą metę wystarczającej pobudki do seksualnych ekscesów.

    Jak zrobić, żeby nic nie zrobić, czyli dygresje

    Książki tej nie wypełniają więc działania, nie ma zwrotów akcji, za to każda najmniejsza czynność bohatera to pretekst do dygresji i dywagacji. Imponującą wykonał Varga robotę szykując się do tego dywagowania. Poznajemy w dygresjach historię Węgier, i współczesną i tę bardzo dawną, imponująca jest ta wiedza, na pewno dla takich fanów wiedzy bezużytecznej jak ja. Kiedy nie ma mowy o polityce czy historii, jest dużo wspomnień o pierwszych pornosach na VHS-ach, węgierskich gwiazdach porno, o dzieciństwie bohatera porzuconego we wczesnych latach przez ojca nie wiadomo z jakiego powodu, mamy dużo socjalistycznego lifestajla z tamtych lat, proustowskie powroty do krainy dzieciństwa pachnącego skajem siedzeń autobusów i dymem papierosów babci. Bohater lubi snuć się bez celu po mieście i wspominać wydarzenia, zapachy, wrażenia związane z ulicą, którą właśnie mija czy skwerem, na którym przysiaduje. Jest dużo o węgierskim jedzeniu, dużo nawet o perfumach, widać, że Varga dokładnie zbadał najnowsze hity w Douglasie i zna się na tym, co odróżnia zapach Toma Forda Black Orchid od White Patchouli..

    Jedzenie, trunki, zapachy, erudycyjne pasaże o historii, wszystko to składa się na treść życia tego niepozornego, niewysokiego, przeciętnego bohatera bez żadnych właściwości.

    Ten typ, jak wspomniałam, jest mi bardzo bliski. W mojej głowie też są książkowe plany, z roku na rok bardziej niespełnione, coroczne telefony koleżanki pytającej kiedy wydawniczy hit, snujstwo i zapadanie w melancholię nad karafkami wina „domowego” w knajpach, skazane na fiasko poczucie, że wiosna cokolwiek świeżego wniesie w moje życie i antycypacje schyłku lata, który napawa mnie taką samą rozpaczą jak i tego bohatera. Ale jest też jakiś rodzaj mglistej radości, że nie tylko ja tak mam, że jest nas może nie legion, ale na pewno silna grupa snujów, którzy nie lubią za bardzo pracować ciężko, ale dywagować – owszem bardzo. Na tematy, które w żaden sposób nie uczynią życia lepszym. ani tym bardziej rozsądnie praktycznym.

    Ale prócz bohatera, z którym się utożsamiam, duże znaczenie ma dla mnie to, że powieść osadzona jest w Budapeszcie.

    Budapeszt jako bohater nr 2 a nawet 1

    Kiedyś myślałam, że ludzie na wyrost chwalą to miasto, że o rany, wielkie rzeczy, jakiś Budapeszt. Co może być fajniejszego niż chociażby wielki Wiedeń czy Paryż. Co tam Węgry. Ale któregoś razu wybrałam się tam i faktycznie. Wszystkie zachwyty nad miastem są uzasadnione. Budapeszt jest miastem, które zdaje się być bez końca. Tak jak w Warszawie wiemy, że z Mokotowa przejdziemy z placu Unii Lubelskiej do placu Zbawiciela, na którym są wszyscy, do placu Konstytucji i zaraz będzie Pałac Kultury, gdzieś tam hen Żoliborz i to by było na tyle, tak w Budapeszcie skwerom, urokliwym ulicom, dzielnicom, pięknej secesji, monumentalnym kamienicom nie ma po prostu końca.

    Powieść Vargi jest epickim przewodnikiem po mieście, można tam sobie pojechać i zwiedzać z książką te opisywane dzielnie i ulice. Opisy te przywołały moje osobiste wspomnienia z tego miejsca, z hotelu Nemzeti, wzgórza Gellerta i tak dalej. Był to czas, kiedy każdy gest, każda myśl, każda rzecz, każdy widok był jednym wielkiem odczuciem szczęścia, jakie przydarza się może ze dwa razy w życiu, nie więcej. Nie z powodu, że nie umiemy jako ludzie być szczęśliwi, tylko dlatego, że tak po prostu jest. Że przyrodzone są nam bardziej tęsknoty, wspomnienia i melancholie niż poczucie, że wszystko jest absolutnie na swoim miejscu. Tak wtedy w tym Budapeszcie czułam. Będąc jednocześnie zdziwioną, jak ogromne jest to miasto i jak porażająco monumentalne i piękne. Varga z kartograficzną drobiazgowością prowadzi czytelnika po ulicach, każe mu się w mieście zanurzać i uczy za nim tęsknić.

    Najlepiej wrażenia z bycia w Budapeszcie opisują słowa bohatera : „cmentarz Farkasreti, przez jakiś czas będący dla mnie krainą baśniową, stał się nagle polem mej przegranej bitwy ze światem”. Dlaczego cmentarz akurat? Tego można się dowiedzieć czytając powieść, bo nie zrobię spoilera. Ale chodzi na pewno o coś w rodzaju szczęścia i miejsca w tym mieście, które ze stratą tegoż rzadkiego poczucia się kojarzy.

    Potem na nostalgię naprowadzają słowa narratora „Sonnenberg stawał się obietnicą czegoś na kształt powolnego odchodzenia, z którym człowiek się godzi, a nawet czerpie z niego dziwną satysfakcję”.
    Varga napisał to o mnie. Budapeszt jest dla mnie tym samym. Nie wiem czy już umiem czerpać satysfakcję  z odchodzenia różnych rzeczy w życiu, ale na pewno Budapeszt jest dla mnie ikoną i symbolem czegoś co odeszło, ale też przewrotnie braku rozpaczy, że to się stało.
    Nie wiem czy jest to z mojej strony nawoływanie do odwiedzin i zwiedzania Budapesztu, pewnie każdy ma swój Budapeszt albo będzie go miał. Na pewno ta powieść to jakiś rodzaj przywrócenia należytej uwagi tak zwanemu „traceniu czasu”. W czasach, kiedy wszystko musi być po coś, musi być obliczone, upchnięte w exel i w prognozy – mamy do czynienia z bohaterem, którego jego racjonalna kochanka określa jako nieudacznika i niezgułę nie umiejącego podejmować ani działań ani decyzji nakręcających bieg jego życia. Ta powieść to swojego rodzaju protest przeciwko dyktatowi bycia „po coś”, przynajmniej ja tak to widzę.

    W powieści pada takie retoryczne pytanie. Kochanka bohatera Agnes twierdzi, że turystyka, zwiedzanie to strata czasu, na co reakcja bohatera jest taka: „A na co warto trwonić życie? – zapytałem z pewną urazą, ponieważ jestem mistrzem trwonienia czasu”.

    Ostatecznie powieść nie ma pesymistycznego wydźwięku, że wszystko jest bezsensowną  cykliczną stratą i zostaje tylko to snucie. Paradoksalnie właśnie sensy są, tylko poukrywane. Bohater też dogrzebuje się w końcu do nich. Nastają okoliczności, które go ku temu popychają, po prostu za bardzo nie ma już wyjścia, jak tylko usiąść i zacząć robić to, o czym do tej pory tylko dywagował.

    Dlatego snujmy się, dywagujmy, jedźmy do Budapesztu, chciejmy coś zrobić a potem to zróbmy i nie bójmy się tracić czasu, bo może to jest najlepsze doświadczenie jakie może nam się przytrafić.

  • Od zahukania do wolności, czyli Knausgård po raz 6

    Książki to dzisiaj trudny temat. W większości nikogo prócz garstki freaków, hipsterów i domorosłych egzystencjalistów – dziwaków nie obchodzą. A jeśli nie są rozrywką, poradnikiem „sekretem, jak żyć”, kryminałem „pani zabiła pana, okoliczności były nieodgadnione”, to tym bardziej nie obchodzą. Czytanie nie daje żadnych wymiernych korzyści, nie mnoży majątku, nie sprzyja przedsiębiorczości, nie jest fitnesem, jest czynnością luksusową, na których stać ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na fanaberie i wymysły oderwane od „prawdziwego” życia. Jest to w gruncie rzeczy czynność dość bezużyteczna i niekonieczna. Ale są czasem ludzie, którzy piszą, żeby nie zwariować i ludzie, którzy czytają z tego samego powodu.

    Od zahukania do wolności

    Napisanie czegoś, przeczytanie czegoś, choć nie byle czego, może sprawić, że zyskuje się jakiś rodzaj wolności w wymiarze emocjonalnym, egzystencjalnym i fizycznym. Taki conect odnotowałam między mną a Karlem Ove Knausgårdem To, co napisał on, mogłabym napisać ja, ale napisał to on, a ja przeczytałam, i jest to jakby różnica w wymiarach naszych wolności. Jego wolność po ukończeniu 6 tomów „Mojej walki” stała się namacalna, fizyczna, moja realizuje się wciąż w wymiarze duchowym, niemniej istnieje. I właśnie po to ja czytam książki, i też piszę, żeby chociaż musnąć pojęcie tego, co oddala mnie od zupełnego zatracenia się w zidioceniu i pustce.

    W tej chwili upijam łyk białego wina, do którego wrzuciłam truskawkę, chociaż nie wiem po co, a pod oknem piszczą dzieci, które piszczą jeszcze bardziej nie wiadomo po co. Strasznie mnie to denerwuje, ale mogę o tym napisać i jakoś mi z tym lepiej. A potem ktoś to przeczyta i pomyśli, że on też tak ma, że robi coś nie wiadomo po co i irytują go piszczące dzieci. I właśnie o ten rodzaj relacji między mną a tym pisarzem mi chodzi. Mniej więcej.

    Lubię wielu pisarzy. No dobra, niewielu. Ale lubię jakichś.
    Np. Lucię Berlin, bo jak nikt inny moim zdaniem potrafiła z codziennostek życiowych zrobić opowiadanie, czyli literaturę. Dzięki niej człowiek się budził i myślał, że napisze opowiadanie o chodzeniu do pracy, ale tego nie zrobił, zrobiła to ona. Chociaż tyle, żeby wiedzieć, że zwykłe życie naprawdę może być literackim tworzywem.

    Albo Masłowską. Nieważna fabuła i wymysły, kto komu powiedział a potem odrzekł, za to język, w używaniu którego ona nie ma sobie równych. Nikt tak jak ona nie umie pokazać, jak ogromny to jest materiał i narzędzie do stwarzania gorzko sardonicznej wizji świata, bo inaczej niż gorzko przecież się nie da. Ale też zrobić to jak ona, nie potrafi nikt.

    Czy David Foster Wallace, którego erudycyjny sarkazm w opowiadaniach o tzw. życiu każe mi stawiać mu kapliczki i uprawiać modły do kogoś, kto w taki sposób potrafi pokazać realia, że spadają buty i przychodzi świadomość, że nam nigdy się takie coś po prostu nie uda.

    I teraz Knausgård

    Napisał swój 6 tomowy cykl „Moja walka”, żeby nie zwariować, a ja go przeczytałam i nie, nie chodzi o to, że „zmieniło się moje życie”, bo nadal zamulam w podobnym tonie, jak parę lat temu, kiedy ukazał się w Polsce 1 tom. Ale śmiało mogę stwierdzić, że ja sama, dzięki lekturze, zapisowi jego życia, nie tylko nie zwariowałam. Ten cykl skrystalizował moje wieloletnie upodobania, zwerbalizował niechęć do tzw. fabuł, objawił mi, co ja bym sama chciała napisać, ale pewnie tego nie zrobię, uzmysłowił, że tego typu faktyczna, realistyczna, niemal big brotherowa literatura to jedyne wygodne dla mnie schronienie przed ogłupieniem.

    Sam autor pod koniec 6 tomu objaśnia dlaczego zaczął pisać „Moją walkę”:

    „Prawdą było, że siadając do pisania tej powieści, nie miałem nic do stracenia. Dlatego ją napisałem. Byłem nie tylko tak sfrustrowany, jak można być, kiedy ma się małe dzieci, mnóstwo obowiązków i musi się rezygnować z siebie, byłem po prostu nieszczęśliwy jak nigdy przedtem, i byłem zupełnie sam. Uważałem, że wiodę okropne życie, tak je postrzegałem, miałem okropne życie, a brakowało mi sił i kręgosłupa, by je porzucić i zacząć od nowa. (…) Nie byłem w stanie stawić czoła tym ogromnym wyrzutom, jakie by na mnie spadły.(…) Ale właśnie z tej przyczyny podjąłem decyzję napisania powieści, w której kompletnie na nic nie będę się oglądał i w której nazwę rzeczy po imieniu, opowiem dokładnie jak to wygląda. Dopiero, kiedy tekst był gotowy do wydania, dotarło do mnie, co zrobiłem.”

    Ktoś może stwierdzić, że facet użala się nad sobą, bo w końcu mnóstwo ludzi ma dzieci, żony, życie ich zawodzi, nie tak miało być, jest ciężko itd., a jednak nie popada w skrajną frustrację z tego powodu, bo uznaje, że takie jest życie i koniec. Dodatkowo zasobny narzekający Norweg w Szwecji, to już w ogóle podejrzane i w dupie mu się poprzewracało. Ale tak naprawdę ja uważam, że każdy z nas, ale to absolutnie każdy z nas, ma czasem dość swojego życia i absolutnie mało kto z nas jest w stanie się do tego przyznać. Ze wstydu, że ktoś uzna go za użalającego się nad sobą przegrywa. Robi więc dobrą minę do złej gry i brnie aż do końca w przeświadczeniu, że istota wszystkiego polega na akceptacji takich stanów. Mógłby w sumie napisać książkę, ale umówmy się. Nie napisze.

    I to miał być taki wstępik o tym, że jest to ważna w moim życiu książka, a nie wiem, czy nie najważniejsza, ale jak zwykle – coś poszło nie tak, bo wyszło za długo.

    Co daje pójście na front?

    Żeby to jakoś składnie wyszło, to przypomnę, że tych 6 tomów Knausgård pisał przez 3 lata, wyszło mu ponad 4000 stron rozległego mierzenia się ze swoimi lękami, traumami, małościami, wielkościami, porażkami i krótkimi chwilami uniesień. Każdy tom, chociaż nie ma w nich linearnej narracji czasowej, traktuje jednak o jakimś innym etapie życia pisarza, dzieciństwa, etapie pierwszych sukcesów pisarskich, pierwszej pracy w charakterze nauczyciela, studiów  w Bergen, związku z Lindą, ojcostwie, ale osią wszystkich jest ojciec pisarza, jego mroczność, brutalność, nieprzeniknioność, przemoc psychiczna i fizyczna, jaką stosował wobec synów, jego odejście, alkoholizm i zapicie się na śmierć. 6 tom natomiast – jeden z najlepszych w cyklu moim zdaniem, jest spajającym komentarzem do całości, opowieścią o istocie literatury, o jej zbawczej, ale też niszczącej mocy oraz ostatecznym wybijaniu się na wolność poprzez tę drogę, której drobiazgowy opis w „Mojej walce” Knausgård zawarł.

    Istotności tego cyklu dla mnie nie jestem w stanie przecenić.

    Powiedzieć sobie w trakcie lektury całego cyklu magiczne „to o mnie!”, to mało. Powodów dla których życie norweskiego pisarza w Szwecji czy Norwegii może zdawać się nam bliskie jest kilka. Dla mnie był ich ogrom.

    Facet ma w sumie tyle lat co ja, jego życie jest umiejscowione w sytym, zamożnym, mało ludnym kraju, którym nie targały komunizmy, strajki, deficyty i rewolucje, jednak, kiedy pisze o swoich emocjach z czasów szkoły, studiów, związkowych afer czuję te emocje doskonale.

    O czym konkretnie pisze w 6 tomie i jakich dokonuje podsumowań?

    Zaczyna się w momencie, kiedy pisarz ma 40 lat i gotowe do wydanie są pierwsze dwa tomy powieści. Szczegółowo zdaje relacje z tego, jak przebiegał proces wydawniczy, swoje zmagania ze spotkaniami autorskimi, wywiadami, ale nade wszystko relacjonuje reakcje swoich bliskich na to dzieło, chęć wniesienia pozwu do sądu o zniesławienie przez wuja, czyli brata ojca pisarza, depresję żony po lekturze pierwszych tomów, swoje lęki związane z tymi reakcjami i jednocześnie głębokie przekonanie, że chce tę książkę wydać, choćby nie wiadomo co miało nastać.

    Czego dowiemy się z ponad 1000 stron ostatniego tomu?

    • o powodach napisania powieści o prawdziwych wydarzeniach i ludziach, używając ich prawdziwych nazwisk
    • o tym, co można zyskać przekraczając granice wyznaczone przez to, co społeczne, opisując to, czego opisania nikt sobie nie życzy, czyli to, co powinno zostać ukryte i w tajemnicy
    • jakie są koszty przyznania się do wstydu z powodu np. alkoholizmu ojca, bycia ofiarą przemocy domowej, czy też do swoich własnych małości, nienawiści i niechęci do ludzi, z którą nie powinniśmy się ujawniać
    • jaka jest funkcja literatury, czy zadaniem jej jest „upiększanie” rzeczywistości, aby niosła nam ukojenie, czy też pokazywanie jak się sprawy faktycznie mają?
    • czy istnieje „faktyczne dzianie” się? jaka jest funkcja pamięci? czy istnieje jedna prawda i jedna pamięć o danym zdarzeniu i czy mamy prawo do własnej pamięci?
    • czy pisarz rzeczywiście wszystko pamiętał „jak było” czy też wiele drobiazgów, faktów sobie dopowiadał i czy to dyskwalifikuje takie pisanie czy też wręcz przeciwnie – czyni je literaturą?
    • gdzie leży granica między rzeczywistością a zmyśleniem?
    • czy można oswoić i ujarzmić wstyd poprzez opisanie go, czy też przeciwnie – można ściągnąć na siebie jeszcze więcej problemów niż się miało?

    Nie wiem, czy odpowiedzi na te pytania są dla każdego istotne. Dla mnie są. Dlatego ten cykl to moja prywatna czytelnicza rewolucja i objawienie.

    Knausgård zapewnia atrakcje

    Myślę też, że o atrakcyjności całości stanowi to, że Knausgård nie bał się przyznawać do odczuć, do których mężczyźni na ogół niechętnie się przyznają. Np. do tego, że uważał się za kogoś nudnego, zwyczajnego, wręcz na granicy zahukania, że ta zwyczajność nigdy nie pozwoli mu na to, by stać się pisarzem, że zawsze wpadał w panikę, kiedy inni się na niego złościli, że nie umiał, nie chciał wczuć się w ciężką depresję swojej żony, za to utyskiwał, że nigdy nie sprzątała w domu za to on owszem itd.
    Nie znam w sumie facetów, którzy powiedzieliby, że „Moja walka” im się podobała, każdy z moich zmaskulinizowanych rozmówców kończył lekturę gdzieś na 2 tomie stwierdzając lekceważąco, że ma lepsze rzeczy do roboty niż czytanie drobiazgowych opisów sikania czy wiązania butów oraz, że Knausgård jest irytujący, bo się nad sobą wiecznie użala i że to jest żałosne. No tak, żałosne, takie przecież niemęskie, chłopaki nie płaczą i tak dalej – a nie jęczą, że mają dzieci i jakieś tam obowiązki.

    Kobiety za to przeważnie darzą go uwielbieniem. Dlaczego? Wydaje mi się, że pomijając wszystkie walory literackie cyklu można zaryzykować stwierdzenie, że mężczyzna szczery wobec samego siebie – to rarytas. Taki mający odwagę przyznać się do tego, czego się wstydzi, czego boi, do tego, że miewa niskie pobudki i słabe odczucia to gatunek skutecznie trzebiony przez kulturę. Kiedy ja sama przywołuję w myślach figurę mężczyzny  – myślę: „niepołączony z własnymi emocjami”. Kobiety, co by o nich nie powiedzieć, jakoś usilniej jednak o taki konekt walczą w swoim życiu, chcą rozumieć, chcą wiedzieć dlaczego coś im w życiu nie działa, faceci przeważnie uważają, że wszystko jest super a reszta to fanaberie. I nagle zjawia się Knausgård i opowiada to wszystko, wywleka z piwnic pamięci i świadomości te wszystkie rzeczy, które każdy, nawet i kobiety, w ogóle ludzie, wmiatają głęboko pod dywan tworząc sobie i na zewnątrz jakieś bańki, ułudy, że mają spoko życie właśnie, super rodziny, super singielstwa, super życiowe miejscówki.

    Knausgård tak nie chciał, nie wytrzymał kotłowaniny tych rozpaczy i napisał 6 tomów o tym, jak walczył, dzień w dzień, miesiąc w miesiąc za pomocą takich samych narzędzi jakie mamy my.

    Drugą kwestią, która czyni ten cykl wyjątkowym jest właśnie ta codzienność. Knausgård drobiazgowo opisuje zwyczajne czynności np. parzenia herbaty, sprzątania, wiązania butów, wspomina kolory sznurówek butów jego dzieci, układ palców na butelce od piwa pitego na balkonie, kolejność sprzątania, robienie zakupów, gotowanie obiadów. To wszystko w połączeniu z całym spektrum emocji, jakie tym czynnościom towarzyszą stają się literacką kreacją, światem przedstawionym, który jest atrakcyjniejszy bardziej niż wymyślna i pełna zwrotów akcji wydumana fabuła. My też co dzień wykonujemy tysiące nudnych, automatycznych, nudnych czynności, kroimy warzywa, myjemy zęby, przymierzamy ubrania, zmieniamy dzieciom pieluchy, ogarniamy bałagany, chodzimy do pracy i słuchamy co ludzie mówią i nagle dzięki „Mojej walce” dowiadujemy się, że życie jest literaturą. Że składa się ono w przeważającej części z nudnych czynności, bo na tym to po prostu polega, ale to nie znaczy, że usmażenie kotleta nie może być literackie. Jednak nie należy się za bardzo podniecać, bo ostatecznie nie każde pamiętnikarskie wspominki czy kronikarskie blogaski, w których autorki wypisują szczegółowo co robiły w ciągu dnia to będzie literatura. Literaturę z tego zrobił Knausgård  dając czytelnikom jakiś rodzaj nadziei, że te wszystkie nudne, powtarzalne czynności życiowe mają sens tak samo, jak krótkotrwałe przebłyski naszych życiowych uniesień.

    Imię i liczba, czyli niekoniecznie

    Pisząc o 6 tomie niestety nie sposób nie wspomnieć aż o 400 stronicowej jej części „Imię i liczba”. Przeczytawszy rozmaite interpretacje lektur np. wierszy Paula Celana, powieści Flauberta, Kafki czy Zweiga, tę część poświęconą w dużej mierze Hitlerowi i jego Mein Kampf, można sobie z powodzeniem darować. Rozumiem chęć wytłumaczenia się z tego, że swojej powieści nadał ten kontrowersyjny w gruncie rzeczy tytuł. Tylko te intelektualne pasaże mające uczłowieczyć Adolfa Hitlera wydają mi się kompletnie zbędne a nawet wręcz irytujące. Inna jest perspektywa widzenia wojny, zła, nazizmu, tego tej totalnej klęski dawnego świata z perspektywy członka społeczeństwa, z którym wojna obeszła się stosunkowo łagodnie. Miałam taki okres w życiu, w okolicy liceum, kiedy postaci dyktatorów odpowiedzialnych za miliony ofiar i zmiany porządków w naszym obszarze geograficznym szalenie mnie interesowały, a co za tym idzie też szukałam odpowiedzi na pytanie, jak się rodzi zło, skąd wziął się Hitler czy Stalin, i podejmowałam bezowocne próby zrozumienia tego. Jednak dziś tego rodzaju poszukiwania odpowiedzi o źródła zła wydają mi się pięknoduchowym klepaniem kotka za pomocą młotka, są zwyczajnie zbyteczne. Ładnie podsumował  to Krzysztof Varga w swojej recenzji w Gazecie Wyborczej pisząc: „ten imponujący tekst jest raczej buksującą w błocie piękną limuzyną, a nie przełomowym tekstem Hannah Arendt czy Susan Sontag. (…) Knausgård chciałaby być pryncypialny, ale jest radykalnie relatywistyczny, jednocześnie pragnąłby, aby jego esej stanął obok tekstów typu „under malum” Arendt, Sontag, Levinasa. Ale mimo erudycji, mimo imponującej liczby lektur, jakie przywołuje, mimo wielopiętrowych konstrukcji intelektualnych wszystko tonie w relatywizmie, ponieważ nie ma tam ani grama własnego doświadczenia z jakąkolwiek formą opresji, chyba że za taką uznamy przesadną szwedzką poprawność.” Ostatecznie Varga i inni recenzenci uznali, że nie warto było rozbijać powieści esejem o tak wątpliwym przekazie.

    Dobra wiadomość jest taka, że można go pominąć po prostu, albo potraktować pobieżnie bez szkody dla odbioru całości. Ja jeszcze tak sobie myślę, że Knausgård uczłowieczał zło mając gdzieś z tyłu głowy chęć wyjaśnienia, dlaczego jego ojciec mający wszelkie zalety jako człowiek i obywatel okazał się być złym ojcem, złym mężem i który okazał się też złym człowiekiem dla samego siebie. Szuka usilnie przyczyn takich zachowań i chce to zrozumieć, tylko nadal nie rozumiem konieczności przywoływania do tego Adolfa Hitlera. Wydaje mi się to podejrzanym emocjonalnie pasażem.

    Gratulacja – to naprawdę koniec

    Podsumowując – czuję po końcu 6 tomowej lektury taki rodzaj smutku, jak w czasach kiedy byłam dzieckiem, kończyły się wakacje, a ja musiałam wracać do domu. Niby nic takiego się nie działo, nieodwracalne procesy kończenia się wszystkiego, niemniej nie zmienia to faktu odczucia pewnego rodzaju osierocenia czy osamotnienia, że teraz oto zostaję ja sam na sam ze swoimi wyzwaniami, lękami i wstydem, które muszę oswajać po swojemu, już mi Knausgård w tym nie pomoże, już nie oprę się na protezie z cudzego kawałka życia, cudzych myśli i cudzego talentu. Muszę mierzyć się ze swoimi.

  • Selfie – feminizm, czyli jak być słabą, ale silną

    Samo słowo „selfie” ma na ogół negatywne konotacje. Że dziubki, że głupie, niepoważne, że dla znudzonych dziewuch z dużych miast i  narcystycznych blogerin. Instagram to samo. Baza selfie dla gimbazy, ludzi niepoważnych albo dla modelek albo dla pretendentek, ogólnie poważni ludzie to piszą artykuły na linkedinie i twittują komentarze o ustawach i protestach, a nie wrzucają ładne zdjęcia z kawą. Tak więc takie tam głupotki. Tymczasem okazuje się, że w tym całym zamieszaniu wyodrębniło się zjawisko „selfie – feminizmu” i zrobiło się ciekawie.

    W skrócie polega to na tym, że prócz naśladowczyń it girl w stylu Kendall Jenner jest grupa dziewczyn, kobiet, które chcą przejąć kontrolę nad swoim wizerunkiem przestając ulegać presji szeroko pojętej pop kultury promującej w nowych mediach tylko dziubki, ładne pośladki i cycki, wszystko przefiltrowane w klimacie hygge z lirycznie ułożonymi wełnianymi kocykami, kubkami ciepłego kakao i nowym kryminałem w tle, albo z kotem. Wśród tego zalewu klonów i do bólu powielanych wzorców „ładności” funkcjonują kobiety, które chcą, aby spojrzeć na nie inaczej.

    Z tego imperatywu powstał pomysł wystawy, która ma tytuł z internetowego mema „ Na pozór silna dziewczyna, a w środku ledwo się trzyma”. Kuratorką jej jest Zofia Krawiec, miejscem akcji jest  Lokal_30 w pięknej przedwojennej kamienicy na Wilczej 29a w Warszawie. W paru pomieszczeniach lokalu zgromadzone są zdjęcia, nagrania video kilku instagramerek i artystek. Ktoś zapyta – po co oglądać zdjęcia z instagrama na wystawie, kiedy można w telefonie w aplikacji to przeklikać. Otóż nie jest to takie proste. Po pierwsze nie jest to mainstream, który podpowie nam instagramowa wyszukiwarka, po drugie pogrupowane według wybranych nazwisk artystek ich wizualizacje samych siebie są umocowane w specjalnych kontekstach. Mamy tam do czynienia z kilkoma rekwizytami kojarzącymi się silnie z tzw kobiecością – a więc rozgrzebane łóżko, kiczowata toaletka, różowe kotary, welony, wanna z różową wodą. W każdym tym elemencie umocowane są wizje tych kobiet i dziewczyn i generują w głowach obserwatorów, widzów wiele pytań, m.in.:

    • czy pokazywać się bez makeupu na instagramie?
    • czy mówić o swoich problemach ekonomicznych?
    • czy gloryfikować swój wygląd odbiegający od o kanonicznego z wybiegu Victoria’s Secret?
    • czy mówić o zmaganiu się z depresją i pokazywać to??
    • czy nie wstydzić się przekazywać wizji różnych form społecznych nakazów i odrzuceń z jakichś powodów?

    Nie będę udawać osoby ze złota, którą co dzień funkcjonuje w blasku ducha świętego i najwyższego morale. Nie dość, że oceniam innych po wyglądzie, to łapię się na zastanawianiu, czy osoby o powiedzmy – trudnej – urodzie, żeby nie powiedzieć brzydkie, mogą mówić tak, żeby zostały usłyszane. Czy nie jest tak, że chętniej posłuchamy co mówią ludzie ładni? Przecież widzowie serialu „Girls” nierzadko zmagają się z tym, że Lena Dunham – jego pomysłodawczyni – swoje ładne koleżanki obstawiła na drugim planie, a na pierwszym eksponowała własną niedoskonałą sylwetkę. I w niejednej głowie rodziło się pytanie – ale nie może sobie mankamentów zakryć albo lepiej dobrać sukienki, żeby nie było widać boczków? W mojej głowie takie pytania były – zaznaczone już kiedyś w tekście m.in. o fenomenie Leny Dunham.

    I teraz cała zabawa polega na tym, że ja nie chciałabym tak myśleć, tymi kategoriami ani o sobie, ani o innych. Według mnie głos tych instagramerek jest kamykiem do ogródka, jest jakąś zajawką, która pozwala pomyśleć o tym, że może by tak przesterować swoje zwyczaje myśleniowe. Zmiana tych nawyków może zacząć się też od coraz częściej odwiedzanego i używanego medium czyli instagrama. Bo dlaczego w sumie nie.

    Może wkrótce przestanie być ważne, czy jestem odmalowana do zdjęcia jak kamienica na powitanie cesarza albo wystrojona jak na wesele kuzynki w Radomiu, może przestanie być ważne czy oddaję się maratonom, fitnesom i czy mam nową kolekcję Zary w szafie, może przestanie być konieczne być wszędzie i robić wszystko? Może stanie się ważne coś innego, jakiś rodzaj prawdy o nas samych, naszych ciałach, duszach, domach i życiu.

    Nie jestem jednak na tyle niepoprawna, żeby sądzić, że poleci to szerokim echem i nagle panowie przestaną gustować w ładnych zdjęciach ładnych pań i ich atutów. Ostatnio rozmawiałam o tym z kolegą na domówce i on, pro elo ziomek dla kobiet i bardzo przez nie lubiany, wcale nie był chętny na oglądanie odbiegających od przyjętych kanonów ładności performenców w wydaniu kobiet protestujących przeciwko opresyjnemu traktowaniu ich ciał jako narzędzi do pokazywania panom, że mają ładne pupy i biusty.

    Sama też mam z tym problem. Łatwo jest pokazać rower, budynek czy kota, ale trudno samą siebie. Z 30 zdjęć jakie sobie zrobię jestem w stanie zaaprobować jedno, a i tak poddaję je retuszowi filtrów uznając, że piegi, plamy czy spuchnięte rano oczy nie są dobrym kontentem na to medium. Jakiś czas temu ktoś zrobił mi zdjęcie moich pleców, żeby zobaczyć, jak bardzo mam krzywy kręgosłup. Wyszło z tego zdjęcie, które uwielbiam. Oświetlona miękkim wrześniowym światłem skóra i te krzywe klocki moich kręgów. Z lubością sobie je zoomuję i oglądam drobne plamki, przebawienia, piegi, pajączki i pory na skórze i w jakiś dziwny sposób wzrusza mnie to, że to moje pory, moje plamki i moja skóra. Jednak nie wrzuciłam tego zdjęcia na instagrama. Gołe nogi, cycki na wierzchu, goły brzuch, proszę bardzo, ale plecy to nie jednak, jakoś za intymnie, chociaż przecież są takie dość neutralne, ale uznałam, że poprzez ich nagość są zbyt bezbronne, żeby inni oglądali. Czy słusznie? Nie wiem tego.

    Ale zazdroszczę tym dziewczynom z wystawy, że one takich dylematów nie mają. Pokazują siebie w różnych sytuacjach, w brokacie, w rozmazanych makijażu, w dziwnych anturażach, po wstaniu z łóżka, z wystającym brzuchem, grubym udem itd. Ładnie przeciwstawiają się dyktatowi „żeby było ładnie”, Zofia Krawiec, tak się składa bardzo ładna dziewczyna, w swoich kreacjach pokazuje mocno ironiczny stosunek do tych instagramowych konwencji. Trudno nie zauważyć, że ma atuty odpowiednie na wymogi tych czasów i mediów – młoda ładna, zgrabna, ale próbuje pokazać się tak, żeby to nie było takie jednoznaczne i najważniejsze, śmieje się z tego, ironizuje na pewno mocno. Pozostałe dziewczyny, kobiety, czyli Coco Kate, Alicja Gąsiewska, Nola Karamazow, Agata Zbylut, Iwona Demko, Karolina Suboczewska, Zuzanna Janin pokazały siebie tak, żeby namieszać w głowach. Jedno ciało a tyle tam przywołanych konotacji, skojarzeń, apeli, jakby ciało kobiet było teatrem niezliczonych społecznych, kulturowych wojen. A one się z tym zmagają, każda na swój sposób i mnie się podoba, że o tym mówią, że o tym się mówi i że to dzieje się nie tylko w hermetycznych artystowskich kręgach, ale w medium dostępnym dla wszystkich i, jak się okazuje, niesłusznie infantylizowanym.

    Ten kierunek zmian w patrzeniu, w myśleniu, w moim też własnym, podoba mi się. Chcę tym tropem.

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma Coco Kate, fot. moja

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma Coco Kate, fot. moja

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma Agata Zbylut, fot. moja

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma Agata Zbylut, fot. moja

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma selfie

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma selfie

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma selfie

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma fot. moja

     

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma Iwona Demko fot. moja

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma Iwona Demko fot. moja

  • Pośmiertna kanapka Lucii Berlin

    „Instrukcja dla pań sprzątających” Lucii Berlin to zbiór pośmiertnie wydanych opowiadań amerykańskiej autorki robiących w świecie ludzi zdolnych skupić się na dwóch akapitach bez robienia sobie przerw na robienie herbaty i scrolowania feedów swoich sociali oszałamiającą karierę. Tytuł jest chwytliwy i osoba autorki nie byle jaka. Lubi się też kariery pośmiertne. Bo zmarła w 2004 roku Lucia Berlin wielkiej sławy pisarskiej za życia nie zaznała, z różnych przyczyn, za to teraz mamy renesans jej twórczości. No i osoby. Moim zdaniem totalnie słuszny.

    Ale ten, kto przyjmie, że parę opowiadanek łyknie bez problemu – potknie się na tej prozie. Na początku trudno jest przywyknąć. W tym świecie zamieszkuje wielu bohaterów, jest dużo imion, zdarzeń, czasoprzestrzeni poupychanych na dwóch, trzech stronach. Czytelnikowi zdeprawowanemu przez świat treści w pigułce postów na Facebooku trudno dociec, kto pyta, kto odpowiada, kto jest narratorem. Ale kiedy pokona się pierwszy odruch zniechęcenia podobny do tego, jaki miało się na matmie, gdy próbowano zachwycić nas równaniami z dwiema niewiadomymi, okazuje się, że jesteśmy jednak genialni – wchodzimy na level zrozumienia. I nagle dzieje się tak jak z muzyką streamowaną w telefonie słuchaną na słuchawkach – czujemy się nagle jak w jakimś teledysku. Nasze życie robi się słowami piosenki i rzewną lub skoczną melodią. Tak samo jest z tymi opowiadaniami. Berlin wciąga nas w swoje światy, a nam wydaje się, że nasze życie też jest opowiadaniem. Nagle każde zdarzenie, ruch, gest, słowo czy banalny gołąb na latarni stają się literaturą. Tyle że my nie będziemy umieli zrobić z własnego życia opowiadania. Ja wiem, że wielu ludziom tak się wydaje, że umieją i chętnie dzielą się spostrzeżeniami, że właśnie zjedli, a wczoraj wyszli i było wesoło, ale niestety, powiem serio teraz. To naprawdę nie wyjdzie. Nawet pośmiertnie.

    Ogólnie nudzą mnie już zmyślone historie w książkach. Nie wiem, dlaczego. Po prostu wymysły i fikcja przestały mnie interesować. Berlin nie nudzi, pisze o sobie, chociaż robi w to nieoczywisty i wyszukany sposób. I w tym momencie nie można nie zadać sobie pytania, czy biografia autora ma znaczenie dla odbioru jego dzieła. Całe wieki temu pisałam z tego pracę magisterską nie rozumiejąc połowy z dzieł z teorii literatury, na jakich się opierałam, ale przeczucie mnie nie myliło! Bo życie autora ma wpływ na to, jak odbiera się jego twórczość. Przynajmniej do pewnego stopnia ma. Można te opowiadania czytać nie znając ani jednego faktu z życia Berlin, na pewno, ale można znać i móc zrozumieć pewne zjawiska tam przywołane szybciej i mocniej. Takie jest moje zdanie.

    Lucia (czytaj: Lu – sia) Berlin miała życie, którym mogłaby obdzielić kilka osób.

    Lucia Berlin fot. za wyborcza.pl

    Były tam i bogactwo i bieda, i szczęście na słonecznych farmach Teksasu czy w loftach Nowego Jorku, i upokorzenie, i rodzinna przemoc, i choroby stygmatyzujące dzieciństwo i młodość, alkoholizm, z którym pisarka zmagała się całe lata, trzy małżeństwa, czworo dzieci, papieros przypalany przez księcia Aly Khana kochanka Rity Hayworth. Były chwile wzlotów i udanego rodzinnego pożycia, ale zawsze zakłócane albo przez chorobę alkoholową albo przez narkomanię partnera. Po rozstaniu z jazzmanem Buddym Berlinem Lucia nie wyszła już za mąż i zajęła się nauczaniem i pisaniem. Na Uniwersytecie w Kolorado w obrzydliwie zamożnym i cukierkowym miejscu, gdzie każdy się uśmiechał i miał labradora, szczęśliwie i z sukcesami uczyła studentów pisania, podupadając jednocześnie na zdrowiu.

    Ale siła jej opowiadań bierze się nie z egzotycznych wydarzeń, wartko postępujących zmian jej losu, popadania w życiu w skrajności, ale z umiejętności obserwowania zjawisk pozornie nieistotnych. Berlin umiała ponoć godzinami wpatrywać się w okno i esecjonalizować wszystko cokolwiek za nim zobaczyła.

    Kanwą każdego jej opowiadania jest to, co zaobserwowała i przeżyła sama, ale w każdym z nich narratorka ma inne imię, jakieś zdarzenia są dopowiedziane do tych, jakie wydarzyły się naprawdę. Niechronologicznie opowiadania te kręcą się wokół miejsc, w których żyła i wydarzeń, jakie były jej udziałem, a więc:

    • pobyty w Chile i Meksyku
    • katolickie szkoły
    • ona jako uczennica
    • ona jako nauczycielka
    • ona jako alkoholiczka
    • ona jako matka 2 potem 4 dzieci
    • ona jako partnerka, rozwódka, kobieta porzucana i porzucająca
    • ona jako wnuczka dziadka alkoholika i demonicznego sławnego dentysty
    • ona jako pomoc biurowa, pomoc biurowa
    • ona jako osoba poszukująca swojego miejsca w świecie
    • ona jako pomiatana i wyszydzana nastolatka
    • ona jako zdeprawowana panna z bogatej rodziny wśród chilijskich slumsów
    • ona jako córka nienawidząca matki, która z kolei nienawidziła swojego ojca

    Za każdym razem była obserwatorką wszystkich i wszystkiego. Swoim studentom, adeptom literatury zawsze zaś radziła : „Pisz to, co widzisz, nie to co chcesz zobaczyć. Patrz, naprawdę patrz”.

    Sama napisała tylko 77 opowiadań. Zapewne tę formę wymusił niejako tryb życia jaki prowadziła, brak czasu i zmaganie się z alkoholizmem. Ale robiła to, bo jak twierdziła „Mój pierwszy mąż mnie porzucił, tęskniłam za domem, rodzice się mnie wyrzekli, bo tak młodo wyszłam za mąż i się rozwiodłam. Pisałam, żeby wrócić do domu. Pisanie to było miejsce, w którym czułam się bezpiecznie. Pisałam, by naprawić rzeczywistość.” Uważała, że pisarze są ludźmi potrzebującymi afirmacji swojego życia, a pisanie to dostrzeganie piękna w zdarzeniach negatywnych, pisanie według niej nadawało zdarzeniom odpowiedni sens. Siłą tych opowiadań jest właśnie to: złe wydarzenia, zabite psy, przedwcześnie zmarłe dzieci, opuszczenie, samotność, niezrozumienie pokazane w taki sposób, jakby czytało się o słonecznym magicznym ogrodzie, w którym roi się od ładnych kwiatków i sennych pszczół.

    Jak ona to robiła – nie wiem. Czy człowiek rodzi się z takim podejściem, czy to „czas nas uczy pogody” – też nie wiem. Jak oswoić własne życie pisząc o nim – też chyba nie wiem. A Berlin pisała te skrawki i oswoiła, zarówno swoje własne jak i tych, którzy czytają. Którzy dzięki tej prozie na bank wpadną na to, że nic nie jest bez znaczenia, nic nie jest po prostu złe czy dobre, że po prostu jest. I to w tym wszystkim jest najfajniejsze, mimo że nie każdy będzie umiał o tym napisać tak jak ona, albo w ogóle nie będzie umiał. Co wcale nie oznacza, że należy się zniechęcać.

  • Kiss the Frog, czyli kanapka oversize

    W modzie nie za bardzo ciekawią mnie oczywistości, bezpieczne zasady dobrego wyglądu, dopasowanie do ról i płci. Uważam, że rolą projektanta modowego jest przełamywanie oczywistości i dekonstruowanie elementów powszechnie uznanych za – tak zwane – ładne i bezpieczne. Dopasowane sukieneczki podkreślające tzw. atuty, obcasiki, garnitury to są według mnie narzędzia opresji kategorycznego grupowania ludzi na męskie i żeńskie. Na szczęście są takie osoby jak Marlena Dietrich czy Tilda Swinton, które nic sobie z tego nie robiły, przełamywały stereotypy i wyglądały interesująco w każdej roli, jeśli chodzi o przypisywanie im roli płciowych. Cenię projektantów, którzy są na tyle niezależni w swoim myśleniu o modzie, że nie dają się spętać tradycyjnie ugruntowanym wyznacznikom tego, co modne, co męskie czy kobiece. Potrafią też zaprzeczyć temu, że moda jest nieodłącznie związana z młodością.

    Parę lat temu wpadłam w internecie na zdjęcia kolekcji marki Kiss the Frog i pierwsza myśl, jaka przyszła mi wtedy do głowy była taka, że ubrałabym się w te ubrania od stóp do głów, we wszystko. I to poczucie nie opuszcza mnie z każdą nową kolekcją tej marki.

    Modelki prezentujące kolejne kolekcje są oczywiście interesującymi, młodymi, szczupłymi kobietami, ale już to co prezentują nie jest czymś, co w oczywisty sposób ten fakt podkreśla. Ubrania od Kiss the Frog są inne niż klasyczne kolekcje budowane w zgodzie z trendami, nie ma tu żadnych stylówek a la boho, grunge czy zwiewny romantyzm albo dzisiaj bądź ognista i miej wszystko na czerwono. Wszystko opiera się na wygodzie i nieoczywistej zmysłowości tych ubrań, które wyglądają jakby o parę rozmiarów za duże, ale sukienki, tuniki, swetry czy płaszcze spowijają sylwetki modelek tak, że chciałoby się wleźć w te ubrania i nigdy z nich nie wychodzić.

    Przychodzę więc do atelier na Wilczą, ale zanim zapytam twórczynię i właścicielkę marki Monikę Szczukę o koncepcję oversizowych ubrań, to moją uwagę przyciągają jej dłonie. Nie charakterystyczne rozwichrzone blond włosy, ale dłonie. Monika ma drobne ręce, szczupłe palce oraz krótkie, nieumalowane paznokcie. Trochę są to dłonie dziewczynki a trochę człowieka  pracy, na pewno kogoś,kto sam dużo manipuluje przy tworzeniu ubrań. Nie są to ręce damessy, która dyryguje i deleguje zadania, tylko kogoś kto raczej sam mocno siedzi w procesie tworzenia ubrań od początku do końca. Jest w Monice coś co jest też w jej ubraniach, mieszanina kruchości, zwiewności, ale też siły i stanowczości. To są ubrania, których mogą bać się faceci, a które są świetnym rynsztunkiem współczesnych, pewnych siebie, zdecydowanych i nie zniewolonych przez gazetowe wyznaczniki stylu kobiet.

    Zresztą Monika zapytana, kim są jej klientki odpowiada, że są to kobiety, z poczuciem humoru, które nie są spięte, ciekawe, otwarte, świadome życia, siebie, które cenią sobie indywidualizm a nie pogoń za modnym deseniem sezonu.

    Oversize

    to temat dość trudny w modzie, nie taki znowu łatwy do przełknięcia przez konsumentów mody optujących za tradycyjnym podziałem ról społecznych na „typowo kobiece” i „typowo męskie”. Kobieta ubrana w ubrania jakby parę rozmiarów za duże spotyka się z typowym „pfff” od panów i komentarzem, że wyglądasz jak w worku.

    Pytam Monikę o tę kwestię, że co ona na to, czy jej to nie zniechęca, nie smuci nawet, że jej ubrania mogą totalnie propsować otwarte, świadome kobiety z dużych miast, a panowie kwalifikować te stroje na tak zwane „ciuchy po domu”.

    Monika zauważa niegłupio, że mężczyźni mają lepiej w tej modzie. No bo kobiety są warunkowane, np. biustem, a mężczyźni mają płaskie torsy przez co ubrania leżą na nich lepiej. Osobiście jestem totalną admiratorką małego biustu, bo ubrania leżą lepiej jak powiedziano. Szkoda, że nie ma magicznej pompki. Że kiedy są potrzebne np. w sytuacji seksu, to się je przywołuje, a kiedy zakłada się ubranie, bluzkę np. to się spuszcza z nich powietrze i dzięki temu tkanina układa się idealnie. Ale jak mawiał mój były mąż, nie można w życiu mieć wszystkiego, więc trzeba szukać jakichś innych sensownych rozwiązań.

    Monika mówi, że zdarzają się już jednak mężczyźni coraz bardziej świadomi tego, że świetnie wyglądająca kobieta to nie tylko kobieta ubrana jak Beyonce. Ale tak, przykro jej oczywiście, kiedy na jakichś modowych targach modowi zwolennicy tradycji kiwają głową pełni ubolewania nad tym oversizem – workiem. Ale Monika się nie poddaje. Twierdzi, że kocha oversizy, że czuje się w nich bezpiecznie. Dlatego nie bez znaczenia jest to, że ostatnia kolekcja jest inspirowana mundurami ubraniami na wojnę, bo czyż ubierając się – nie zbroimy się w jakiś sposób? Nie dajemy otoczeniu przekazu, że trzymamy władzę, jeśli nie nad światem, to nad sobą? A przynajmniej chciałybyśmy, żeby tak było. I stąd wziął się ten obłędny płaszcz inspirowany płaszczem wojskowym. Dotykam go. Jest wielki, jest ciężki, jest symbolem wszystkiego co bezpieczne i symbolem demonstracji zdecydowania i pewności. Przecież chcemy właśnie tak, prawda? Czas na chwiejne obcasy przyjdzie później, chyba, że obcasy będą jak bagnety:)

    płaszczysko “podwójny agent” z kolekcji Atomic Blonde fot. Irek Kamieniak & Caroline Anielewska

    Oversize to nie tylko bezpieczeństwo.

    Mam też takie wrażenie, wyjaśnia mi Monika, że oversize ma w sobie jakiś smutek, jakąś tęsknotę za drugim człowiekiem, może to wynika z jakiejś samotności, może  to kwestia chęci otulenia się, opatulenia.

    Trudno temu zaprzeczyć. Kiedy się przejrzy zdjęcia z kolekcji nowszych, poprzednich – to można tylko rzec – że coś w tym jest.

    Dość często słyszę od ludzi taki jakby, hmm zarzut – ale po co ty tak zawsze na czarno, na ciemno, weź idź w kolor, uśmiechnij się, bądź radosna. Ja nie twierdzę, że życie jest pasmem smutków i cierpień, tak samo ochoczo od tego zbiegam, jak my wszyscy zaszczuci kulturą młodości i radości, dlatego bez przesady. To, że uznam, że życie bywa czasem spoko, dobry tekst, słońce, dobre jedzenie, dobre towarzystwo, przyjaciele, to wcale nie znaczy, że mam ubierać się w hafty i kolor seledyn. W gruncie rzeczy, życie jest dość pozbawione sensu, dlatego trzeba o tym mówić głośno. Smutek ubrań jest moim alter ego, i najwidoczniej Moniki też. Swoją przedostatnią kolekcję nazwała Melancholia. Nazwa inspirowana miejscem na sesję zdjęciową przypominającym kanadyjską przestrzeń i filmem Larsa von Triera.
    Pasuje ta Melancholia von Triera – twierdzi Monika, ze względu na miejsce, porę roku, kolory, dwie siostry modelki, świadomość jakiejś schyłkowości, oczekiwania, smutku. To wszystko mnie zachwyciło i odczułam 100% satysfakcję z tej kolekcji.
    No, nie dziwię się.

    swetrzysko melanż “Hipnotyzujący melanż” spodnie “Zapnij suwak” fot. Irek Kamieniak & Caroline Anielewska

    „Jak mam założyć coś obcisłego, czuję się jakbym była rozebrana”.

    Tak powiedziała projektantka apropos oversizów, ale ogólnie w tej rozmowie dużo atencji i czasu poświęcone jest nie tylko praktycznemu wymiarowi tego, co na siebie zakładamy. Zgadzam się z tym, że ubranie to nie tylko kwestia dobrania torebki do sukienki czy wyczucia w jakim dress kodzie udać się do roboty albo na coctail party.

    Monika uważa, że w kupowaniu, dobieraniu, nakładaniu no i projektowaniu ubrań główną dewizą jest:

    dusza ciało ciuch

    Uważam, że te 3 warstwy w jakiś sposób definiują człowieka, to jaki on jest jak się zachowuje, jak się czuje, czy zna siebie, czy się utożsamia ze sobą, czy jest ubrany czy jest przebrany, czy ten ciuch jest kompatybilny z nim, czy jest mu przyjacielem czy wrogiem. Możemy być bardziej wiarygodni poprzez to, jak się ubieramy. możemy kogoś udawać a możemy być sobą.

    Tako rzecze Monika – osoba, której projekty i kolekcje są dowodem na to dokładnie co mówi i co jest mi takie bliskie.

    Ważną sprawą są też inspiracje.

    Chociaż moda kiedyś traktowana była, jako coś tam takiego niepoważnego i dla Paris Hilton, to dziś przeciętnie zorientowana osoba, nie może zlekceważyć mody jako dziedziny i dużego przemysłu, ale też i dużego obszaru kulturowego plasującego się na równi z designem a nawet sztuką! Ma ona być wyrazem nas samych, a my sami podlegający różnym wpływom, mamy być świadomi tego, jakim.

    Toteż wypytuję Monikę, czym ona się inspiruje tworząc ubrania Kiss the Frog.

    To są moje indywidualne potrzeby przede wszystkim – twierdzi. Często mam wiele różnych potrzeb i sobie wyobrażam, jak chciałabym wyglądać w tym sezonie, co chciałabym nosić i co mieć w szafie.

    Później widzę tkaninę. Tkaniny są inspirujące i one nadają też końcowy charakter danej rzeczy. Tkanina w procesie twórczym jest naczelna, otwiera mi umysł, powoduje, że ja sobie podróżuję w myślach.

    Ulegam też innym wpływom – mówi, ale głównie kieruję się moimi upodobaniami i przyzwyczajeniami. Inspiracje to są wspomnienia z mojego dzieciństwa, dorastania, kiedy nosiłam ciuchy taty, który był dużym facetem i ja nosiłam jego płaszcze, marynarki, jego kurtki i to się mnie trzyma cały czas.

    Monika to osoba świadoma kontekstów. Według niej moda odzwierciedla czasy, w których żyjemy, nastroje ludzi, prądy społeczne, różne subkultury, za którymi idą filozofie i ideały. To są rzeczy, które nas określają.

    Twierdzi też, że wszystko mamy tak umasowione i dostępne i ludzie są tak do siebie podobni, że czasami stają wręcz kalkami, bo nie mają na siebie pomysłu. Na drugim biegunie stoi potrzeba bycia indywidualistą i określania siebie precyzyjnie, a nie naśladowania kogoś. I moda może nam w tym też pomóc. Tę markę zresztą też zapewne tworzyła z taką myślą.

    Niemniej jednak wróćmy na ziemię.  Tego typu projekty nie biorą się z sufitu, nie jest to aż tak oczywiste, że świadomi czegoś, będziemy w życiu to kreować i za tym podążać. Jak zrobiła to Monika Szczuka, że do tego Kiss the Frog doszła?
    Nie był to całkowity przypadek, ale też często w podjęciu decyzji, które wyrywają nas z iluzorycznego komfortu i generują odwagę konieczną w sumie do tego, aby zwyczajnie przeżyć – są zdarzenia, które zaliczam do kategorii „niemiłe”.

    Sama Monika mówi o tym tak:
    Zanim do stworzenia marki doszło, cały czas zastanawiałam się, co jest moją pasją, co bym mogła robić i z czego żyć, co by mi sprawiało satysfakcję, co bym kochała i co by mnie nie znudziło szybko. 10 lat się nad tym zastanawiałam. W między czasie były różne osobiste zdarzenia, które nie były szczególnie szczęśliwe. Na początku nie były szczęśliwe, ale potem inaczej to wyglądało. Zostałam zwolniona z firmy – agencji reklamowo eventowej, w której pracowałam. Moim zdaniem było to nieuzasadnione zwolnienie i potem kompletnie nie mogłam się nigdzie odnaleźć, nie widziałam siebie nigdzie, byłam załamana i to był ten moment, kiedy postanowiłam, że muszę coś więcej wiedzieć o sobie, odszukać siebie i podjąć decyzję.
    Moja pierwsza praca związana była z ubraniami. Po maturze zmarł mój tata i musiałam podjąć pracę, to była sieć Quisque z Bydgoszczy. Wtedy na rynku to była rewolucja, byłam zachwycona. Po pół roku byłam kierownikiem salonu. Kochałam tę pracę. Potem poznałam przyszłego męża, przeprowadziliśmy się do Warszawy i tu zaczęło się toczyć moje życie. Po 10 latach doszłam do wniosku, że pocą mi się ręce jak dotykam tkanin ubrań, że po prostu kocham ciuchy, wyobrażam sobie jak mogą wyglądać kobiety, sama dla siebie ciągle czegoś szukam i kombinuję, przycinam, wycinam.

    Czasami, żeby stworzyć coś potrzebna jest jakaś rewolucja, bo trudno nam wyrzec się wygodnego życia, przyzwyczajamy się do pewnych standardów i ciężko nam z czegoś zrezygnować.

    Pamiętam dokładnie jak w pewną środę, o godzinie 17 siedziałam sobie w hotelu, popijałam wino i stwierdziłam, że moje życie nie może tak wyglądać i wtedy po 10 latach uświadomiłam sobie, że to mają być ciuchy, że ja to kocham, a w sobotę o 10 rano siedząc na łóżku i myśląc, że już wiem co to ma być –  bardzo mocno zagotowała mi się głowa. Wpadła mi do głowy nazwa. Nazwa powinna odzwierciedlać moje usposobienie, duszę, moje poszukiwania, to jaka jestem, nie mogło to być pompatyczne, ale intrygujące, coś co by coś obiecywało. I nagle pomyślałam, że ja ciągle szukam księcia i to było to! Kiss The Frog! Wyskakujemy z uniformów i stajemy się innymi ludźmi, następuje jakaś przemiana, na lepsze najczęściej.

    Jestem przeciwniczką nachalnych coachingowych tez, że możemy wszystko.
    Żyjemy w świecie jakichś tam uwarunkowań i warto to brać pod uwagę. Może nie stworzymy swojej marki, może nie będziemy pracować w Louis Vuitton, ale to może chociaż polubmy swoje ubrania? Albo poszukajmy klucza do własnego stylu? Albo zastosujmy się do mojej ulubionej prawdy życiowej z filmu „Chłopaki nie płaczą” – że „Jeśli chcesz coś zrobić, po prostu zacznij to robić”.
    Co nie że proste?:)

     

  • Kanapka na polu dzikich róż przełożona grzechem, karą i winą

    Ostatnio myślałam sobie, dlaczego ten Netflix tak pożera, dlaczego te treści tak niepostrzeżenie wchłaniają, dlaczego robimy sobie na własne życzenie prywatne Black Mirror i doszłam do wniosku, że tak naprawdę, wszystkie te seriale, niezależnie od kalibru tematyki, sposobu ujęcia tematu są dość łatwo strawne, są spreparowane pod moce przerobowe dzisiejszego przeciętnego konsumenta. Ma być zaskakująco, ma się dziać dużo i ładnie albo komiksowo brzydko, problemy emocjonalne, społeczne mają być w atrakcyjnej formie wizualnych manifestów, góra pół godziny, żeby nie zdążyć się znużyć, ale tak, żeby pożądać więcej. Nie ma już miejsca na rozwlekłe fabuły dajmy na to o egzystencjalnej beznadziei, o tym, że w gruncie rzeczy jest tragicznie, z tym, że Bergman już nam tego nie powie, ani chociażby Kieślowski nas nie zaniepokoi. Na to to my już nie mamy czasu ani ochoty, żeby przerabiać. No i w takim klimacie ogólnym zdarzają się reżyserzy porywający się na nie-netflixowy obraz, który wzbudza raczej przykrość niż radość. Zbierają sobie fundusze, namawiają aktorów do grania i po paru latach wypuszczają film. Mówię teraz akurat o Annie Jadowskiej, która 5 lat po filmie „Bez miłości” wyreżyserowała nowy – „Dzikie róże”.

    Znamienny jest fakt, że aktorka grająca w nim główną rolę – Marta Nieradkiewicz, na pokazie przedpremierowym powiedziała ze sceny, że proszę państwa, film jest smutny i zaśmiała się przy tym przepraszająco, ale na szczęście – dodała, nie trwa długo. Co by korespondowało z moją tezą ze wstępu, że za bycie nie-netflixkowym trzeba jednak jakoś ludzi przeprosić albo przynajmniej ich uprzedzić.

    O czym jest ten film?

    Nie będzie tu właśnie skondensowanej spektakularnej historii i wypisanej capitalikami pointy zapożyczonej od Paolo Coelho. Akcja toczy się bardzo powoli i sennie wręcz. Nieśpieszne, powolne, banalne zdarzenia i nieliczne dialogi powoli, niepostrzeżenie zbliżają widza do kulminacji, która jest rodzajem spiętrzenia efektów zdarzeń, których na ekranie nie widzimy. Mamy bohaterów, których coś uwiera, ale nie wiemy co. Dowiadujemy się tego powoli, żeby na sam koniec dopiero zyskać potwierdzenie czegoś, czego wcześniej tylko się domyślaliśmy. To nie brzmi jak scenariusz na hit w Netflixie. I właśnie dlatego taki film jest jak masaż głowy i tonik dla mózgu. Ale w sposób raczej przewrotny niż oczywisty.

    „Dzikie róże” to film o naszej zaściankowej mentalności kształtowanej w cieniu sfrustrowanych matek, nieobecnych głów rodzin i nierozgarniętych, pucołowatych przedstawicieli katolickiego kleru.

    Dzieje się wśród dziurawych szos, udeptanych polnych ścieżek, łąk, lasów, niedoinwestowanych, niedokończonych domów, na skraju wszystkiego i niczego, wszędzie i nigdzie. Bierze się zaś z naszych historii, z naszych głów, wstydów i przemożnej chęci zapomnienia, jak nas wychowywano. Podsuwa nam pod nos obleśnych wujków z brzuchami, panie w odświętnych garsonkach w kolorze bordo z fryzurami na wałki, aby uzyskać efekt kalafiora, nieszczere przyjaciółki, okoliczne plotkary i kawę w szklance „do ciasta”. Przypomina nam dawno wyparte wspomnienia i wizje nas jako dzieci, które tata podrzucał do góry, jak miał dobry humor, ale ogólnie wolał żebyśmy byli niewidzialni i żebyśmy nie przeszkadzali.

    Dzieci nie mają tu dobrze. Są koniecznością, z którą trzeba się użerać, ale na pewno nie wyśnioną historią, którą ładnie ogrywa się na instagramie na tle porannej kawy, z filtrem Amaro. Dzieci są niechciane, a kobiety jak z weselnej przyśpiewki „ona temu winna”. Przebija tu trochę duch Emmy Bovary i peerelowskiego PGR-u. Poczucie  beznadziei i niedosytu. Niedosytu uwagi, zrozumienia, czułości, a beznadziei, bo bohaterka wie, że nic raczej się nie zmieni, a jeśli ewentualnie – to na gorsze. Polska Typowych Sebów, umęczonych, zawistnych kobiet – matek, córek i pseudo-przyjaciółek.

    Główna bohaterka ma zmęczoną twarz Marty Nieradkiewicz. Jest typem kobiety bezsilnej, rozmemłanej, schowanej w wypchanych na kolanach dresach. Mimo tego mało sexy anturażu paradoksalnie pociąga seksualnie i nieletniego chłopaka z wioski jak i powracającego z pracy za granicą męża. Obaj odtrąceni przez bohaterkę panowie w odwecie musztrują ją i nie dają jej zapomnieć, że wszystko, co niehalo, to jej wina, że bez sensu, że chodzi do pracy, bo mało płatna i ogólnie to „zawsze wszystko musi spierdolić”, co konkretnie – nie wiadomo, ale żeby nie było, to wszystko. Samo jej bycie to wina. Jej rezolutna paroletnia córka już to czuje, dlatego śmiało krzyczy do matki, że jej i ojca nienawidzi.

    Jest to dobrze opowiedziany film.

    Naszą czujność usypiają świerszcze, świeża zieleń, ładne zachody słońca, i bzyczenie pszczół. W tych różanych chruśniakach, łąkowych zakamarkach czai się samotność ekranowych kobiet – starszej, młodszej i najmłodszej. Dzieją się dramaty na dywanach płatków zebranych z dzikich róż, volkswageny golfy, białe skarpety, za granicą praca, opalenizna żniwiarza, nieotynkowane ściany, komunie, msze święte i reprymendy nierozgarniętego księdza.

    I misterium poczucia wiecznej winy. Tam czarne marsze i feminizm jeszcze nie dotarły, tam, w tych miejscach wciąż dobrze mają się spowiedzi i komunie.

    Ta fasadowość idei i dzisiaj, i kiedyś, kiedy sami byliśmy dziećmi, miewa się u nas ciągle znakomicie, trzyma się mocno. Odgrywaliśmy szopki i stroiliśmy się w wianki pozując uroczyście do zdjęć nie wiedząc za bardzo po co, tak kiedyś, jak i dziś. Komunia i katolickie ikony to temat ciągle u nas żywy, bo nie należy zapominać, że cała Polska nie jest Warszawą. Komunia, czyli pojednanie jako idea nigdy nie zaspokojona ani za zastawionymi ciastami stołami ani w duszach ich uczestników. Ten problem nagłaśnia też nagrodzony znakomity dokument Anny Zameckiej „Komunia”; reżyserka pokazuje prowincjonalną rozbitą rodzinę, którą młoda nieletnia bohaterka próbuje za pomocą „sakramentu” komunii skleić. Pokazuje, jak bardzo można starać się to robić i jak bardzo być bezradnym wobec nieistotności pojednania/komunii w głowach ludzi.

    Także krótkometrażowy film dokumentalny Justyny Mytnik- „Jak zostać papieżem” pokazujący perypetie 10 – letniego ministranta chcącego wygrać casting na rolę papieża Wojtyły w musicalu uświadamia, że papież – komunia są to hasła implikujące może jakąś duchową misję, ale dla dorosłych czy dla wielu też dzieci pozostające pustymi rytuałami i hasłami nie mającymi nic wspólnego z ich własną karłowaciejącą duchowością. Zresztą dziewczynka w „Dzikich różach” wystrojona na swoją komunię „jak księżniczka” pyta matkę – a co to właściwie jest ta komunia?

    Też brałam udział w rozmaitych szopkach przyjmując za pewnik kościelne dogmaty wbijające skutecznie w poczucie, które pozwalało w dorosłym życiu na wysłuchiwanie konceptów „bo to twoja wina”.

    Ta sztafeta nie skończy się tak szybko i łatwo. Pałeczka jest ciągle w obiegu i film Anny Jadowskiej boleśnie mi o tym przypomniał.

  • zjedz kanapkę