• “Kafarnaum” – udowodnij, że jesteś człowiekiem

    Lubię oglądać filmy, które pokazują mi w jakim wyabstrahowanym świecie żyję. Nie wiem, może innym się wydaje, że jadąc do Dubaju czy Tajlandii i robiąc sobie zajebiste foty na instagrama na tle zachodów słońca i piasku na betonie są światowi i ogólnie ogarniają, o co chodzi, ale ja nie mam takiego wrażenia. Narzekając często na niedogodności rodzimych systemów często zapominam, nie tyle, że inni mają gorzej, bo to nijak nie poprawia mi jednak samopoczucia, ile, że żyjąc tu, żyjemy w pewnego rodzaju bańce. Ja wiem, że ona stoi na trocinowych fasadach, coś dmuchnie a to rozpadnie się w pył, a ja nie mam nawet plecaczka spakowanego na ten nie tak mało prawdopodobny przypadek. Ale póki co stoi. Za fasadą ukrywają się pełne bezpodstawnej pychy, złudne przekonania większości europejskich społeczeństw, że jesteśmy świetni, lepsi i że że nam się należy, mamy domy, samochody a kobiety mogą chodzić do szkół.  A tam dalej jest jakiś świat z insta miejscówkami. Albo amerykańskie filmy obyczajowe, w których głównymi tragediami społecznymi jest to, że ktoś nie może mieć dzieci, albo małżonek okazał się nie taki jak w wyobrażeniu.

    Film Nadine Labaki „Kafarnaum” daje natomiast mocny cios między oczy pokazując, że czasy dickensowskiego Olivera Twista, w których dzieci znaczyły tyle co karaluchy wcale nie minęły, że rzeczywistość, w której są one poniewierane, gnębione, pozbawione uwagi, opieki i praw, traktowane jak przedmioty – nie minęły.

    Tym razem jesteśmy we współczesnym Bejrucie. Ale nie na eleganckim deptaku z drogimi sklepami, kawiarniami, limuzynami, obiektami dla turystów i bogatych, tylko w biednej, zaniedbanej dzielnicy, gdzie ludzie walczą o byt na równi z zabiedzonymi psami i kotami. Kto pierwszy złapie ochłap – ten lepszy.

    Bohaterem opowiadania o tej części miasta jest 12 letni chłopiec, jeden z wielu rodzeństwa nieporadnego ojca, którego głównym zajęciem jest narzekanie, leżenie na starej kanapie, bicie dzieci oraz ich regularna produkcja, a także nieporadnej matki poddanej systemowi, nie wiedzącej za bardzo co się dokoła niej dzieje, a już na pewno nie z jej dziećmi śpiącymi po kilkoro na jednym łóżku.

    Zadziwiająca jest w małym bohaterze siła, z jaką walczy on o swoje bycie w świecie skrajnie nieprzyjaznym i obojętnym na jego los. Nie mając szans wynieść z domu wartości, moralnych drogowskazów – znajduje w sobie jakiś rodzaj kompasu, instynktu, który mówi mu co jest dobre, a czego trzeba się wystrzegać. Kiedy własny dom staje się dla niego piekłem, kiedy nie może uratować 11 letniej siostry przed sprzedażą na żonę za parę kur – idzie szukać swojego miejsca. Okazuje się, że nawet w tym świecie trafiają się gesty ludzkie, które okazują się zbawienne. Chłopak trafia pod chybotliwy dach z blachy falistej u uchodźczyni z Etiopii będącej w Libanie nielegalnie. I odwdzięcza się opieką nad jej niespełna rocznym synem.

    To, jak on potem walczy o nich obu, jaką przejawia przy tym siłę, jak mocno jest zdeterminowany, żeby im pomóc budzi odruch: nie – do -wiary. Tu u nas dzieci nie przywiązuje się za nóżki sznurkiem na ulicy, żeby nie wpadły pod samochód, kiedy opiekun idzie coś załatwić ani nie wozi “wózkiem” z garnków.

    Kiedy chłopak te swoje walki, mimo nadludzkich wysiłków, przegrywa – sięga po ostateczne rozwiązanie, stawia rodziców przed sądem i oskarża ich za to, że dali mu życie. No a potem się tym życiem nie interesowali.
    „Udowodnij, że jesteś człowiekiem” mówi do niego jakiś urzędnik. To zdanie wypowiedziane do małego bohatera ma szczególnie bolesny wydźwięk. Widzimy w kadrze hordy karaluchów sunące po ścianach, słyszymy te słowa i patrzymy na chłopca. Bohater znajduje jednak wyjście z tej sytuacji. Dodzwania się do jakiegoś programu interwencyjnego na żywo i mówi widzom o swojej sytuacji i zamiarze pozwania rodziców przed sąd. Sprawa się nagłaśnia i do rozprawy dochodzi.

    Końcowa scena natomiast stanowi kwintesencję wiary w życie mimo wszystko. Chłopcu robią zdjęcie do dokumentów. Jego twarz jest stężała w jakimś kosmicznym wręcz smutku, fotograf mówi do niego – uśmiechnij się, wyglądasz jakbyś umierał. I nagle jakby w głowie chłopca coś zaskakuje i na twarzy pojawia się szczery, promienny uśmiech. W tej jednej scenie następuje kumulacja jego człowieczeństwa. Tego kim jesteśmy. Że jesteśmy niezłomni, że ratują nas drobne gesty serdeczności, że nie jest tak łatwo nas zniszczyć. I o tym był dla mnie ten film.

    Stanął on w wyścigu o Oskara dla filmu nieanglojęzycznego razem z „Zimną wojną” i „Romą”. Z całym szacunkiem dla tych wysmakowanych, pięknych obrazów ten film, choć nie głaska po głowie, jest istotny. W dzisiejszym świecie niesamowitych wręcz podziałów, niesprawiedliwości, absurdalnych wyobrażeń garstki społeczeństw i całej reszty nie ocierającej się nawet o coś takiego jak sprawiedliwość, wolność do nauki, szacunku i godnego życia, ten film mówi coś ważnego. Przypomina, kim jesteśmy, że jest możliwe w szczurzym raju nie zatracić tej części, z której jako ludzie moglibyśmy być dumni, i że nie będą to domy, samochody i spuchnięte konta w banku.

    Kafarnaum oznacza chaos, bałagan i totalną plątaninę współczesnych aglomeracji, w których ludzie żyją nie lepiej niż zwierzęta. I film pokazuje, że czasem jesteśmy czymś więcej, ale jednak dość rzadko.

  • Uciec, ale dokąd, czyli jemy kanapki na “Into the wild” i “Captain Fantastic”

    Motyw ucieczki od systemu, powrotu do natury i stale brzęczący laitmotiv niby żartem, a chciałoby się serio – a może rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady, jest odwieczny. Niezależnie, czy ludzie funkcjonują w systemie banksterów, korporacji, neoliberalizmu, monarchii czy jakiegoś innego systemowego zamordyzmu, jakaś część z nich ma takie marzenie, żeby z tego uciec. Powód jest moim zdaniem prosty i zawsze ten sam, niezależnie od czasów. Po prostu każdy system jest opresyjny, nawet dla garstek uprzywilejowanych. Opresywność systemowa nie oszczędza nikogo stawiając poszczególne jednostki w roli pionków mających odgrywać swoje role, które tylko pozornie im samym przynoszą jakieś korzyści. Tak więc pytanie – jak żyć, jaka jest korzyść z życia, co jest ważne, zawsze pozostaje pytaniem otwartym, pytaniem, na które szuka się odpowiedzi.

    Uciec, ale dokąd

    Ostatnio dwa obejrzane przeze mnie filmy okazały się próbami odpowiedzi na te pytania i wyszły na przeciw moim własnym niepokojom i lękom związanym z tym, czy to miejsce, w którym jestem jest na pewno właściwym miejscem, tym, w którym powinnam być. Niestety okazało się, że jako ofiara coachingowych głupot wtłaczanych przez inne ofiary systemu, że mogę wszystko, że wszystko to mój wybór i moje decyzje, zabrnęłam zbyt daleko w dychotomię między zadowoleniem z bycia beneficjentem systemowości a odrzuceniem tego rodzaju zniewolenia jakie niesie współczesne funkcjonowanie na rynku i w grupie. W związku z tym taka forma ucieczki, jaką pokazują te dwa filmy nie jest już raczej dla mnie. Mało tego. Oba w sumie pokazują, że każdy eskapizm niesie ze sobą spore koszty, a nawet ofiary.

    Niemniej uważam warto się poprzyglądać, jak by to mogło być, gdyby wybrać taką właśnie drogą, wrócić do natury i zobaczyć co dalej, co to za sobą niesie.

    Into the wild

    Pierwszy film „Wszystko za życie”  („Into the wild”) ma już 12 lat i mi umknął wtedy, kiedy wszedł na ekrany. Nie wierzę w przypadki, zawsze jak mam w głowie  większy kaliber prób dojścia o co chodzi, nagle pojawiają się podpowiedzi. Tem film podsunął mi akurat jakiś przypadkowy młody człowiek, którego nie znam, ale chciałam zobaczyć jak myśli, więc zobaczyłam ten film. Okazało się, że być może był o nim, może o wielu z nas, o mnie w jakiś sposób na pewno też. Znacie to uczucie, kiedy ogląda się jakiś obraz, czy czyta jakieś słowa i myśli się – tak!! to przecież o mnie jest! No. I tu właśnie tak było.

    Sean Penn, który to wyreżyserował, wziął sobie na warsztat książkę alpinisty Jona Krakauera. Autor tej książki sam przeżył 4 lata na gigancie z cywilizacji próbując życia w głuszy na Alasce. Ale nie jest to kolejna opowieść o jakimś Robinsonie, tylko o konkretnym bohaterze, który świadomie zadziałał według zasady „fuck the system”. Młody gość kończy szkołę i może iść na najlepsze uczelnie w Stanach, ma zamożnych, zaradnych, wykształconych rodziców, dom, siostrę, jest miły,lubiany, przystojny, typowy WASP, przed którym klasyczna kariera stoi otworem i zachęca. Samochody, karty kredytowe, czeki, pożyczki, pułapki, obietnice. Jednak chłopak nie chce iść tą drogą i przygotowuje sobie zawczasu plan ewakuacji z tego amerykańskiego snu w taki sposób, żeby nikt z rodziny nie zdołał go odszukać. Ucieczkę zaplanował precyzyjnie, potem zdał się na przypadki zaliczając kolejne punkty pobytu na łonie Alaski etapowo. Założeniem było posuwać się wciąż naprzód, na północ bez pieniędzy a jeśli już to tylko z tymi, które będą gwarantem przeżycia.

    Co ciekawe, nie natykał się na złych ludzi. Większość z nas, a ja na pewno, przyjmuje z góry, że ludziom nie można ufać, że są nieżyczliwi. Ale może to tak działa. Słynna przepowiednia samospełniająca się, masz to, czego oczekujesz itd. W każdym razie bohater spotyka po drodze wielu pozytywnie nastawionych ludzi, sam dla niech jest też bardzo pomocny i empatyczny, jednak im bardziej chce on od nich odchodzić, tym bardziej oni się do niego przywiązują. Tak jakbyśmy lubili dla zasady to, co jest nieuchwytne.
    Wszystkie układy Chrisa z rodziną i spotykanymi ludźmi pokazują jednak, że relacje zawsze oparte są na kompensacji. Zawsze ktoś chce uzupełniać własne deficyty naszym kosztem i my robimy względem innych ludzi to samo. I dlatego Chris ucieka. Świadomie porzuca rodzinę, nie nawiązuje z nimi kontaktu, świadomie porzuca dobrych, ciekawych ludzi po drodze tylko dlatego, żeby się nie uwikłać w te zależności, które w gruncie rzeczy zniewalają tak samo jak system.

    rozważny, romantyczny, przegrany

    Film stanowi zlepek przypowieści o tym, jak Chris sobie radził bez wszystkich udogodnień jakie daje cywilizacja, jak korzystał z niej umiarkowanie i tyle, ile naprawdę było trzeba, jak bazując na ludzkiej życzliwości i własnym przemyślności dopiął w końcu swego i na tej dzikiej Alasce się znalazł.

    Film przemyca widzowi nieco romantyczną wizję człowieka blisko natury. Są takie fragmenty, które mają widza uwieść, ale wiele wspólnego z twardą rzeczywistością raczej nie mają, choć wierzę w to, że faktycznie jak bohater mył sobie włosy pod własnoręcznie zrobionym prowizorycznym prysznicem z konewki i kiedy tak rozpuszczał te włosy na wietrze w świetle zachodzącego słońca, to bardzo czuł ten oddech w piersiach i tak samo wierzę, że na maksa się wzruszał, kiedy widział dzikie konie w galopie. Wierzę, że tak może być, po to przecież wychodzi się choćby na zwykły spacer, żeby odetchnąć i czymś tam po drodze się zachwycić. Tylko niestety tak zwane łono natury to nie tylko ładne krajobrazy. To, że bohater wiedzę o naturze brał głównie z książek, że brakowało mu doświadczenia i też zwykłej pokory, poskutkowało tym, że poczuł się na niej nie mniej wyobcowany niż w cywilizacji. Dzielnie zmagał się i walczył o przetrwanie. Ale okazała się rzecz prosta, że nawet uzbrojeni w noże, strzelby czy buty jesteśmy tam kompletnie nikim. Natura taka ładna,  z tymi zwierzątkami, roślinkami pozostaje głęboko obojętna na nasz los i to jest doświadczenie dość ożywcze i inspirujące, chociaż dla bohatera ożywcze niestety się nie okazało. On akurat swoją walkę przegrał.
    Nasunęło mi się pytanie, czy w ogóle jakakolwiek walka tu czy tam jest wygrana? Osobiście uważam, że samo życie jest skazane na klęskę, we wszystkim jesteśmy tylko szachowymi konikami, mamy ograniczone dość pola manewrów niezależnie od tego czy znajdujemy się w korporacyjnym centrum czy w dzikim lesie na Alasce. Ilość możliwości jest wyczerpywalna, a większość decyzji bywa błędna. Wcześniej czy później i tak się umiera i tak życie przypłaca się życiem. Nie chcę przez to powiedzieć, że w związku z tym trzeba siedzieć na dupie i milczeć, nigdy nie chcieć przekraczać własnych ograniczeń i własnego lenistwa. Ale warto nie dać samemu sobie zwieść, że życie jest gdzie indziej.

    dziwny tytuł “Captain Fantastic”

    Fabuła drugiego filmu z 2016 roku z Viggo Mortensenem pod tytułem „Captain Fantastic” zasadza się na jednym zdaniu, że oto ekscentryczny, hippisowski ojciec 6 dzieci wiedzie z nimi życie z dala od cywilizacji i uczy je, jak sobie z naturą radzić. Nie ma więc romantycznego zrywu jak w „Into the wild”, jest przemyślana decyzja i przemyślane kroki podejmowane w konkretnych celach, żeby godnie przeżyć, nie dać się naturze pokonać, okiełznać ją do potrzebnego poziomu i nie uczestniczyć w szaleństwie jakie oferuje nam współczesność. Dzieci uczą się więc wszystkiego ze starannie wyselekcjonowanych przez ojca książek, wiedzą wszystko o opresjach systemowych, wiedzą jak trzymać swoje ciało w ryzach i nie dać się mu rozleniwić, żyją w porządku i dyscyplinie. Przynajmniej tak się wydaje.

    captain fantastic

    Captain Fantastic

    Wszystko to wychodzi dość mocno na przeciw coraz silniejszym ruchom uświadamiającym jak bezmyślnie i brutalnie postępujemy wobec świata, w którym żyjemy, jak konsumpcja zagania nas do konsumpcyjnych więzień, jak rozpasanie i chciwość mnożą do niczego potrzebne śmieci, które nas trują, zabijają i przytłaczają.
     Jedna z pierwszych scen pokazuje ten inny, starannie urządzony w środku lasu świat, szałasy, namioty, domki, zapasy na zimę, maszyny do szycia, sprzęty niezbędne do przeżycia.

    śmierć, a co to takiego

    Jedyne co mnie na wstępie zbiło z tropu to naturalistycznie pokazana scena zabijania jelenia, jako że rodzina jadła mięso i zabijanie zwierząt było jednym z elementów radzenia sobie z tym, w czym żyli. Ten sam rodzaj przykrego zetknięcia z prostą prawdą, że żeby zjeść ciało zwierzęcia, trzeba je wpierw zabić przeżyłam przy reportażu Ilony Wiśniewskiej o Grenlandii. Ona też pokazała inny stosunek do polowania i jedzenia mięsa niż mam ja. Chodzi z grubsza o jakiś sensowny obieg, cykl życia i śmierci. Zresztą, kiedy w filmie umiera matka dzieci, to choć szczerze wszyscy ją opłakują jako bliską osobę, jej śmierć w ich pojęciach nie stanowi przyczyny do popadnięcia w czarną depresję, opierają się też tradycyjnej chrześcijańskiej żałobie traktującej śmierć jako coś szalenie przykrego. Tymczasem dla ojca i dzieci śmierć to włączenie się do ogólnego obiegu materii, tylko w inny sposób. Następnie spuszczają jej prochy, z jej życzeniem zresztą, w toalecie i wszyscy się przy tym śmieją. Ten wątek mocno mi uświadomił, że lęk przed śmiercią jakim karmią nas religie jest niczym innym jak chęcią wzbudzenia lęku przed życiem, a przecież ten kto się boi jest bardziej sterowalny. To prosta zasada wszystkich religii, które są niczym innym jak współgrającym z resztą systemem.

    to, czego już nie umiemy

    Film ten pokazuje też, że życie w zgodzie z naturą jest możliwe, ale wymaga żelaznej konsekwencji i dyscypliny, czyli czegoś, z czego współczesna cywilizacja nas zwalnia. Zawsze znajdzie się ktoś, kto za nas coś wymyśli, ułatwi nam życie, a w zamian za to, my będziemy musieli za to czymś zapłacić. Dlatego płacimy wykonując szereg nieistotnych z punktu widzenia przetrwania prac i tak to się zapętla. Ostatecznie któregoś dnia siadamy i dostrzegamy, że daliśmy się wpędzić w takie klatki i sieci zależności, że wyjście z tego równa się szaleństwu.
    Tryb życia rodziny z filmu też wydaje się szalony, nie współgra z tym, do czego przywykli przeciętni spadkobiercy nadymanych wzorców kulturowych i cywilizacji. Ich postawy, czyli mówienie prawdy, traktowanie dzieci jak podmiotów, nie traktowanie ich jak bożków, maszyn do spełniania chorych rodzicielskich wizji, ich brak wyrachowania i szczerość też są traktowana we współczesności jako dziwactwo, bo przecież kto mówi dziecku na czym polega seks, jak umierają ludzie albo kto chce się żenić po jednym pocałunku. Działanie w taki sposób czyni ludzi w naszych warunkach już niczym innym jak tylko dziwolągami i to jest bardzo smutne.

    wspólny mianownik i różnice

    Oba te filmy mają wspólny mianownik: negację współczesności, cywilizacji jako źródeł nieporozumień i zniewolenia jednostek oraz widzenie w naturze środka do zbawienia, jedynego słusznego środka umożliwiającego człowiekowi odpowiedzenie sobie na pytanie kim naprawdę jest i co jest mu potrzebne.

    Ale są też dość istotne różnice. W podejściu do znaczenia międzyludzkich relacji. W „Into the wild” bohater świadomie podjął ewakuację od relacji z ludźmi, zerwał kompletnie kontakt ze swoją rodziną, którą uznał za siedlisko hipokryzji i samooszustw. Potem świadomie nie wchodził w kolejne układy nie chcąc dać się uwikłać w kompensację cudzych deficytów emocjonalnych.

    W „Captain Fantastic” jest zupełnie inaczej, pokazane jest, na czym polega siła kolektywu. Siedmioosobowa osobowa rodzina to już duża grupa, w której każdy ma swoje miejsce i swoje znaczenie, bez jednego członka sypie się dobrze funkcjonujący system oparty nie na wyzyskiwaniu danej osoby, tylko wykorzystywaniu i podbijaniu jej naturalnych możliwości. Oczywiście w filmie pokazane są różne perypetie, spory światopoglądowe, bunty i przeszkody, co nie przeszkadza bynajmniej sądzić, że dobrze zorganizowany kolektyw, to jest tyleż trudne co pożądane przedsięwzięcie. Jest to ciekawe podejście, chociażby z racji tego,że w naszej obecnej kulturze mocno obstawia się indywidualizm, działanie nakierowane na siebie. Krach wszystkich systemów i śmietnikowy chaos zdeprecjonowanych idei każe nam robić zwrot ku sobie, słowo kolektyw kojarzy nam się z nieudanymi socjalistycznymi ideami, które niewiele przyniosły dobrego, a tymczasem na filmie tym fajnie widać, że nie właśnie, nie ja sam, tylko my razem coś możemy. I siłą tego filmu jest to, że ten przekaz nie jest pretensjonalny i nie trąci obciachem i żenującym dydaktyzmem.

    tekstu motywującego nie będzie

    Tak naprawdę na obu tych filmach byłam mocno poruszona, tak nawet aż do płaczu, bo oba poruszyły we mnie szalenie silne a jednocześnie głęboko w każdy poniedziałek rano zakopywane myśli, czy nawet tęsknoty za czymś co na pewno się już w moim życiu nie zdarzy, za czymś co pewnie jak w każdym człowieku jest, ale co nigdy nie wyjdzie na dzienne światło, co jest  w sumie trochę smutne, ale na ten moment nie umiałam do tego podłączyć jednak innej pointy. Może prócz takiej, że trzeba te filmy obejrzeć. Nie warto, ale trzeba.

  • Kiedy wszystko to za mało, czyli rzecz o filmie Paolo Sorrentino “Oni”

    Uwielbiam takie filmy.
    Takie, które trwają ponad 2 godziny, a nie wiadomo, kiedy czas mija, które nie są spreparowaną pod targety papką, gdzie o wszystkim nie decyduje jakiś skąpy producent. Filmy, które mają epicki rozmach jak powieści Tołstoja (najgorzej, jak ktoś nigdy nie czytał „Anny Kareniny” hehe), które kipią symbolami, rytmem, w których nie ma ani jednej zbędnej rzeczy, a kadry są wizualnie wypieszczone jak obrazy. Paolo Sorrentino umie tak robić. „Wielkie piękno” widziałam 3 razy, a teraz „Oni/ Loro” – kolejny film tysiąca diagnoz i 150 minut materiału do solidnej refleksji.

    Dante i Silvio

    Film zaczyna się tyleż symbolicznie co sielankowo. Widzimy piękną posiadłość, morze, piękną pogodę, słońce, willę, w każdym razie jakąś kwintesencję raju i … owcę. Owca wchodzi do willi, klimatyzator nagle się przestawia i gwałtownie i drastycznie obniża temperaturę. Owca – symbol niewinności, naiwności – pada. Co można odczytać jak dantejskie – porzućcie nadzieję wy, którzy tu wchodzicie.
    I o tym to jest, o kręgach piekieł, a konkretnie współczesnych Włoszech i o ich wieloletnim zarządcy Silvio Berlusconim, który doprowadził kraj na skraj upadku chyba wszelkiego. Berlusconi nazywany jest ON, a ludzie z jego kręgów ONI. Tytułowi oni brylują w tych piekielnych kręgach starając się zapewnić onemu rozrywkę, walcząc o wpływy, intrygując i stręcząc. Sytuacja typowa, jak to na królewskich dworach. ( w ogóle, gdzie można obejrzeć wszystkie sezonu serialu „Wersal. Prawo krwi”?)
    W filmie jest mnóstwo wątków, od teledyskowych muzyczno – tanecznych scen szybkie przejścia do rozmów o polityce, ponownym zdobyciu władzy, o wpływach, zabawie, relacjach, związkach. Ale nie jest to typowy film o władzy tej konkretnej postaci. Mimo że stawia polityczne diagnozy na temat kondycji włoskiej władzy i konsekwencjach 20 letniego zarządzania przez Berlusconiego, to jest to film zdecydowanie nie tylko o tym. 

    Style sprawowania władzy

    Jest też o skutkach tego zrządzania. A wygląda to tak mniej więcej, że kiedy przez 20 lat karmi się społeczeństwo igrzyskami w stylu bzdurnych show z roznegliżowanymi kobietami, wielu ludziom wydaje się, że życie to karnawał a najlepszą w nim fuchą dla młodych dziewczyn jest zostać veliną, czyli bibułką, półnagą prezenterką w czymkolwiek albo ogólnie dostępną damą do towarzystwa jakichś utytułowanych polityków, bo siedzenie przy stole w rządowej willi Berlusconiego to już szczyt dworskich marzeń i aby tam się dostać trzeba przejść przez niejedno castingowe sito pazernych na wpływy alfonsów. Żadna z tych kobiet oczywiście nie ma z tym żadnego problemu, postrzegają one te działania jako awans i możliwości, idea #metoo jest we Włoszech nierozpowszechniona i nikogo nie dziwi to, że w porze, kiedy dzieci jeszcze nie śpią, nadaje się programy rozrywkowe z półnagimi kobietami służącymi za ozdoby i nikogo to specjalnie nie dziwi. Tak mówiła w wywiadzie, grająca w filmie przyjaciółkę Berlusconiego, ekskluzywną stręczycielkę Kasia Smutniak. Sorrentino pokazuje te marzenia młodych Włoszek o awansie bez cenzury, drastycznie, bezpardonowo, ale też groteskowo. W to, co się widzi na ekranie, trudno czasem uwierzyć, że to nie jest dwór Nerona, że to nie cesarski Rzym, tylko czas całkiem teraźniejszy.

    A więc film o odwiecznym micie króla i dworu chcącego zaspokoić jego zachcianki.

    Neronizm, rozpasany hedonizm versus cisi, biedni chrześcijanie. To akurat wybite jest na tle nawiązania do trzęsienia ziemi w Apulii w 2016 roku, które niemal zmiotło miasto z powierzchni ziemi. Nagie ciała, złoto, przepych, seks, bogactwo i siedzący w ciszy ludzie, którzy potracili wszystko. Tak kończy się film. Kolejną symboliczną sceną z figurą Jezusa ratowaną ze zburzonego kościoła, jakby atencja okazywana tej figurze miała symbolizować jakiś rodzaj zjednoczenia ludzi, którzy nie mając nic, mogli  chociaż zachować jakąś irracjonalną, acz niezbędną do przeżycia, wiarę.

    Jest też tu wątek istoty władzy i cech władcy, pociągnięty w scenie, kiedy Berlusconi rozmawia z wnukiem ucząc go, że jeśli bzdury opowiada się z pełnym przekonaniem i uśmiechem, to ludzie zawsze w to uwierzą oraz w innej, moim zdaniem genialnej scenie, kiedy były premier chce poćwiczyć siłę swojego przekonywania i jako rzekomy sprzedawca domów, którym ponoć kiedyś naprawdę był, dzwoni do przypadkowej kobiety z książki telefonicznej i namawia ją na kupno mieszkań na planowanym nowym osiedlu domów. Techniki manipulacji, jakie stosuje stanowią podręcznik sprawowania władzy nad umysłem słuchacza. W tej scenie Berlusconi filmowany jest od dołu, siedzi w w ogromnym przestrzennym pokoju, wszystko to przypomina wnętrza i zachowania nazistowskich mówców, którzy manipulacją i propagandą oraz znawstwem ludzkiej natury potrafili Niemców przekonać wiadomo do czego. Berlusconi zresztą jakąś steraną życią randomową kobicinę z mężem zdrajcą i fajtłapą oraz niewdzięcznymi dziećmi i długami namawia do kupna domu za ogromne pieniądze, domu który nawet jeszcze nie istnieje. Berlusconi twierdził, że on nie sprzedaje domów, tylko marzenia. Roboty łatwej nie miał, ale robić to potrafił. A że nie przyniosło to oczekiwanych pożytków w skali kraju to już inna sprawa. O ile w ogóle tego rodzaju niemal absolutna władza może jakieś pożytki przynosić.

    Starość versus młodość

    Berlusconi, tak jak i bohater „Wielkiego piękna” starzejący się dziennikarz Jep, uosabia brak zgody na starzenie, nostalgię za młodością i obsesyjną pogoń za nią. Tak jak w Jep wpisywał się z tym w konwencję melancholijno –  nostalgiczną, tak Berlusconi wpisuje w totalną groteskowość tych starań. Jego twarz, makijaż, farbowane, przeszczepiane włosy, sztuczny uśmiech są dowodami nieusadowienia się w starzeniu, nie przyjmowania do wiadomości, że starość, kiedy żyje się z nią w zgodzie, miewa też zalety. W scenie z młodą veliną Stellą, kiedy dziewczyna mówi, że jego oddech przypomina oddech jej dziadka i że wszystkie jego próby bycia młodym są żałosne, widzimy jak maska Berlusconiego zastyga w niemym zdziwieniu. Ale i jego stać na melancholijne refleksje. Co widać w staraniach o względy żony, w tym jak kabotyńsko co prawda, ale jednak starał się ją odzyskać.

    Ale ta misja też zakończyła się niepowodzeniem. Publiczne śpiewanie serenad żonie nie wystarczyło, co jednakże nie zasmuciło pana domu, tylko raczej skłoniło do typowych wypominek, jakie urządza każdy dobrze sytuowany mąż swojej mniej dobrze sytuowanej żonie, którą pojął z tego względu, że była wyjątkowo piękna. Są więc ataki dotyczące kwestii, że gdyby nie on to ona nic by miała i wszytko co mają to jego spryt i praca, a ona nie wniosła nic i jeszcze narzeka. Nie trzeba być Berlusconim i jego żoną, że być w podobnym temacie obeznanym, bo nawet u nas zwykło się sądzić, że stabilizacja majątkowa czy sukces biznesowy to zasługi raczej mężowskie.

    W filmie ani moment nie spada tempo, ciągle pulsują wątki, rytmy, kolory, rozmowy. A kiedy już wszystko rośnie do bezmiaru absurdu typu prywatny wulkan i aforyzmów, że mieć wszystko to za mało, schodzimy nagle na ziemię, w noc trzęsienia ziemi i zagłady miasta, w zupełnej ciszy. Ta cisza dla wielu spraw kraju na skraju przepaści może mieć szczególne znaczenie, a może nawet zbawczą moc.

    I właśnie moim zdaniem warto to zobaczyć i warto to poczuć.

  • Błoto, miód, lód, lud, czyli dlaczego trzeba czytać Ilonę i Małgorzatę

    Ilona Wiśniewska napisała niedawno kolejny reportaż z Północy „Lud. Z grenlandzkiej wyspy”, Małgorzata Rejmer kolejny reportaż w innej strony Europy  „Błoto słodsze niż miód. Głosy komunistycznej Albanii”, obie te książki sporo łączy.

    Ilona i Małgorzata

    Wiśniewska spędziła na małej grenlandzkiej wyspie 3 miesiące, Rejmer w Albanii 3 lata, obie opuściły swoje strefy komfortu, żeby lepiej wniknąć w życie, o którym chciały pisać. Wiśniewska zatrudniła się jako wolontariuszka w jednym z najstarszych domów dziecka chcąc być nie tylko obserwatorką nagabującą ludzi o ich historie, ale też osobą przydatną, a Rejmer po wielu miesiącach odbijania się od ściany nieufności Albańczyków musiała nauczyć się porozumiewania w ich języku.

    Zbliżenie się do cudzych żyć gdzieś z dala od nas, jest moim zdaniem dość karkołomne, jeśli jest się tylko w roli przyjezdnego turysty na chwilę. Zresztą kogo obchodzą te cudze życia. Szukamy ładnych plaż, dobrego jedzenia i czystych resortów dobrych na reset po uganianiu się tutaj nie wiadomo za czym, kontentu na instagrama, niekoniecznie historii ludzi, którzy te miejsca tworzyli lub tworzą. W tych dwóch młodych pisarkach podziwiam właśnie nie tylko ich pisarski warsztat i talent, ale głównie odwagę w tym, że porzuciły wygodne kapcie na rzecz kontentu zgoła innego niż wykwintne obrazki z filtrem vsco cam.

    Dla obu twórczyń asumptem do działań były nieoczekiwane zmiany, jak można się domyśleć, uczuciowe, w kwestii, że na gorsze. Ale zamiast użalać się nad sobą, Ilona wyjechała na północ do Norwegii i tam napisała pierwszy reportaż o życiu w tym kraju pod biegunem polarnym bez mała , Małgorzata Rejmer zaś wyjechała do Tirany zupełnie sama i walczyła długo z niechęcią ludzi do wypowiadania się na jakikolwiek temat, o jaki ich zagajała. Zimne klimaty, polarne noce, niesprzyjające okoliczności, nieufność i niechęć obie obróciły ostatecznie w sukces.

    I to jest kolejna wspólna cecha tych obu książek. Nie tylko szacunek do bohaterów swoich historii, nie tylko chęć ich zrozumienia, ale kompletny brak oceniania tego, co ci ludzie robili i o czym opowiadali. A to jest moim zdaniem sztuka nieprosta. Nie oceniać, a dać świadectwo czemuś, co wydało im się istotne. Uważam, że my zamknięci na codzień w kręgach swoich spraw, uważający swój punkt widzenia za jedyny punkt odniesienia, nie umiemy rozumieć inności, albo przychodzi nam to z trudem. Łatwo wpadamy w zdumienie nad czymś, co nie przypomina nas i łatwo kwalifikujemy jakieś zachowania jako dobre lub złe według własnych paradygmatów.

    Jak robić kontent na Północy

    W reportażu Ilony Wiśniewskiej uderzyła mnie właśnie niebywała delikatność w jej podejściu do tematów, które nam ludziom z ciepełek swoich mieszkań i porcelanowych fasad naszych życiek wydają się okrutne, brutalne, absurdalne, nie na miejscu.

    Mam tu na myśli chociażby stosunek Grenlandczyków do zwierząt. Reporterka pisząc o tym, jak na Grenlandii traktuje się psy zaprzęgowe, foki, niedźwiedzie polarne w żadnym razie nie epatowała czytelnika żadnym okrucieństwem, jednak we mnie jako osobie traktującej koty jako istoty mi równorzędne, opisy tych wszystkich grenlandzkich działań wobec zwierząt wywoływały dreszcz grozy a niekiedy nawet, powiem to, autentyczny szloch. Wiśniewska sprawiła, że musiałam skonfrontować swoje cywilizacyjne podejście do braci mniejszych z tym, jak jest gdzie indziej, że wcale nie tak jak u nas i co w związku z tym?

    W krajach, w których potrzeby ludzi są w miarę zaspokojone, jest space na to, żeby zwierzętom przyjrzeć się nie tylko jako czemuś do zjedzenia, są możliwości, a co za tym idzie potrzeby, żeby je wręcz personalizować. Z ekonomicznych, zdrowotnych i humanitarnych przyczyn zastanawiamy się, czy  koniecznie musimy te zwierzęta zjadać na tak masową skalę i w ogóle. Czy siedzimy tylko w rozpędzonym pociągu rozdmuchanego konsumeryzmu, czy rzeczywiście jedzenie mięsa to konieczność? Często też społecznie, rodzinnie poszatkowani i zatomizowani upatrujemy w małych zwierzętach erzace bliskich osób, z którymi coraz trudniej nawiązywać jest relacje. Kot czy pies wydaje nam się do tego bezpieczniejszy i bardziej odpowiada naszym potrzebom, którymi nie jest budowanie wielopiętrowych rodzinnych więzi. Dyskutujemy o sensie zabijania bałtyckich fok i brzydzimy się polowaniami, bo czy koniecznie trzeba jeść mięso zwierzęcia, które ma oczy sarny?

    Aż tu nagle czytamy o ludziach, którzy żyją wcale nie tak daleko od nas, i którzy polują. Populacje dzikich zwierząt kurczą się systematycznie, a oni polują, bo nie mają jakby innego wyjścia. Grenlandzkie psy spędzają noce na gołym lodzi i śniegu, żeby nie traciły grubej sierści, chore, słabe osobniki są wyrzucane na śmietniki. I co teraz? Jak się zachować? Jak rewidować swoje przekonania, co robić ze swoim współczuciem? Ilona Wiśniewska, która nie jada mięsa i dodatkowo jest na ścisłej diecie cukrzycowej, potrafiła tę rewizję zrobić i umiała to opisać z wyczuciem i respektem do tych polujących ludzi ich potrzeb i ich zachowań.

    „Ten bliski krewny wilka – czytamy – to narzędzie pracy, nie przyjaciel, od początku słyszę w Uummannaq. Tu nikomu nie żyje się łatwo, natura odarta jest ze wszystkich sentymentów, zarówno wobec zwierząt jak i wobec ludzi. I wszystko jest po coś.”

    Grenlandczycy też tłumaczą sobie polowania na swój sposób: „To jest cykl życia. Zwierzęta umierają z naszych rąk, żeby do nas wrócić. Wierzymy na przykład, że niektóre gatunki powstały z części naszego ciała, my powstaliśmy z nich.”

    Wiśniewska pisze też dużo o tym, jak to się Grenlandczykom żyje mierząc się jednocześnie z mitem niezbyt rozgarniętego Eskimosa. O problemach dzieci z domu dziecka pisać nie mogła, ale nikt nie ukrywa tam, że życie w rodzinach nie jest łatwe.
    Dużo pisze o zależności wyspy od Danii, o pozytywnych i negatywnych skutkach tego zjawiska, o rasizmie Duńczyków przekonanych o swojej wyższości intelektualnej, kulturowej i ekonomicznej nad Grenlandczykami. Pisze o samobójstwach dzieci i dorosłych, o tym, że te akty są wpisane niemal w klimat tej wyspy, a jednocześnie eksponuje niezwykłą życzliwość tubylców i ich skłonność do śmiechu, umiejętność śmiania się z siebie. Niemało tam takich zaskakujących paradoksów.

    Pokazała też inną jakość życia na wyspie, gdyby komuś przyszło do głowy zapytanie, po co mieszkać na jakimś nieprzyjaznym, lodowatym obszarze i ciągle zmagać się z zimnem, ciemnością, surową naturą i niemilknącym wyciem psów. Zwróciła uwagę na brak kastowości, czyli czegoś, czego w Europie raczej się już nie doświadcza.
    „Pytam, co jest najlepszego w Grenlandii.
    – Tu masz czas, żeby żyć – mówi Therese. – W Kopenhadze praca wyznacza twój status, tutaj masz życie poza nią. Tu łatwiej spotkać różnych ludzi niż w wielkim mieście. Tam spędzasz czas z osobami ze swojego świata, imprezujesz z prawnikami i nie poznasz nikogo innego. W Nuuk nie ma miejsca na snobizm. Jak chcesz wyjść wieczorem to wychodzisz ze wszystkimi, bo jest tylko pięć barów.”

    Nie mam za często możliwości wyjścia poza swoje obejście i poza ramy swojego myślenia zbyt często żyjąc praktycznie w jednym, homogenicznym miejscu. Takie relacje jak Wiśniewskiej uświadamiają mi nie tyle banalną rzecz, że jest życie gdzie indziej i jest ono inne niż moje; pokazują mi przede wszystkim, w jakiej kondycji jestem ja jako człowiek z danego miejsca, z danego obszaru myślowego, pozwalają mi spojrzeć na różne moje smutki, pragnienia, perypetie i niepokoje z nieco innej perspektywy. Dlatego uważam taką  robotę jaką robi Wiśniewska za totalny sztos.

    Co nam da jakaś Albania

    I teraz o Albanii Małgorzaty Rejmer.
    Cieżko mi się czytało tę książkę.
    Bezmiar cierpień, jakich doznał każdy z przywołanych bohaterów przytłoczył mnie, wykraczał poza moje możliwości pojmowania zła.
    Te historie nie wydarzyły się tak dawno, od końca wojny do lat 90 -tych, nie tak daleko od nas, a jednak lata świetlne i hektary kolczastych drutów stąd. Takie książki jak „Błoto słodsze niż miód” dają świadectwo czemuś, o czym nie mamy pojęcia i o czym nie myślimy na codzień, bo byśmy zwariowali, a poza tym wydaje nam się, że wszystko jest cacy, my fajni i dobrzy i że zawsze tak będzie. Ale nie musi.

    Odkąd pamiętam, jeszcze za czasów liceum, kiedy zamiast latać na imprezy czytałam sobie do poduszki monografie Stalina i Hitlera, bo strasznie chciałam dociec, skąd się bierze zło na taką skalę. Jak to się dzieje, że satrapowie i ich reżimy mają w ogóle rację bytu, że ich chore wizje wnikają w całe narody i to zło rozchodzi się od rządowych budynków aż po najbardziej zapyziałe wioski na rubieżach zniewolonych krajów, wnika w głowy, w serca, myśli i czyny ludzi, którzy wcześniej uchodzili za miłych, dobrych i uczynnych.
    Nie znalazłam na to nigdy odpowiedzi. Nikt nie znalazł. Nie ma jej chyba po prostu. Myślę, że zło jest w każdym z nas i potrzeba tylko iskry, żeby lont się zapalił i żebyśmy z miłych ludzi przeistoczyli się w katów, oprawców, donosicieli i konfidentów. Cytat z „Bohatera naszych czasów” Iwana Turgieniewa, że zło rodzi zło, jaki wypisałam sobie w zeszycie od polskiego w liceum, jest myślą aktualną zawsze.
    Ogrom cierpień obywateli Albanii za czasów rządów Envera Hodży, o którym pisze Rejmer przez pryzmat jednostkowych losów swoich bohaterów, był niewyobrażalny. Kiedy się czyta, że ktoś dostał 10 czy 20 kary więzienia lat za to, że jego syn napisał na okładce zeszytu Pepsi, kiedy się czyta o wyrafinowanych torturach więziennych i setkach form przemocy i nacisku – zaczyna się na to niemal obojętnieć, a potem samoistnie przyrównuje się skalę zjawiska do planowej eksterminacji Żydów podczas wojny, do Holocaustu.
    Ale Rejmer udało się pokazać w tych historiach, że można ocaleć i że zło nie zgarnia wszystkiego, ale muszą być spełnione ku temu pewne warunki, jest to między innymi impregnowanie się książkami, czytaniem, myśleniem, bo to czyni nas wolnymi w swoich własnych umysłach. Niesamowite jest to, ile istnień przetrwało dzięki słowu pisanemu, jakie znaczenie miały klasyki literackie niezwiązane z propagandowymi głupotami, czytanie czy nauka pozwalające niektórym tworzyć alternatywne światy w głowach i trwać.

    Ci, którzy chcieli przeżyć wznosili się jeszcze na wyższy level radzenia sobie z życiem i jego przeciwnościami, starali się mianowicie w tym wszystkim nadać swoim życiom sens:

    „Nazywam się Fatos Lubonja i zawsze wiedziałem, że chcę zostać pisarzem, lata w zamknięciu wykorzystałem na myślenie i czytanie; nie mogę powiedzieć, że straciłem ten czas. Nawet gdy przewalasz tony kamieni w kopalni, to jest to doświadczenie, które cię kształtuje. Taki był mój los: 17 lat więzienia. Musiałem zaakceptować i nadać im sens. To dotyczy każdego, nieważne, co nas spotyka: choroba czy więzienie, utrata czy klęska. W każdych okolicznościach powinniśmy nadawać znaczenie i sens swojemu losowi, wychodzić mu na przeciw, konfrontować się z nim. Nie łamać się pod ciężarem życia.”

    Książka Rejmer przybliża też do rozumienia istoty komunizmu oraz przemian, jakie nastąpiły po jego obaleniu, tak w Albanii jak i u nas. My, podobnie jak oni, mamy problem z rozliczeniem się z tamtym okresem. W Polsce co prawda też stało się w kolejkach po chleb, miało wszystko reglamentowane, wąchało się papierki po niemieckich czekoladach, całe życie było grudniem, mieliśmy swoje „Przesłuchanie” i swoje SB, swoich donosicieli i swoje troski, ale z jakichś przyczyn nazywano nas najweselszym krajem w komunistycznym bloku. A i tak sentyment za PRL-em jest żywy. Wilczy neoliberalizm stawiający jednostkę w społeczeństwie samej sobie, nieporadnej wobec systemu korporacji i mających nas zasadniczo w dupie pożyczkodawców okazał się być grubym nie tym, co sobie wyobrażaliśmy. Podobnie, choć mocniej, jest w Albanii i o tym też pisze Małgorzata Rejmer. Ktoś pomyśli, że wszyscy oni po śmierci Hodży i obaleniu komunizmu wybiegli szczęśliwi na ulicę i trwają w tym szczęściu do dziś, bo nikt ich nie wsadza do więzień za czytanie Tołstoja. Otóż nic bardziej mylnego. Według wielu rozmówców za czasów Hodży, kiedy człowiek się nie odzywał, mógł czuć się bezpieczny, państwo decydowało, że nikt nie ma niczego, a teraz niby można mieć wszystko, ale każdy dzień to walka, nigdy nie wiadomo co będzie jutro:

    „(…) Dziś każdy może uciec, tylko dokąd? Nikt nie chce u siebie Albańczyków. Kiedyś trzymałaś język za zębami, byłaś bezpieczna. Dziś możesz krzyczeć, ale nikt cię nie usłyszy.

    (…) Kiedyś nie mieliśmy telewizora, pralki, lodówki, teraz wszystko mamy, ale każdy dzień to jest walka.
    – Co nam po wolności? Możemy narzekać, ile chcemy, ale i tak nikt nas nie słucha. Nic niewarta wolność, jak godności nie ma.”

    Zarówno oni jak i my wiemy, że otwarcie granic Europy dla nas to nie wszystko, że dostając paszporty staliśmy się co najwyżej obywatelami drugiej kategorii odpowiedzialni za budowanie domów, tynkowanie ścian lub opiekę nad starcami. To podobna, ale też różna skala bolesnego doświadczenia przemian.

    Trzeba o tej Albanii przeczytać moim zdaniem koniecznie, żeby mieć świadomość, że często zło jest bliżej niż nam się wydaje i że zjawia się niepostrzeżenie.

  • “Climax” – czy należy bać się punktów kulminacyjnych – opowiada Gaspar Noé

    Climax, kiedy jadę metrem

    Kiedy jadę metrem, lubię sobie czasem wyobrażać, co zrobiliby ludzie, którzy koło mnie siedzą, gapią się w telefony, są znudzeni, osadzeni w sobie, w swoich snach jeszcze, w porannym wstawaniu, prysznicu, codziennościach, którzy mają się za fajnych, dobrych, czasem uczciwych i wyjątkowych,  to co ci ludzie zrobiliby, jak by się zachowali gdyby nagle pociąg stanął, w podziemiu wybuchł pożar i trzeba by było się ewakuować, ale nie wiadomo jak. Czy byliby tymi samymi fajnymi, dobrymi, wyjątkowymi ludźmi z poczuciem humoru, duszami towarzystwa, organizatorami, pracownikami, dobrymi rodzicami i dziećmi? Uważam, że nie. Uważam, że w takim kluczowym momencie, kulminacji zagrożenia, każdy dobry człowiek zrobiłby wszystko, żeby stratować innego dobrego człowieka i na jego plecach wydostać się na powierzchnię, że jeśli byłby czas szybko stworzyłaby się szybka hierarchia, kto zarządza, kto ma ducha, kto się popisuje, kto popiskuje a kto się podkłada. Tak się dzieje w sytuacjach ekstremalnych. Burzy się dotychczasowe nasze mniemanie o sobie, a tworzy się nowy, bezwzględny układ, w którym nie ma znaczenia nic co dotychczas było dla was ważne. Zostaje sam rdzeń – miałkość, małość, strach i zwierzęca chęć przetrwania.

    “Climax” u Gaspara Noé

    Tego samego zdania są nie tylko badacze zachowań ludzkich, jak choćby mój ulubiony prof. Zimbardo, ale też mój ulubiony reżyser Gaspar Noé, który np. swoim poprzednim filmem „Love” utwierdził mnie w przekonaniu, że każde ludzkie uczucie, silna emocja i namiętność zadzierzgane w dobrej wierze, po czasie stają się toksyczne i trujące. W najnowszym natomiast dziele zatytułowanym „Climax” właśnie o takich zachowaniach w sytuacjach ekstremalnych, kulminacyjnych jest mowa.

    Ale tak jak przewidzenie tego, że jesteśmy ogólnie rzecz biorąc beznadziejni jako gatunek, naprawdę bez szans na realizacje naszych wymysłów na temat swojego zajebizmu, jest dość oczywiste i mało odkrywcze, to sposób, w jaki Noé to zrobił, otoczka, w jakiej te społeczne zachowania pokazał, są już mocno warte uwagi.

    Film oparty jest na wydarzeniu, które miało miejsce w 1996 roku naprawdę. W opuszczonej szkole tańca, gdzieś na odludziu, zimą, we Francji zebrano grupę tancerzy, przez 3 dni mieli warsztaty przygotowujące do kulminacyjnego wspólnego tańca, mieli go zaprezentować, a potem się bawić. Kto i dlaczego to zorganizował – nie znalazłam informacji.

    W każdym razie film zaczyna się od castingu. Nabór robiony spośród ludzi rzeczywiście zajmujących się tańcem, różnymi jego odmianami, są tam młodzi mężczyźni i kobiety różnego pochodzenia i ras. Jest mieszanka typów. Kandydaci odpowiadają na różne dziwne pytania, czy wierzą w piekło, co robiliby w raju, za jakich uważają się ludzi.

    Przez 3 dni faktycznie pracują nad choreografią i w rytm hipnotycznie pulsującej muzyki z lat 90 -tych Daft Punk, Soft Cell przygotowują zbiorowy pokaz prezentujący wyjątkowe umiejętności ich wszystkich łączący jednak ten pokaz w spójną całość emanującą wielką energią i siłą tych tancerzy, ich witalnością, ich chęciami, by pokazać się od strony jak najlepszej.

    W trakcie tego finałowego tańca czuć już, że coś się wydarzy, czuć jak napięcie narasta, czuć, że nie będzie wcale tak jak jest, tzn. miło i każdy poprzestanie na byciu tym, za kogo się uważa.

    Wyjście na jaw tak zwanej prawdy o tym, kim są ci bohaterowie wspomaga banalna domowej roboty sangria. Jak to mówią – in vino veritas. Toteż widz otrzymuje sekwencje rozmów bohaterów w rozmaitych parach i konfiguracjach, rozmów coraz bardziej śmiałych, coraz bardziej ujawniających ich lęki, potrzeby, pragnienia i żądze. Ale ciągle są to śmichy chichy, wiąż jest zabawnie i luźno. Po chwili do głosu zaczynają dochodzić te żądze właśnie. Zaczynają się polaryzować role poszczególnych uczestników, mniej więcej widz zaczyna się orientować, kto pozer, kto outsider, kto ma wyjebane, kto ma kręgosłup, kto jest przemocowy, kto jest ofiarą, kto się liczy tylko jako tło, kto nagabuje i chce, a kto rozdziela uwagę i nieoficjalnie przewodzi. Mamy społeczeństwo w soczewce, zobrazowane barwnymi postaciami przypadkowo zebranych tancerzy, którzy na początku wszyscy mieli marzenia i uważali się za fajnych.

    My w dantejskim kręgu piekła

    Sprawy zaczynają zmierzać ku kulminacyjnej katastrofie, kiedy tancerze orientują się, że do sangrii dodano narkotyku, ponieważ reakcje ludzi przeszły ze stanu zwykłego upojenia w stany psychotyczne. I w tym momencie zaczyna się zabawa właściwa, czyli co wyłazi z każdego tych ludzi, jakiego rodzaju robactwo. Każdy z ludzi rodzaj tej zgnilizny ma w sobie inny, ale każdemu porażająco źle jest w swoim ciele, zaczyna się osiąganie poziomu szaleństwa, w którym wszystko jest możliwe i faktycznie dzieje się tam wszystko.

    Kamera w rytm tej nieustannie pulsującej muzyki pokazuje ludzi przy samej podłodze, z boku i od dołu, w pulsujących, stroboskopowych światłach, jesteśmy przy samej ziemi, przy samym dnie tego, co nazywa się człowieczeństwem, jesteśmy w piekle. Gryziemy własne ręce, nienawidzimy własnych nóg i ciał, wchodzimy bestialsko w innych ludzi, zagryzamy ich, żeby na końcu gryźć własne ogony. W naturalny sposób powiększa się liczba ofiar, tych, którzy byli słabiej spozycjonowani już na starcie. Chce się już stamtąd wyjść, chcemy, żeby ta muzyka przestała grać i żeby przyszło otrzeźwienie i wyzwolenie. Ale ono przychodzi bardzo powoli, a ofiary w ludziach są faktami.

    Czy bohaterowie są wśród nas i czy jesteśmy to my

    Na pocieszenie trzeba dodać, że była jedna osoba, która okazała się mieć tak zwany kręgosłup. Wiadomo to było właściwie od początku filmu, kiedy tancerka Sofia Boutella pojawia się na ekranie. Drobna szczupła osóbka z umalowanymi na czerwono ustami zagarnia dla siebie ekran, co dzieje się nie bez przyczyny. To jest typ osoby, która nie chodzi za innymi, tylko taka, za którą chodzą. Myślę, że stanowi ona typ, jaki opisywał w swoich badaniach właśnie  Philip Zimbardo w książce „Efekt Lucyfera”. Zimbardo na przykładzie eksperymentu więziennego wykazał słuszność tego samego wniosku jaki miała Hannah Arendt, że zło jest banalne. To znaczy, że aby być zdolnym do czynów zbrodniczych i bestialskich nie trzeba być patologicznym zwyrodnialcem, przeważnie jest się miłym, dobrym człowiekiem, ale okoliczności czynią z nas tych złych. I paradoksalnie jest z to samo z bohaterami. Nie są to nadzwyczajni nadludzie, są zwyczajni i banalni, ale mają pewne cechy odróżniające ich od reszty, jest to, prócz prawości, poczucia sprawiedliwości, odwagi i dobroci, zdolność do transcendencji. W skrócie ujmując chodzi o posiadanie niezwykle rzadkiej cechy polegającej na umiejętności spojrzenia dalej niż czubek własnego nosa. Taki ktoś, kto jest transcendentny zauważy, że coś dzieje się niehalo, że coś nie w porządku, będzie chciał temu zaradzić za pomocą dostępnych mu środków. Takich ludzi jest bardzo niewielu, dlatego od razu są tak widoczni, ich charyzmę i jakiś rodzaj wewnętrznej siły widać gołym okiem i przykładem tego jest właśnie postać tej tancerki, w którą wcieliła się Boutella. Na jej przykładzie można obserwować, że szaleństwo opętańczego zła nie jest udziałem wszystkich, ale nie byłabym optymistyczna i nie sądziłabym, że w podobnej sytuacji byłabym taka jak ona, taka właśnie transcendetna., bo kiedy mnie przytrafia się zło, to nie mogę w to uwierzyć, a kiedy się ogarnę, to jest juz za późno, i to jest właśnie myśl, do której nakłonił mnie ten film, do myślenia o sobie w takim kontekście, do przyznania się, że nie byłabym raczej Sofią Boutellą na planie. Chociaż chciałabym.

    Taniec jako zniewolenie 

    Oprócz opowieści o społecznych zachowaniach jest to też w sumie film o tańcu moim zdaniem. Taniec jest tym rodzajem ludzkiej aktywności, która z pewnego założenia dając tancerzowi narzędzia ekspresji i czyni go wolnym. Paradoks przedstawionej tam sytuacji polega moim zdaniem na tym, że to, co czyniło tych ludzi wolnymi, tam właśnie ich zniewoliło. Taniec określił ich społeczne pozycje. Tańcem wyrażali nie wolność swojego ducha, tylko hierarchizowali się przypisując sobie  tańcem jakieś role, np. uległego zniewieściałego geja, upozowanych gangsterów z ludu gotowych pozornie na wszystko, cwanych czarnoskórych tancerzy wykorzystujących aktywność taneczną do prezentowania swoich seksualnych potrzeb, kobiety macające się po każdej części ciała prezentujące swoją gotowość na godowe przyjęcie partnera, to wszystkie wabiki, znaczniki, triki mające na celu pokazać innym, że się jest pełnym wigoru samcem lub pełną wigoru samicą gotową na jedynie słuszną w życiu działalność to jest kopulację i dominację.

    To jest właśnie coś, co mnie zawsze zdumiewa, to podporządkowanie tańca podbijaniu określania naszych ról społecznych. Ja dopiero po odkryciu metody Ohada Naharina i GaGa dance zrozumiałam, że taniec to wcale nie role społeczne i nie emanacja seksualną gotowością, tylko taniec i ciało tancerza to narzędzia do opowiadania historii, to narzędzia do osiągania pełnej swobody w tej narracji. No ale nie każdy uczył się u Naharina w Batsheva Dance Company i może większość  adeptów tańca współczesnego wciąż gdzieś te role myli. Tak czy owak w tym filmie taniec przestał być szlachetną formą ludzkiej ekspresji, stał się brutalną siłą, która pomogła tym ludziom osunąć się w dantejskie kręgi piekła.

    Film zdecydowanie do obejrzenia, do zastanowienia się, co my byśmy  zrobili w takim momencie, jak tamten przywołany lub podobny, kim byśmy byli, gdyby się okazało, że hamulce społecznych konwenansów nie działają a trzeba walczyć o przetrwanie.

  • Chcę się poddać “Berlińskiej depresji”

    „Berlińską depresję” Andy Rottenberg czytałam wolno i długo, ale bardzo uważnie. Wiele jej spostrzeżeń z codzienności było identyczne z moimi, a wiele z nich wyprowadzało moje myślenie z wygodnych kolein myślowych polegających na dziecinnym mechanizmie, że jak zatykam uszy i zamykam oczy to zjawiska się nie dzieją. Rottenberg w elegancki, dystyngowany i stanowczy sposób wzięła mnie za kołnierz i powiedziała – patrz, głupia, jak jest. Udawać wreszcie przestań. No to przestaję.

    Tematów, jakie charyzmatyczna kuratorka wystaw, publicystka, wieloletnia dyrektorka Zachęty, krytyczka sztuki porusza w tym dzienniku związanym z jej rocznym pobytem w Berlinie, nieco z dala od Warszawy, ale też z całkiem bliska, jest kilka. Wszystkie one mają dla mnie, osoby, która od czasu, jak miała jakieś 20 lat i stale rozmyśla o przemijaniu, szczególne znaczenie. Są potwierdzeniem moich przeczuć, moich lęków i frustracji. Ale zapiski Rottenberg pozwalają mi spojrzeć na to wszystko z nieco innej perspektywy. Bardzo rzeczowej, ale nie aż tak dołującej. Chyba, że mowa jest o kwestiach politycznego dziania się w naszym kraju, ale to osobna już kwestia, ta, na którą zamykałam właśnie oczy i do której oczywiście też nawiążę.

    Pierwszy blok tematyczny w tym dzienniku to:

    powolne zsuwanie się w „inny obszar aktywności”

    czyli chodzi po prostu o tak eufemistycznie nazwaną starość.
    Rottenberg pisze, jak to wygląda z jej perspektywy osoby 72 -letniej wówczas, ale wciąż mocno aktywnej pisarsko, zawodowo.
    Przede wszystkim uderza ją fakt, że jej koleżanki siedzące na emeryturach są zawistne o to, że ona pozostaje wciąż aktywna. Z tego wynika dla mnie, że aktywność zawodowa w tak dojrzałym wieku to pewnego rodzaju przywilej, ale też mocna konsekwencja tego, że się na tym polu niczego w życiu nie zaniedbało. A jak wiemy większość ludzi to właśnie zaniedbuje i żyje w iluzji, że wiecznie będzie silna, zdrowa, na etacie i w wieku produkcyjnym. A potem przychodzi TEN wiek i jest wielkie zdziwienie, że jest się już na marginesie, że nikt nas już nie potrzebuje, z prostego powodu, bo zaniedbało się to, aby taka konieczność wciąż była żywa, a nasz wiek nieistotny (wiem, trochę utopia).
    Druga rzecz, którą autorka zauważa u swoich rówieśników to nieznośne kombatanctwo, czyli akcje pt. „a pamiętasz jak” i konfabulowanie przeszłości, doklejanie jej aureoli, zapodawanie drobnych nieprawd, a wszystko po to, żeby usprawiedliwić swoją obecną inercję i polepszać sobie samopoczucie.

    Rottenberg jest świetną obserwatorką ludzkich postaw i zachowań. Nie omija to również outfitów, jakie przywdziewają jej rówieśnicy. Są mi szalenie bliskie te obserwacje, bo uważam, że to jak się nosimy totalnie mówi światu, kim jesteśmy, do czego aspirujemy itd. O tym pisze ona tak: „Zahaczam o bardzo różne środowiska, w większości składają się one z mocno przechodzonych starców w moim wieku, lekko podciągniętych i nieco bardziej odprasowanych z okazji wyjścia do ludzi. Kobiety ratują się spódnicami „w gumkę”, luźnymi bluzkami i intensywniejszym makijażem, a podczas powitania prawią sobie komplementy na temat młodego wyglądu.”

    Rottenberg komentuje też w sposób wg mnie niezwykle celny sposób ubierania się niemieckich emerytek i wierzcie mi, te ubrania nieszczęsne, to naprawdę ma znaczenie. I tu autorka pisze o tym tak, wg mnie bardzo sarkastycznie zabawnie: „Teraz rozumiem, dlaczego mijane na ulicy kobiety w moim wieku są takie blade. Jest gorąco, więc odsłaniają trochę zmęczonego ciała, jakieś nieapetyczne dekolty i ramiona i obrzmiałe nogi. Niemal wszystkie mają sporą nadwagę, poruszają się z trudem i są tragicznie źle ubrane. Jakieś wzorzyste bluzki do kolorowych spódnic, które mają je odmłodzić (…) Jadąc autobusem i obserwując te biedne istoty na przystankach, ulicach zastanawiałam się, co one robią, żeby tak strasznie źle wyglądać przy emeryturach czterokrotnie wyższych od mojej. Ale też próbowałam sobie wyobrazić siebie samą, jak oparta na balkoniku drepczę do autobusu w takich pozbawionych gustu i wdzięku ciuchach i bucikach, i pomyślałam z nadzieją, że może uda mi się umrzeć zanim stracę kontrolę aż do tego stopnia.” Tak, to moje myśli, to o mnie jest też ten tekst, też mam nadzieję, że umrę, zanim dojdzie do tego, że będę wyglądać jak straceniec, który na nic nie ma już nadziei.

    Apropos zresztą tej nadziei na cokolwiek, co nie jest pracą, czyli na kontakt z drugim człowiekiem i czemu by nie seksualny. Otóż Rottenberg nie pozostawia tu nadziei, przynajmniej dla kobiet, bo facetom jest, jak wiadomo pod tym względem łatwiej. Jeśli starzeją się elegancko, ich wartość rynkowa niespecjalnie spada, jeśli są zaradnymi ciekawymi ludźmi – tym bardziej. Kobiety nie mają na to szans. Rottenberg pisze : „ męski instynkt nie kieruje się obiektywnie rozumianą kobiecą urodą i przymiotami charakteru, ważniejsze są „prymarne cechy dystynktywne”, charakteryzujące Wenus z Willendorfu. Wybory dokonywane przez niektórych kolegów zdają się to potwierdzać. Jak zauważyła Jola: – Kobieta z płaskim tyłkiem daleko nie zajedzie.”
    Nie muszę dodawać, że kocham ten wniosek. Niby śmichy chichy, a jednak trochę bolesne.

    Ważnym aspektem akcji pt. osuwanie się w nicość jest zauważanie, jak kalendarze wypełnione adresami, nazwiskami, telefonami stają się dokumentacją nazwisk, których już nie ma, które znikają bezpowrotnie, które kiedyś były ludźmi z troskami, sprawami do załatwienia, namiętnościami, oczekiwaniami, problemami, sukcesami, porażkami, plotkami, bardzo ważnymi sprawami, a pewnego dnia stają się tylko pustym zapisem, stają się hasłem, którego już nic nie wypełni. To jest dla mnie symboliczny cios w splot słoneczny, taka świadomość odchodzenia i odliczanie, kiedy na mnie przyjdzie kolej. Pocieszam się jedynie faktem, że wiekszość moich przyjaciół i znajomych jest ode mnie znacznie młodsza i to oni będą martwić się tym, że mój numer telefonu na ich listach kontaktów pozostanie na zawsze niemy.

    przewidywanie najgorszego

    Drugi blok tematyczny na znacznym obszarze tego dziennika to relacje obywateli typu Anda Rottenberg, czyli inteligencja, artyści itp. z nową władzą, to jest z PiS -em. Tu mała dygresja o tym, jak to mnie to w ogóle nie zajmowało, bo długo lubiłam wychodzić z założenia, że skoro możemy bez paszportu pojechać do Berlina to dobrze się dzieje, a skoro dobrze się dzieje, to można nie zajmować się tym, co dzieje się w polityce, w społecznych nastrojach i układach. Tu Rottenberg w nienachalny, ale mocno niepokojący sposób pokazała mi, że niestety, jest o co się trwożyć. Na przykładach losów swoich znajomych z dawnych rozdań, piastujących ważne funkcje w kulturalnych instytucjach pokazała, dokąd to wszystko zmierza. Że analogie z komunistycznymi czystkami wcale nie są takie bezpodstawne i generowane przez nadwrażliwych pięknoduchów. Pokazała, że decyzje obecnych władz podejmowane na różnych obszarach są może dla przeciętnych ludzi niewidoczne, ale ewidentnie pokazują siłowe podejście na zasadzie, że „zwycięzca bierze wszystko”. Rottenberg uważa, że powoli osuwamy się w metodyczne zniewolenie, nie widząc tego, nie czując mocno, ale pewnego dnia się obudzimy i będzie zupełnie inaczej, a my będziemy zaskoczeni, że jak to.
    Tu mała dygresja na temat filmu, jaki widziałam ostatnio, który to film był właśnie o tym. Spike Lee i jego „Czarne bractwo” – obraz o rasizmie w latach 70 – tych w Ameryce, o członkach Ku Klux Klanu, o jego nawiedzonych przywódcach mających wciąż wpływy w życiu społecznym tego kraju, film o tym, że zło rodzi się w przeciętnych mieszkaniach przeciętnych, grubych, niedowartościowanych frustratów przekonanych, że biała skóra jest ich siłą predestynującą do bycia on top na zawsze i mimo wszystko. To był film o tym, że zło czai się nieustannie, w zakamarkach brudnych domków na przedmieściach pozornie nieszkodliwych i zwykłych ludzi, że zło nie przychodzi z niczego, tylko siedzi tam, w tej frustracji ludzi, którzy brak dojścia do dóbr społecznych kompensują sobie nienawiścią do płci, rasy, pochodzenia. I film ten uświadamia, że to nie zmienia się nigdy, czego dowodem dzisiejsza Ameryka, która najchętniej wróciłaby do czasów niewolnictwa, czy choćby nasz kraj szczycący się ksenofobią, nienawiścią do kobiet, osób homoseksualnych i wszystkich innych niepojętych – izmów, których zaniedbani przez państwo i władzę ludzie nie są w stanie pojąć.

    Trzeci blok tematyczny to

    szeroko pojęty lifestyle

    To są sprawy rodzinne, mieszkanie w Berlinie, mieszkanie w Warszawie, ogarnianie dzieci, wnuków, cała ta zapobiegliwość osoby odpowiedzialnej za los bliskich. To są tematy związane z berlińskimi działaniami i wreszcie z aktywnością twórczą. Rottenberg jest niezwykle pożądaną ekspertką w sprawach kultury i sztuki, toteż dużo pisze. Ciekawe są jej spostrzeżenia na temat tego, jak pisze i jak tworzy swoje teksty. Co prawda nie śmiałabym się porównywać do niej, ale znalazłam analogie między tym, jak ona pracuje i jak pracuję ja, o ile nie pławię się w prokastrynacji.

    Do lifestylowego bloku tematycznego należą też dywagacje o:

    • sztuce, kiedy autorka błyskotliwie opowiada, jak można ją widzieć: „ Dlaczego nie widzę w sztuce tego, co pani? – Bo każdy widzi, to co wie”. Cóż tu więcej dodać?
    • życiu w berlińskim nawiasie i kontraście do życia w Warszawie, o historiach domów, o nieposzanowaniu bluszczów na budynkach, o remontach drogowych i pogodzie generującej nastroje.
    • to są wszystko rzeczy równie ważne jak odchodzenie, umieranie, starość, aktywność, czy atrakcyjność na seksualnym czy pracowym rynku.

    I to tyle mniej więcej.

    Ale powiedzmy sobie szczerze. Nie każdy jest w stanie napisać dziennik, rejestr swoich dni tak, żeby było to ciekawe i istotne. Nie każdy jest w końcu kimś w stylu Andy Rottenberg, czyli osobą, która wie więcej, obserwuje wnikliwiej, która te erudycyjne narzędzia ma większe niż przeciętny ktoś z nas. Jest to osoba z jakiegoś tam świecznika kulturowego, która przez to, że na nim jest może zobaczyć więcej i opisać to lepiej. Co nie zmienia faktu, że jej obserwacje mogą być bliskie każdemu, kto się starzeje, kto widzi przemijanie, kto jest wrażliwy na to, co go otacza, kto coś tam w życiu przeczytał i coś tam mu się jeszcze w życiu chce.

  • “Wyjeżdżamy” – Krzysztof Warlikowski i Hanoch Levin o tym po co i dokąd.

    Bardzo długo nie mogłam zabrać się za ten tekst, a dzieje się tak zawsze, kiedy coś bardzo mnie dotyczy. To wtedy jest mi trudno, mam blokadę. Im bardziej powinnam, tym bardziej nie mogę. Ale Teatr Nowy po czerwcowej premierze wrócił teraz do prezentacji sztuki Krzysztofa Warlikowskiego „Wyjeżdżamy” na bazie dramatu Hanocha Levina. Dlatego nadszedł czas, żeby o tej sztuce, o tym teatrze i o wyjazdach powiedzieć swoje zdanie.

    po co na w ogóle ten teatr

    Chodzenie do teatru jest trudne. A już szczególnie na spektakle K. Warlikowskiego. Premiera co 2 lata, wznowienia rzadko, trzeba polować na bilety, śledzić momenty ich sprzedaży. A o co tyle zamieszania?
    Mnie się też nie chce chadzać do teatrów. Denerwuje mnie umowność sytuacji i teatralne szepty i gesty, w mowie potocznej nie bez kozery uznawane za pojęcie pejoratywne na nazwanie sposobu mówienia czy działania. Te uroczyście wygłaszane ze scen kwestie, nie rusza mnie to. Jak już wystaram się o bilety oczekuję, że to będzie jak dzwon z piosenki Krystyny Prońko, co go lekko się dotknie a on już śpiewa. Wiecie, co mam na myśli. Bulgocące z gnuśności bagienko moich myślątek, skrywanych głupotek i mierności musi zostać wysadzone w kosmos, muszę myśleć i zanosić się tam płaczem, że jestem taka bezmyślna na codzień. W skrócie – teatr ma mną potrząsnąć.

    Z „Wyjeżdżamy” było nieco inaczej niż z „Francuzami”(o czym pisałam tu właśnie). Tamten, nazwijmy to, monument powstały m.in. z kompilacji „W poszukiwaniu straconego czasu”, wciągnął mnie mocno za fraki w czeluść tamtego świata. Dziwne postaci, dziwne zdarzenia i sceny, w głowie składanie tego w całość przy dźwięku jednego słowa „WOW”, a więc w ten sposób.
    Tu minęło więcej czasu nim poskładałam dużą ilość postaci na scenie w jakąś sensowną całość. Kaliber tego przedstawienia był inny, zdawałoby się, że lżejszy, bo podlany trochę chichotem, a jak śmiech, to niby lżejszy repertuar i ogólnie wszystko prosto. Ale nic bardziej mylnego. Im więcej o tym myślałam, tym więcej otwierało się szkatułek.
    Całość strukturalnie pomyślana była tak, jak wszystkie inscenizacje Warlikowskiego. Patrzy się na scenę i jest tam wszystko, co ważne i wszyscy ważni, żadnych kurtyn, uroczystego schodzenia ze sceny i wchodzenia, niektórzy na niej zostają, inni wracają, ma się nieodparte wrażenie, jakby oglądało się film, ujęcia są mocno filmowe, nie tradycyjnie teatralne.
    Tu warto nadmienić, że nie wymyślił tego sam Warlikowski. Już Susan Sontag w swoim eseju „Teatr i film”  z lat 60 -tych pisała „Prawdopodobnie pierwszym twórcą, który zaproponował wykorzystanie filmów jako jednego z elementów doświadczenia teatralnego, był Marinetti. W tekstach z lat 1910-1914 wyobrażał sobie teatr jako ostateczną syntezę wszystkich sztuk. Swoje miejsce musiała w nim zatem znaleźć także najnowsza dziedzina – kinematografia.”
    W Polsce w latach 60 -tych nowe myślenie o scenie, które przejawia się mocno u Warlikowskiego, wprowadzał, czy stosował  Jerzy Grotowski w swoim Teatrze Laboratorium, teatrze ubogim, którego clou było połączenie scenografii, świateł, całej tej teatralnej machiny, żeby jak najbardziej zniwelować przepaść między sceną, aktorem a widzem, czyniąc z niego aktywnego uczestnika przedstawienia, nie tylko uroczystego, biernego obserwatora.

    Te wszystkie echa są też w „Wyjeżdżamy”, te same motywy – oświetlenie, video instalacje, video inscenizacje, parę „planów” zdjęciowych stwarzających wrażenie filmowości, żeby potem ułożyło się to widzowi w ciągłą narrację. Żadne natomiast koturnowe recytacje.
    Nie wiem, czy te formalne dywagacje coś wnoszą i stanowią argument przekonujący sceptycznych. Ale chcę, żeby to wybrzmiało jasno, że tu, w tym teatrze są narzędzia do walki o rząd dusz.

    „Wyjeżdżamy”, czy to jest sztuka o podróżach?

    Tak to jest o podróżach.

    O tym, że wiecznie chcemy być gdzie indziej niż jesteśmy, bo uważamy, że podróże kształcą i że gdzie indziej jest fajniej. Nieistotne, że sprawa w tym konkretnie spektaklu dotyczy jakiejś żydowskiej społeczności w Izraelu. Taka społeczność jest wszędzie. Dążenia, motywacje, pragnienia jej członków wszędzie są podobne.
    Aspekty tego wyjeżdżania są różne.
    Wyjeżdża się tam, gdzie ma być lepiej niż u nas, za chlebem się wyjeżdżą, jak Levinowski Krum przed 13 laty, który wyjechał z Izraela za granicę, ale wrócił, nic nie osiągnąwszy.
    Aspekt ucieczki z kraju, w którym zmieniają się reguły zakleszczając osobiste wolności i funkcjonowanie na rynku na godziwych zasadach, też jest ważny. To, że chcielibyśmy bardziej mieszkać w Szwecji niż w kraju dziwnych pasków w wiadomościach w TV publicznej.
    W sztuce Levina ciągle ktoś emigruje lub chce emigrować, wraca z tej emigracji, ktoś zostaje i nigdzie nie emigruje a wszyscy ostatecznie są tak samo zgorzkniali, rozczarowani i niezadowoleni.

    Do tego dochodzi też kolejny aspekt podróżowania i wyjeżdżania. To jest wyjazdy dla rzekomej przyjemności, regeneracji i poznania.
    To jest teraz też hot temat. Mamy otwarte granice, europejskie paszporty (nie wiadomo, jak długo, więc korzystajmy), możemy podróżować i skwapliwie z tego korzystamy na masową skalę. Odbywają się wędrówki ludów z północy na południe, ze wschodu na zachód. Zachłyśnięcie się zorganizowanymi masówkami all inclusive, kiedy ekscytowaliśmy się rozwodnionym piwem all the time mamy już za sobą. Tę formę podróży zostawia się już mało kreatywnym „Januszom”, bo co odważniejsi kupują kampery albo wynajmują chatę w lesie i gniazdują w jakichś ocalałych resztkach leśnych ostępów z dala od miliona ludzkich stóp , miliona gęb, miliarda cudzych oczu i niechcianych opowieści o dzieciach i szwagrach.

    Więc wyjeżdża się robić kontent na sociale. Mamy milion zdjęć wrzucanych na Facebooka, które nikogo nie interesują. Mamy obfotgrafowane wszystko. Nie ma chyba miejsca na świecie, którego nie widzieliśmy, czy to będzie wieża Eiffla, turkusowy ocean w Salwadorze, kanały w Wenecji. Widzieliśmy wszystko na zdjęciach, własnymi oczami też, ale mimo to wciąż pakujemy manatki, zbieramy hajs, wyjeżdżamy, depczemy, znowu robimy zdjęcia.

    I nagle okazuje się, że właściwie nie ma dokąd i po co jechać, bo wszystko zostało już zobaczone, pokazane, opisane, udokumentowane, a my wracamy z tych podróży będąc w tym samym miejscu, w jakim byliśmy, kiedy wyjeżdżaliśmy.
    Tak jak bohaterowie sztuki Hanocha Levina, tak i my, chcemy wyjechać, choć nie ma już za bardzo dokąd. Czasem jeszcze udajemy, że zbydlęceni w tanich liniach lotniczych, stłoczeni na brudnych plażach udających rajskość przeżyjemy przygodę życia. Ale prócz depresji po powrocie, niewiele to wnosi. Zabrnęliśmy. W ślepy zaułek podróżniczych wysiłków.
    Tu mała dygresja.
    Czytałam ostatnio wznowioną, po 60 -ściu prawie latach powieść Stanisława Dygata „Podróż” z czasów, kiedy to nie mogliśmy tak swobodnie się przemieszczać, a mimo to już wtedy Dygat dostrzegł pewną bezsensowność w podróżowaniu : „Czymże jest współczesna turystyka międzynarodowa jak nie daremnym szukaniem pociechy i nadziei niespokojnych drobnomieszczan jednego kraju u zatroskanych drobnomieszczan kraju drugiego.”
    albo:
    „Odjeżdżałem więc smutny i nieswój. Dręczyła mnie myśl, że miesiąc spędzony we Włoszech jest jeszcze jednym paciorkiem nawleczonym na różaniec straconego czasu. Po co tu przyjeżdżałem? Piękno tego kraju istnieje beze mnie. Ani mu dodam, ani ujmę moim podziwem i zachwytem”.
    Tak więc sprawa jest jak widać ponadczasowa, a nawet ostatnimi czasy, przez nowe warunki, jeszcze bardziej paląca i jeszcze bardziej bezcelowa i absurdalna.

    Śmierć jako podróż, czyli funeralny chichot

    Śmierć słabo dość kojarzy się z podróżą. Ogólnie rzecz biorąc zaryzykuję stwierdzenie, że śmierć to temat bardziej tabu niż seksualne perwersje. Temat wstydliwy, temat, którego nie ma, temat pomijany i w naszej kulturze młodości i siły skrzętnie wmiatany pod dywan. Raczej rzadko kojarzy się już śmierć jako podróż na drugą stronę, jako podróż przez mityczny Styks. Śmierć nas przecież nie dotyczy, to inni umierają, nie my. Levin i spektakl Warlikowskiego wybija nas  z tego fałszywie wygodnego kokoniku, wywala nas spod różowej kołderki dziecinnego snu o naszej wieczności. Podsuwa nam przed oczy nie jeden, nie dwa, ale kilka pogrzebów. Odchodzą wszyscy: starsi, młodsi, w średnim wieku, w różnej kolejności. Warlikowski wbija to widzom mocniej w świadomość przedstawiając na scenie funeralne artefakty – prawdziwe zdjęcia aktorów, nie upozowanych na postaci ze sztuki. Widzimy więc zdjęcie pogrzebowe Jankowskiej Cieślak, Chyry, Malanowicza i innych, pokazuje nam się, że ich zdjęcia kiedyś tak właśnie zawisną na jakiejś mszy żałobnej i tak samo będzie z naszymi, może ktoś też powiesi nad naszą trumną nasze zdjęcie z wakacji, jak jesteśmy opaleni, pijemy drinka z palemką i wierzymy, że wszystko będzie dobrze.
    Nagromadzenie na scenie tych śmierci i pogrzebów, rozchichotanych zdjęć tych, którzy odeszli przyprawia nas o nerwowy chichot też. Nie sposób już nawet wewnętrznie szlochać nad własnym pogrzebem, nad tym, że wyjedziemy ze świata i ze swoich żyć, bo jest to tyleż nieuniknione co bezsensowne, jak wszystkie te podróże. Ale wyjedziemy, i z tej akurat podróży, nie wrócimy. To pewne.

    W sztuce „Wyjeżdżamy” kto nie wyjedzie, ten umiera, kto wyjedzie, też umiera. Tutti morti. Czy jest jakaś nadzieja? Czy warto jej szukać? Jaką podpowiedź daje Levin i Warlikowski?
    Więc owszem podpowiadają. żeby szukać nadziei w tym co jest, w zbiorowościach, we wspólnotach, w swoim losie, w tym, co on każdemu wyznacza, w naszych punktach kulminacyjnych, w napiętych cięciwach naszych niepewności co do tego, co z nami będzie choćby jutro. I w tym kontekście wyjazd przestaje być jedynym remedium na smutki, wręcz przeciwnie, na podróż zaczyna się patrzeć coraz mniej entuzjastycznie a wszystko co tuż obok zaczyna niespodziewanie nabierać sensu.

    I czy warto starać się o te bilety? Czy warto tam być? Dla dziesiątek pytań i setek odpowiedzi?

    fot. Magda Hueckel/Nowy Teatr

  • Jak znaleźć swój strój na W-F, czyli kanapka na GaGa dance

    ruch

    Ruch jest obecnie formą dyktatury. Więc ja mam problem z ruchem, jak ze wszystkim, co podlega nakazom, wymogom, rytmom, modom. Wszystkie restrykcyjne formy ruchu na wszelkiego rodzaju siłowniach niebotycznie mnie nudzą, na wszystkich tych zajęciach ulegam przeróżnym i kreatywnym formom zniechęcenia. Kiedy wychodzę z pracy, nie lubię robić niczego w grupie i pod dyktando. Irytuje mnie moda na turlanie się po podłogach w ubrankach z kilkaset złotych i rewie mód sportowych na tych zajęciach. Nieustanny dyktat, aby być total fit i trzymać swoje obłe ciało w ryzach wydaje mi się tak obmierzły, że zalegam na kanapie tonąc w swojej rozpaczy, rejestrując z przerażeniem, jak trzeszczą mi kości przy drobnych ruchach i jak  sztywny mam kręgosłup i wszystko po kolei co mnie nosi po świecie i sprawia, że w nim funkcjonuję, coraz kiepściej zresztą.

    Mam wrażenie, że całe moje życie jest tacohemingwayowską lekcją wu-efu, na którą zapomniałam stroju. Lata lecą, a ja nadal jestem wuefową bumelantką, na którą skarżą wychowawcom moi wuefiści, że udaję, że skaczę w dal, że celowo zostaję w tyle peletonów, a to wcale nie było celowo, tylko nie mam w sobie ducha rywalizacji, co skutecznie eliminuje mnie jako sportowego eksploratora na całe życie. Tak się jednak składa, że mnóstwo lat spędzonych na siedząco i organiczne niebycie kotem, nie powoduje, że czuję się coraz lepiej, właściwie czuję się coraz gorzej, zapadam w swoje własne dyktaty nawyków i myślowych schematów. Źle się z tym czuję, więc przedsiębieram postanowienie.

    w poszukiwaniu stroju na wu – ef

    Tak więc rozmyślam, co by tu, co by to być mogło, co może wprawić mnie w zbawienny ruch. Przypominam sobie, że lubię taniec. Lubię patrzeć na tancerzy, ale tych uprawiających taniec współczesny, lubię widzieć, jak opowiadają jakieś historie za pomocą ruchu swoich ciał, wydaje mi się to zawsze szalenie emocjonalnie zaskakujące. Nie poważam za to tańca towarzyskiego, który jest dla mnie sztucznym zbiorem reguł, zasad doprowadzonych do absurdu. Usztywnieni ludzie z nadmiernie opalną skórą w kiczowatych strojach mają w sobie, jak dla mnie, coś groteskowo smutnego. Nie wydaje mi się, żeby trzymanie ramy i sztywne kroki były w stanie uczynić mnie szczęśliwą osobą. Sama lubię tańczyć i wydaję się sobie być bardzo z siebie zadowolona na parkiecie, nawet skłonna uważać, że całkiem sexy mi to wychodzi aż do momentu, kiedy ktoś to nagra i mi pokaże, co skutecznie weryfikuje mój obraz samej siebie jako sexy tancerki. Moje ruchy przypominają bardziej pierwsze próby ruchu podejmowane przez Pinokia, drewnianego pajaca wystruganego przez Gepetta, przypomnę. To nie wyklucza jednak faktu, że lubię się ruszać w rytm muzyki, muzyka skutecznie powołuje moje ciało do ruchu, ale przecież nie pójdę na zumbę, bo raz już byłam i dostałam zapalenia mięśni. Za dużo, za intensywnie, za bardzo nie nadążałam, nie jednak.

    Trafiam któregoś wakacyjnego balkonowego dnia na jakiś tekst w gazecie, w którym pani opisuje swoje różne doświadczenia z lekcjami tańca czy ruchu tanecznego. Pada tam hasło GaGa dance, że jest to metoda ruchowa wymyślona dla tancerzy polegająca z grubsza na tym, że można „po swojemu” i że jest ona też, a często głównie, dla nieco „upośledzonych” ruchowo, dla takich ruchowo doświadczonych głównie w przewracaniu się z boku na bok na kanapie.

    o co chodzi z GaGa dance

    Tak więc w sukurs kanapowym biedaczkom przychodzi Mr GaGa, czyli Ohad Naharin, charyzmatyczny dyrektor artystyczny jednej z najsłynniejszych na świecie formacji tańca współczesnego Batsheva Dance Company z Tel Avivu.

    Ohad Naharin fot. Piotr Skórnicki

    Ohad Naharin fot. Piotr Skórnicki

    Naharin przez cała lata swojej tanecznej kariery nie lubił działać pod dyktando układów i kroków i ciągle opracowywał swoje metody pracy z ciałem i taneczne choreografie. GaGa wymyślił po swojej kontuzji kręgosłupa, kiedy lekarze nie dawali mu szans na powrót na scenę. Postawił więc na mądrość i siłę swojego ciała oraz możliwości samoregeneracji i opracował swoją metodę ruchową. Z grubsza chodzi o to, że GaGa to nie jest taniec, który ma swoje kroki, jest to rodzaj improwizacji, której celem jest obudzenie świadomości ciała, rozluźnienie spięć w mięśniach, rozruszanie stawów, zauważenie blokad, a może nawet odkrycie niespodziewanych możliwości. Naharin stale tę metodę ulepsza, rozwija, stworzył w Izraelu główną bazę tej metody, stąd nauczycieli nie ma za wielu, w Polsce jest jedna Polka, wszyscy uczniowie muszą szkolić się i dokształcać stale w Tel Avivie. Więc w Polsce, w Warszawie propaguję tę metodę ruchu jedna z rodziny Naharina Adi Weinberg – Prejna. Prowadzi warsztaty w warszawskim Muzeum Żydów Polin, raz w tygodniu.

    Adi Weinberg w niczym nie przypomina klasycznych instruktorek tańca, na które już jak tylko się patrzy ma się kompleksy, że nie jest się tak entuzjastycznym i wyszkolonym w wygibasy. Adi jest niewysoka, drobna, bardzo szczupła, ma klasyczne semickie rysy twarzy, ma w sobie rodzaj jakiegoś uduchowienia, skupienia, jej ruchy są powolne, delikatne, ascetyczne i wyważone. Porusza się trochę jak kot. Płynnie, powściągliwie, jakby nie miała stawów. Podczas zajęć nie mogę oderwać od niej oczu, chociaż nie jest jakaś klasycznie piękna czy seksi ubrana i upozowana. Ale o tym za chwilę.

    Adi Weinberg fot. Gadi Dagon

    Adi Weinberg fot. Gadi Dagon

    Adi jest doświadczoną tancerkę, choreografką i nauczycielką GaGa, odkąd odbyła służbę wojskową ( w Izraelu jest obowiązkowa także dla kobiet) – nieustająco się doszkala. Mówi, że lubi pracować z ludźmi, nie – tancerzami, z tymi, którzy nie mają żadnego doświadczenia ruchowego czy tanecznego. Takie warsztaty nazywają się GaGa people. W wywiadzie Adi mówi, o co w ogóle chodzi, mówi, że „komunikacja na zajęciach  polega na wzajemnym negocjowaniu potrzeb ruchowych”. Podoba mi się określenie „negocjacje”, a więc będą negocjacje, nie nakazy. Super.

    „Dla tancerzy GaGa to przygotowanie do dalszej pracy ruchowej, mówi dalej Adi, a dla ludzi to pogłębianie świadomości ich ciała, pokazanie im ich możliwości kinetycznych. Brak doświadczenia pomaga w docieraniu do podstawowego doświadczenia ruchu, odkrywaniu siebie i czerpaniu z tego przyjemności, jest to praktyka ruchowa, która zmienia samopoczucie cielesne, emocjonalne i psychiczne. Jest to koncepcja łączenia przyjemności z wysiłkiem, to umiejętność przekonania siebie, że przyjemność czerpie się ze stanu zmęczenia”. Tak twierdzi Adi. Taka jest obietnica, mieć przyjemność ze zmęczenia.

    Wchodzę więc w to, miesiąc przed zajęciami kupuję bilet (trzeba z wyprzedzeniem, miejsc mało, sprzedają się błyskawicznie) i 30 sierpnia jadę do Muzeum Polin i nie bez obaw postanawiam sprawdzić, o czym mówiła Weinberg. Wchodzę na nieznany mi teren i pierwsze co, to zaczynam się denerwować.

    izraelska metoda ruchowa GaGa i ja

    Na początek są zakazy. Nie wolno używać telefonów podczas zajęć, robić zdjęć ani filmować, przed wejściem trzeba zdjąć buty.
    Wchodzę na salę, schodzą się ludzie, przeważnie są to oczywiście kobiety. Oczywiście, bo wydaje mi się, że kobiety częściej są skłonne poszukiwać jakichś rodzajów otwartości niż mężczyźni, którym z niewiadomych mi powodów otwartość nie jest potrzebna. Ale są też faceci, np. jeden z nich pokłada się po podłodze, przybiera dziwne pozy i wzbudza mój niepokój. Niepokój ten rośnie, kiedy widzę coraz więcej tych kobiet, w różnym wieku, ze skupionymi minami, boję się, że będzie trzeba tańczyć w jakichś kręgach, być biegnącymi z wilkami i szukać swojej kobiecości. Boję się, bo tego bardzo nie lubię, tych aktywności mających rzekomo pobudzać siostrzaną wspólnotowość, nie lubię zaś, bo po prostu w to nie wierzę. Więc siedzę i staram się na nikogo nie patrzeć, udawać, że jestem sama. Denerwuje mnie każdy szmer, szczęk kostek palców, klapanie bosych stóp o powierzchnię. Jestem maksymalnie spięta i be honestly – wkurwiona. Nie lubię kręgów, nie lubię zbiorowości, ale skoro przyszłam…

    GaGa people fot. Gadi Dagon

    GaGa people fot. Gadi Dagon

    Adi Weinberg stoi dyskretnie, jakby nieobecnie przy wzmacniaczu, ubrana w klasyczne ciuchy po domu, reszta zresztą też, stare powyciągane dresiki, skarpety, bose stopy. Potem staje na środku i mówi, żebyśmy chodzili. No to chodzimy. A ja buduję kognitywną mapę ewakuacji, wyobrażam sobie, jak bez słowa biorę torbę i wychodzę a oni mają za swoje, że tak chodzą w tym kręgu. W trakcie, kiedy o tym myślę, wiem już, jakie to jest głupawe, więc rozmyślam o tym, czy nie jestem za gruba, że nie odstaje mi brzuch i ogólnie, nie, nie będę się właśnie uśmiechać.
    Potem Adi mówi, żebyśmy chodzili tyłem. Mój umysł zajmuje w tej chwili myślenie o tym, żeby się nie przewrócić albo na kogoś nie wpaść, niestandardowa bardzo prosta czynność uwalnia mnie od myślenia „jak wyglądam”. Potem Adi mówi i pokazuje, jaką partię ciała poruszać. Sama wygląda jakby pływała w stanie nieważkości, jej ciało porusza się we wszystkie strony, trochę dziwnie, ale wygląda to tak, jakby nie miała kości. Nie każe nam po sobie nic powtarzać, zaleca nam tylko w jakim mniej więcej kierunku się poruszyć, jak wspominała w wywiadzie – negocjuje z nami nasze ruchy, podpowiada co zrobić z palcami, co z barkami, co z tułowiem. Zaczynam ruszać się i ja. Najpierw niechętnie, z grymasem, że to wygląda idiotycznie. Bo tak, to z boku wygląda dziwnie, grupa ludzie poruszających się jakby tańczyli taniec św. Wita, czyli taniec paralityków.

    W tym momencie uświadamiam sobie, czemu właściwie służy taniec tak ogólnie. No więc służy temu, żeby działać pod dyktando rytmu. Tu jest trudno z tym, bo muzyka leci w tle, jest prawie niesłyszalna i na pewno nie ma bitów, które wyznaczyłyby naszym ruchom jakieś znane ramy, które sprawiłyby, że nasz ruch można by było nazwać rytmicznym. Nic z tych rzeczy. Ruszamy się wszyscy nierytmicznie i asymetrycznie.

    Kolejnym zadaniem tańca w wielu kulturach jest wabienie potencjalnego partnera, sprawienie za pomocą ruchu, że partner uzna, że można mieć z nami dzieci albo co najmniej dobry seks. Stąd to łapanie się za cycki, dupę, talię, biodra, symulacja frykcyjnych ruchów. Patrząc na grupę Adi Weinberg można pomyśleć o wszystkim, ale na pewno nie o tym, że te ruchy kogokolwiek wabią. I to jest clou tego wydarzenia. W pewnej chwili poczułam bowiem, że to co robię tam, jak dziwacznie wyrzucam ramiona czy poruszam nogami ma nie służyć nikomu i niczemu, tylko mnie. I to było przełomowe odkrycie, jakiego tam dokonałam i poprzez które przestałam patrzeć co robią inni, i przestałam myśleć czy wyglądam głupio czy nie. Było mi wszystko jedno. Obserwowałam ruchy Adi i chciałam robić podobnie, ale ona nas namawiała nas namawiała, ale żebyśmy robili to dokładnie odwrotnie i po swojemu. No to robiłam to wszystko asymetrycznie, bezładnie, wprawiając zardzewiały stelaż mojego ciała w różne rozruchy, aż poczułam, że się pocę a nawet uśmiecham.

    To co robiliśmy tam w ciągu godziny, która minęła zresztą dla mnie w sposób niezauważalny, przypominało niektóre techniki tai chi, te miękkie, wyprowadzone ruchy, jakby chciało się obejmować powietrze, były też elementy jogi, było rozciąganie na koniec, były przyśpieszenia i spowolnienia. Cały czas wszystkie nasze ruchy były wspomagane przez to, co mówiła Adi. Ona cały czas do nas mówiła, bardzo zresztą cicho, co wzmagało skupienie, ale paradoks polegał na tym, że każdy zamiast walczyć o to, aby nadążać, skupiał się po prostu na samym sobie.

    Adi miała rację. Po zajęciach poczułam się jakbym ważyła z 10 kilo mniej, poczułam się jak po ekstra tajskim dwugodzinnym masażu, kiedy mała Tajka całą sobą walczy, żeby pobudzić moje mięśnie do życia. Czułam się niemal gotowa pojechać rowerem z Muranowa na Kabaty, czułam, że mogę wszystko, wieczorem po powrocie napisałam cały szkic tego tekstu, nie napiłam się wina, a na drugi dzień miałam tak znakomity nastrój, że ludzie w pracy pytali, co mi się stało.

    Adi, należały ci się te brawa bardzo długie na zakończenie zajęć. Kupiłam sobie 3 wejścia i powalczę o przebudzenie jeszcze raz i kolejny raz. Bo tak to właśnie było, nic szczególnego nie zrobiłam, a swoje ciało i to co w nim pomieszkuje, trochę rozbudziłam. Zamiast wyjść, zostałam, zamiast się gniewać, uśmiechałam się, choć jeszcze niepewnie, zamiast stękać z bólu po zajęciach ruchowych czułam entuzjazm i siłę a na drugi dzień przyjemną świadomość, że posiadam ramiona, plecy, nogi i ręce. Tylko tyle. Aż tyle.

  • Dużo pytań, mało odpowiedzi, czyli o filmie “Nieposłuszne”

    Jest gorące lato, słońce upala mózgi, aż tu idę na film, który zamiast nastroić mnie na baseny i dolce far niente niespodziewanie stawia przede mną nie – letnie pytania. Rozgryzam je razem z kalmarami (no wiem, na bogato), butelką wina i Krzysiem po seansie, na którym spotkaliśmy się przypadkiem, ale jak wiadomo to nie są przypadki, a koincydencje. Pyknęliśmy te pytania w mig, za jednym posiedzeniem, ale i tak wyszliśmy mając w głowie tylko znaki zapytania a żadnych odpowiedzi. Z prostego względu. Na odpowiedzi na pytania tego typu nigdy nie jest się chyba wystarczająco przygotowanym.

    Ale do rzeczy, która będzie o filmie chilijskiego reżysera Sebastiana Leilo „Nieposłuszne”.

    Sprawa tyczy ortodoksyjnej społeczności żydowskiej funkcjonującej w Londynie, rzecz dzieje się współcześnie, zimą, co nie jest bez znaczenia. Odczucie chłodu, przed którym bohaterowie chronią się nosząc warstwy ubrań i szczelnie chroniąc się przed światem zewnętrznym – wprowadza widza w lekko duszny, skostniały klimacik. Nie bez powodu bohaterka rebeliantka chodzi tam ubrana w mini!

    Do tej gminy żydowskiej przyjeżdża Rachel Weisz, jako właśnie ta buntowniczka. Córka zmarłego właśnie rabina, duchowego przywódcy i strażnika religijnych i patriarchalnych zasad. Swego czasu uciekła z tego środowiska i podjęła życie wyzwolonej fotografki w Nowym Jorku. W gminie zjawia się trochę na zasadzie intruza. Opuściła dom i szacownego ojca, jej ziomkowie cieszą się, że ją widzą, ale nie bardzo wiedzą, jak się do niej odnosić. Początkowo nie wie tego też druga kobieta, grana przez Rachel McAdams, która wyszła za mąż za konserwatywnego rabina, ucznia ojca wspomnianej bohaterki. Ale przypomina sobie szybko, co je kiedyś w szkolnych czasach łączyło. I że była to silna namiętność, która powróciła.

    wolność czy zasady

    No i mamy to, klasyczny konflikt – wolność osobista versus wierność zasadom religii, schematów postępowania w społeczności. Hulaj dusza czy „dobre życie” wg zasad Haszem, wolność wyboru w każdym aspekcie czy podporządkowanie regułom małżeńskim i społecznym. I co się okazuje? Że wcale ten wybór nie jest taki oczywisty. To jest dla mnie największa siła tego filmu, że nie tłucze  łopatologicznie, że reguły to zło i zniewolenie, a wolność jest super i nam się należy, i jak ją mamy to wszystko idealnie się układa. Pytanie, jak żyć, jest tu mocno otwarte i wrzucone na tło społeczności, która zaskakująco trwale ułożyła sobie zasady współżycia.

    co do Żydów to…

    Tu poczynię osobistą dygresję, że odkąd pamiętam, odkąd zaczęłam czytać, oglądać i coś rozumieć, zawsze miałam ogromny szacunek do żydowskości, do kultury żydów, zawsze uważałam, że to ich konsekwentne, kurczowe trzymanie się zasad, nawet na tak małych wysepkach światowego chaosu, jakimi są metropolie typu Londyn czy NY, to jest sprawa, która niezmiennie wzbudza we mnie rodzaj kulturowego szoku. Że tak można, że ci ludzi tak robią, że to ciągle pielęgnują, studiowanie Tory, te zasady, ten patriarchat, te rodzinne rytuały, te oczywistości, które dzisiejszy świat dawno wywalił do kosza, ośmieszył i uznał za wręcz szkodliwe dla wolności jednostki. Mają oni ten rodzaj duchowości, której im zazdroszczę, bo uważam, że katolicka tradycja, w której wyrosłam jest powierzchowna, jarmarczna i przepełniona blichtrem.

    bez sensu

    U nas w Polsce, tak się porobiło, że przestajemy już pytać o sens jakiejkolwiek wiary w cokolwiek, przestaliśmy umieć odnajdywać się z zorganizowanych społecznościach, mentalnie i gospodarczo też zostaliśmy sami. System skutecznie zniechęcił nas też do wysłuchiwania co niedziela archaicznych przemów skompromitowanych kapłanów, o których można powiedzieć zapewne wszystko, ale nie to, że nadają się na duchowych przewodników czy strażników duchowych tradycji. Zmiany na rynku pracy spowodowały też zmiany obyczajów, chwieje się to, na czym osadzone są zwarte społeczności, mam na myśli oczywiście „podstawową komórkę społeczną” czyli rodzinę. Wszystko się atomizuje, jest płynne i względne, nakierowane raczej na poszukiwanie indywidualnych zakresów wolności niż społecznych form integracji.

    Wiedząc to, ogląda się te „Nieposłuszne” i stawia pytania, które zamyka się w szafie, bo niepokoją, rezonują w głowie za głośno:
    – czy wiara ma sens, czy życie według skostniałych, tradycyjnych zasad sprzed wieków ma dziś sens, jaki sens ma wolność? czy przynosi same benefity czy jednak też z czegoś odziera?
    – co wybrać? „dobre życie”, bezpieczne i przewidywalne na pewnych poziomach, czy niepewność, grząskość, ale według własnych reguł?
    – co zyskuje się, a co się traci „mogąc wszystko”
    – czy życie według zasad społeczności wyklucza poczucie zadowolenia i szczęścia?
    – czy chodzenie za głosem porywów swojego serca faktycznie wyzwala?

    I ciekawe jest to, że film ten nie udziela jednoznacznej odpowiedzi na żadne z tych pytań.

    co jest ważne

    Dwie bohaterki – wyzwolona Ronit i przykładna żona w peruce Esti – mierzą się z odpowiedziami na te pytania każda z osobna i ich decyzje nie są ani proste ani jednoznaczne. Ale jedna reguła jest akurat prosta, że zawsze jest coś za coś. A pytanie zostaje już jedno – co jest ważne. Co także jest pułapką, bo skąd możemy to tak naprawdę do końca wiedzieć?

    Film „Nieposłuszne” wzbudza w widzu ten niepokój poprzez stosowane środki wyrazu, sceny w dusznych, małych pokojach, klaustrofobiczne klimaty, najazdy na framugi, drzwi, symbole wszelkich ograniczeń, większość scen jest skonstruowana tak, że trzeba się domyślać emocji między bohaterami, nie jest to wyłożone nam łopatologicznie, co mnie osobiście bardzo satysfakcjonuje, że tak właśnie.

    Od razu przypomniał mi się film z 2009 roku o tej samej, czy podobnej tematyce, historii opowiedzianej za pomocą podobnych narzędzi, niedopowiedzeń i mnóstwa ważnych pytań, na których znalezienie odpowiedzi graniczy z cudem. Chodzi mi o „Oczy szeroko otwarte” Haima Tabakmana. Tu rzecz jest o homoseksualnej namiętności i miłości między statecznym ojcem licznej rodziny Aaronem a młodym studentem Ezrim. Homoseksualizm to ogólnie jest coś, co religia żydowska absolutnie wyklucza i traktuje jako fanaberię, pokusę, którą można wyeliminować poprzez służbę społeczeństwu i czytanie mądrych ksiąg. Więc nie ma lekko.

    Film też pokazuje, jak religia warunkuje społeczne i jednostkowe życie bohaterów, wpływa na kształt i granice ich emocji. Stąd, rodząca się między dwoma mężczyznami namiętność nie ma szans na przetrwanie w tej atmosferze.I pytanie – co teraz? Czy odrzucić głupie zasady, religię krępującą wolność człowieka? Robić co należy, czy uciec i folgować namiętności? Tertium non datur.

    Ortodoksyjny Żyd walczy z pokusami, bo to podnosi wartość jego życia. Ale jeśli zdecyduje się na akcept naturalnych instynktów oznacza to dla niego porzucenie wiary. W tym akurat filmie stateczny Aaron zaprasza Ezriego do swojego życia, bo chce przeżyć rodzaj religijnego przebudzenia, ale wie, że przekracza jakieś tabu, chce być religijny a jednocześnie prawdziwy. Musi więc dokonać wyboru pod wpływem swojej wewnętrznej wiary i nacisków społeczności, w której żyje. Każdy wybór, jakiego dokona niesie ze sobą duże koszty.

    nie ma lekko

    Jakoś ostatnio wydawało mi się to wszystko proste. Wiadomo, że wiara, zasady to skostnienie, to uwstecznienie się, to synonim zacofania, że świat idzie do przodu, reguły trzeba zmieniać, dopasowywać do zmieniających się warunków. Ale widzę, że wcale tak się nie dzieje. Że porzucenie tego, w co kiedyś się wierzyło, praktykowało nie przyniosło wyzwolenia o jakiejś spektakularnej skali, bo wmanewrowało w wiele innych ograniczeń, że atomizacja społeczna i relatywizm przyniosły swobodę, ale też wykluczenie.

    Jak tu więc dalej żyć, co robić – nie mam niestety zielonego pojęcia, ale sam fakt, że zaczął się proces rewizji moich radykalnych poglądów, które do niedawna uważałam za niepodważalne, to jednak coś.

    Jak nie kościół, jak nie instytucja, jak nie mentor, to chociaż kino zasieje wątpliwości. Tylko tyle. Aż tyle.

  • Kanapka ilustracyjna, czyli życie jako komiks

    Nie jestem zapaloną komiksiarą.
    Moje ambicje w tym temacie zakończyły się na przygodach Tytusa, Romka i A’Tomka, w porywach z Kajko i Kokoszem. Ale lubię, kiedy historie opowiedziane są dobrze. I co się okazało ostatnimi czasy? Że można to zrobić za pomocą komiksu. Komiks. Kto czyta komiksy? Jakaś grupka nerdów? albo geeków? a tymczasem to możemy być też my!

    W trendach

    W ogóle modny jest teraz trend retro. Powroty do przeszłości, sprzed wilczego kapitalizmu, który przeżuwa i wypluwa nas tak, że czasy siermiężnego PRL-u wydają nam się atrakcyjne, a nasza pamięć umaja je w szaty nostalgii, sentymentów spod znaku „kiedyś było fajniej, bo pisało się listy ręcznie”. W cenie jest też trend rewizji tej przeszłości, że halo, to, że kiedyś dzieci siedziały na trzepakach a nie w smartfonach czy konsolach do gier, wcale nie znaczy, że było tak super.

    3 ostatnio wydane komiksy, które tu chcę omówić, wpisują się też w inny, silny ostatnio w narracjach nurt life is a permanent struggle. Trend mocno zaznaczony przez sukces 6 tomowego cyklu Karla Ove Knausgarda „Moja walka”, generalnie i z grubsza polega na tym, że jakaś zdolna pisarsko osoba czuje, że nie chce jej się wymyślać historii, bo jej własna, jest na tyle bardziej zajmująca, że nie ma sensu wymyślać bohaterów, protagonistów, antagonistów i budować zwrotów akcji, bo własne życie choć bez strzelanin i pościgów czy magicznych przemian wydaje się nie mniej interesujące.

    po co, po co, po co

    Słowo „wydaje się” jest tu zresztą dość kluczowe.
    Matka bohaterki i autorki jednego z tych komiksów zapytała ją po co ona chce robić komiks o życiu ich rodziny, że kogo to w ogóle obchodzi? Pytanie o sens snucia własnych opowieści przekazywanych dalej ludziom jest fundamentalne.

    Ja to widzę w taki sposób, że wszystkie akcje „zapośredniczenia” (jak określał to Beksiński) swojego życia w książkach, filmach, kanałach social mediowych, jeśli są opowiedziane dobrze – obchodzą. Ludzie, którzy nie umieją wyrażać myśli pisząc, rysując, fotografując, filmując potrzebują odnajdować się we wspólnotowości cudzych losów, potrzebują móc powiedzieć podczas konsumpcji jakiejś twórczości „to o mnie”, „mam podobnie”. Według mnie tego rodzaju reakcja to jeden z fundamentów obcowania ze sztuką, nie jedyny rzecz jasna, ale szalenie istotny. Możliwość utożsamienia się, odnalezienia w cudzym losie, który opowiedziany jest niebanalnie, raczej nie frazą z czytadeł.

    Pierwszy memuar tytułem już stanowi odpowiedni komentarz do trendu retrosentymentów, jaki wymieniłam powyżej

    „Totalnie nie nostalgia”

    Wymyśliła go, napisała Wanda Hagedorn, a narysował Jacek Frąś. Wanda w latach 80 -tych razem z mężem i dziećmi wyemigrowała do Australii (szkoda, że ja nie wpadłam na ten pomysł, ale może dlatego, że nie miałam pojęcia, że takie coś w ogóle można zrobić, bo oglądało się filmy „300 mil do nieba”, w których przekaz był jasny – uciec? tylko na podwoziu tira do Szwecji. Dlatego może nie zapaliłam się do pomysłu), dziś jest tam działaczką feministyczną, walczy o prawa kobiet w przestrzeni publicznej i społecznej, angażuje się w walkę z przemocą wobec kobiet. I siedząc tak sobie  w zasobnym miłym kraiku jako dojrzała kobieta zaczęła snuć swoje wspomnienia, które przybrały formę tego właśnie pokaźnego rozmiarowo komiksu. Rozmiarów nie ma się co obawiać. Czyta się to w jeden wieczór. Historia jest obyczajowa, ale wciąga lepiej niż te o bohaterach w rajstopach w pelerynach.
    Memuar jest o tym, co znaczyło być dziewczynką, córką, wnuczką, uczennicą w głębokim PRL- u (akcja wspomnieniowa zaczyna się w 62 roku, kiedy Wanda ma 11 lat), jak to żyło się tym dziewczynkom, córkom, matkom, babciom w opresyjnym systemie szkolnym, państwowym, rodzinnym – patriarchalnym i klerykalnym – katolickim. Jest cała galaktyka tych nieszczęsnych matek, pań domu uciekających z gromadką dzieci przed zawiedzionymi życiem panami domu, babć broniących ostatnich bastionów swoich potrzeb, zdziwaczałych cioć, obleśnych wujków i obmacujących dzieci księży. Wszystko opowiedziane jest z dosadną, wręcz bolesną szczerością, i pierwsze seksualne doznania z własnymi siostrami, wzbogacanie wiedzy o życiu seksualnym z obleśnym stróżem, cierpienie matki podporządkowanej ojcu i mężowi, nieistotność dzieci jako podmiotów w rodzinie i szkole.

    "Totalnie nie nostalgia"

    “Totalnie nie nostalgia”

    No dużo tego jest. Mnóstwo jest tam niuansów z przeszłości, tropów, które są i mnie bliskie. Poczucie wszechogarniającej niemocy w zderzeniu z systemami i powolne rozumienie, które przychodzi z wiekiem, pojęcie, jak bardzo było się nieistotnym narzędziem, trybem w tych systemach, co kładło się dużym cieniem na własne prywatne życie w dorosłości, jak wiele rzeczy klaruje się naprawdę dość późno w życiu, kiedy już trochę się wie czego się chce a czego nie i trzymanie się tej głupiej wiary, że na nic jeszcze nie jest za późno.
    O tym jest właśnie komiksowy memuar Wandy Hagedorn i Jacka Frąsia, bardzo o mnie.

    „Pan Żarówka” Wojtka Wawszczyka,

    czyli znowu zwykłe życie, ale jak to jest pokazane! Jak to jest narysowane i opowiedziane!

    Wawszczyk też wziął sobie na warsztat swoje życie, ale zrobił to inaczej niż Hagedorn i Frąś. Jego komiks przypomina w ogóle z wyglądu skrzynkę na narzędzia albo Biblię, jest to grube, ciężkie i czarne, całość w środku skomponowana jest arcy precyzyjnie, żadnego zbędnego kadru czy jakiegoś ple ple. Te rysunki są trudne. Trochę śmieszne, trochę brzydkie. Wawszczyk jest reżyserem, animatorem, scenarzystą i rysownikiem, robi wiele animacji, nawet dla Disneya!, do reklam itd. ogólnie mocno zajęty człowiek, prywatnie też zajęty, a szkoda (tzn nie dla niego chyba), tę opowieść rysował 7 lat zanim złożył w całość.
    Swoje życie postanowił w przyoblec w opowieść nieco surrealistyczną, więc obmyślił, że jego alter ego – 6 letni chłopiec na skutek wypadku w hucie, pracy mamy, został żarówką (!), a jego rodzice na skutek wypadków przy pracy lub z przepracowania zmienili się odpowiednio – ojciec w naleśnika, matka złamała się w pół, dosłownie i w przenośni. Brzmi i śmieszno i straszno.

    Za pomocą pewnych surrealistycznych symboli Wawszczyk oddaje inercję i bezwład siermięgi, sino smutnej szarości blokowisk z ostatnich lat dogorywającego komunizmu, bezmiar beznadziei, biedy, bezradności członków tego systemu, w którym zwykli ludzie pracowali sobie, pracowali, uczyli się, uczyli a wszystko to po nic, po to, żeby na koniec miesiąca przed pensją odgrzewać stary chleb na patelni.
    Dzięki zastosowanym zabiegom formalnym udało się Wawszczykowi uniknąć taniego sentymentalizmu, że biedna uciemiężona matka miała na głowie cały dom, męża kalekę, synka jedynaka, po czym sama stała się niepełnosprawna a synek chciał się wyrwać do swojego życia i lokum, co szło mu na początku dość średnio, ale od czego jest determinacja. Świetne, mądre, zabawno straszne obserwacje naszych losów, ludzi urodzonych w latach 70-tych, bezwład rodzin, państwa i wszystkiego oraz obserwacja, jak można było sobie z tym radzić. Mądrości przekazywane nam przez nasze babcie, hipokryzja w szkołach, bezwzględne i obojętne na potrzeby społeczeństwa państwo itd itd. Mega mądre i mocno ujmujące. Wystarczy przywołać taki fragment z tego komiksu, kiedy Żarówka rozmawia z kolegą ze studiów, który dla odmiany jest Wycieraczką.
    kolega:
    Jak myślisz, dlaczego pozwalam innym ludziom się deptać i i wycierać o mnie buty?
    – Dlatego, że to dla nich atrakcyjne!
    – To mnie wyróżnia spośród innych!
    – Nawet jeśli udajesz, nawet jeśli to co robisz jest nieprawdą, to ludzie i tak zapamiętają cię za to co robisz, a nie za to kim jesteś”.

    "Pan Żarówka" - komiks

    “Pan Żarówka” – komiks

    Wawszczyk wkomponował te pozornie banalne stwierdzenia w taki sposób, że każdy kto to czyta odbierze to na swój własny sposób, i możliwości odczytania będzie sporo. Na tym polega moim zdaniem geniusz takich zjawisk narracyjnych.
    No i na koniec komiks 3, też mniej więcej o tym samym, tyle że towar eksportowy z Francji. Już na pierwszy rzut oka widać, że nawet w biedzie dzieje się Frankom o niebo lepiej w systemach niż nam, tu nad Wisłą i nie ukrywam, wzbudza to jakąś moją zawiść  (nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu), ale jest to na tyle dobre i znalazłam w tym sporo punktów stycznych ze sobą, w ogóle z tak zwanym losem pojętym ogólnie i ponadgranicznie, że chcę lekturę tego komiksu przywołać, a tym samym rekomendować.

    „Codzienna walka” Manu Larcenet.

    Autor, bohater to neurotyczny 30 latek, fotograf znużony obowiązkami zawodowymi reportażysty w jakiejś gazecie, stwierdzający, że długoletnie terapie nie leczą go z lęków ani z niczego, więc zrywa się z paska systemu i oddaje swoim myślom i poszukiwaniu straconego czasu. Kto bogatemu zabroni. Bohater co prawda bogaty nie jest, ale Francja to jednak nie Polska, tam się jakoś żyje mimo wszystko.
    Na początku bliska mi była jego neuroza, zatroskanie tym, że świat zmierza ku zagładzie, ogólna nieprzystawalność i to jak mówił poznawszy dziewczynę, że „Moje historie miłosne pokazywały mi, że lubię samotność. Zawsze fascynowała mnie nieobecność. Zaś obecność mnie nuży”. Czy słychać jak stoję wtedy na raz i mówię – to o mnie!?

    Potem losy bohatera i jego powikłane, a jakże stosunki z matką i ojcem, rzucone są na tło przemian społeczno gospodarczych we Francji. Oto upada przemysł, w tym stocznie, z którymi związany był ojciec, upada dotychczasowy porządek i przychodzi nowy, w którym niełatwo się odnaleźć. niepewność, schyłkowość, ogólna bessa, rozliczenia przeszłością, konieczność podejmowania wyzwań na miarę dorosłego człowieka pt. rodzina, dzieci, żona, odpowiedzialność i takie tam. No nie jest łatwo, za to łatwo nam to zrozumieć, to na pewno.
    Rysunki są tu pogodniejsze niż u Wawszczyka, pastelowe, trochę przypominające rysunki dla dzieci, ale że nie są dla ich – widać od razu po pewnego rodzaju brzydocie tych postaci, chyba tylko kot Adolf jest tam narysowany ładnie, ale możliwe, że tylko koty ogólnie są ładne i na pewno ładniejsze od ludzi. Larcenet zresztą też tak uważa, swój człowiek.

    "Codzienna walka" - komiks

    “Codzienna walka” – komiks

    Dlatego też, jeśli ktoś ma w kieszeni nie tak mało zbędnej gotówki, to winien zakupić sobie te 3 pięknie, oryginalnie wydane komiksy i spróbować się przejrzeć w tych lustrach, może znajdzie tam coś o sobie, albo coś dla siebie, niekoniecznie jeśli grubo przekroczył już 40 tkę czy 30-tkę. A dla młodszych dobre są to wskazówki, jak robić dobry kontent o swoim życiu. Chociaż raczej te style są nie do podrobienia.

  • zjedz kanapkę