• „One Man Show”, czyli ego trip Małgi Kubiak

    Powiedzieć, że życie i działalność twórcza Małgi Kubiak – artystki, performerki, reżyserki, poetki, pisarki, aktorki – wymyka się algorytmom, to jak nic nie powiedzieć. Z trudem przychodzi nawet znalezienie kogoś, czegoś do czego można ją porównać, a przecież tworzy, funkcjonuje i żyje w jakiś sposób zakorzeniona w społeczeństwie. Małga Kubiak rocznik 50-ty świadomie i z premedytacją wymyka się temu, co społeczeństwu „się wydaje”, że jest ok. Świadczy o tym jej 40 filmów i dowodzi tego też jej czwarta książka, o której tu zagaję.
    „One Man Show” Kubiak napisała w 2002 roku a przełożyła sama z angielskiego na polski w 2005. Jej „The ego trip” liczący ponad 1000 stron jest faktycznym zapisem jazdy bez trzymanki. Sceny i kadry, postaci, zdarzenia zmieniają się w książce w sposób tak samo nie trzymający się konwencji jak Małgi filmy.

    Co wiemy?

    Na pewno czytelnik szybko powiąże fakt, że ma do czynienia z historią miłosną: ona, on i romans. Ona niejedno ma imię, bo jest wesoła (Jolly) i napalona (HORNY) a on jest i Hardy, płaczący (CRY), strzelający (Shooter). Jolly i Horny to alter ego autorki, a książkowi Lukrecja i Lukrecjusz to jej dzieci. Związek Horny i Hardego jest dynamiczny, mówiąc oględnie. 1000 stronicowa książka stanowi bardzo szczegółową rejestrację tej dziesięcioletniej relacji.
„Czerwone wino było ich krwią”, „łamał nad nią krzesła”, „on kompozytor – za dużo pił, za dużo bił, a ona miała obsesję, żeby mieć z nim seks na fortepianie, a on mówił nie, bo lubił tylko jedną pozycję”. To o ex mężu. W pijackiej furii natomiast nowa wielka miłość – Hardy – łamie kochance oczodół. Żaden to problem jednak dla bohaterki, aby mimo to podążać właśnie za nim, nawet kosztem relacji ze swoim synem.

    Ocena tych opisów, postaw to jest odruch bezwarunkowy (?) – jest tylko jedno w głowie – „ja bym tak nie mogła, jak ona mogła”, przecież to tylko przemoc i uzależnienie. „Jak można takie rzeczy robić dzieciom?”
Jednak próby nadania sensu losom tych osób i samej autorki – są według mnie daremne.

    
Czytelnik przenosi się nieuprzedzany w czasie i w przestrzeni. Nie siedzi zamknięty w czterech kątach jednego mieszkania i miasta. To jest czytelnik, który bywa w świecie – od Nowego Jorku, poprzez Paryż, Berlin, Sztokholm – dociera do swojskiego świętokrzyskiego Ostrowca w poszukiwaniu straconego czasu po dziadku Horny, który miał tam dom, w odnajdywaniu siebie w fotografiach eleganckich babek w sepii. Czytelnik wie, że Horny to dziewczynka z silną relacją z ojcem, z szacownymi antenatami, z urodzenia predestynowana do życia opatrzonego karteczką „niezwykłe”. Ale czy niezwykłe od razu musi znaczyć tak totalnie zaprzeczające społecznym zwyczajom, normom, oczekiwaniom i relacjom?
    Co ciekawe – kiedy mamy do czynienia z podobnymi losami męskimi – oburzenie jest znokautowane przez wdrukowaną przez kulturę pobłażliwość dla tych „ich wybryków”.
    Czytając książkę Kubiak przypominałam sobie oczywiście jak ekscytowałam się ekshibicjonizmem Henry Millera w „Zwrotniku Raka”. To było w liceum, bo dziś uważam, że ta narracja źle się zestarzała. Otwarty seks tak, figura kobiety w tamtych opowiadaniach – nie. Albo Bukowski. Tak samo wyatutowany ze społeczeństwa i jego zacnego życia na przedmieściach bohater – alkoholik traktujący kobiety jak sprzęty i sex maszyny, ale opowiadający o tym tak brawurowo, tak anytsystemowo, że wybacza mu się niemal wszystko. Przecież jest biedny, uzależniony i nie chce pracować na poczcie, tylko pisać i mieć zawsze zapewniony dostęp do kobiet, kobiet, które robią to, co on uważa, że robić powinny.

    Jednak dziś pytam siebie, dlaczego te książki mnie nie bulwersowały, a kiedy czytam życie „porządnej pindy odpicowanej” jak określa Horny Kubiak – to mam odruch pięknego, klasycznego żachnięcia „ale jak to”.
Następnie czytamy:
    „Horny była dumna ze swoich dzieci, ale był dziwny szczegół, nie mówiły do niej „mamo” tego ich nie nauczyła.
Horny przede wszystkim nie chciała brać udziału w społeczeństwie. Horny nie chciała podpisać się pod jakiś globalny obrazek. Horny swoje dzieci ubóstwiała. Nazywały ją Horny, pozostałe jej imiona były słodkie lub złe. „Pizda” 12 – letni Lukrecjusz krzyknął za nią, zbiegała z Hardym i właśnie mu zakomunikowała, żeby się wyprowadził do swojego taty”.
„Jej życie było jej życiem, niczyim innym. Horny lubiła łamać wszystkie zwyczaje, wszystkie tabu. Czyżby to był jej błąd?”

    To jest bardzo dobre zresztą pytanie.
Obcowanie ze światem Małgi Kubiak w „OMS” to oniryczna podróż przez te wszystkie europejskie mieszkania, speluny, kluby, kamienice, zabałaganione pokoje i łóżka, niedopite kieliszki wina, awantury i przemoc i ciągła konfrontacja z odruchem niechęci, zdziwienia, odrzucenia, a na końcu pytania: kto narzuca społeczne narracje o błędach, grzechach i o tym co jest „właściwe”. Czy tą granicą faktycznie jest cudza i własna krzywda? Czy na pewno? Czy życie pod społeczny dyktat to gwarancja spełnienia? Czy ktokolwiek i cokolwiek może ludziom coś takiego zapewnić?

    Czytając tę książkę skonfrontowałam się z takimi pytaniami przyjmując mimo żachnięcia postawę otwartą. Nie jestem w stanie znieść widoku, kiedy ktoś z premedytacją depcze pająka czy mlecz na trawniku, ale pytam się samej siebie, co i dlaczego bulwersuje mnie w losach Horny/Jolly? Faceci nieustająco pozostają dumni reprezentując tego typu narracje. Nie wymarli wraz ze swoimi patronami typu Miller czy Bukowski. Kobiety ciągle jeszcze podlegają surowym ocenom i przyznaję się do tego na głos.

    
Ale zachęcałbym do tej lektury neo -neo beat dame Małgi Kubiak- trash queen, żeby przekonać się, czy jesteśmy w stanie od tego typu ocen uciec i mieć odwagę zapytać, czego się boimy, o co nam chodzi i czy jest jeden sposób na to, żeby uznać swoje życia za ok ekscytujące i zadowalające tripy, żeby udać się na tę jazdę bez trzymanki z osobą, która ma odwagę przyznać się do tego, że jej trip jest totalnie ego/egotyczny. A przy okazji udać się na najnowszy film Małgi „Clitoris Catharsis Clitemnestra” na tegorocznym LGBT Film Festiwal w Kinotece w Warszawie (6 kwietnia o 21:00) – czyli postporn, poezja i proza życia i lęk przed prawdziwym „festiwalem” przemocy jakim jest czyhająca u bram wojna.

    *o filmie Małgi z festiwalu LGBT z 2023 r “Lucia and Flappers” pisałam TU

  • Dlaczego nie chcę być wiedźmą?

    
inspirowane wystawą „Wiedźmy” w Innym Towarzystwie


    Jest to dziś nośna figura w narracji kulturowej środowisk artystycznych, feministycznych. Wiedźma, ta, która wie, ta, która ma siłę, której boją się męscy strażnicy swojej władzy, tak, która ma tajne moce, których też się zresztą mężczyźni boją, bo albo uroda wiodąca ich biedaków na manowce, albo mądrość, która przebija ich własną, albo będąca zagrożeniem niezależność od narzucanych reguł.
    Mimo to, kiedy Agata Groszek – artystka,psycholożka, kuratorka i członkini kolektywu Inne Towarzystwo, po zakończonej wystawie Dziwny Ogród, zaproponowała mi napisanie tekstu na nową wystawę, którą szykowała – pt Wiedźmy – nie weszłam w to. Tak jak na hasło „park”od Wojtka Gilewicza od razu kliknęło mi w głowie, bo wiadomo – płaczę po każdym skoszonym źdźble trawy (nazywam to adekwatniej – ujebanym) i ten temat jest po prostu we mnie, jest częścią mnie, tak wiedźmy nie stanowią elementu bycia mną.

    Ale po wernisażu, po tym jakie zobaczyłam zgromadzone tam prace, porozmyślałam sobie o swoim sprzeciwie.

    W sumie to przez większą część swojego życia nie zastanawiałam się, dlaczego system zachodnich wartości i kultura tak opresyjnie traktuje kobiety. Na ogół podchodziłam do tego wszystkiego bezrefleksyjnie, że np oh, prawa wyborcze mamy od 105 lat, ok, ale przecież w końcu mamy. Ale nie myślałam o tym, że właściwie dlaczego tyle wieków kobiety ich nie miały. Albo do niedawna nie mogły studiować, uczyć się, nie piastowały kierowniczych stanowisk, nie rządziły krajem a jedna Elżbieta I wiosny nie czyni, ani premierki w Skandynawii też nie, bo u nas – jak pokazuje obecna rzeczywistość powyborcza – kobiety miały mieć silną reprezentację a mówią za nie tradycyjnie smętne typy w garniturach. Dlaczego ciałami kobiet w zachodniej kulturze rządzą mężczyźni, a do tego poprzebierani w sukienki? Dlaczego kobiety muszą tu być zawsze młode i ładne a starzejące się muszą chować się po kątach, żeby nie raziły skutkami nie działającego kolagenu? 
Nie zadawałam sobie długo pytania, dlaczego mężczyźni nienawidzą kobiet, mimo że mówią, że je kochają, hołubią i pożądają? Dlaczego się ich boją? Czy w ich oczach patriarchat zastąpiłby matriarchat i taki sam system opresji tylko w inną stronę? Z czego to wynika? Czy jest na świecie powszechne? Lektura „Narodziny wszystkiego” Graebera i Wengrowa uświadomiła mi, że w odległych czasowo i geograficznie kulturach, kobiety były równoprawnymi członkiniami społeczności, zwłaszcza te starsze i nie podlegało to negocjacjom. Nasz zachodni system skutecznie jednak kwalifikował te zwyczaje i kultury jako „prymitywne”.

    Nie doświadczyłam raczej nigdy przemocy systemowej z racji tego, że urodziłam się płci żeńskiej, ale ta pogarda była odczuwalna odkąd sięgam pamięcią, to odwieczne „ a co ty tam wiesz”. Figura matki, która w dużej mierze kształtuje moc lub niemoc córek, też była w moim życiu wątła. Nie mając wzorców odruchowo więc odrzucam te archetypy, wydają mi się pretensjonalne a nawet śmieszne. Nadal jednak stawiam sobie to pytanie – dlaczego tak jest? Dlaczego tak to odbieram? Dlaczego dopiero teraz dziwię się temu wszystkiego, co opisałam powyżej?

    Dużą zasługę w popularyzacji figury czarownicy w pop kulturze ma na pewno szwajcarska eseistka Mona Chollet, której książka „Czarownice. Niezwyciężona siła kobiet” tę figurę właśnie przybliża. Na bazie niezliczonych przykładów z popkultury, badań wykazuje historycznie przebieg nienawiści do kobiet „innych” niż przewidział tenże system. Pisze o o tych wygnankach systemu, palonych na stosie, marginalizowanych, spychanych do symbolicznych domków na kurzej łapce w lesie, oblekanych w negatywne skojarzenia ze starymi, zgarbionymi kobietami z kotem jedzącymi małe dzieci na śniadanie. Baba Jaga, wiedźma, histeryczka, dziwaczka, zła kobieta, której należy się wystrzegać, unikać jej mikstur, wiedzy, osobności. Płonęły więc faktyczne stosy wzniecane nie tylko przez inkwizycję, ale i świeckie sądy jak Europa długa i szeroka i w sumie pogłos wykluczenia, strącenia w niebyt występują aż do dziś.
    Mój odruch sprzeciwu wobec wiedźm bierze się nie tylko z braku posiadania wzorca. Bierze się też z niechęci do ciągłej polaryzacji płci. To kobiece a to męskie.Nie chcę żyć w wiecznych okopach i ciągle wykazywać, że my kobiety to to i tamto. Nie wierzę w tzw kobiece siły mocy, siostrzaństwo i tym podobne. Na jakichś etapach było to potrzebne, ale teraz myślę trzeba iść krok dalej.

    W wywiadzie dla Krytyki Politycznej, wiedźmowa badaczka, kuratorka wystawy o wiedźmach z 2020 r :”W czarodziejską burzę włożę własną duszę” i autorka książki „Szepcące w ciemnościach” Zosia Krawiec także wyznała, że ma dość życia w terrorze binarnosci. Stwierdza, słusznie wg mnie, że figura czarownicy potwierdza tezę, że system deprecjonuje nie tylko kobiety, które zresztą często są jego mocnymi filarami, ale także to, co jest żeńskie w mężczyznach. Ja się z tym totalnie zgadzam. Binarność, te polaryzacje zagrażają nie tylko kobietom. Niszczą ważne odruchy także w facetach, z których większość krzywdzi przekonanie, że chłopaki nie płaczą itp.
Ja idę za tym, co pisze Preciado w “Mieszkaniu na Uranie”, że “Zostaliśmy podzieleni przez normę. Pęknięci na pół i zmuszeni do pozostania po jednej lub drugiej stronie pęknięcia. To co nazywamy podmiotowością to tylko blizna, która powstała po wielorakiej różnorodności tego, czym moglibyśmy być”. Nie jestem naiwna na tyle, żeby sądzić, że każdy na to przystanie. System by się rozmontował i musielibyśmy dilować ze światem na nowo jak ślepe nowo narodzone istoty. Żaden strażnik ani strażniczka Gileadu na to JESZCZE nie pozwolą. Będą szczuć do skutku facetów, że są mało „męscy”, kobiety, że są za mało „kobiece” i nie lansują masowo głębokich dekoldów ani nie sprzątają w szpilkach domu.
    Ale zaczyn jest.

    Użyłam w myślach podczas wystawy w IT, że chciałabym to wszystko „odczarować”. A więc jednak te czary! Jednak ten magic issue.
    Znalazłam tam pasujący do moich myśli obiekt Ewy Marii Szmigielskiej „Z prochu powstaniesz”. Dostosowywana do przestrzeni instalacja złożona z alabastrowego stempla, płyty na wzór tej asyryjskiej, na której wyryto zakazy dla kobiet, mirra, kadzidło, złoto, popiół i zaklinanie intencji odrodzenia. Albo obraz Aguli Swobody „Wiedza tajemna” i zwierzęco ludzkie motywy odwołujące się do tego, jacy jesteśmy – kogucio wilczy:) albo „śmietnisko” dewocjonaliów skomponowane przez Bartosza Kokosińskiego. Wiele świetnych prac i świetnych nazwisk, żeby wspomnieć chociażby Alekę Polis, Monikę Mamzetę, Kimbę Francis Kerner, Agę Szreder, które sama znam z prac, których klika zdjęć czy widoków wystarczyłoby za dziesiątki feministycznych wykładów:)
    Podsumowując – ja nie stanę ubrana na czarno, w swoim uprzywilejowanym rzędzie i nie powiem, że jestem wnuczką tych, których nie spaliliście. Ale uderza mnie mocno to, jak moje wcześnie zmarłe babki nie doświadczały tych przywilejów protestowania i mówienia co chciały i kiedy chciały. Nie bez powodu boję się ciągle czytać „Chłopki”, bo nie wiem jak przetrawię ten nieodległy czas, jaki dzieli mnie od zniewolenia moich babek czy prababek. Jestem osobą niemistyczną i wierzącą tylko w miłość do zwierząt i roślin.

    Więc w sumie nie wiem. Może faktycznie coś z tymi wiedźmami jest na rzeczy. Od zawsze wiedziały, że do tego wszystko się sprowadza. Spójrzcie na najbogatszych, najsławniejszych. Czy Beckham, czy Arnold Schwarzenegger – skończyli te kariery gadając do pszczół lub karmiąc osiołki w swojej kuchni. Biali hetero maczo symbole zachodniego sukcesu wiedźmami? Właśnie tak. Kto twierdzi, że rys sklejki z własnym umysłem ma tyczyć tylko osób żeńskich?:)



    zdjęcie obrazu Marty Szulc „Czerwony golf” z 2022, z wystawy „Wiedźmy” w Innym Towarzystwie

  • „Czerwony młoteczek” Doroty Kotas – „jaizm” czy autotelizm?

    Chodziłam kiedyś na kursy pisania. Moje opowiadanie, jakie na nich przedstawiłam, prowadzący skomentował „ale ten twój bohater mógłby znaleźć się w jakimś ruchu, za jakimś autobusem chociaż pobiec”. Opowiadanie nosiło tytuł „Sunshinebathing” i było takim „mumblecorem” utyskującym na rodzące się wtedy komunikaty w social mediach polegające na tworzeniu wyimaginowanego szczęśliwego świata na tle zachodów słońca nad morzem.
    Nigdy nie napisałam żadnej książki, wycofałam się na bezpieczną pozycję oceniania tego, co stworzą inni. Dorota Kotas natomiast książkę napisała, nawet trzy, i jej też doradzono w jednej z recenzji, aby może jej bohaterka poszła na jakiś spacer i ugotowała dobre jedzenie zamiast narzekać.

    Co zatem trzeba zrobić, żeby stworzyć „wartościową” dla krytyków literaturę? Czy trzeba opakować ją w dużą ilość fikcji, najlepiej z wątkiem kryminalnym? Czy mamy wybór tylko między Anną Kareniną i Rodziną Monet? Kiedy „jaizm” jest  irytujący i infantylny, a kiedy staje się literaturą autobiograficzną czy personal journalizmem? Czy trzecia w dorobku pisarskim książka Kotas jest pamiętnikowym zapisem frustracji, czy pełnoprawnym utworem literackim, w którym „chodzi o coś więcej”?

    Mnie się wydaje, że ogólnie napisanie trzeciej książki po sukcesach dwóch poprzednich – nie jest zadaniem łatwym. Trzeba się mierzyć z tymi sukcesami poprzedniczek i z oczekiwaniami jakie generuje status uznanej pisarki. „Czerwony Młoteczek” jest wg mnie swoistym rozliczeniem z tym, co się stało w czasie po wydaniu „Pustostanów” i „Cukrów”. Okazało się bowiem, że po uzyskaniu pewnej małej stabilizacji ekonomicznej, rozpoznawalności wcale nie jest jakoś zajebiście fajniej. Wyczuwam w narracji Młoteczka rodzaj autorozczarowania – że przecież POWINNO się czuć super, insta smile i do przodu, a tu pojawiają się nowe lęki, mieszają ze starymi, następują ciągłe zderzenia z systemem, polskością ludzi bez etatów, polis ubezpieczeniowych, socialu, bezpieczeństwa, zrozumienia. Kotas bije tym młoteczkiem siebie i czytelnika miarowo pac, pac, jeśli myślisz, że jest fajnie, to się mylisz. Czerwony młoteczek jest przy tym narzędziem narracyjnym. Jest przedmiotem i podmiotem jednocześnie, zbawcą, który ma moc uwolnienia i batem na gnuśność umysłów. Jedziemy sobie w tym kotasowym autobusie i zerkamy na czerwony młoteczek zastanawiając się czy nas uwolni czy walnie w łeb. Ale czy jedno wyklucza drugie?

    Mimo że narracja prowadzona jest z perspektywy osoby w spektrum, nie odczuwam emocjonalnej separacji wobec listy  – powiedzmy – społecznych niedogodności, o jakich narratorka opowiada. Wręcz przeciwnie, często miewałam odczucie „mam tak samo”! Tylko często pewne rodzaje żenady czy złości muszę pudrować w imię zasad współżycia społecznego. Nie wiem, czy sobie z tym radzę, nie  wiem, czy nie wolałabym jakoś ilości swoich społecznych frustracji nie przelać w jakiś literacki manifest, co natomiast zrobiła właśnie Kotas.
    Jest w „Młoteczku” motyw, który uwiódł mnie już w „Pustostanach”, motyw chowania się w bezpieczne miejsce. Są to na ogół miejsca nieoczywiste, zakamarki własnego umysłu, w „Pustostanach” było to wynajęte mieszkanie, które przypominało mi szafę z piosenki Maanamu „Jestem kobietą”, w której Kora śpiewała „mam w domu szafę bardzo starą, z podwójnym dnem, a lustrami dwoma, gdy zaczną strzelać za oknami, będziemy w szafie żyć”. U Doroty było podobnie, kilka sprzętów, pies, własna szuflada w aglomeracjach milionów szuflad. Kotas pisze w Młoteczku: „to pisanie bierze się z ciemnego dna (…) można czołgać się w jego wąskich tunelach”. Lubię ten wątek bardzo. Mam sama takie poczucie, że najmocniej żyję w tunelach własnego umysłu i jest mi tam bardzo dobrze. Niejasne jest dla mnie, czy Dorota Kotas jest zadowolona z tego, że w gruncie rzeczy jej życie to odwieczna „baza” z koca i krzeseł, jaką robiliśmy w dzieciństwie, ale przeczuwam, że może myśli „dobre i to”.

    W tym tunelu swoim rozprawia się ze wszystkim, co ją frustruje bez żadnego lukrowania. Chociażby z motywem rodzinności, wielbienia mamusi z tak zwanego difoltu. Nie zgadzam się w nagłówkiem innej popularnej recenzji, że to „nienawiść” do matki. Według mnie Kotas kolejny raz podważa polską tradycję kultu rodzinności, wg której ojca i matkę czcimy według mojżeszowych zasad. Tymczasem lubienie się w rodzinach to nie jest przecież jakiś aprioryczny standard. Czasem ludzie w nich się lubią a czasem nie. Podoba mi się, jak Kotas poddaje ten mocno acz niesłusznie zakorzeniony zwyczaj krytyce. Robi to sugestywnie i obrazowo. Widzimy schnące w pożegnalnych gestach rączki dzieci machających mamuś żeby im nie było przykro. Nie jest to jakaś prawda objawiona przecież, że rodziny są największym skupiskiem toksyczności  i to, że my, dzieci jakoś przetrwaliśmy te przypały, i jakoś tam sobie radzimy, to często naprawdę zakrawa na cud. Więc tak, trzeba o tym pisać i mówić głośno.

    Dużo w „Młoteczku” jest o chęci bycia kimś innym, chęci „przymierzania cudzych ciał”, żeby sprawdzić czy inni mają fajnie czy tak samo frustrująco. Dużo jest samoświadomości na temat tego, że niezależnie od tego z kim wchodzimy w relacje, jesteśmy skazani na siebie, kiedy Dorota podsumowuje „po prostu wiem, że jestem zdana na siebie” i wobec relacji z bliskimi, i wobec systemu społecznego, w którym ciężko jej się usadowić – wierzę jej i łapię się na tym, że mam totalnie podobnie.

    Dużo teraz się spostrzega i narzeka – w większości wg mnie słusznie, że literatura, jaką się wydaje jest skażona „jaizmem”, ja, moje ciało, moje bolączki, moje myśluwki, wszystko jak posty na facebooku tyle że zabiegają o uwagę w formie książki. Nie przypisałabym „Młoteczka” do tej kategorii, mimo że narratorka nie udaje, że pisze o kimś innym niż o sobie. I tu Dorota wykonała zabieg, który mnie zawsze w książkach się podoba – przenicowała całą podszewkę aktu pisania na wierzch umożliwiając czytelnikowi  zaglądanie pod spód aktu twórczego. Mówienie o pisaniu w powieści, akt samonapędzający się i samosterujący jest wg mnie totalnie autoteliczny. Jako czytelnicy jesteśmy świadkami poczucia demiurgicznej siły narratorki, chęci panowania nad tym co pisze, pewnego rodzaju satysfakcji, że oto – świat nie gładzi po głowie, jest dziwny i opresyjny, ale we własnej książce mogę sterować procesem na własnych zasadach. Dużo więc w niej zwrotów typu „koniec narzekania! Oto co zarządzam!”. Narratorka cenzuruje się więc też sama i świadomie steruje całym procesem myślowym czytelnika. Lubię ten zabieg.

    Lubię chyba też tę książkę. Jest błyskotliwa i szczera, narrację ma poprowadzoną świadomie a spostrzeżenia celne, obrazowanie zapadające w pamięć.

    „Jestem młoteczkiem, jestem tu po to, żeby roztrzaskać ściany” – może uwolnić się od stereotypów, imperatywu uwielbiania najtisów, lubienia toksycznej mamusi, naiwnej wiary, że działania innych ludzi wobec nas są fajne i mają sens?

     

    ps. z jednym się nie zgadzam co Dorota Kotas napisała:) że Ewa Drzyzga jest „trochę stara” hehe Mam tyle samo lat co ona, kurde! Apropos określeń grupujących to moja utopia jest taka, żeby się nie dzielić ani podług płci, ani wieku, ani pochodzenia. No wiem.

  • Out of system, rzecz o filmie „Lucia Joyce & Flappers” Małgi Kubiak

    english version below

    Małgę Kubiak spotykałam, mijałam w Warszawie nie raz: przy okazji wernisaży, festiwali LGBT jak chociażby dwa lata temu, czy w ubiegłym roku na Post Porn Festival w kinie Muranów. Małga jest w tym środowisku postacią i rozpoznawalną i znaną, i charakterystyczną – długie blond – biało – różowe włosy, często związane w dziewczyński kucyk na boku, krótkie spódnice, mocny makijaż, biały pies Puszek. Może opis nie sugeruje niczego nadzwyczajnego, ale w Polsce kobiety rocznik 1950 nie mają odwagi emanować dziewczęcością czy seksapilem. Nie jest żadną tajemnicą, że system takie zachowania rezerwuje dla ściśle określonej grupy wiekowej, inne – przekraczające próg narzuconych cezur, skutecznie rugując z pola społecznej widzialności. Ale Małgi to nigdy nie dotyczyło i nie dotyczy.
    Na wszystkich tych festiwalach, na których ją spotykałam Małga prezentowała swoje filmy, których od lat 80 tych zrobiła ponad 30, ale dopiero w tym roku pierwszy raz obejrzałam jej produkcję. Tę informację uznałam za istotną, bo stopień rozeznania w czyjejś twórczości zawsze implikuje jakieś rodzaje odbioru, i to, czy coś widzi się po raz pierwszy, czy porównuje do innych dzieł – ma w skali percepcji ogromne znaczenie.

    Uważam też, że pewne tematy, zdarzenia, zjawiska, obrazy przychodzą do nas w czasie, kiedy jesteśmy na nie gotowi. Na filmy Małgi na pewno trzeba być gotowym, wiedzieć, że to nie będzie miła netfliksowa produkcja, tylko trash punkowa jazda bez trzymanki, obraz, który się z nami nie cacka, nie ułatwia, nie bierze jeńców, nie utula, nie tonizuje, bo kompletnie nie liczy się i nie bierze pod uwagę narracji, jakie mainstreamowe media uważają za właściwe, miłe, rynkowe i z potencjałem sprzedażowym.

    Małga Kubiak podczas pokazu filmu “Lucia Joyce&Flappers” w Kinotece – Festiwal LGBT kwiecień 2023

    Jednocześnie dostaje się w zamian niepokojącą wizualizację własnych kulturowych lęków przed własnym ciałem, ugryzieniem przemijalnością, płynnością płci, seksualnością, która nie sprowadza się do miłych całusów i ładnie sformatowanych wiecznie młodych ciał.
    Ale wrócę jeszcze do kwestii mojej percepcji.
    Niedawno zrelacjonowałam na instagramie przykład multitaskingu, w jakim żyję ostatnio pokazując, że robię 3 rzeczy na raz, np czytam dwie książki jednocześnie a przy tym zerkam na jakiś serial. Wynika to z dwóch rzeczy zapewne – poczucia, że czas mi się kurczy i dlatego, że nic nie porywa mnie „tak do końca”. Nie przypuszczałam, że offowe, eksperymentalne kino Małgi, do tego w małej, gorącej sali w Kinotece przyszpili  moje ciało i uwagę na full sto pro.

    Film „Lucia Joyce & Flappers” nie ma praktycznie początku ani jasno zarysowanej pointy i końca, wsysa za to od razu w to pozornie chaotyczne uniwersum kolażowego montażu, nakładających się na siebie scen i postaci. Nagie młode ciała, nagie stare ciała, seks lesbijski, crossdressing, lekarskie wywiady, mastrurbacje na scenie, wizje lokalne w otwockiej Zofiówce dawnym zakładzie dla ludzi z chorobami psychicznymi, figury  taneczne, układy choreograficzne, pulsowanie, przenikanie, punktowe dialogi.

    Tadeusz Kubiak – znany w PRL-owskiej Polsce poeta i ojciec Małgi tak oceniał jej twórczość literacką, a co można też odnieść do formalnej strony jej filmów; „Myślę, że robisz słusznie operując swobodną frazą, nie krępując się tradycyjnymi rygorami”, zaraz potem dyscyplinuje córkę pisząc: „W przypadku formy, którą ty obrałaś pozornie te rygory nie istnieją, ale tylko pozornie, w takiej formie kryje się podstępna pułapka. Piszę o tym dlatego, że w niektórych Twoich impresjach (poetyckich) czuję nadmiar, przesyt skojarzeń, wątków, ale bądź czujna, panuj nad zdaniem, stosuj swój własny rygor wewnętrzny”. (s 278 „Małga, córka Kubiaków” Marta Konarzewska). Małga Kubiak jednak w swojej w prozie, w poetyce swoich filmów pozostała na zawsze wierna wolności od wszelkich rygorów, mając  świadomość, że tym samym wypisuje się z obiegu kulturowego, który promuje to, co tym rygorom się poddaje i jest w jakiś sposób przewidywalne i dostosowane do potrzeb konsumentów i nabywców. Jednocześnie ten formalny chaos i nadmiar niesie ze sobą nadspodziewany porządek. Porządek myśli, i to mnie w filmie tym zafascynowało.
    Dodawanie, że odważne obrazy nie są tworzone w celu jałowego obrazoburstwa – wydaje mi się banalne, ale zaznaczę to, że totalnie nie rzecz w epatowaniu reprezentacją nagich ciał, starzejących się ciał, nieheteronormatywnym seksem czy praktykami uznawanymi za intymne czy „pornograficzne” (wzięcie tego określenia w nawias oznacza podkreślenie, że obrazy seksu w filmie Kubiak nie są tożsame z tym co ogląda się w tradycyjnym porno). Wszystko tu zmierza ku przekazowi, który wydaje mi się łatwo wychwycić widzowi nienawykłemu do tego rodzaju narracji czy wizualnej interpolacji. Widać w tym filmie koncepcję ciała, jaką proponował Yukio Mishima, o którym nota bene Małga też zrobiła film, a mianowicie widzenie cielesności jako konceptualnego przebrania. Na twórczość Mishimy trafiłam zresztą jakiś czas temu, niezależnie od filmu Małgi i wydaje mi się niesamowite, że tego rodzaju podejście do kategorii ciał, panowania nad nimi i tym samym kształtowania swojego ducha jakie propagował Mishima, znajduje odzwierciedlenie w tym, co pokazuje Kubiak.

    Wrócę do objaśnienia, skąd we mnie wzięło się poruszenie obrazami Małgi. Świetne jest to, że nawet nie będąc uzbrojonym w wiedzę o tym, kim była Lucia Joyce, można łatwo przechwycić wślizgujące się w głowę wątki brzdąkające w struny naszych własnych traum i zahamowań. Nie zawaham się stwierdzić, że mają one katarktyczną moc, wymiatają bowiem z szaf naszych umysłów to, co osadza nas w egzystencjalnym lęku przed przemijaniem, własnym ciałem, jego seksualnością, widzialnością i niewidzialnością kulturową. Każą skonfrontować się z tym, co niewygodne, zawstydzające, odłożone na półkę jako „obrzydliwe”, płeć, seksualne zachowania, pożądanie, społeczny osąd, marginalizacja, ograniczenia. Pod wpływem kolażowych obrazów omawianego filmu te emocje  nasze zaczynają swoje nowe życie.

    Śnił mi się potem wiele razy ten film. Raz, wydawało mi się, że sama w nim gram albo kręcę własny film z kadrami Lucii Joyce jako cytatami. Chciałam we śnie odbyć tę drogę, jak swoisty rodzaj wyzwolenia z tego, w czym wyrosłam i w czym siedziałam.

    Odnośnie sposobu, w jaki Kubiak robi swoje filmy można napisać osobny tekst, ale powiem tylko tyle, że nie jest to sposób, jaki zaistniał przypadkiem. Jak wspomniałam wcześniej Małga jest córką znanego w PRL poety, satyryka Tadeusza Kubiaka. Jej życie to temat na serial rozpisany na 6 sezonów, naznaczone zwrotami akcji, dramatami, chorobą psychiczną matki, mocną relacją z ojcem, wybiegającym poza uznane normy podejściem do macierzyństwa, rodziny, w anturage powojennej Warszawy skażonej  traumami wojny, morzem alkoholu, przemocy domowej i systemowej, a jednocześnie osadzone w środowisku twórczym i na swój sposób uprzywilejowanym. Jak bardzo inny był to świat niż ten, który widzimy dziś, świat, w którym żony, córki, dzieci, zwierzęta traktowano podrzędnie, totalnie mroczne oblicze patriarchatu, które jeszcze nawet dziś próbuje dobijać się gdzieniegdzie „o swoje”.
    I w tym Małga Kubiak zbiegła z cienia Big Daddy mówi własnym głosem tym razem przez pryzmat losów Lucii Joyce – córki wielkiego Jamesa Joyce’a, która chciała robić karierę jako tancerka, która była utalentowana, wykształcona w tym, zdobywająca uznanie, mogąca propagować terapię tańcem i dobrze z tego żyć, jednak której ambicje zmiażdżono, zlekceważono, wyśmiano, bo rodzina uznała, że liczy się tylko kariera ojca, zaś dziewczyna – jak pouczał córkę Joyce – wystarczy, że umie z gracją nosić parasolkę. To zepchnięcie z własnej drogi  Lucia przypłaciła chorobą psychiczną i całe życie po złamaniu kariery spędziła w szpitalach psychiatrycznych, w czasie okupacji cudem unikając nazistowskiej eksterminacji.
    Film Małgi wpisuje się w dobry trend odzyskiwania pamięci zapomnianych kobiet twórczyń, artystek, marginalizowanych przez rodziny, system i patriarchat, jak choćby przywoływanie pamięci o muzie Rodina Camille Claudel przez Iwonę Demko czy polskich artystek z początku XX wieku wyciągniętych z lamusa przez Sylwię Zientek. W „Lucii Joyce” jest wściekłość marginalizowanych dziewczynek, kobiet, osób niebinarnych, ich ambicji, planów, zapałów. Pewnie dlatego po tym filmie, po obejrzeniu, przeczytaniu  wywiadów z Małgą o jej życiu, czułam złość. To dawały znać przystrzygane jak wilanowskie trawniki moje emocje, wkurwienie, które chciałoby być ukorzeniającą się byle gdzie łąką idącą tylko w stronę światła a stale jest nędzną rabatką w betonie.
    Jak na jeden film uważam dużo tych emocji. Ja bym oglądanie „Lucii Joyce” zalecała jako formę oczyszczenia, terapii, poznania, konfrontacji, próby zmierzenia się ze swoją złością i zdiagnozowania z jakiego ona pojawia się powodu, bo ten film w tym pomaga według mnie.

    *w sieci filmy Małgi Kubiak można znaleźć na vimeo, ale trzeba mieć do nich hasło dostępu.

    english version

    OUT OF SYSTEM, WORD ABOUT THE FILM “LUCIA JOYCE & FLAPPERS” of MALGA KUBIAK

    REVIEW by Agata Becher

    I have met and passed Malga Kubiak in Warsaw many times: on the occasion of vernisage, LGBT film festivals, like two years ago, or last year at the Post Porn Festival in the Muranow cinema. Malga is a recognizable, well-known and characteristic figure in this environment – with long blond, white and pink hair, often tied in a girlish’s ponytail on the side, short skirts, strong make-up, white dog Puszek. Maybe the description doesn’t suggest anything extraordinary, but in Poland, women born 1950 don’t dare to emanate girlishness or sex appeal. It is no secret that the system reserves such behaviors for a strictly defined age group, others – exceeding the threshold of imposed caesuras, effectively eliminated from the field of social visibility. But Malga has never been affected by it and she is not.

    At all the film festivals where I met her, Malga presented her films, of which she made over 30 since the 1980s, but only this year I saw her production for the first time. I found this information important, because the degree of recognition in someone’s work always implies some kind of reception, and whether something is seen for the first time or compared to other works is of great importance in the scale of perception.

    I also believe that certain topics, events, phenomena, images come to us at a time when we are ready for them. You definitely have to be ready for Malga’s films, knowing that it won’t be a nice Netflix production, but a trash punk ride without holding at, an image that doesn’t play with us, doesn’t make it easier, doesn’t take prisoners, doesn’t comfort, doesn’t tone, because it completely, does not count and does not take into account the narratives that the mainstream media consider appropriate, nice, marketable and with sales potential.

    At the same time, what you get in return is a disturbing visualization of your own cultural fears of your own body, bitten by transience, gender fluidity, sexuality that does not come down to nice kisses and nicely formatted eternally young bodies.

    But back to my perception.

    Recently, I reported on Instagram an example of multitasking in which I live lately, showing that 1 to 3 things at once, e.g. I read two books at the same time and at the same time I watch some series. This is probably due to two things – the feeling that time is shrinking and because nothing grabs me “all the way”. I didn’t think that Malga’s off, experimental cinema, and in a small, hot room at Kinoteka, pinned my body and attention to the full hundred percent.

    The movie “Lucia Joyce & Flappers” has practically no beginning or a clearly outlined point and end, but it immediately sucks you into this seemingly chaotic universe of collage montage, overlapping scenes and characters. Naked young bodies, naked old bodies, lesbian sex, cross dressing, medical interviews, masturbation on stage, local visions in Otwock’s Zofiowka, the former institution for people with mental illnesses, dance figures, choreographies, pulsating, interpenetration, punctual dialogues.

    Tadeusz Kubiak – a poet and Malga’s father, known in the Polish People’s Republic of Poland, assessed her literary work in this way, and what can also be related to the formal side of her films; “I think you are doing the right thing by using a free phrase, not being constrained by traditional rigors,” he then disciplines his daughter, writing: “In the form you have taken, these rigors are seemingly non-existent, but only seemingly, there is an insidious trap in this form. I am writing about it because in some of your (poetic) impressions I feel an excess, an over saturation of associations, threads, but be vigilant, control your stance, use your own internal rigor. (p. 278 “Malga Daughter of the Kubiak family” by Malga Kubiak & Marta Konarzewska). Malga Kubiak, however, in her prose and in the poetics of her films, has always remained faithful to freedom from all rigors, being aware that she is thus opting out of the cultural circuit that promotes what is subject to these rigors and is somehow predictable and adapted to the needs of consumers and buyers. At the same time, this formal chaos and excess brings unexpected order. The order of thought, and that’s what fascinated me about this film.

    Adding that the bold images are not created for the purpose of sterile iconoclasm seems trivial to me, but let me point out that there is absolutely no point in dazzling with the representation of naked bodies, aging bodies, non hetheronormative sex, or practices considered intimate or “pornographic” (taking this terms in parentheses mean that the images of sex in Kubiak’s film are not the same as what is seen in traditional porn). Everything here tends towards a message that seems to me easy to pick up for a viewer unaccustomed to this kind of narrative or visual interpolation. In this film you can see the concept of the body proposed by Yukio Mishima, about whom, by the way, Malga also made a film (4 movies – 4 Masks), namely the perception of corporeality as a conceptual disguise. I came across Mishima’s work some time ago, regardless of Malga’s films, and it seems amazing to me that this kind of approach to the category of bodies, controlling them and thus shaping one’s spirit, which Mishima propagated, is reflected in what Kubiak shows.

    I shall go back to explaining why I was moved by Malga’s picture. The great thing is that even without being armed with the knowledge of who Lucia Joyce was, you can easily pick up the slippery threads strumming the strings of our own traumas and inhibitions. I will not hesitate to say that they have a cathartic power, because they sweep out of the cupboards of our minds what embeds us in an existential fear of passing, of our own body, its sexuality, cultural visibility and invisibility. They force us to confront what is inconvenient, embarrassing, shelved as “disgusting”, gender, sexual behavior, desire, social judgment, marginalization, limitations. Under the influence of the collage images of the film in question, our emotions begin their new life.

    I dreamed about that movie many times after seen it. Once, I thought I was acting in it myself, or making my own film with Lucia Joyce’s frames as quotes. I wanted to take this road in a dream, as a kind of liberation from what I grew up in and what I was sitting in.

    Regarding the way Kubiak makes her films, a separate text can be written, but I’ll just say that it’s not a way that happened by chance. As I mentioned earlier, Malga is the daughter of Tadeusz Kubiak, a poet and satirist known in the People’s Republic of Poland. Her life is the subject of a series written for 6 seasons, marked by twists and turns, dramas, mental illness of her mother, a strong relationship with her father, an approach to motherhood and family that goes beyond the recognized norms, in post-war Warsaw entourage contaminated with the traumas of war, the sea of ​​​​alcohol, domestic violence and system, and at the same time embedded in a creative and in a way privileged environment. How different this world was from the one we see today, a world in which wives, daughters, children, animals were treated subordinately, a totally dark face of patriarchy, which even today tries to fight for “its own” here and there.

    And in that Malga Kubiak escaped from the shadow of Big Daddy speaks in her own voice, this time through the prism of the fate of Lucia Joyce – the daughter of the great James Joyce, who wanted to make a career as a dancer, who was talented, educated in that, gaining recognition, able to propagate dance therapy and live well from it, but whose ambitions were crushed, disregarded, ridiculed, because the family decided that only the father’s career mattered, and the girl – as Joyce taught his daughter – it was enough if she could gracefully carry an umbrella. This push from her own path Lucia paid for with mental illness and spent her entire life after a career break in psychiatric hospitals, miraculously avoiding Nazi extermination during the occupation.

    Malga’s film is part of the good trend of recovering the memory of forgotten women artists, marginalized by families, the system and patriarchy, such as Iwona Demko recalling the memory of Rodine’s muse Camille Claudel or Polish artists from the early 20th century pulled out of the past by Sylwia Zientek. In “Lucia Joyce” there is the rage of marginalized girls, women, non-binary people, their ambitions, plans and enthusiasms. That’s probably why after watching this film, after reading interviews with Malga about her life, I felt angry. These were what my emotions, trimmed like Wilanow elegant lawns, showed me, pissed off, which would like to be a meadow rooting anywhere, going only towards the light and is still a miserable tiny flower bed in concrete.

    For one film, I think a lot of these emotions. I would recommend watching “Lucia Joyce” as a form of purification, therapy, cognition, confrontation, an attempt to face your anger and diagnose why it appears, because this film helps in this in my opinion.

  • Za granicą, czyli nie lepiej

    Wyobrażaliście sobie kiedyś taką sytuację, że idziecie sobie bez celu gdzieś, po prostu przed siebie, i tak sobie idziecie, idziecie dla samej drogi, dla samego poznania, w jakiś bezkres?

    Otóż będzie tu działać tylko czysta imaginacja. Wędrówka bowiem tylko „przed siebie”, choć wydaje się to banalne, jest praktycznie nieosiągalna, zarówno w miastach, jak i poza siedliskami ludzi. Jest nieosiągalna nigdzie. Kiedy znajdziecie się w Warszawie przykładowo na północnym Ursynowie albo na alei Wilanowskiej i będziecie zmierzać z niej w stronę Wołoskiej – być może doznacie pewnego zdziwienia, chociaż może nie będziecie za bardzo wiedzieli skąd ono się bierze. A źródło takiego zdziwienia jest stąd, że idzie się przez te osiedla swobodnie. Nie ma ogrodzeń, grodzeń, barier. Każde nowe osiedle postawione po 2000 roku zawiera już zasieki, szlabany i płoty. I tak jest właściwie wszędzie. Jak pisze Ewa Pluta w reportażu wędrownym „Rubieże”: „codzienne granice są tak wtopione w krajobraz, że niewidzialne. Czasem ich obecność sygnalizują tablice „teren prywatny”, „uwaga zły pies”.

    Iść przed siebie jest dziś niezwykle trudno.
Przekonałam się o tym też drastycznie próbując zrealizować ten brawurowy plan w naturze, konkretnie w lasach Wilgi pod Warszawą. Miałam mapę google, ale nigdzie nie mogłam trafić i ciągle na tym stosunkowo niewielkim obszarze leśnym błądziłam. Powodem były pogrodzone tereny prywatne. Nie dało się zatem przejść wg wyznaczonych dróg, bo stały na nich płoty. Cały las jest nimi tam usiany – płotami i zasiekami. Współczuję leśnej zwierzynie, jeśli jakakolwiek się tam ostała.
    Temat granic jest obecnie nośny, niestety i palący. Po latach karmienia się złudzeniami o znoszeniu granic choćby w Europie, przecinania wstęg na granicach strefy Schengen obecnie wracamy do umacniania granic. Fizycznie i mentalnie. Wszędzie.

    Reportaż Ewy Pluty „Rubież” świetniewpisuje się w te narracje. Objaśnia, przybliża zjawisko granicy, które większość z nas postrzega jako pewną abstrakcję. Dziennikarka powzięła zamiar przejścia pieszo wschodniej granicy Polski z północy na południe, od Sejn po Ustrzyki, przez Podlasie. W świetnie napisanych, bardzo sensualnych felietonach opisała, co widziała, z kim się spotkała po drodze, z kim rozmawiała, co czuła i umieszcza te historie w szerszym kontekście obecnej i historycznej sytuacji. Pluta pisze, że wędrówka ta była bardzo trudna, wyczerpująca fizycznie, a do tego zawsze natrafiała na jakiś mur, zasiek. Wykazała, że granica, jako praktyka kontroli istnieje praktycznie wszędzie.
Ważne w tej książce jest też to, że Pluta spersonifikowała wschodnią granicę, stała się ona cielesna, dzięki jej opisom i przywołaniem sensu archiwalnych raportów granicznych sporządzanych przez WOP-istów w 1946 roku. Ilość niesprawiedliwości, absurdów jaka działa się po wytyczeniu nowych granic na wschodzie tuż po II wojnie naprawdę powala i przygnębia. Rysowane ochoczo proste linie na mapach przez rządzących decydentów z Moskwy nie brały pod uwagę dzielenia wiosek, miasteczek, rozdzielania rodzin, społeczności. W mgnieniu oka jedna część rodziny stawała się radziecka czy białoruska, a inna część polska, stodoła ruska, a dom polski. Mnóstwo tam przykładów nieliczenia się z tkanką ludzką. Mnóstwo przykładów totalnej wzgardy również dla tkanki przyrodniczej. Dewastacja unikatowej Puszczy Białowieskiej, lasów Bieszczad dla budowy szerokich pasów granicznych, tysiące powalonego starodrzewu, uniemożliwianie zwierzętom swobodnego życia na terenach leśnych. Jest tych historii mnóstwo. Czyta się to z przykrością.
Pluta pyta retorycznie – skoro zwalcza się zwierzęta i rośliny, może należałoby zwalczać też ludzi? Ale prawda jest taka, że mnóstwo z nas to tylko kropki na mapach wytyczanych przez systemy, na które wpływ mamy zerowy i to jest kolejna przykra wiadomość. Brak poczucia istotności i sprawstwa, moment, kiedy jedynym wyjściem jest ucieczka.

    Następnie przychodzą nowe czasy, lex Szyszko i kolejna wycinka unikalnych lasów, następnie pandemia a potem to – granica hańby na Podlasiu.
    W tekście zamieszczonym w „Polityce” pt. „Ziemia obrzydzona” Marcin Kołodziejczyk pisze o losie ziem przygranicznych w chwili obecnej. Konkluzja jego reportażu jest taka, że tych ziem nie wykończyła pandemia a zona, niesławny mur Kaczyńskiego, który nota bene można łatwo sforsować np podkopem oraz uczynienie na z obszaru Podlasie strefy wojny.
Kiedyś tereny te były określane Polską B. Niedoinwestowane, biedne, bez mocnego rolnictwa, bez przemysłu, stanęły na nogi dzięki turystyce. Kto kojarzy Tatarską Jurtę choćby z Kruszynian, ten wie i wie też, że tego typu pensjonaty, regionalne restauracje nie mają żadnych szans na przetrwanie, mieszczą się strefie wojennej i nikogo nie interesuje los tych, którzy zainwestowali wszystko w te biznesy i mają zerowe szanse w tych warunkach na przeżycie. Okolica więc wyludni się znowu. Po lasach ukrywają się uchodźcy oznaczeni jako gorsi i nieproszeni, ponoszą śmierć z wyziębienia w lasach po obu stronach granicy. Sielskie, w miarę nieskażone Podlasie stało się pasem hańby polskiego urzędowania i kolejnej krótkowzroczności decydentów. Znowu nikogo nie obchodzi co się na terenach przygranicznych z ludźmi dzieje.
    Wycinka, zona, inwigilacja obywateli, walka z uchodźcami, budowa muru nie spełniającego swojej roli, tysiące leżących pokotem wielkich drzew – to mamy teraz na rubieży. I wracające poczucie klęski, niesprawiedliwości, zagrożenia.

    Powstanie granic badali w „Narodzinach wszystkiego” Wengrow i Graeber. Badacze twierdzą, że pojęcie granic nie było znane społeczeństwom zbieracko łowieckim”. Ewa Pluta też odnosi się do tego faktu w swoim reportażu pisząc, że przestrzeń była zajmowana przez pradawnych ludzi tylko według aktualnych potrzeb, celem było tymczasowe zawłaszczenie ziemi a nie wieczyste jej posiadanie. Pobłocki zaś w „Kapitalizmie” wykazuje też obszernie jak koniec swobodnego przepływu ludzi, utrata prawa do swobodnego przemieszczania się, grodzenia przyczyniły się do wyodrębnienia granic państw narodowościowych i systemu opartego na wyzysku co silniejszych zawłaszczaczy ziem wobec tych, którzy o zawłaszczanie terytoriów się nie pokusili. Granica symbol państwowości i tożsamości to źródło głównie nieszczęść i kiedy człowiek sobie to uświadomi, to zaczyna się robić nieswojo. Uderza poczucie bezradności wobec tego zjawiska.

    Oglądając ostatnio dokument o Merkel szczególnie zwróciłam uwagę na materiały o burzeniu muru berlińskiego. W 89 nie czułam wagi tego wydarzenia, nie rozumiałam go aż tak bardzo. Jednak przecięcie tkanki miasta, narodu na pół to radykalna, namacalna tragedia, połamane losy ludzi, krain, miasta. Widząc materiały z upadku muru trochę zaszkliły mi się oczy, jakby tamta nadzieja w tym momencie odeszła.
    Czy na zawsze? Czy jesteśmy już skazani na potykanie o zamordowane drzewa, cudze zasieki, kolczaste druty i absurdalne mury w a konsekwencji na obronę ich nie w swoim imieniu? Tu posłużę się cytatem z samej Merkel, która zapytana w którymś z wywiadów, czy za 5 lat stanie się niewygodna dla Helmuta Kohla odpowiedziała: „Nie możemy tego wykluczyć, ale nie możemy tego przewidzieć”, tym samym parafrazując całą istotę naszego losu.

    zdjęcie główne – Wojciech Olkuśnik/EAST NEWS żródło – “Polityka”

  • „Słabsze ogniwo”, czyli Wola Mocy wiecznie żywa

    Większą część mojego świadomego życia – mogę stwierdzić – spędziłam w uśpieniu. Polegało ono na przekonaniu, że wszystko działa, jak ma działać i kieruje tym jakiś słuszny mechanizm a tylko społeczeństwo bywa niemiłe i ludzie zdarzają się źli. Długo potem, niestety za długo, ale lepiej późno niż wcale, zaczęłam łączyć kropki dzięki wnikliwszej obserwacji zjawisk, opinii, idei i lektur, które dawały mi narzędzia do nazwania rzeczy po imieniu oraz naprowadziły mnie na prostą w gruncie rzeczy konstatację, że wszystko, z czym zmagamy się na poziomie prywatności, własnych tzw. morale wynika z algorytmów narzucanych przez system, a nasza sprawczość wobec niego, sprzeciw chociażby, jest niestety zatrważająco nikła lub wręcz żadna. Wskazuje to na pewien fatalizm, ale de facto jest to po prostu bycie wpisanym w scenariusze, jakie nie my sobie piszemy. Wyjaśnili mi to swego czasu Kacper Pobłocki, David Graeber czy Shoshana Zuboff, że wspomnę tylko ostatnich moich przewodników.

    Dlaczego o tym piszę?

    Powodu dostarczył mi obejrzany ostatnio film meksykańsko-polskiej produkcji w reżyserii Joaquina del Paso „Słabsze ogniwo”. Gdybym nie posklejała sobie tych wyżej opisanych faktów wcześniej – ten film poraziłby mnie bezwzględnością z jaką unaocznia to, jak bardzo ludzie są niewolnikami systemów. Ale ponieważ już byłam tego świadoma, więc oglądałam ten film z gorzkim poczuciem, że nie ma od tego ucieczki i nigdy nie będzie lepiej. Nie jest to więc, jak można już wyczuć, miły wakacyjny przerywnik głaszczący nasze sterane nerwy. Dlatego zalecałabym obejrzenie filmu ludziom, którzy lubią być świadomi i szukają tego, co dosadnie im to umożliwi.

    Historia oparta jest na osobistych doświadczeniach reżysera, który pochodzi z zamożnej rodziny i nauki pobierał w katolickiej szkole. W filmie mamy więc grupę dorastających chłopców z takiej właśnie meksykańskiej katolickiej szkoły, białe dzieci klasy wyższej średniej, które jadą ze swoimi nauczycielami, katechetami na obóz przetrwania poza miasto, na dawne azteckie ziemie. Ich zadaniem jest praca w terenie, podchody w lesie, wspólne ogniska, wydawałoby się, że same przydatne do kształtowania silnych charakterów aktywności. Przydatne oczywiście chłopcom. Tymczasem, jak tylko grupa wysiada z autokaru zarysowują się pierwsze symptomy tego, o co tam tak naprawdę chodzi, że nie o zabawę, wzmocnienie, integrację. Pod tymi hasłami ukrywa się utrwalanie stosunków władzy jednych nad drugimi poprzez manipulację, hipokryzję, intrygi i przemoc. Dzieciom łamane są moralne kręgosłupy metodycznie i precyzyjnie. Dzieci zaś szukają potwierdzenia własnej władzy nad słabszymi od siebie – począwszy od nękanych kolegów, poprzez przyrodę i rdzenną ludność Meksyku traktowaną jako służebną podklasę.

    Film o obozie przetrwania dla bogatych chłopców skojarzył mi się z „Władcą much”. Golding napisał tę dystopijną powieść w czasach zimnej wojny, czyli eskalacji nastrojów zagrożenia i lęku. Tam także chłopcy z dobrych domów po katastrofie morskiej, lądując na wyspie, pozostawieni sami organizują się w taki sposób, że odtwarzają znane im hierarchie władzy i stopniowo zatracają ludzkie odruchy.

    W filmie ślad nietzscheańskiej Woli Mocy, która nie toleruje słabszych jest też bardzo widoczny. W każdej niemal scenie widać prezentację siły, niewolenia jednostek słabszych przez silniejsze, pokazane są prezentacje władzy, kontroli, podległości. Prezentacje te uosabiają zarówno chłopcy szykanując się nawzajem w swojej grupie, jak i ich nauczyciele i opiekunowie szykanujący uczniów.
    Film na pewno zadowoli przeciwników systemu zwłaszcza kościelnego. Pokazuje bowiem tę organizację jako bandę zbrodniczych jednostek, demonicznych i do szpiku zepsutych, gotowych zrobić wszystko, aby utrzymać zarządzone status quo. Reżyser nie bawi się w niuansowanie tych postaci. Każdy charakter jest tu stypizowany i ma czytelnie przypisane zestawy cech tak, aby można je było szybko zidentyfikować. I tak – duchowny – otyły, działacz katolicki – elegancki, przyjaźnie miła aparycja, sweterek Polo Ralph Lauren zarzucony z niedbałą elegancją na plecy, fałszywie życzliwy, wysoki hierarcha kościelny – stetryczały, zasuszony i demoniczny, jeśli symbol dziecięcego dobra  to kontuzjowany chłopiec o wyglądzie blond cherubina, jeśli pedofil – to odstręczającym wyglądzie. Mnie osobiście nieco przeszkadzała taka dosłowność, ale na potrzeby pełnej symboliki przypowieści – być może ma to uzasadnienie.
    No i jest jeszcze rola Jacka Poniedziałka, który tworzy tam postać rozmodlonego nauczyciela ganiającego w podchody z chłopcami po lesie z okrzykiem „Boże chroń silnych”. Bohater grany prze niego jest wyjątkowo przykładnym narzędziem systemu eliminującego wątpliwości, słabości czy refleksje u swoich podopiecznych. Wg mnie pikanterii tej roli dodaje fakt, że aktor znany jest ze swoich antyklerykalnych poglądów i widać było, że w rolę nowego nauczyciela zastępów współczesnych Ku Klux Klanów wcielił się z oddaniem. Patrząc na jego ciemniejące demonicznie oczy w tym filmie, nie mamy wątpliwości, że mamy do czynienia ze sprytnie zakamuflowanym wcieleniem zła.

    Film przed ryzykiem dosłowności w pokazywaniu horroru dominacji jednych nad drugimi uchroniły niedopowiedzenia w kluczowych momentach. Wiele okrucieństw pozostaje tu w domyśle. Aczkolwiek niesprawiedliwość, z jaką traktowana jest rdzenna ludność, protekcjonalność, paternalizm, spychanie ich do roli poddanych, służących, marginalizowanie na ich własnej ziemi – widać w filmie boleśnie mocno. Przyroda dewastowana, grodzona i zaśmiecana przez białych kolonizatorów pozostaje natomiast wyniośle obojętna na te działania. Widać to w nieprzeniknionych oczach królików, świadków w domyśle pedofilskiego działania jednego z nadzorców wobec jednego z chłopców – ucieleśnienia niewinności wzmacnianej metodycznym odurzaniem zresztą. Te króliki przeznaczone zapewne zaraz na pieczeń, to w moim odczuciu karzące duchy natury, tego co niszczone, nie szanowane i deptane, obdzierane ze skóry, podrzędne i poddane. Patrzą w sposób nieodgadniony w tej obojętności na ludzkie zbrodnie, jakby wiedziały, że matka natura przyjdzie po tych, którzy ją zlekceważyli. To ja zobaczyłam w ich oczach. I choć film nie daje nadziei, że zbiegniemy przed systemami, które nas zniewalają, że nie będziemy w stanie wyrzec nawet słowa sprzeciwu, to te oczy królików patrzące zimno w dal dały mi poczucie, że to one są mogą być ponad to wszystko co my tu sobie szykujemy przekonani o własnym sprycie i sprawczości. Dały mi poczucie, że mimo naszego przekonania, że nikt nie widzi, co kombinujemy, to jest to nieprawda, bo przyjdzie nam zapłacić rachunek. Czekam aż zostanie nam wystawiony.

    Gwoli podsumowania, prostego stwierdzenia  – warto czy nie warto obejrzeć ten film, powiem tylko, że świadomość to trudna do przełknięcia pigułka. Ale ja bym się na waszym miejscu nie wahała zażyć.

  • it’s my Pleasure?

    Obejrzałam niedawno film szwedzkiej reżyserki Ninji Thyberg “Pleasure”. Temat jest ciekawy. Młoda, 19-letnia ładna dziewczyna przybywa ze Szwecji do Kalifornii, aby zrealizować cel. Nie jest to bynajmniej poznawanie życia, wycieczka krajoznawcza (jest scena w filmie, w której bohaterka na pokazywany jej legendarny napis Hollywood reaguje potężnym znużeniem), studia na prestiżowym college’u. Celem Belli (takie imię sobie przybrała: Bella Cherry) jest zostanie gwiazdą porno.
    Bohaterka dostaje się więc do jednej z agencji w branży, zamieszkuje z innymi kandydatkami chcącymi uzyskać status materialny poprzez uprawianie zawodu pornstar, chodzi na castingi i wypatruje możliwości przebicia się wyżej.
    Tym, co uderzyło mnie podczas oglądania tego filmu, to fakt, że aspirowanie do takiego zawodu jak aktorka filmów pornograficznych to nie był efekt żadnej traumy wynikającej np ze złych warunków życia generujących niejako tego typu wybory. Wybór tego celu zawodowego nie podlega też w filmie żadnym osądom, moralizowaniu, dydaktyzowaniu. Bohaterka jest nieprzenikniona, w zasadzie nie dowiadujemy się, dlaczego zdecydowała się wyjechać z bogatego kraju i podjąć się zadania grania w filmach porno. Indagowana przez kolegę z branży o powody, odpowiada wymijająco. Nie wiemy więc czy to rodzinne traumy, czy brak pieniędzy wygnały ją na inny kontynent w poszukiwaniu jakiejś żyły złota dla siebie. Ale interesujący jest właśnie ten fakt, że praca w pornobiznesie nie jest już zagadnieniem podlegającym pod kategorie moralne. Dlatego uważam film „Pleasure” za znak czasu, znak w wymiarze pozytywnym. Tego typu podejście zdejmuje opresyjne odium z podejścia do tego, co decydujemy się robić z własnym ciałem. Nie ma tu nakładania na ciało systemowych, kulturowych etykiet sakralizujących je a jednocześnie niewolących w ramach religijnych czy politycznych represji traktujących je jak systemowe własności. Dziewczyna właśnie tak chciała pracować, traktując swoje ciało jako narzędzie i ten fakt nie jest tu rozważany jako pole do dyskusji.

    I wydawałoby się, że wszystko fajnie. Wykonujemy krok ku progresywnemu traktowaniu ciał, wychodzimy z mroku średniowiecznego zniewolenia. Koniec też z romantyzowaniem pracy seksualnej czy to w wymiarze sex workingu czy bycia aktorem/ką porno.

    Jednak film sięga dalej. Pozostaje swoistym signum temporis, odtabuizowaniem sfer wciąż jeszcze przecież potępianych, uważanych za wstydliwe. Ale wyciąga na jaw sprawy, które w kontekście podejścia do cielesności, zwłaszcza kobiet w tym biznesie, pozostały niezmienne i przemocowe.

    Zgodnie z duchem czasu, jako się rzekło, realizatorzy pornograficznych filmów zdają się dbać o dobrostan aktorek. Podsuwają im do podpisania klauzule, zgody, wszystko w czym będą brały udział jest objaśniane i uzgadniane wcześniej, na planie aktorka ciągle pytana jest czy czuje się w danej scenie, pozycji ok, proszona jest o znak, kiedy będzie chciała przerwać, ale mimo pozorów dbałości o komfort fizyczny i psychiczny aktorki granica między przyzwoleniem a przymusem jest bardzo cienka. De facto aktorka boi się odmawiać grania w wielu scenach przekraczających jej możliwości psychiczne czy fizyczne, bo wszędzie słyszy że te, które wchodzą do porno mainstreamu „godzą się na wszystko”.

    Oglądanie „Pleasure” łączy się z odczuciem nieprzyjemności i dyskomfortu. Jesteśmy świadkami, kiedy bohaterka, niby za własną zgodą, przekracza granice swojej wytrzymałości. Widzimy na jej twarzy grę emocji – od poczucia, że „to tylko gra”, po rozpacz z powodu totalnego naruszenia jej cielesnej godności. Bella nie potrafi wyczuć co jest grą  i udawaniem skoro reakcje jej ciała generują w niej nic innego prócz poczucia bycia zdeptaną, dosłownie i w przenośni. Nie wiadomo, czy w ogóle jest możliwe oddzielenie się od swojego ciała na tyle, aby zamknąć się na emocje, reakcje płynące z tego jak ciało jest traktowane. Film sugeruje, że jest to możliwe. Rywalka Belli, piękna aktorka która wdrapała się na szczyt zdaje się potwierdzać taką opinię. Jej piękna twarz pozbawiona jest wyrazu, emocji tak jakby jedynie to sprawiało, że można w takim biznesie i przetrwać i się wybić.

    Film jest wg mnie demaskacją środowiska porno i tej branży, w której cały czas panują patriarchalne zasady posłuszeństwa kobiet wobec przemocowych mężczyzn, którzy rankingują adeptki tej pracy według skali ich posłuszeństwa oraz zgody na zrobienie „wszystkiego”.

    W rezultacie jest krytyką nie swobodnego podejścia do ciała, ale porno branży, która oparta na przemocy i niesprawiedliwości cały czas miliardom ludzi dyktuje wzorce seksualnych zachowań, które są totalnie zafałszowane. Ujmując rzecz w skrócie: ludzki pochód do przyjemności z seksu, upodobań do fetyszy, bdsm itp nie wynika z zachowań, jakie przedstawiają filmy pornograficzne. Jest to systemowa utopia uprawomocniająca systemową przemoc, najczęściej wobec kobiet. Osiąganie przyjemności w różnorakich konfiguracjach po prostu tak nie wygląda, jednak rzesze ludzi myślą, że to wygląda właśnie tak.

    Na drugim biegunie niejako tego pornograficznego procederu stoją filmy post pornograficzne. Tak się składa, że w tym czasie (7-12 czerwiec) odbywa się w Warszawie pierwszy festiwal tego typu filmów. Przeciętny widz, nie będący w temacie czyta tylko słowo „porn” i nie zakłada, nie wie jaka może być różnica  między pornografią a postpornografią. Warszawski festiwal przebiega pod hasłem „Body. Art.Society”, co już samo narzuca pewne skojarzenia – ciało w kontekście sztuki i społeczeństwa. Termin „post porn” powstał w latach 90-tych ubiegłego wieku i jest rozumiany jako opozycja wobec mainstreamowej pornografii. Filmy tworzone przez artystów badają związki między kulturą, opresją w kontekście biopolityki, przyjemności i tożsamości. Postpornografia jako dziedzina sztuki wizualnej jest w kontrze do tego, do czego my, wychowani na dziełach Teresy Orlovsky i pornhubie przywykliśmy. Przedstawiane na festiwalu strategie artystyczne mają na celu pokazać, że ciało to każdego niezbywalne żródło przyjemności i radości, nie zaś źródło wiecznego niezadowolenia, poczucia winy z powodu jego działania, ograniczeń czy pragnień.

    Filmy z festiwalu mają na celu uwolnienie się z kręgu myślenia o seksie tylko w kategoriach konsekrowanej intymności małżeńskiej, binarności czy skrajnie – w kategoriach konfiguracji z pornhuba. Są protestem przeciwko kryminalizacji,zachowań seksualnych, odgórnego ich normalizowania i podporządkowywania politycznym dyskursom. To też protest przeciwko cenzurowaniu, selektywnemu traktowaniu ciał w mediach społecznościowych i wszelkich mainstreamowych mediach. Celem jest „radykalna czułość” jak czytamy w manifeście festiwalu na stronie.

    Nie wiem, czy kiedykolwiek uda nam się szeroko, kulturowo odczarować podejście do ciał i ich seksualności. Pozyskać poczucie, że każde konsensualne działanie w tej dziedzinie jest ok, jest dobre, jeśli służy nam i czujemy się z tym po prostu dobrze a nawet bardzo przyjemnie. Nie wiem, czy uda się wyszarpać tę dziedzinę obrazowania ludzkiej seksualności z ram patriarchalnej opresji, hipokryzji i przemocowości. Nie wiem czy zawód aktorki filmów o ludzkim seksie będzie kiedykolwiek zawodem jak każdy inny, wymagającym po prostu pewnych predyspozycji nie podlegającym społecznej anatemie czy narażającym na przemoc w branży. Nie wiem czy nastąpi  taka chwila, kiedy każdy będzie mógł poczuć, że jego ciało należy do niego a nie do systemu, religii i ocen innych i będzie mógł cieszyć się nim do woli. Ale jeśli istnieją ku temu choć przebłyski takich możliwości – wykorzystujmy to. Oglądajmy post pornograficzne propozycje, eksplorujmy nurt zmian w podejściu do naszych tożsamości i ich ekspresji. Cieszmy się tym.

  • „Mieszkanie na Uranie” – alternatywa czy konieczność?

    Piszę ten tekst, kiedy czas stał się chybotliwy, kiedy Ukraina broni się 18 dzień przed putinowską agresją, po tym jak w 10 dniu wojny obejrzałam w Teatrze Nowym spektakl Michała Borczucha „Mieszkanie na Uranie”. Fakty te nie są bez znaczenia, bo ataki rakietowe na obiekty 25 km od polskiej granicy kładą się cieniem na wszystkich dotychczasowych tematach, które wydawały nam się, wydają zajmujące. Czy zatem postpornfarmakologiczne idee tyczące niebinarności, płynności płci, krytyki biopolityki reprezentowane w twórczości, esejach hiszpańskiego filozofa Paula B. Preciado zebrane w publikacji „Mieszkanie na Uranie” (po polsku ukażą się jesienią) będącej kanwą spektaklu – są istotne w obliczu realnego zagrożenia unicestwieniem?

    Bardzo mi przykro, że recenzowanie wydarzenia musi zaczynać się od takiego pytania, ale nie da się obejść takich kontekstów, a co gorsza – nie ma nawet dobrej odpowiedzi na to pytanie. Wyznaczanie sensów zawsze jest zajęciem karkołomnym. Ale jeśli ktoś miałby wątpliwości po co iść do Teatru Nowego na spektakl o problemach bliskich queerowym środowiskom skoro naszemu światu pali się pod dupą, to mogę podpowiedzieć, aby te wątpliwości porzucił.

    W obecnej „wrogiej kartografii”, jak określa okoliczności Natalia Sielewicz w przedmowie programu spektaklu, planeta Uran stanowi zachęcającą wizję utopijnego miejsca, w którym tworzy się mapa nowego człowieczeństwa. 

    Kwestie przedstawione w esejach Preciado, przełożone przez Borczucha na język sceny, trafiają nie tylko do środowisk związanych lub którym po sąsiedzku ze środowiskiem queer. Przenoszą się one szerzej na pojmowanie życia w opresji kanonu wykraczającego poza perspektywę płci.

    Tocząca się obecnie wojna jest przecież efektem ewidentnego przemocowego zrywu tradycyjnie pojmowanej męskości reprezentowanej przez cyborgiczną „męskość” architekta zbrodni wojennych w Ukrainie wobec reszty świata, który ma się tej wizji podporządkować. Czy przypadkiem (?) nie jest tak, że opór wobec tej reprezentacji męskości uosabia człowiek nie widzący problemu w identyfikowaniu jego osoby z show, w którym występuje na obcasach w pozach uznawanych za kuszące, w pozach, z którymi kojarzy nam się najwyżej diwa w stylu Beyonce a nie prezydent europejskiego kraju. Tak więc ikoną oporu wobec szarży agresywnej uzurpacji, autorytarności, zakłamania staje się człowiek – cis mężczyzna występujący na obcasach. Mnie nie wydaje się to przypadkiem. Ścieranie się gospodarczych, ekonomicznych i militarnych potęg, akcji, których staliśmy się zakładnikami to też cywilizacyjne starcie koncepcji definiowania męskości, reprezentacji płci i ról.

    Koncepcja mieszkania na Uranie nie wydaje się więc być taka nieatrakcyjna. Sam Uran jest co prawda wyabstrahowaną z zasięgu i najzimniejszą planetą Układu Słonecznego, ale już jego kulturowe konotacje nawiązujące do Uranosa są obietnicą teleportacji odbiorcy w miejsce mapujące nowe człowieczeństwo. Uranos  wziął się z Chaosu i Gai – Matki Ziemi, która zresztą była też potem jego żoną. Uranos dał początek wielu boskim celebrytom w tym Chronosowi i Zeusowi, także tytanom, furiom i cyklopom. Na skutek szeregu zdarzeń przestał tworzyć z Gaią jedność stąd – można by rzec – pewien wyłom między niebem – uosabianym przez Uranosa – a ziemią Gaią. Natalia Sielewicz w tekście o esejach Preciado pisze, że Uran może być postrzegany jako horyzont rewolucji, która dzieje się na naszych oczach. Uranizm to też pojęcie stworzone przez Karla Heinza Ulricha oznaczające określenie popędów trzeciej płci i przezwyciężenie binaryzmów płciowych. Dlaczego to jest ważne i warto, aby nie ograniczało się do dyskursu w queerowych enklawach – wydaje mi się wyłożyłam powyżej. Warto też dla lepszego rozeznania przywołać postawę filozofa Paula B. Preciado, którego manifest „Testoćpun” jest brawurowym, mocnym sprzeciwem wobec biopolityki, kontroli seksualności, płciowości, poddaniu tych ludzkich emanacji narzędziom władzy. Dla Preciado jest oczywiste, że binarny podział na kobiety i mężczyzn, kobiece -męskie jest fałszywym motywem pozwalającym białym heteroseksualnym decydentom trzymać władzę i sztywno wyznaczać wzorce ludzkich zachowań, jakie podtrzymywaniu tego porządku służą. Według Preciado nowe technologie, synteza hormonów płciowych przekształciły raz na zawsze rozumienie i praktykowanie cielesności i reprezentacje płci, dostarczając też narzędzi do tranzycji płci – obalają stary porządek bezpowrotnie i są awangardą płciowej rewolucji.

    Pozostawię dywagacje na temat pewnej niepewności idei, że płynność płciowa pojawiła się dopiero wraz farmakotechnologią. Sama mogę tylko rzec, że od dawna czułam, że proponowane przez system zarządzany przez konserwatywne państwa i kler sposoby reprezentacji płci wydawały mi się grubym niedomówieniem i celowym fałszowaniem wizji ludzkiej płciowości w imię interesów konkretnych grup społecznych, którym tego typu rewizje były i są nie na rękę.

    Dla mnie w esejach Preciado, tak samo w spektaklu Borczucha, istotna była kondycja człowieka jako istoty płynnej, z możliwością samokształtowania się, wychodzenia poza narzucony porządek i układania relacji swojego ciała wobec przestrzeni i innych ciał ludzkich, zwierzęcych od nowa.

    Jak rozegrał to na scenie Michał Borczuch?

    Podzielił spektakl na 2 części. W pierwszej stykamy się z lifestylową sytuacją wynajmowania mieszkania przez grupę trzech młodych osób (Bartosz Bielenia, Jaśmina Polak, Jan Sobolewski). Ich tożsamości płciowe są trudno definiowalne – niby męskie zachowania w kobiecych atrybucjach lub dziewczyńskie w męskich. Trudno wyczuć kto jest kim, a na pewno płynności te wprowadzają w konfuzję mieszczańską landlordkę. Ciekawe, czy to przypadek, że tę postać – kwintesencję nieco zdziecinniałej mieszczańskości gra Monika Niemczyk, przed laty wcielająca się w serialu A. Wajdy „Z biegiem lat, z biegiem dni” w Misię Chomińską – córkę konserwatywnej krakowskiej mieszczki i urzędnika bankowego, która zakochuje się w rewolucjoniście. Dawna Misia Chomińska stoi teraz na scenie i oczywiście jest tą mieszczanką, trzyma fason wobec młodzieży, której nie rozumie, strojna w dziewczęce sukienki i białe rękawiczki, robi zatroskane dziubki i drobi kroczki. A nowi lokatorzy są niczym trzej królowie, wysłannicy nowych relacji, nowych płciowych konstelacji. W tę część płynnie wpleciony został videoreportaż Anu Czerwińskiego, który dokumentował proces swojej tranzycji płci, problem z coming outem przed matką ( w tej roli także Monika Niemczyk) oraz trudności, jakich nastręczało porozumienie z rodziną odnośnie przygotowania jej do procesu w kwestii usankcjonowania prawnego zmiany płci. W polskim prawie obowiązuje tu bowiem konieczność złożenia pozwu przeciw rodzinie. Przyglądamy się więc, jak realnie radzi sobie z tematem polski patriarchat w osobie ojca rodziny (świetny Jacek Poniedziałek),  bracia Anu (różne stopnie rozumienia) i matka (nic nie rozumiejąca, ale gotowa dać wsparcie).

    Prócz kwestii płci pojawia się temat relacji ludzi ze światem zwierząt i przedmiotów. Wyraża się w haśle – porzuć męża – poślub konia, w totalnej dereifikacji zwierząt i uczynienia z nich person, zatarciem granicy między tym co „wartościowsze” ludzkie  a tym co rzekomo mniej znaczące – zwierzęce.

    Podobała mi się scena referowania relacji człowieka z przedmiotami, której bohaterem był Bartosz Gelner. Ta koncepcja w świecie, w którym wszystkiego mamy za dużo – także mocno uderza. Preciado zauważa jak zezwoliliśmy przedmiotom na panowanie nad sobą, na ich toksyczną władzę nad nami. Toksyczną, bo narzucającą i zniewalającą. Narzucające hierarchiczność stoły, centralizm kanap i foteli, wszystkie te układy wtłaczają ludzkie ciała w bierny układ ze zantropomorfizowanymi rzeczami, meblami, sprzętami.

    Druga część to motyw podróży do Madrytu, a celem jest poszukiwanie dawnej niani. Konwencja tej części jest mniej oniryczna, podpada pod konwencję znaną z filmów Almodavara. Marta Ojrzyńska w kolorowych spodniach, z wyglądem przypominającym Penelopę Cruz jedzie z przyjacielem (Jacek Poniedziałek) w podróż do Madrytu, aby zrobić feministyczny materiał o pracy kobiet – nianiek. Dużo tu celnych społecznych obserwacji jak choćby ta, że kobieta użyczająca swojego ciała do odkarmienia cudzych dzieci jest społecznie konsekrowana, a kobieta użyczającego ciała dla seksualnych przyjemności za pieniądze jest kryminalizowania. Okazało się bowiem, że dawna niania zamieniła tę pracę na sex working. Dyskurs na temat społecznych ról kobiet, ich percepcji w narodowych narracjach zachodnich kultur jest tu ukazany w sposób niemal komediowy, co podbija siłę rażenia. Bo to naprawdę oczyszczające móc oswoić sprzeciw uwalniającym chichotem.

    Nie sposób zresztą nie wspomnieć, że cały spektakl pozbawiony jest nieznośnego patosu i koturnowości. W każdej niemal scenie widać odcinanie się od dosłowności, od traktowania pokazu jako trybuny do mówienia widzom jak mają żyć. Sceny pozostawiają widzom duży margines interpretacji, co nie oznacza, że nie zostaje zasiane ziarno rewolucji. Rewolucji, która nadchodzi i wieszczy, że patriarchat i binarność jebną, że to tylko kwestia chwili.

  • Żyjesz czy symulujesz? – “O zdjęciach i mediach społecznościowych” Nathana Jurgensona

    Takie pytanie zadałam w ankiecie na stories na instagramie do zdjęcia z serialu “Emily w Paryżu” z akcją, jak bohaterka siedzi przy stoliku kawiarni w Saint Tropez i napierdala kontent na instagrama.

    Do tej ankiety jeszcze wrócę, bo chcę zacząć od pewnej oczywistości, ale umówmy się – to, co jest oczywiste dla jednych, wcale nie musi być oczywiste dla innych, stąd pozwolę sobie na to niezbyt odkrywcze stwierdzenie. Takie mianowicie, że jesteśmy w samym środku oka cyklonu, jakim jest narracja social mediowa. Jesteśmy świadkami agresywnego rozwoju nowych mediów, które z miesiąca na miesiąc coraz bardziej kolonizują każdy skrawek naszych żyć. Co chwila pojawia się jakieś nowe narzędzie komunikacji, nowy trend, który modny dziś, nazajutrz okazuje się oldschoolem. Nie wiem, czy rzeczywistość kiedykolwiek zmieniała się tak dynamicznie, kiedy tak trudno było ją uchwycić, pojąć i zrozumieć.
    Moje własne życie dzielę na parę istotnych etapów i zauważyłam, że prócz osobistych cezur dla wydarzeń z mojego private life, cezury etapów narzucają mi też technologie. Patrzę, jaki mają one wpływ na moje postrzeganie świata. W albumach fotograficznych z wywołanymi zdjęciami analogowymi czy cyfrowymi odnajduję jakieś moje „przedżycie”, widzę „przed-mnie” upozowaną na plażach, przy choinkach, w jakichś uroczystych momentach „do zapamiętania”, aż po rok 2012, kiedy z momentem upowszechnienia się smartfonów, gdy wszystko dostało turbo speeda – odnaleźć się jako człowiek obfotografowany, umasowiony i zapośredniczony w cyberprzestrzeń na setki możliwych sposobów, usadzony już nie w 5 albumach, tylko w chmurze o terrabitowej pojemności, ze strumieniem zdjęć, których przepływ opowiada moje życie.

    Obserwuję, jak odczuwam i percypuję moje życie w zależności od tego, jakiej technologii  (cyfrowej, analogowej, social mediowej) używam do jego relacjonowania. Przez rozwój technologii i nowych mediów świat zyskał ogromny potencjał dokumentacyjny. Ale to, co się dzieje obecnie wychodzi poza zakres dokumentowania rzeczywistości, poza jakieś muzealnictwo (składnie do albumów, archiwizowanie). Teraz fotografia jest nieustannym wyrazem prób poszukiwania własnej tożsamości, performancem na własny temat poddanemu zewnętrznej ocenie.

    ankieta

    Ale powody ku temu, aby w tym uczestniczyć mamy różne. Z mojej ankiety przeprowadzonej na stories klika dni temu wynika, że większość świadomie używa mediów społecznościowych dla inspiracji, wielu ze względów relacyjnych, podpada pod to zarówno bierne obserwowanie innych jak i gotowość do nawiązywania ciekawych znajomości z ludźmi, z którymi łączą nas podobne zainteresowania. Ale oprócz tych wyżej wymienionych oraz osób z podejściem biznesowym do SM monetyzującymi swoje skille lub popularność, wielu z nas postrzega social media jako toksyczne.

    send me an image

    Takie miałam poczucie, toksyczności tych fotograficznych aktów w mediach społecznościowych kiedy deptałam setki zdjęć zebranych na wystawie duńskiego artysty Erika Kesselsa w C/O Berlin pt. „Send me an image”. Deptaliśmy hałdy zdjęć kotków, piesków, dzieci, ślubów, narodzin, selfie i instanóżek, setki aktów, które były bliskie jakimś ludziom a śmietniskiem dla innych. I myślałam sobie, po co to wszystko, ta cala nadprodukcja nas? Żeby wylądować na cyberśmietnisku. Fotki jako hałdy śmieci, śmieciowych informacji, których termin przydatności mierzy się już w ułamkach sekund. Jakbyśmy szli na zatracenie w tej produkcji obrazów.

    Ale potem, kiedy zaczęłam o tym myśleć, bardziej niż na nadprodukcji i nadpodaży fotografii społecznościowej skupiłam się na tym, że ten rodzaj fotografii, to nie jest coś w dawnym choćby barthesowskim rozumieniu „dynamiki twórczej podmiotowości”. Dziś bowiem fotografia społecznościowa to nie tyle kreacja czy dokumentacja, ile sposób komunikowania siebie, wyraz tego, jak potrafimy patrzeć na świat, jak go odbieramy i interpretujemy za pomocą właśnie strumienia obrazów, nie słów. Więc nie tyle jest istotna tzw dobra fota, ładne zdjęcie jakich podobne zalegają w cyberchmurach- ile to – dlaczego akurat wybraliśmy taki obiekt, takie ujęcie, dlaczego właśnie to, a nie coś innego. Te wybory to komunikacja tego, jak patrzymy na świat, nie świadectwo naszych umiejętności fotograficznych, bo łatwość, z jaką dziś robi się zdjęcie, wyeliminowała to kryterium. Zdjęcia społecznościowe to po prostu historie. O nas samych. Co można sprowadzić do prostego stwierdzenia – pokaż mi swój instagram a powiem ci kim jesteś:)

    fetyszyzacja cyfrowego odłączenia

    Mimo powszechności tego doświadczenia, jakim jest robienie fotek na social media – bardzo popularna jest fetyszyzacja odłączenia cyfrowego – jak zauważa Nathan Jurgenson. W swojej  krótkiej, acz gęstej i bardzo analitycznej książce „Fotka. O zdjęciach i mediach społecznościowych” autor demaskuje ten społeczny zwyczaj dyscyplinowania ludzi, którzy robią zdjęcia na SM czy dużo z tych mediów korzystają. Znacie to – „odłóż ten telefon. żyj prawdziwym życiem”. Ale jak słusznie zauważa Jurgenson – kto decyduje jakie życie jest prawdziwe a jakie nie? Jakie gremium? Jeśli ktoś orzeka, że korzystanie z SM jest niezdrowe, to kto decyduje o tym co jest zdrowe? Jurgenson wskazuje na iluzoryczność zjawiska „bycia bliżej rzeczywistości”, kiedy jest się wylogowanym. Autor opisuje zjawisko, które wypieramy, a mianowicie, że chcąc nie chcąc jesteśmy w świecie cyfrowej rzeczywistości. Nawet nic nie robiąc, nie wrzucając zdjęć, nie postując – zajmujemy  wobec tej rzeczywistości jakieś stanowisko. Jesteśmy w strumieniu cyfrowym bez względu na to, jak z niego korzystamy.

    Jurgenson przytacza pewien eksperyment, jakiego podjął się przeciwnik mediów społecznościowych, stojący na stanowisku, że SM to nieprawdziwi my. Przez rok żył wylogowany. Ze wszystkiego. Po roku stwierdził, że cyfrowa abstynencja nie uczyniła go prawdziwszym niż był zazwyczaj.

    Jesteśmy konstruktem. Tożsamością wyrażaną na setki sposobów, nie sprowadzoną do prostego dualizmu bycia i nie bycia online, fotografowania i nie zapośredniczania rzeczywistości poprzez obrazy. Nie jesteśmy bardziej aktorami na scenie życia teraz niż byliśmy nimi kiedyś. Nie jesteśmy bardziej sobą kiedy jesteśmy wylogowani. Nawet jak nikt nie patrzy manipulujemy myślami o sobie, przygotowujemy się do wystąpień, pertraktujemy nieustannie z własnym wizerunkiem i tożsamością. Nasz umysł nie pozostaje w mitycznym uśpieniu ani na chwilę.

    Podoba mi się, że autor dokłada starań, aby odmitologizować to przekonanie o „prawdziwym życiu” istniejącym tylko poza światem cyfrowym. Już Bataille mówił, że „życie chwilą” to realizacja idei doskonałej bierności. Bierności, która jednakowoż jest przecież fikcją, jako że nasz umysł pracuje nieustannie i czy zapośrednicza chwile za pomocą zdjęć czy też manipuluje myślami odnośnie zjawisk tylko w obrębie naszego własnego umysłu – zaświadcza właśnie, że życie chwilą ma różne wymiary i żaden z nich nie jest lepszy czy gorszy. Wartościowanie jaki sposób bycia w świecie jest lepszy – jest opresją i manipulacją.

    Emily w Paryżu

    I w tym momencie wracam do ankiety, jaką wpuściłam na stories z kadrem z serialu „Emily w Paryżu”, kiedy bohaterka siedząc w miłych okolicznościach w Saint Tropez – zamiast wystawiać twarz do słońca i „żyć chwilą”, cokolwiek miałoby to znaczyć, wypuszcza w media informacje o miejscu, tagi, uwagi, spostrzeżenia. 65% z was odpowiedziało, że to nie prawdziwe życie a symulacja.

    Wracam więc do pytania postawionego wyżej – kto decyduje, że takie a nie inne korzystanie z chwili jest symulacją? Jakie są kryteria? Jak wykazałam wyżej na bazie wywodów Jurgensona takie kwalifikacje działań związanych ze streamowaniem informacji w nowych mediach, kwalifikacje sugerujące, że to żałosna imitacja życia a nie życie – to iluzje. Nasze iluzje na temat „prawdziwości” życia. Nie ma jednej prawdy przecież o niczym. Konstruowanie siebie poprzez performowanie zastanego świata to taki sam akt bycia prawdziwym jak i nie robienie tego.

    koniec prywatności?

    Kolejnym konstruktem odnośnie SM, który budzi kontrowersje jest „prywatność”. Wielką i słuszną batalię o „prawo do zapomnienia” toczy w swoim monumentalnym opracowaniu Shoshana Zuboff „Wiek kapitalizmu inwigilacji”. Wykazuje ona jak wielkie korporacje Google i imperium Zuckerberga czy Appla indeksując nasze zachowania w sieci, wyszukiwania, wrzucane obrazy, lokalizacje – zagarnęły bezprawnie to bezmiernie wielkie pole behawioralnych aktywności użytkowników, aby ich kontrolować i podsuwać im reklamy produktów, które powinni kupić i mieć. Wiemy, że nadwyżka behawioralna wykorzystywana jest nie tylko w marketingu korporacyjnego kapitalizmu, ale też dla manipulowania politycznymi celami, wyborami i rzeczywistością społeczną. Boimy się tego i chcemy mieć poczucie kontroli nad tym.

    Niestety istnieją słuszne obawy, że nie ma od tego ucieczki. Każdy podłączony do własnego smartfona systemu Android czy iOS nie zbiegnie już z tego systemu nigdy. Mark Zuckerberg marzy, że stworzy taki matematyczny algorytm, który precyzyjnie skonfiguruje ludzkie zachowania. Jurgenson zaś zadaje pytania, czy faktycznie Big Data i fakt, że wrzucane przez nas obrazy indeksują co lubimy – powie o nas wszystko i faktycznie będzie o nas wiedzieć wszystko tak, że potem jakieś matematyczne równanie określi za nas kim naprawdę jesteśmy? Otóż nie właśnie. Nasza prywatność, jak zauważa autor „Fotki”, rozgrywa się w ogromnej przestrzeni tego co dzieje się pomiędzy zrobieniem zdjęcia, wrzuceniem do do sieci, pomiędzy konstruktem i performancem dzieją się rzeczy, których nie widać. I to jest prywatność, do której dostępu nie mają followersi ani korporacyjne algorytmy. Te ostatnie bowiem nie umieją brać pod uwagę prostej sprawy, że ludzie są zmienni, niekonsekwentni, niejednoznaczni, niedookreśleni. Jesteśmy zbudowani z poglądów, które zmieniamy, emocji, których nie rozumiemy, klasowości, etniczności, seksualności i choćby Zuckerberg bardzo chciał ludzkość utowarowić – nie jesteśmy przekładalni na liczby.

    social media jako nośnik idiocenia

    Tym co odstręcza jednak od SM najbardziej jest chyba nawet nie ich agresywna ekspansja robiąca z nas towar. Według mnie największym zagrożeniem obecnie jest to, jak SM kształtują narrację o świecie. Narracja ta pikuje w kierunku coraz szybszego idiocenia społeczeństwa poprzez promowanie kultury celebryctwa (klasowości imho) i narcyzmu. Widać to dobrze na przykładzie filmu „Don’t look up”, kiedy ludzie zamiast przejąć się tym, że za parę miesięcy uderzy kometa rozwalająca planetę, robią z wynalazców przyczyny katastrofy memy i masowo współczują jakiejś celebrytce rozstania z partnerem. To pokazuje, że nie ma czegoś takiego jak „prawda”. Każdy pogląd jest przerobiony przez SM na papkę o konsystencji strawnej w zależności od bańki informacyjnej w jakiej wyląduje. Nie ma czegoś takiego, że „wiesz”, że dobrze napisałeś książkę albo zrobiłeś dobry film, czy dobrze zagrałeś w piłkę. Lewandowski mający faktyczne zasługi w kopaniu tejże piłki w tym roku nie dostał złotego pucharu dla najlepszego gracza. Dostał go Messi bez zasług za to z prawie 300 mln followersów na koncie, co czyni go atrakcyjniejszym produktem dla biznesu niż Lewandowskiego z 27 milionami.

    co robić?

    Chciałam na koniec wystąpić z jakąś światłą poradą – jak więc działać w obecnym świecie, jak pływać w tym morzu bez tlenu, podłączać się czy odłączać. I nie wiem niestety jaka jest rada i czy w ogóle taka istnieje. Jedyne co wydaje mi się sensowne to nieustanne weryfikowanie swoich poglądów i emocji. Na własnym przykładzie mogę powiedzieć, że to, co 15 lat temu wydawało mi się oczywiste i cool  – dziś widzę jako totalny cringe i obciach, zastanawiam się kim byłam, że tak wtedy myślałam o świecie i ludziach. To, czego sama sobie gratuluję, to tego, że byłam w stanie różne postawy weryfikować i że mi się to udaje. I to jest chyba jedyna droga. Dlatego esej Jurgensona polecam, bo on właśnie tak robi – weryfikuje popularne opinie na temat zdjęć, social mediów, dzięki czemu następuje ten epifaniczny moment, kiedy przysiadamy i mówimy sobie „aha, a więc to może być i tak”. Ja postrzegam ten moment jako rodzaj punktu zwrotnego, który może przynosić nam nieoczekiwane korzyści.

     

     

  • Co jest anomalią a co normą – czyli o „Anomalii” Herve Le Telliera

    Kiedy czytałam „Anomalię” Herve Le Telliera, czułam ekscytację niczym mieszczanin z molierowskiej komedii, który jarał się, że mówi prozą. Od dawna bowiem prozy właśnie nie czytam. Same reportaże, publicystyki. Odnajdywanie się w gąszczu fikcyjnych imion i fikcyjnych spraw mega mnie nuży, a nawet irytuje. Nie są w stanie mnie obejść poruszane w tych powieściach tematy. Serio – podziwiam czytelników zdolnych przejść jakąkolwiek powieść Johnatana Franzena albo Elizabeth Strout, pełnych ludzi i ich działań, które tak meandrują i tak nie wciągają, że aż nawet przykrawo mi się robi z tego powodu, no bo może to ja czegoś nie rozumiem?

    W każdym razie. Przeczytałam „Anomalię” szybko, bez znużenia i bez ciar żenady. Musiałam oczywiście przebrnąć przez te powieściowe ozdobniki w stylu „myśli kłębiły się w jego głowie”, ale może to też kwestia tłumaczenia, a Le Tellier pisze zupełnie inaczej.

    Powieść zaczyna się jak dobra obyczajówka. Poznajemy kilka postaci, różne środowiska, różne kraje, różny wiek, zajęcia, zawody. Są tam 62 letni architekt mający romans z młodszą o 30 lat montażystką filmową, która go rzuca, amerykański żołnierz z rodziną, niespełniony pisarz francuski, czarnoskóra ambitna prawniczka, pilot samolotu, nigeryjski gwiazdor raper, zabójca likwidujący ludzi na zlecenia za pieniądze. Wszyscy oni sobie żyją w swoich światach. Opowiadania o nich są zwięzłe z bardzo trafnymi obyczajowymi obserwacjami. Bez zawiłości, ale te uwagi o ich życiu są błyskotliwe i celne. Wielu z nas się z nimi utożsami.

    taka dygresja – akurat czytałam o losie jednego z bohaterów i bohaterki, kiedy miałam symultanicznie rozmowę w realu  z przyjaciółką i była ona dokładnie 1:1 na temat omawiany w tym fragmencie. Czy to są przypadki? Zresztą jak się potem okazuje, cała powieść to jest rzecz o nieroztrzygalnej kwestii – co rządzi naszym życiem? Program? Los? Fatum? Koincydencja? Symulacja? Faktycznie własne wybory? Jest właśnie o tym o byciu pionkami na planszach zawiłych matematycznych konstelacji odnoszących się do tzw żyć.

    Nomen omen powieść przypomina matematyczną układankę. Tych ludzi różnych ze Stanów i z Francji łączy jedna rzecz – wszyscy lecieli tym samym rejsem na pokładzie samolotu AirLines z Paryża do Nowego Jorku w czerwcu 2021. Zaczyna się od przedstawienia bohaterów w działaniach. Potem następuje kulminacja – turbulencje, w jakie wpada samolot zmuszają do awaryjnego lądowania i po wybuchu, jak u Hitchcocka zaczyna się dopiero trzęsienie.

    Korci mnie strasznie, żeby to opisać, ale nie będę zdradzać, żeby nie psuć zabawy tym, którzy nie czytali.

    Kiedy wyczytałam w jakiejś recenzji przelotnie, że to powieść warstwowa, szkatułkowa, bałam się, że się w tym zagmatwam, że nic nie zrozumiem z plątaniny losów, ale muszę przyznać, że nic takiego nie nastąpiło. Le Tellier – który zresztą jest lingwistą i matematykiem, rozgrywa fabułę z chirurgiczną wręcz precyzją. Od razu zapamiętałam kto jest kim i jakie tam występują zależności między bohaterami. A serio – niełatwo mnie tak zahaczyć, bo szybko się nudzę, jak wspomniałam na wstępie.

    Ta powieść to nie tylko ciekawa intryga i społeczno obyczajowe trafne obserwacje. To jest coś na kształt prozatorskiego traktatu filozoficznego o kondycji człowieka we współczesnym świecie. Jest też o spotkaniu z samym sobą. Serio. Wyobrażaliście sobie kiedyś jak by to było spotkać samego siebie? Bo ja nie. A nagle zaczęłam i nie wiedziałam w sumie czy byłoby to miłe spotkanie:) Czy ja bym siebie nie drażniła. Jest bardzo prawdopodobne, że tak. Jest to bardzo oczyszczające ćwiczenie. Nie obligatoryjne, ale samo przyszło do mnie podczas lektury.

    W trakcie czytania przypomniało mi się, apropos dziwnych lotów, wydarzenie, z roku 2014, kiedy rozpisywano się o zniknięciu samolotu malezyjskich linii lotniczych lecącego z Kuala Lumpur do Pekinu. Samolot z ponad 200 ludźmi na pokładzie w okolicy morza Północno-chińskiego zniknął z radarów. Potem był jeszcze 7 godzin w powietrzu aż w końcu runął do Oceanu Indyjskiego. Prawdopodobnie, bo nie odnaleziono ani czarnych skrzynek, ani części wraku ani zwłok ofiar. Mniej więcej po latach udało się zidentyfikować 4 osoby po czym okazało się, że są to fikcyjne nazwiska na fikcyjne paszporty. I nadal nic nie wiadomo. Nie interesuję się za bardzo katastrofami, ale pamiętam, że to info zrobiło na mnie wrażenie i podczas lektury „Anomalii” sobie o tym przypomniałam. W każdym razie – coś jest na rzeczy.I nie chodzi tu o teorie spiskowe, tylko taką świadomość, że you never know.

    Tak że nie zdradzając fabuły – serdecznie do tej lektury zachęcam, aby zrobić sobie ćwiczenie wglądu:)

  • zjedz kanapkę