Wiecie, jak to jest.
Umiera ktoś znany i całe ściany pełne są smuteczków i RIP -ów. Rejestrujemy na sekundę za pomocą posta na socialach, że ktoś odszedł i biegniemy dalej, zrobić sobie herbatę czy coś tam innego. Pomyślimy, no szkoda, szkoda, ale takie życie i jestem przekonana, że większość odejdzie tę herbatę robić z silnym przekonaniem o własnej wszechwieczności i swojej niezbywalności, co jest w gruncie rzeczy bardzo śmieszne.
Nie jestem przesadnie stadnym człowiekiem, nie lubię robić tego, co wszyscy w tym samym czasie, toteż jeśli chodzi o zachowania w mediach społecznościowych rzadko coś udostępniam, rzadko agituję i rzadko zamieszczam swoje ekspose o czymś tam, bo wychodzę z założenia, że nie zawsze trzeba, a nawet nie można, wygłaszać swojego zdania o wszystkim, mimo że teraz jest taka moda.
Z dość niespodziewanym jednak odejściem Kory Jackowskiej jest nieco inaczej. Nie chodzi mi o zaznaczenie swojej obecności poprzez wklejanie ubolewań na Facebooka, tylko o coś, co dość zaskakująco nawet dla mnie, uderza we mnie właśnie. Ilość słów, jakie się pojawiły w sobotę w mediach, ilośc wspomnień od różnych ludzi, w różnym wieku, z różnym spektrum zainteresowań i z różnych środowisk pokazują, że Kora jest nie tylko artystką, która szkoda, że zmarła, tylko że jest ona czymś w rodzaju czipa, który zastał wszczepiony w mózgi wielu, wielu, wielu ludzi i jest odpowiedzialny za ich własne, konkretne fragmenty, strzępy życiek, wspomnienia, które to odejście gwałtownie uruchomiło. Nagle dotarło do mnie, że ta kobieta siedzi w mojej głowie już 30 lat.
Po raz pierwszy pojawiła się w niej przez Festiwal w Opolu, był rok 1980 i oglądaliśmy z ojcem, jak jakaś babka w leginsach i ostrzyżona „na zapałkę”, jak się wtedy mówiło, drapieżnym głosem, w samym sercu siermięgi komuny krzyczała, że chce pojechać do Europy lub jeszcze dalej do Buenos Aires i pić sobie w drodze szampana. Mój ojciec mówił wtedy, że kobiety tak nie wyglądają i zdecydowanie nie był fanem jej looku.
To prawda. Nikt nie wyglądał tak jak ona, w tamtych latach na pewno, potem też, zmieniając style uczesania, noszenia się, zawsze była nie do podrobienia. Z pewnością pomagał tu fakt, że była osobą piękną, kości policzkowe, pełne usta, piękny nos, sylwetka sprawiały, że ja się w niej trochę kochałam, była kobietą, ja nie wiedziałam, czy jestem hetero czy nieheteronormatywna i chyba zupełnie mnie to nie obchodziło. Najważniejsze, że nie była ona jakąś opolską, sopocką diwą w falbanach i w lokach, była absolutnie inna i zjawiskowa. Patrząc na nią, na jej outfity i to jak się ruszała, miałam w sobie zawsze efekt wow. Po latach, kiedy była jurorką z Must Be The Music, kiedy to mając już ok 60 lat i nic nie tracąc z tak zwanej zjawiskowości, z lubością przyglądałam się, jak wydyma usta z dezaprobatą, kiedy ktoś masakrował scenę albo kiedy klaskała w dłonie i krzyczała do jakiegoś uczestnika „kocham, kocham, kocham”. Gdzieś tam wtedy przecierałam się przy produkcji tego show, ale zawsze, kiedy Kora przechodziła sobie obok, stałam jak zabetonowana nie będąc w stanie się ruszyć czy cokolwiek do niej powiedzieć. Tak to jest z chodzącymi legendami, z herosami naszych wyobrażeń, z karuzelami naszych marzeń. Pozostają gdzieś tam na cokołach na zawsze.
Kora zawsze rozpalała też wyobraźnię siermiężnej polskiej gawiedzi niekonwencjonalnym życiem, bo bieda, dom dziecka, mężowie, dzieci, związki, tajemnice, kariera, zawsze było coś co pobudzało zamulone mózgi matek, żon, sióstr wstawiających akurat wodę na ziemniaki czy chodzących do prac od 9 do 17, wracających potem do swoich nudnych żyć, które w niczym podróży do Buenos nie przypominały, ale dzięki piosenkom Kory i Maanamu pozwalały czasem poczuć, że paranoja jest goła, czy mieć nadzieję, że ciemne chmury wiatr rozgoni.
Ze mną było podobnie.
Mam w głowie taki obrazek, kiedy zmierzam sennymi ulicami mojego małego miasta, którego serdecznie nie znoszę, ale wtedy przechodząc na skrzyżowaniu koło wielkiego krzyża z Chrystusem nie myślałam o tym. Za to zastanawiałam się, jak to będzie, kiedy na szkolnej dyskotece puszczą „Kocham cię kochanie moje” i czy ja, jako klasowy kujon i nerd będę podpierać ściany wtedy, czy też będę zmagać się ze spoconymi dłońmi pryszczatych chłopaków z fryzurami na Pawła Mścisławskiego z Lady Pank. Nie wiedziałam w sumie co gorsze.
Ale pamiętam, długą miałam rozkminę życiową wtedy, czy czekają mnie jakieś rozstania i powroty i noce z miłości bezsenne i czy będą mi dzwonić dzwony i płonąć ciało. Miłam wtedy ze 14 lat i tak, byłam tego ciekawa. Jak dobrze, że nie wiedziałam wówczas, że na takie rarytasy to może sobie Kora pozwolić czy inna jakaś życiowo bezkompromisowa diwa, bo na pewno nie ja. Moje żary przypominały zawsze pieczenie ziemniaków w dogorywającym palenisku, ale to wcale nie znaczy, że ta piosenka była czy jest bez sensu. Niesie ze sobą jednak jakąś opowieść o tym, co może się zdarzyć między ludźmi dwojgiem, a że nie każdemu, to już nie Kory wina.
Nie wszystkie jej muzyczne projekty były czy są silnie zakorzenione w moich prywatnych memoriesach. Ale te, które są wywołują we mnie zawsze, ale to zawsze tak silne emocjonalne poruszenie, jak magdalenki w Marcelu Prouście.
Niezmiennie rozwala mnie ponadczasowa prawda o życiu, że życie płynie bez pośpiechu, bez uśmiechu i bez grzechu, bez nienawiści i bez miłości a ludzie zamierają w gestach pozach bez znaczenia. Tu akurat byłam przekonana, że taki model przypasuje do mnie bardziej niż polana w leśnym gąszczu schowana. Sprawdziło się.
Potem miałam etap konstatacji, że czyjś głos pod oknem to nie byłeś ty. Wiecznie wtedy nasłuchiwałam czyichś kroków i głosu w słuchawce telefonu bratek na recepcji akademika Balbina, aby pytać, czy ty to ty i wiecznie obawiać się, że to może być pomyłka. Do dziś piosenka „Ty nie Ty” jest moją ulubioną.
Ostatnim silnym muzycznym wspomnieniem był „Wyjątkowy zimny maj” z Derwisza i anioła. Niby fajnie, niby był ten maj zimny, ale biegało się w butkach trumniaczkach po deszczu i siedziało całe lato do rana mając wrażenie, że wieczór płynnie przechodzi w rano i nigdy nie jest ciemno. Ale z jakiegoś powodu tej piosenki dziś nie lubię i nigdy do niej nie wracam.
Większość pozostałego repertuaru zasiedliła się jednak we mnie na dobre. I ciągle nie wyobrażam sobie, aby jakiś miły na wojnę sobie poszedł, bo może mam nadzieję, że nie pójdzie i będziemy sobie w szafie żyć.
A może głupio robię, nie wiem, ale mówię jak jest.