• Jak działać „w imię zasad”, czyli Psy 3

    Może nie to, że czekaliśmy, aby się tego dowiedzieć, bo ta produkcja nie była pewna, ale skoro się pojawiła, to na pewno wielbiciele seksapilu i siły przekonywania Franza Maurera z Psów 1 i 2 byli ciekawi, jak to robić po niemalże 30 latach odkąd twórcy tego filmu zaczęli w temacie bycia w zgodzie z własnymi zasadami dywagować.

    Tak więc, kiedy wieść o Psach 3 się rozeszła, apetyty były spore. Chcieliśmy wiedzieć, jak po 25 latach odsiadki zobaczy dzisiejszą Polskę Franz. „Psy” to wiadomo nie jest kino moralnego niepokoju z wątkami tez z obszaru socjologii, ale nawet kino gangsterskie może w swojej konwencji trafić widza celną obserwacją zastanej rzeczywistości z punktu widzenia bohatera, w tym przypadku – kultowej postaci, jaką był były ubek, potem zdegradowany policjant Franz Maurer grany przez Bogusława. Lindę zresztą.

    Psy 1 jako ikona

    Jak wspomniałam „Psy 1”, jeden z pierwszych po 89’ film tego gatunku i o takiej sile rażenia, nie bez przyczyny zyskał popularność i status bycia icon. Pasikowski pokazał w nim to, co nie było jeszcze takie oczywiste, że polaryzacja postaw komuch – ubek – solidarnościowiec nie jest zero – jedynkowa, nie implikuje prostego podziału na dobrych i na złych jak w westernach. Reżyser pokazał, jak rozmywają się te wartości, że kręgosłup byłego ubeka może mieć solidniejsze usadzenie moralne niż etos solidarnościowca.

    W tamtym klimacie wizerunek Franza Maurera się bronił, bo gość, niezależnie od barw, w jakich występował, swoją postawę wobec zdarzeń prezentował kontrowersyjną, ale wiarygodną. Dlatego znosiliśmy sztuczne miauczenie Andżeli, i podziwialiśmy nowoczesny i nonszalancki outfit Franza, który w swoich jasnych jeansach zapewne levisach 501 popijał sobie whisky siedząc w skórzanym fotelu w swoim domu również nonszalancko nieumeblowanym, z pogardą myślącym o żądnych władzy i krwi „czarnych”. Staliśmy jako widzowie po jego stronie, kiedy zasiadał przed solidarnościową komisją weryfikacyjną, chcieliśmy, żeby „im pokazał”. Pozytywna emocja, jaką widz obdarza teoretycznie „złą” postać w filmie, jest generowana zawsze tylko przez umiejętne poprowadzenie intrygi i wszystkich tych części składowych filmu powodujących, że nie tylko jesteśmy wytrwałymi kibicami „złego” bohatera, ale też zostajemy z pytaniami, rozterkami, a nie dydaktycznym smrodkiem, albo nie daj boże, z nie wiadomo w sumie z czym.

    Kroll i sceny w deszczu

    To zaczęło się jeszcze od „Krolla”, filmu, który Pasikowski zrealizował przed „Psami”. Tam, mówiąc oględnie, w nieprzychylnym środowisku poborowych w wojsku, pokazał skalę przemocy, absurdu i to, co uczynił kanwą „Psów” potem , czyli męskiego braterstwa i lojalności. Ja do „Krolla” mam stosunek przeogromnie sentymentalny, bo niektóre sceny były realizowane w akademiku, w którym wtedy mieszkałam, w II DS Balbina, osiedle Lumumby w Łodzi, kto wie, ten wie. W tymże akademiku szukają dezertera  tytułowego Krolla  – Olafa Lubaszenkę, na naszych akademikowych imprezach. Pamiętam, że nie poszłam na tę aranżowaną imperkę, bo uwaga – uczyłam się, na bank czytałam Ingardena i dziś dużo wiem o fenomenologii;] Ale za to z okna, w nocy, oglądałam już scenę, kiedy w strugach sztucznego, bo z pomp strażaków, deszczu wchodzi do akademika przez moje drzwi Bogusław Linda właśnie szukający dezertera. Pasikowski lubi podkreślać dramatyzm w swoich filmach rzęsiście padającym deszczem. Tak zrobił w Krollu, w “Psach 2”, kiedy Franz też opuszcza więzienie i tak zrobił w „Psach 3”, dokładnie w scenie, kiedy Franz wychodzi z więzienia tym razem po 25 latach. I patrząc na tę scenę właśnie wiedziałam już, że to nie będzie udany film. Dlatego, że usilne trzymanie się konwencji, nie zawsze dobrze współgra. Po pierwsze w scenie tej, dziennej zresztą, widać było prześwitujące słońce, co musi nasuwać skojarzenia, że to jest efekt użyty na siłę, a po drugie, kto w ostatnich latach pamięta, żeby w Polsce padał rzęsisty deszcz? To dało mi do myślenia, że Pasikowski nie zauważył, że w Polsce zmienił się klimat, i że w ogóle wszystko się zmieniło.

    Zresztą nie tylko o ten deszcz chodzi i sztuczne podbijanie dramatyzmu sytuacji tego typu zabiegami, czy też patetyczną muzyką Michała Lorenza, która w 1 się broniła, tutaj mocno trąciła sentymentalnym lamusem.

    gdzie jest #MeToo

    Tak więc o obecnej Polsce, 30 lat po, niewiele Pasikowski widzowi powiedział, prócz tego, że jest słabo, ale przecież zawsze jest jakoś słabo, tylko pod innymi względami. Nie spodziewałam się głębokiej diagnozy czy publicystycznej polemiki, uwzględnienia faktu, że zmienił nam się klimat i zmierzamy ku zagładzie, akcji zero waste, feminizmu czy #MeToo, ale uparte trzymanie się konwencji, że laski przykładowo podają w życiu głównie kawę gościom, albo mając długie nogi czyhają, aż zwróci na nie uwagę producent rajstop z Pabianic albo chociaż przystojny policjant, albo prostytuując się na wylotówkach pielęgnują swój etos – mocno trąci brakiem sklejenia się z rzeczywistością i pytanie – czy reżyser jest mizoginem i celowo pokazuje kobiety jako mocno przygłupie, czy po prostu nie nadążył za zmianami w postrzeganiu kobiet i w kinie i w rzeczywistości?

    Skoro nie wyszło z jakąś namiastką obserwacji dzisiejszej Polski, to chociaż żeby dobra gangsterka była, ale tu też bez powodzenia.

    kiedy chce się wierzyć, a nie może

    Bohaterowie chcą się mścić, w imię zasad oczywiście, ale całość jest uszyta grubymi nićmi, widać fastrygę, nie klei się to, nie uwiarygadnia. Nie wierzymy np. Pazurze. Aktor, który wypłynął na Wiadernym z „Krolla” i Nowym z „Psów” przez długie lata potem umacniał na rynku swoją pozycję w roli komika, przez co jego talent dramatyczny został mocno zblurowany. Dlatego wierzy mu się, kiedy jest fajtłapowatym prezesem działkowców, ale już nie, kiedy rozpacza nad śmiercią syna i zmienia się w bezwzględnego mściciela. Ciągle słychać tu nieadekwatny chichot stand upu.

    Z Lindą nie jest tak źle, ale dość podobnie. Jego cedzone lakonicznie odpowiedzi brzmią w tych warunkach karykaturalnie i nie na miejscu. Kiedy odpowiadał Olowi tuż przed jego zabiciem na pytanie „dlaczego” chce go zabić i że to zadzieje się w imię zasad, czuliśmy dźwięk trąb sprawiedliwości podbitej przez kompozycje Lorenca. Teraz tylko zblazowani dłubiemy sobie w nosie grzebiąc jednocześnie w telefonie. Nie kupujemy już tego. Nie widzimy wiarygodnego pola dla urzeczywistnienia się braterskiego etosu mścicieli na wszystkich oportunistach, serwilistach i zwykłych kurwach życiowych.

    Nie kupujemy sceny, w której do rozgromienia 3 desperatów z bronią policja zwołuje siły na jak na mini wojnę, helikoptery i wozy opancerzone oraz ludzi w ilości mała armia. Nie widzimy tego miejsca w środku obstawionej dziś mieszkalnymi mordorami Woli. W „Psach 1” Franz mógł polować na Ola po dowolnie wybranej pustej fabryce, które pustoszały wtedy w trybie super fast. Dziś nikt nie uwierzy, że takie miejsca na gangsterskie porachunki istnieją jeszcze w środku miasta, a policja dysponuje środkami na organizowanie mini wojen.

    Nie pokuszono się też o eksploatację atrakcyjnego wątku przemijania. Poprzestano tylko na utyskiwaniu z powodu bycia na bocznym torze i utracie koneksji, byciu skazanym na zbędność. A to byłby dobry temat, o tym, że człowiek w wieku 30 lat jest jednak trochę inny niż  wieku lat 60. Można było zadać pytanie – kiedy zmienia się wszystko, gdzie jestem ja? Ale Pasikowski uznał, że 25 lat to jest jak mgnienie i właściwie nic się nie zmienia. Niestety w tym błędnym założeniu tkwi słabość tego filmu.

    A szkoda bardzo. Osieroceni po dawnym Franzu Maurerze mogą zobaczyć, jak ten obecny w outficie miejskiego hipstera sprawnie operuje jeszcze bronią i ostatecznie wychodzi na swoje, oczywiście udając, że ma to w dupie, ale przestał być wiarygodny i nie chce nam się już z nim gadać.

  • Marina Abramović, czyli po co nam sztuka?

    Marina Abramović.
    U mnie działa taki mechanizm – wszyscy interesują się Mariną, więc ja nie, wszyscy szturmują jej wystawę w Toruniu- ja nie. To, co tak popularne, wzbudza mój sceptycyzm. Mój entuzjam nie jest już potrzebny i niczego nie wniesie.
    Szyszka dała mi jej wspomnienia „Pokonać mur”, no to czytam. Zrazu książka ta wzbudziła we mnie niechęć. Abramović w opisach swoich odczuć używa prostych, niewyszukanych fraz ocierających się o banał czy wręcz kicz. Nie stara się czynić z języka narzędzia kreacji, ale mimo to mam wrażenie podczas lektury, że wymyśla sobie to dzieciństwo. Może nie, że dodaje jakieś  trwożne fakty, ale że je monumentalizuje, ubarwia czyniąc z siebie pomnik dziecięcego cierpienia. Może jestem dla niej niesprawiedliwa i faktycznie doznała tych wszystkich fizycznych krzywd i upokorzeń od rodziców, a zwłaszcza od matki, ale poprzez ten pełen patosu język – odczuwam niechęć. Z jednej strony wiem, że nie każdy będzie umiał uczynić z konfabulacji swojego dzieciństwa kilkutomowej powieści jak zrobił to Knausgard, niemniej nie jest mi na początku łatwo. Ale jednak czytam, nie męczę się i potem stwierdzam, że właśnie bardzo dobrze, że tak to opisała, szalenie prosto!

    Marina przyjaźniła się parę lat z Susan Sontag pod koniec życia pisarki i filozofki. I pomyślałam sobie, co za szczęście, że Abramović o swojej sztuce nie pisała takim językiem jak Sontag, bo bym pewnie do wiosny to czytała. Może coś w tym jest, że kiedy człowiek jest działaczem jak Marina, wykształca w sobie po prostu inne umiejętności niż sztuka pisania, a takie osobowości jak Sontag nakierowane na przemyśliwanie, kumulowanie wniosków, analiz i konwersowanie – fokusują się na ujmowaniu spraw w nieco bardziej skomplikowany sposób, jakby te sfery wzajemnie się nieco kanibalizowały. No i dobrze.

    We wspomnieniach Mariny robi się ciekawie, kiedy zaczyna się opis stopni na drodze do jej sztuki, pracy, performansu i w końcu kariery. Ostatecznie, jak by nie spojrzeć, uzbierała sukcesów sporo na polu sztuki niematerialnej, przeniknęła do pop kultury, rozpropagowała dość te hermetyczne środki wyrazu i przesłania. 

    Dlaczego mnie to interesuje?

    Na pewno nie dlatego, że zrobiła warsztaty z Lady Gagą. Ale lubię przyglądać się sztuce. Chadzam na różne wystawy i przeważnie nie rozumiem wystawianych tam prac ani ich idei. Robię temu instagramowe ujęcia, zdjęcia i potem dopiero w domu zastanawiam się, o co mogło chodzić twórcy. Lubię też myśleć o tym, dlaczego ludzie robią coś, co nazywają sztuką, co jest sztuką, a co nie jest i kto o tym decyduje? Porusza mnie to, że ludzie mają w sobie to coś, co każe im wyjść poza rutynę, poza sposób widzenia czegoś tak jak widzą, co każe im szukać innych środków niż te, których używa się powszechnie. Ciekawi mnie załamywanie rzeczywistości po to, żeby dotrzeć do jakiegoś punktu w odbiorcy, który nim poruszy.

    Sama Abramović też szukała. Zaczęła od malowania obrazów na zamówienie, których potem się wstydziła i od wykładów na Akademii Sztuk Pięknych w Belgradzie. Z pewnością pomógł jej w karierze jej kapitał kulturowy, koneksje matki ustawionej dobrze komunistki, jej działalność w obszarze sztuki. To było solidną podstawą do tego, żeby ona mogła o tym myśleć i wychodzić poza malowanie zachodów słońca dla utytułowanych członków partii. Ale oczywiście miała też co innego – nadludzką wytrzymałość, którą przypisywała nader twardemu i zimnemu wychowaniu, pasję i determinację. W tym pędzie ku odkrywaniu i przekraczaniu własnych możliwości i barier oraz odwadze chyba mało kto mógł jej dorównać, a skutek tego był taki, że zaczęła wyjeżdżać z komunistycznego Belgradu coraz dalej i dalej aż całkiem się z niego wyniosła i wkrótce nie było dla niej kierunków niemożliwych czy obcych. Zeksplorowała na użytek poszukiwań dla swoich performansów i zwyczaje hermetycznych Aborygrenów, i praktyki buddyjskie z Tybetu czy Indii, i wszystkie te odkrycia inkorporowała w poszerzanie pola swojej świadomości, której dawała wyraz w pokazach.

    Ostatecznie w swoich wspomnieniach pisze tak: „ Zawsze myślałam, że w sztuce chodzi o ekspresję w ramach pewnych technik: malarstwa, rzeźby, fotografii, pisarstwa, filmu, muzyki czy architektury. No i oczywiście performansu. Ale ten performans przekraczał granice performansu. To było życie. Czy sztuka może lub powinna być odizolowana od życia? Zaczęłam coraz intensywniej odczuwać, że sztuka musi być życiem, musi należeć do wszystkich”. W tym fragmencie mówi o spektakularnym i jednym z najbardziej znanych swoich dzieł „Artystka obecna”, kiedy to przez 3 miesiące w MOMie siadywała na krześle, a widzowie siadali na przeciwko niej i po prostu na siebie patrzyli. Pokonując ograniczenia jakie narzuca nam ciało, czyli żeby przez kilka godzin dziennie nic nie mówić, nie ruszać się, nie wydalać, nie jeść, nie pić, nie kichać – po prostu patrzyła widzom w oczy i działy się rzeczy niewiarygodne. Nawiązywał się kontakt z każdym, kto usiadł na przeciw niej, wyzwalały się emocje i przepływała między nimi wzajemna energia. Czyli wystarczyła chwila ciszy, uwagi i spojrzenia innemu człowiekowi w oczy. Tylko tyle. Właściwie aż tyle.

    Pokaz zrobił furorę i nie dziwię się temu. Abramović odwołała się w tym performansie do pierwotnych ludzkich potrzeb, które całe swoje życie pieczołowicie zakupujemy w procesie tzw. socjalizacji, tj. do uważności na drugiego człowieka. Potem, kiedy zobaczyłam w książce „Portrety w obecności Mariny”, które zrobił ludziom z tego pokazu Marco Anelli, to zachciało mi się płakać, widok tych twarzy wyzwolił i we mnie tę pierwotność, to pragnienie prawdziwości czy uważnego spojrzenia, czegoś czego unikamy na codzień, co nas krępuje, onieśmiela, płoszy czy denerwuje.

    To działo się w roku 2010, ale już w 2002 zrobiła podobny w wymowie performans „Dom z widokiem na ocean”. Tym razem spędziła 12 dni w galerii, w 3 pomieszczeniach podwieszonych pod sufit na widoku odwiedzających galerię gości. Na ich oczach brała prysznic, sikała i piła wodę. Nic nie jadła. poza myciem, piciem i sikaniem siedziała lub leżała. Ten pokaz miał służyć zwróceniu uwagi na to, że każdej czynności, nawet najbardziej banalnej należy się całe 100 % uwagi, wykonywała te proste aktywności z precyzjną dokładnością i pieczołowitością odwołując się do zasad buddyjskiej uważności. Ten performans został wykorzystany nawet w 6 części „Seksu w wielkim mieście”, przedarł się do popkultury, która zresztą poprzez ten odcinek akurat go wyśmiała. Carrie bowiem podważa autentyczność zachowań artystki. Niemniej jednak pokaz ten okazał się ważny, a prace Abramović na tyle przebijały się do świadomości nie tylko koneserów sztuki, ale też zwykłych ludzi, że dziś mając na uwadze sztukę niematerialną, ma się na myśli głównie Marinę.

    Dziś z pewnością nie należy ona do artystek żyjących w niszy i na skraju ubóstwa, z pewnością pomógł jej też zmysł do interesów i dobra koniunktura, którą umiała wykorzystać. Ale mi to akurat nie przeszkadza. Ja potrzebuję tylko rozumieć, dlaczego ludzie sztuki robią akurat to co robią, i co to dla mnie oznacza i w co mnie uzbraja. A ponieważ rozumiem coraz więcej, to się cieszę i książkę też polecam.

    Warto jeszcze nadmienić, że we wspomnieniach Marina poświęca sporo miejsca swoim partnerom, z którymi współtworzyła swoje prace. Ciekawe jest jej podejście do nich, to jak razem pracowali, na co zwracała uwagę i jak bardzo ta świadoma i odważna w sztuce i życiu kobieta długo zawsze nie mogła pojąć, że ukochany mężczyzna się od niej odwracał. Czy to było znamię totalnego egocentryzmu? Czy emocjonalnej nieporadności wyniesionej z domu rodzinnego? W każdym razie nie umiała zrozumieć tego, że odchodzili, nie robiła żadnych analiz, a przynajmniej nie skupiała się na pisaniu o tym. Po prostu  – długo bardzo te rozstania przeżywała jako niesprawiedliwe dla niej i niezrozumiałe, co pozwala mi czynić wniosek, że emocjonalnie bywamy totalnie bezbronni niezależnie od tego ile mamy na koncie zasług, nagród, osiągnieć czy pieniędzy. Lekceważeni w dzieciństwie cały czas ściągamy na siebie w jakiś sposób podobne traktowanie, a może sami je z czasem wyzwalamy w innych widząc w partnerach tych, którzy nas stworzyli i zawiedli, a potem żadnym sposobem nie umiemy się z tego wyzwolić. I to akurat jest zła wiadomość dla nas. Ale też te rozterki i porażki czynią przecież z tej posągowej artystki zwykłego człowieka, który zniesie 12 dni bez jedzenia, rany zadawane sobie na performansie, podpalenia a nie może znieść porażki w miłości.

    Jak to jest więc z nami, że jesteśmy tacy krusi, a jednocześnie nie do zniszczenia? Czy sztuka daje nam właśnie te nitki, linki, których możemy się łapać, żeby nie polec?

  • Springer, Springer, ile można zachwycać się Springerem?

    Nowy Springer to od jakiegoś czasu już zawsze jest wydarzenie. Przekornie chciałam temu zaprzeczyć i widząc zajawki na instagramie czy czytając wyrywki recenzji oznajmiających, że „Dwunaste: nie myśl, że uciekniesz” jest nieco inaczej formalnie skonstruowane pod względem narracji niż poprzednie jego książki – potajemnie liczyłam, że uda mi się tę książkę znielubić i powiedzieć – a nie wyszło! Serio? Springer, Springer, ileż można się zachwycać Springerem.

    No ale okazało się, że można, nawet trzeba, choć tę książkę czyta się trudniej niż chociażby „Źle urodzone” (przeczytałam w dwa dni) czy „Miasto Archipelag.Polska mniejszych miast”. Powody tego są co najmniej w moim odczuciu dwa:

    dlaczego jest trudno

    pierwszy to forma, całość jest niejako zbiorem niby luźno powiązanych obserwacji związanych z miejscami, architekturą, mostami. Dużo jest historii z przeszłości dotyczących ludzi związanych z poszczególnymi miejscami, dużo zmian perspektywy mówiącego oraz formy przekazu, od relacji, snucia zasłyszanych opowieści, po formę listu czy zmianę osoby narratora. Żeby się w tym nie pogubić, trzeba się skupić, żeby chwycić mocno wątek i mieć stale w głowie przewodnią myśl. Mnie nie było łatwo. Może też dlatego, że przez uzależnienia od telefonu i internetu coraz trudniej jest mi się skoncentrować i przyznaję się do tego jak alkoholik na zebraniu AA, więc kiedy ktoś wymaga ode mnie skupienia, to przychodzi mi to z pewną trudnością. Ale szłam w to dalej, bo kiedy domykała się tam jedna historia, wiedziałam, że za chwilę będzie kolejna, zapewne nieoczekiwanie zaskakująca. I w rzeczy samej tak było.

    W ogóle całość przywiodła mi skojarzenie z Kodem da Vinci Dana Browna i z panem Samochodzikiem Nienackiego, serio. Podobieństwa polegają na tym, że mamy tu tajemnicę i osobę, która stara się dociec, na czym polega złożoność tej tajemnicy, więc wplątuje się w różne historie, węszy, nagabuje ludzi, wyciąga od nich szczegóły i stara się złożyć w całość odpowiedź na pytanie – czym jest prawo Jante w Danii, o co w tym chodzi i dlaczego osnuwa ten kraj mrokiem, który dla ludzi otumanionych marketingowym hygge i statystykami na temat tego, że Dania to najszczęśliwszy kraj na świecie, jest niedostrzegalny. A on go dostrzegł i wymyślił sobie, że zgłębi jego istotę.

    I to jest drugi powód, dlaczego trudno czytało się tę książkę. Bo prawo Jante, na fasadach którego oparte jest życie duńskiego społeczeństwa, jest dość mroczne i opresywne i to w sposób, którego naprawdę człowiek by się po miłych Duńczykach nie spodziewał.

    gdzie jest moc

    Ale jako się rzekło, nie są to trudności z kategorii zniechęcenie. To jest raczej jakaś wartość dodana. Narracja Springera ma ogólnie taką moc, że czyta się o miejscach tak zwanych nieoczywistych, którymi nie są błękitne Malediwy, przereklamowane uliczki Barcelony czy egzotyczne resorty na Sri Lance, jak o destynacjach nad wyraz właśnie atrakcyjnych. Moim zdaniem to Springer zapoczątkował swoimi reportażami modę czy trend na odkrywanie zapomnianych, dziwnych i niepozornych miejsc, przywracał należne miejsca w pamięci socrealistycznym budynkom w Polsce, zapomnianym miejscom  gdzieś na końcu świata, zaczęliśmy trochę „myśleć i widzieć Springerem”, odnajdywać w pozornie błahej codzienności – coś niezwykłego. Myślę, że jemu zawdzięcza się zwrot uwagi ku pozornie niepozornym obiektom, do starania się, aby zobaczyć to, co umyka  nam w codziennej roszczeniowości wobec rzeczywistości, która musi być koniecznie jakaś instagramowa, podkręcona i spektakularna, aby przykuła naszą uwagę. A Springer handluje rzeczami totalnie nie stuningowanymi, wygrzebuje ze szczelin rzeczywistości wątki, które umykają naszej przekarmionej uwadze.

    Tym razem prawu Jante i miejscom, gdzie to się wykluło poświęcił 4 lata pracy i poszukiwań i kiedy się czyta o tym wysiłku warsztatowym, to robi się w głowie solidne „wow”. Że zasiada się do pisania bazując na tak pieczołowicie zebranym materiale, po pokonaniu mnóstwa niedogodności i trudności z tym związanych, bo okazało się, że Duńczycy wcale o tym Jante nie chcieli gadać, zbywali go i udawali, że nie wiedzą o co chodzi. Jak się okazało te obawy były słuszne, bo to całe prawo Jante skrywa pod sobą naprawdę sporo przykrych mroczności.
    Chociaż w sumie ciężko stwierdzić, czy natura ludzka sama z siebie skłonna jest do nikczemności czy też zasady plemiennego współżycia potrafią tę nikczemność jeszcze mocniej podkręcić lub zniwelować. Trudno mi stwierdzić jak to jest. Wydaje mi się, że wszystkie prawa, jakie ludzie ludziom spisują, żeby określić normy współżycia społecznego są w jakiś sposób opresywne, począwszy od dekalogu skończywszy na tych 13 zasadach prawa Jante.

    Jante versus hygge

    W każdym razie Springer podjął wysiłek, żeby pokazać, aby nie wierzyć fasadom. Szczęśliwość Danii i jej obywateli to nie są wcale cozy wełniane skarpetki, ciepły sweter i siedzenie w oknie z kubkiem kawy i patrzenie w dal ze świadomością, że państwo ogarnia mi życie i nie muszę się martwić za bardzo jak przeżyć do 1-go, bo wszystko jakoś tam mi się należy z nadania bycia duńskim obywatelem.

    No a tu się okazuje, że ci Duńczycy wcale nie są ani tacy szczególnie szczęśliwi, ani sympatyczni. Za fasadą miłych, nordyckich twarzy kryją się wsobność, ksenofobia, nacjonalizm, niechęć do innych, niechęć do zmian, jakiś rodzaj fatalizmu. To wszystko umieszczone jest w głównej zasadzie, że czucie się lepszym od innych duńskich pobratymców, chęć wyróżnienia się to obciach, to coś niedopuszczalnego. Dla lepszego zobrazowania – to coś takiego, że kiedy w Polsce ktoś kupował auto, wszyscy mu zazdrościli, zaś w Danii uważali to za zbędną błazenadę i odnosili się do takich chętnych na posiadanie spektakularnych rzeczy czy osiągnięć, za szczyt złego gustu. Uważali i uważają, że podstawą szczęśliwości jest zasada, że nieszczęście i szczęście powinno przypadać każdemu członkowie narodu po równo, to czyni wszystkich szczęśliwymi, że nikt się zanadto nie pogrąży w tej społeczności ani też nikt nie będzie zanadto szczęśliwy. Według tego, co udało się Springerowi zbadać w ciągu tych 4 lat, Duńczycy wcale się do tego nie chcą przyznawać. Wygodne dla nich jest, że większość ludzi myśli, że prawo Jante to taki tam nieszkodliwy folklor.

    Tymczasem Springer uporczywie przesiaduje na odległych, wyludnionych wyspach na północy Danii, wciśniętych w mało przyjazne fiordy i drąży, o co chodzi. Robi to tak, że chce się doświadczyć szarej, ołowianej mgły nad fiordem na wyspie Mors czy kupować piwo w wyludnionym supermarkecie na wyspie Fo.I to jest właśnie wielkość takiego pisania, że nie cudownie hipsterska przyjazna Kopenhaga, nawet nie Aarhus czy Aalborg, tylko duńskie zadupia i co tam oni, ci Duńczycy, kryją za tymi swoimi oknami, kiedy spokojnie piją sobie kawkę w sobotę siedząc w pidżamie i patrząc przed siebie z mocnym przekonaniem, że takie jest życie i tak trzeba. Pić co sobota tę kawę na prowincji i cieszyć się, że zmrok zawsze zapada tam za wcześnie i na długo.

    Mnie uderzyło jeszcze jedno odkrycie podczas lektury, takie prywatne.

    Jante a …buddyzm

    Czytając wykładnię prawa Jante na tabliczce pożegnalnej dla robotników fabryki produkującej artykuły żelazne skojarzyłam te życzenia z zaleceniami …lamy Ole Nydhala, który krzewi, uwaga!, tybetański buddyzm na terenach krajów Europy Środkowej i Zachodniej starając się buddyjskie idee przetransponować na umysły i sposoby pojmowania ludzi zachodu. Tak się składa, że Ole Nydhal jest Duńczykiem, co bardzo często w wywiadach i swoich książkach podkreśla i z czego jest ewidentnie dumny. I to, co on propaguje, czego naucza, moim zdaniem jest ściśle powiązane a prawem Jante właśnie. Otóż wg niego w buddyzmie najważniejsze jest, aby pozbyć się przeszkadzających emocji, prócz gniewu są nimi pycha, wywyższanie się, duma, roszczeniowość a jedynym sensem naszego życia, które mija i minie jest działanie dla dobra innych, bo tylko tak można stać się umysłem oświeconym, kiedy uczyni się pożytek ze swojego ciała i umysłu. Jedyną hierarchią jest to, ile dobrego zrobiło się dla innych. I to samo wypisane na tabliczkach dostali ci duńscy robotnicy, kiedy zamknięto im fabrykę i podziękowano za pracę. „Musisz wiedzieć, że twoje życie i istnienie naszego społeczeństwa w wielkim stopniu zależą od twoich starań. My, ty i ja, możemy wspólnie rozwiązywać problemy. Musisz wiedzieć, że jest w tobie coś dobrego i wartościowego, coś czego potrzebujemy, Musisz wiedzieć, że masz cechy, które lubimy”. I tak dalej. Tak więc oto duńska zasada kolektywizmu  i nie wywyższania się ponad innych przenika do propagowanego w Europie buddyzmu, bo choć umysły nasze są nieskończone i pełne siły, to tylko po to, żeby czynić dobro na rzecz innych. Wtedy nasz duch będzie przenikał uniwersum nawet kiedy fizycznie nie będziemy istnieć.

    Nie oceniam czy to dobrze dla buddyzmu w Europie czy też nie. Po prostu  wychwyciłam pewne korelacje i to przywiodło mi na myśl, że ludzkie potrzeby, aby jakoś uporządkować swoją egzystencję to wielki tygiel, w którym gotują się przeróżne wpływy. Chociaż buddyzm z pewnością ma na celu uczynienie nas bardziej zadowolonymi z życia, natomiast prawo Jante ma bardziej na celu zadbanie, aby nikt się nie wychylał, robił swoje i siedział cicho. Tylko jak wyśledził Springer takie wyparcie się pragnień pociąga za sobą dość niemiłe skutki, dużo rzeczy niefajnych tam dzieje za oknami duńskich schludnych domków.

    Oczywiście nie rzecz w tym, żeby odpowiadać sobie na pytanie, kto winien, czy jak żyć. Rzecz chyba bardziej w tym, że nic nie jest takie jak się zrazu wydaje i to głównie o tym jest dla mnie ta książka, o poszukiwaniu świadomości, dlaczego pewne rzeczy układają się tak a nie inaczej, czy można to zmienić i przed tym uciec, czy jesteśmy zdolni do tego, żeby przestawiać wajchy naszych narodowych losów. Otóż okazuje się, że nie bardzo, ale mimo to ja bym się nie zniechęcała, nie dlatego, że widzę nadzieję na zmianę swojego z góry jakoś tam zaplanowanego losu, ale mogę sobie pojechać na wsypę Mors i popatrzeć na ołowianą mgłę nad fiordem, albo za własnym nawet oknem i pomyśleć: aha, więc w ten sposób.

  • „Pewnego razu w …Hollywood”, czyli jak śmiać się z nieśmiesznego

    Nie mam do Quentina Tarantino nabożnego stosunku i nie chadzam na każdy jego film, ale psim swędem na „Pewnego razu w…Hollywood” poszłam od razu po premierze u nas. Psim swędem, bo nie czytałam recenzji. Uznałam, że paru nudnych filmach typu „Django”, z Pittem i Caprio w obsadzie coś tam się zadzieje, kanwa, czyli historia brutalnego morderstwa żony Polańskiego, też nie była bez znaczenia. W końcu lubimy wątki polskie!

    Ale mam do tego reżysera ogromny sentyment. Paradoksalnie dlatego, że zgarnął Kieślowskiemu, który jest dla mnie przecież postacią ikoniczną, Oskara sprzed nosa. Ale prawda jest taka, że to „Pulp Fiction” wywarło ogromny wpływ na późniejszą narrację w kinie, natomiast nominowany wtedy „Czerwony” jest jednak gratką dla odrobinę przewrażliwionych hipsterów. I chociaż kinowa narracja Kieślowskiego, jego „Krótki film o zabijaniu” czy „Podwójne życie Weroniki” też wprowadziły do światowego kina nowy sposób opowiadania o świecie, to wtedy był akurat czas na „Pulp Fiction”. Na to, że ja widząc sceny zabijania śmiałam się strasznie i długo nie mogłam pojąć dlaczego. Ale to jest właśnie moim zdaniem core kunsztu tego reżysera. Dobry czy genialny reżyser za pomocą sposobu swojego opowiadania zrobi z widzem co chce, także to, że kiedy leje się krew, giną ludzie – może mu wydawać to się śmieszne.

    W przypadku „Pewnego razu” było identycznie, przeżyłam ten sam katarktyczny moment co w 94 roku w kinie na „Pulp Fiction”, niby nic dwa razy się nie zdarza, a jednak się zdarzyło, że klepałam się po kolankach krzyczałam „o kurwa, ja nie mogę” i śmiałam się, normalnie na głos, w kinie na scenie, kiedy krew lała się a bohaterowie ginęli. Ale nie opowiem kto ginął, i co to za scena, bo na tym właśnie to polega, jak Tarantino utkał nam tę zaskoczkę. Jak cudownie nie mieć oczekiwań! albo mieć jakieś tam mgliste związane z jakąś tam wiedzą o danej historii a potem przekonać się, że można to zupełnie inaczej podejść, inaczej zobaczyć. To jest moim zdaniem główne zadanie czegoś co pretenduje do bycia dziełem, sztuki jakiejś tam, ma nam pokazywać coś co znamy, ale inaczej, tak, że zamiast płakać śmiejemy się, zamiast śmiać – płaczemy i tak dalej. Twórczość ma nicować nasze wyobrażenia o świecie na drugą stronę. I to się Quentinowi w tym filmie udało.

    Ale zanim dochodzi do spiętrzenia tych katarktycznych emocji, jest dość obszerne i długie, że tak powiem, nawiązanie.

    A więc tak, film jest długi, sceny niektóre toczą się i toczą, nie ma pośpiechu, ale o dziwo, czas mi umykał mimo to. Powód tego był prosty. Każdy element w poszczególnej scenie, łącznie z wielkimi żyłami na ramionach Brada Pitta był istotny. Czy to był obrazek na puszce dla psa, czy komiksy położone na stoliku nocnym czy stópki młodej hippiski na szybie, wszystko cokolwiek się widzi – nie jest tam bez znaczenia, ani co się słyszy też. A tu akurat Tarantino zrobił się oszczędny w dialogach, nie ma tu błyskotliwych pocisków gangsterskich bon motów jak w „Pulp Fiction”. Ale to nie szkodzi, bo wszystko cokolwiek mówią bohaterowie, nawet podrzędni – MA ZNACZENIE.

    O czym jest ten film?

    No więc oparty, jak wcześniej wspomniałam, na historii brutalnego morderstwa dokonanego przez bandę Mansona, stanowi opowieść o utracie niewinności w Hollywood, w kinematografii, w sercach ludzi, w świecie. Choć lata tam były późno 60-te to klimacik doskonale wpisuje w obecne dekadenckie czasy wieszczące w ogóle schyłek wszystkiego, nie tylko jakiejś tam naiwnej niewinności. Czym była wtedy tam ta niewinność? Według mnie myśleniem, że wszystko jest super, że ludzie „dobzi”, świat sprzyjający, nie było kamer na posesjach, brało się autostopowiczów do porsche, nie było atmosfery przygniatających obaw o swoje mienie czy życie, sprawy po prostu działy się. Jeśli były trupy, to na ekranie w westernach i to Indianie ginęli, bo byli źli, a biali dobrzy, zwłaszcza ci w białych kapeluszach. Chociaż Tarantino nie przedstawia tego w taki naiwny, kiczowaty sposób. Pokazuje już elementy pęknięć. Na przykład odmitologizowuje przekonanie, że hippisi to urocze Dzieci Kwiaty głoszące pokój na ziemi tańczące po ulicach z rozwianymi włosami. Albo, że produkcje filmowe to były kolebki i kuźnie talentów dające role i nagrody podług talentów. To aż tak to nie. Układy, interesy, zależności – w zasadzie pozostały niezmienne do dziś. Kto w jakim był miejscu w tym Hollywodzie w dużej mierze zależało od szczęścia, no i od układów, od talentu chyba najmniej.

    No i tu pora wspomnieć o głównym bohaterze serialowo westernowym aktorze Ricku Daltonie, którego gra Di Caprio. Na nim i jego losie pokazany jest mechanizm hollywoodzkich karier, czyli jakiś niezły strzał w wielo sezonowym serialu, odcinanie kuponów, potem epizody, schodzenie w niepamięć, niepewność, nietrafione wybory zawodowe, konsekwencje i na końcu reklama jakiegoś szitu, żeby ciągle móc sobie robić margarity na Cielo Drive.

    Brad

    Di Caprio wjechał na wysokie C swojego talentu w tym filmie, ale to Brad jest tu moim zdaniem największym sztosem. Wg mnie Brad Pitt to w ogóle jeden z ostatnich hollywoodzkich Gwiazdorów przez duże G. Wywindowany przez przemysł, nie spadł nawet po aferach z Angeliną, ale prócz tego, że to szczęściarz z reklamy Levisa z lat 90 -tych, to przede wszystkim jednak genialny aktor. Wystarczy wspomnieć to co wyprawiał w „Kalifornii” czy w „Podziemnym kręgu”. Tak samo jest tu. Moim zdaniem to jest jego życiówka. Powodem tego jest fakt, że rolę dostał taką jakby niejednoznaczną. Niby jest dublerem, drugoplanową postacią, kaskaderem i chłopcem na posyłki drugorzędnego aktora, ale nie rozgrywa tego, jak można się spodziewać, że rozegra, że skoro drugorzędny – to będzie podszyty zawiścią do tych co im się powiodło lepiej, bo przecież nikt nie lubi być drugorzędny i na posyłki wg powszechnej opinii o dobrym życiu. Nie sposób opisać całego spektrum zachowań, jakie Pitt w tym filmie zaprezentował, wystarczy mieć świadomość, że nie wszystko i nie każdy musi być taki jak nam się wydaje i to jest bardzo oczyszczająca myśl a więcej zdradzać nie będę, żeby nie psuć zabawy tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli.

    Trzeba tu wspomnieć jeszcze o psie Brada w tym filmie, pitbullu Brandy. Ten sympatyczny, posłuszny piesek jest w filmie jak strzelba w dramacie Czechowa. Jeśli pojawia się w I akcie, wiadomo, że w 3 wystrzeli. Bo tak jak wspomniałam, nie ma w tym obrazie niczego po nic.

    Rafał, czyli wątek polski

    Nie mogę nie wspomnieć też o polskim wątkim tj o Rafale Zawierusze, który był ze 2 minuty na ekranie jako Polański. Został dobrany na bank po warunkach, bo jest drobny jak Roman i nawet do niego trochę podobny, filmowany jest najczęściej od tyłu albo z daleka, widzimy jak przemyka ubrany w te słynne żaboty i falbany u mankietów, w dziwnym aucie z piękną żoną, jak bawi się na wypasionych przyjęciach, budzi zawiść niektórych tuzów amerykańskiej kinematografii, bawi się, leczy kaca kawą w ogrodzie i wzbudza respekt sąsiadów jako geniusz od „Dziecka Rosemary”. Czyli miło ten wątek. Nie podważam oczywiście znaczenia udziału polskiego aktora w tym filmie, bo czytam, że praktycznie każdy aktor czy aktorka, którzy wystąpili tam choć przez sekundę, opisują to jako znaczącą w swojej karierze przygodę. I może to tak faktycznie właśnie działa. Że Tarantino to wielkie drzwi, w przez które mogą jednak przejść tylko nieliczni, więc życzę sympatycznemu Rafałowi bardziej udanej kariery nż to wyszło Weronice Rosati czy Alicji Bachledzie.

    a więc dlaczego?

    Mimo pewnych dłużyzn jest w tym filmie parę scen, które może nie są kultowe jak scena tańca Umy Thurman z Travoltą, ale mogą być postrzegane jako genialne, przykładowo – scena pobytu Pitta na farmie członków bandy Mansona, rozmowa Di Caprio na planie filmu z małą aktorką, no i scena z Brucem Lee – którą zresztą oprotestowała rodzina aktora, jako że pokazany on w niej jest jako śmieszny buc, ale ja sobie wyobrażam, że może w tym być trochę prawdy, niestety. A do tego jeszcze końcówka. Majstersztyk kompozycji, zaskoczki, mieszania w naszych emocjach, oczekiwaniach jak w tyglu. I tych kilka składowych sprawia, że ten film trzeba zobaczyć i zapamiętać jak wygląda rozrywkowe kino, które do tego jest niegłupie i stanowi dość mocny głos na temat ogólnej kondycji wszystkiego, nie tylko Hollywoood.

  • „Gösta” – dobro, które się nie sprawdza

    „Gösta” to jest pierwsza szwedzka produkcja dla HBO, prestiżowe wydarzenie dla lokalnych produkcji telewizyjnych. Ale jeśli ktoś spodziewa się fajerwerków, spektakularnych estetycznych strzałów, to się raczej zawiedzie.
    Serial jest niezwykle zwyczajny, wręcz rzekłabym – nudnawy, a nawet przez to dość trudny w odbiorze. Twórcy nie podają nam obrazków wzmocnionych, typowym dla popularnych produkcji dużych platform streamingowych glutaminianem sodu w postaci szybkich, błyskotliwych zwrotów akcji i skrzących się humorem dialogów. Tak jak to jest w przypadku innej produkcji, z Netflixa, „Rodzina Plus”, w której to produkcji patchworkowa rodzina ma ciągle jakieś kłopoty, spory, problemy, ale na końcu i tak to wszystko wygląda jak w Bullerbyn, bywa trudno, ale z to sielankowo.

    „Gösta” nie jest w trybie „idylla na szwedzkiej prowincji”. Jest to serial o dobru, które się nie sprawdza. 

    Tytułowy Gösta 28 letni psycholog dziecięcy przybywa ze Sztokholmu na prowincję i próbuje pomagać dzieciom, młodzieży w ich problemach, stara się być przydatny nie tylko w pracy, ale też poza nią, więc a to przyniesie zakupy nieufnej staruszce, a to odda rower cwaniaczkom z dzielni (chociaż z pewnym ociąganiem), a to przygarnie niezrównoważonego, dziecinnego ojca pod swój mały dach, albo uchodźcę z Syrii z depresją, będzie starał się rozumnie reagować na wszystkie fochy swojej dziewczyny, żądania matki i oczekiwania niezdolnego kolegi piszącego pod jego dachem piosenkę o holocauście, jak również wspierać pacjentkę, która nie chciała leczyć się w państwowej placówce, bo nie. Ci wszyscy ludzie zebrali się w jego małym, cozy domku w lesie zwabieni tym dobrem bohatera, sądzący, że tak właśnie powinno być: ktoś daje, oni pobierają i tak z grubsza ma być.
    Ale obserwując bohatera i jego gości, zaczyna do nas docierać, że dobro nie tylko nie zawsze się sprawdza, ale po prostu nie wystarcza do tego, żeby ogarnąć różne sytuacje w życiu. Wygląda to tak, jakby zaprzeczenie idei buddyjskiej karmiczności o powracalności energii, którą się zapośrednicza w świat. Biedny Gösta ciągle daje, okazuje zrozumienie, jest pomocny, empatyczny, współczujący, wspierający i uważny, a jednak skutki jego starań są gorzej niż opłakane, zamiast prowadzić do pozytywnych rozwiązań – nasilają roszczeniowość doprowadzając bohatera na skraj szaleństwa i zmęczenia. Jednak kopanie z bezsilności nogą w mur nie przynosi mu żadnego ukojenia i nie przynosi rozwiązania.

    Większość systemów religijnych i filozoficznych zmierza ku temu, aby wyzwalać w ludziach pokłady tego, co czyni ich znośnymi dla społeczeństwa, pożądanymi i przydatnymi. Aby tak się stało musimy stawać się „dobzi”. Czyli być życzliwi, wyrozumiali, empatyczni, ciepli, rozumiejący i wspierający. Tak potocznie pojmuje się „bycie dobrym” i taki jest bohater tego serialu. Czy to wystarczy? Czy to jest właściwa odpowiedź na świat?
    Przykład bohatera pokazuje, że niekoniecznie, a nawet okazuje się, że taka postawa może być destrukcyjna dla nas samych i innych ludzi z naszego otoczenia. Okazuje się, że bycie dobrym nie przynosi odpowiedzi na wszystkie pytania.

    Kolejne odcinki zmagań obdarzającego innych dobrem  bohatera ogląda się z pewnym niedowierzaniem, ilość absurdalnych roszczeń ludzi wobec niebieskookiego, wyglądającego jak miła pyza Gösty przekracza nawet nasze możliwości wyobrażenia sobie tolerancji dla ludzkich pijawek. Po kliku odcinkach następuje kumulacja roszczeń na paru metrach kwadratowych, nagle wszyscy na raz czegoś chcą, potrzebują, oczekują. Czekamy, co się wydarzy, mocno kibicując bohaterowi, wtem momentem przełomowym okazują się…kapcie. Fakt, że domowe kapcie Gösty bezceremonialnie włożył sobie jeden z lokatorów powoduje, że bohater orientuje się, że doszedł z tym wszystkim do ściany. Symboliczne zawłaszczenie jego butów przez współlokatora przypomina mu, kto jest tu ownerem tematu i rozgrywającym a kto gościem i współgraczem. W bohaterze budzi się stanowczość, która każe spojrzeć na tych ludzi nie jak na ofiary, ale na oprawców. Wynosi ich wszystkich z domu, a oni stojąc z niedowierzeniem nad stosem swoich pudeł i rzeczy – szybko się przeorganizowują obmyślając w pośpiechu jak dalej żyć.
    Potem mamy scenę, kiedy Gösta napawa się samotnością. Robi sobie super kolację, której mu nikt nie zeżre, ogląda głupie filmy na Youtubie, tańczy na kanapie, słucha piosenek Miley Cyrus i nie musi się nikomu z niczego tłumaczyć. Wspaniałe uczucie. Ale szybko okazuje się, że to też wcale nie jest takie proste, postawić po prostu na bycie samemu ze sobą. Jak więc ułożyć się ze światem, by nie dać mu wejść sobie na głowę i nie skazać się z drugiej strony na samotność? Na to serial nie odpowiedział, bo sezon się skończył. Może będzie drugi? Może jest na to odpowiedź – nie wiem.

    Jak być dobrym, a nie paść ofiarą  leniwych wykorzystywaczy, jak być asertywnym i dobrym? Jak mówić nie – nie skazując się na odrzucenie, jakie są akceptowalne granice w asertywności i dlaczego dobro też musi je mieć? Z takimi pytaniami zostajemy po obejrzeniu serialu i dlatego zakwalifikowałam serial jako trudny, bo na ogół nie zadajemy sobie tego typu pytań – o naszą kondycję wobec innych w kontekście najbardziej pożądanej postawy – to jest bycia dobrym i pożytecznym.

    Buddyjski lama na szczęście ma na to odpowiedź. Zapytany co robi, kiedy widzi ludzi mocno odpornych na jego starania o ich dobrostan i troskę, odpowiada, że mówi im parę miłych słów na odchodne i nie traci czasu, którego ma mało, idzie obdarzyć tym kogoś, kto jest gotowy, aby jego starania przyjąć dla podbicia własnego rozwoju ku lepszemu życiu. Tylko czy trzeba mieć poziom świadomości buddyjskich nauczycieli, żeby wiedzieć kto jest warty strumienia naszego dobra a kto nie? Czy da radę wyczuć to intuicyjnie i potem skupiać się na treściwym streamowaniu własnej dobrej energii? Czy do się da skalkulować i obliczyć? W jakiej formie objawi się zwrot dobrej karmy? Czy będziemy umieli to zauważyć, wychwycić i się tym potem cieszyć?

    Dużo powstało pytań w mojej głowie po obejrzeniu tego szwedzkiego obrazka. Nie tylko o tym, czy Gösta był formą buddyjskiego oświeconego umysłu, który pobłądził czy po prostu człowiekiem naiwnym. To dobrze. Mało dziś seriali czy filmów stawia pytania.

    Dla mnie „Gösta” jest także obrazem Szwecji i sytego społeczeństwa, którego członkowie żyjący wszyscy we względnym dobrobycie mogli pozwalać sobie na rozkminki jak żyć i dokąd zmierzać i dlaczego donikąd. Mają oni placówki użyteczności publicznej i infrastrukturę ogólnie przypominającą nasze PRL-owskie przybytki, ale za to są to instytucje pomocowe dostępne dla każdego, z defaultu. Pomoc nie jest udzielana tylko zamożnym wybrańcom, których przykładowo stać na terapię. Tam z pewnością ktoś nie będąc osobą szczególnie posażną nie martwi się o to skąd ma mieć na czynsz czy jedzenie, ubrania, zakupy, jeśli pracuje.Dzięki temu zyskuje czas na możliwości zastanawiania się nad swoją kondycją w świecie. Ale czy to okazuje się takie dobre dla nich i dla ogółu? Jak podpowiada mem – nie sondze. W tym morzu jednolitości okazuje się, że wszystkim jest źle, nawet uchodźca ma depresję i całymi dniami leży, a schodzi tylko na posiłki. Każdy ma zapewnione jakieś narzędzia i podstawy do spokojnego bytu, a okazuje się, że każdy jest znudzony i zniechęcony. Jedynie Gösta jest jak urwany z choinki, bo wszystko wydaje mu się interesujące, ciekawe i ok, dla reszty zaś życie to zbyteczna i nudna męka.
    Czy tak płaci się za dostatek? Czy mając wszystko co nam potrzebne, nie zostajemy pozbawieni czujności, jakiegoś elementu kreatywności, który wyzwala w nas chęć do podejmowania działania? Z tego wynika, że dobrostan i dobro ogólnie nie mogą być corem żadnego życia. Że trzeba to ustawić tak, żeby nam się chciało i działać, i być coraz lepszą wersją siebie. Ale to już temat na inną historię. Czy opowie ją drugi sezon Gösty – nie wiem, ale pierwszy na pewno sieje dużo zapytań, które potem mogą wyhodować dość przydatne dożynki.

  • Jaki hasztag ma to wydarzenie? – “Kociarz”

    Opowiadań Kristen Roupenian „Kociarz” nie uważam za dobre, ale przeczytałam je (prawie w całości, bo niektórych nie dałam rady) z dwóch powodów. Pierwszy to oczywiście tytuł, na słowo „kot” mam odruch psa (sic!) Pawłowa, ślinię się i z defaultu mniemam, że to będzie mieć tylko dobre konotacje. A drugi to z ciekawości podyktowanej snobizmem. Otóż jedno z opowiadań, to tytułowe, w 2017 roku opublikował New York Times i było ona najchętniej czytanym opowiadaniem ostatnich czasów. Tak więc młoda autorka, można rzec, robi literacką karierę, o jakiej wielu twórców, z pewnością lepszych od niej, może sobie pomarzyć, więc ciekawiło mnie po prostu, jakie to opowiadanie musi być, żeby chciał je wydrukować New York Times, jakie są teraz wyznaczniki tzw. „dobrej” literatury.

    Otóż jeśli NYT wyznacza trendy w literaturze, to nie są to moim zdaniem trendy wskazujące, że w tej dziedzinie idzie ku dobremu. Ten trend wskazuje, że należy zmierzać ku taniemu efekciarstwu i ku pretensjonalności. Zresztą wystarczy zobaczyć, co się najlepiej klika na instagramie, żeby wiedzieć, o co chodzi. To, co w prosty sposób efektowne i ma skłonność do bycia czymś większym niż jest (pretensjonalność), klika się, czyta się, a więc sprzedaje.

    Na pierwszy ogień idzie więc ten tytuł – efektowny, hasztag kot ma z pewnością miliony wyświetleń w każdym języku, kojarzy się miło i może będzie o kotach. Otóż autorka wykazała się przewrotnością i kotach nie ma nic, prócz tego, że bohater opowiadania zmyślał, że je ma, bo najwidoczniej uznał, że to posiadanie kotów czyni go w oczach potencjalnej partnerki bardziej hot.

    Potem dla uzyskania efektu bierze się na warsztat nośne tematy, czyli: relacje  między facetami i laskami, opowiadanie o związkach z różnych punktów widzenia, seks – przeważnie rachityczny, jeśli wziąć za benchmark pornosy z pornhuba, podlany sosem nierealnych oczekiwań i zakłamań, no i do tego dochodzi jeszcze przemoc, fantazjowanie o tym, że się ją w zwykłe relacje z partnerem wdraża, żeby dodać tej zupie pikanterii.

    Jeśli chodzi o formę trzeba sięgnąć po styl przypowieści, symbolizm, klimat noir, jakieś twin peaksowe akcje i dla wytchnienia po stylówkę z high school, chociaż opowiadanie w tym właśnie stylu najbardziej mnie umęczyło.

    I tak oto dostajemy produkt, kilka opowiadań o tym, że ludziom trudno się porozumieć. Tak to prawda, trudno. Że ludzie mają na swój własny temat – a tym bardziej na temat innych – błędne mniemania, co bywa przyczyną pogłębiania się tychże nieporozumień. To też prawda. Że jesteśmy ofiarami popkulturowych kalek w oczekiwaniu tego, jaki partner powinien być i przede wszystkim, że stale czegoś oczekujemy i stale czegoś nam brak w związkach. Tak, to też prawda.
    Zatem skoro są same prawdy, powinno mi się to podobać i powinnam czuć się mocno ubogacona, ale jednak nie jestem. Dlaczego?
    Dlatego, że te opowiadania są jak ten opisany w nich seks. Zbudowane na kalkach, pełne obietnic, ale na końcu rozczarowujące. Autorka stara się jak może, żeby wznieść się na jakiś literacki schodek. Jak wspomniałam wyżej – eksperymentuje z formą, języka używa bardzo prostego, żadnych pasaży, zdań złożonych i niedomówień, wszystko prosto, jak w elementarzu, żeby spotęgować nastrój grozy, że pod tą przykrywką prostych czynności i zdarzeń czai się zło, jak lynchowski Bob z Twin Peaks. Ale nie udaje się ten z założenia niegłupi eksperyment. Coś tam w tej prozie rozłazi się w szwach. Brakuje tego czegoś, iskry zwanej talentem, która jest w stanie tak wniknąć we frazy, że czytelnik ma wrażenie, że to co wie już skąd inąd o miłości, ludziach, świecie, odkrywa niejako od nowa i doznaje iluminacji.

    Dla porównania – tak miałam z opowiadaniami Lucii Berlin, o czym doniosłam zresztą tutaj skwapliwie. Zapomniana amerykańska pisarka z przebogatym życiorysem pisała w sumie o swoim życiu w różnych ujęciach, w krótkich formach opowiadań w taki sposób, że kolokwialnie to ujmę – kapcie spadają, a nie kolokwialnie powiem, że przedstawione tam losy bohaterek, bohaterów działały mi na mózg tak, że widziałam swoje własne życie jak ciąg jakiejś narracji i idąc rano do metra slyszałam głos z offu zapowiadający moje myśli i przewidujący zdarzenia lub objaśniający przeszłość. Czułam się po lekturze Berlin jak w przysłowiowym teledysku, tylko zamiast muzyki miałam w głowie słowa i to, że jakiś twórca zapośredniczył takie coś w mojej głowie to jest właśnie geniusz. Zresztą jak czytam Bukowskiego, mam podobnie. Chcę być tak chropawa i mająca w dupie wszystko jak jego narrator i myślę jego słowami, a potem to mija, bo niestety moje słowa nie sięgają tak wysoko jak ich i to wszystko potem we mnie cichnie, ale nigdy nie znika.

    Tu pamięć o szkolnych perypetiach dorastającego Teda, kapryśnej księżniczki, co żadnego pana nie chciała tylko swój wymysł, pary, którą kręciło się znęcanie się nad kolegą, laski, która lubiła gryźć i znalazło to uzasadnienie społeczne – pewnie minie szybko. Ale to tytułowe opowiadanie „Kociarz” w sumie nie jest najgorsze i do kolumny dla początkujących literatek w jakimś niszowym zinie mogłoby wpaść.
    Rzecz jest o zjawisku znanym dziś chyba wszystkim, czyli o tym, jak na bazie wirtualnych wymian słownych tworzymy sobie bazę wyobrażeń o danej osobie, kreujemy całą masę interpretacji odzywek, zdań, reakcji, które w większości nie mają nic wspólnego z tym, co odczuwa ta druga osoba, czyli o tym, jak tworzymy relacyjne bańki iluzji i strzelamy ciągle na oślep, nigdy nie trafiamy do celu prawdziwych intencji drugiej osoby i nawet naszych własnych pragnień.
    Tu 20 letnia studentka smsuje z zapoznanym w kinowym barku gościem lat 34, nieco otyłym i nie za ciekawym, ale dość dowcipna wymiana smsów z jego strony każe lasce uważać, że skoro te smsy pisze nawet spoko, to on jest godny pożądania, cool guy. Jej zainteresowanie oczywiście rośnie proporcjonalnie do tego, jak bardzo on jest zdawkowy lub opieszały w odpisywaniu. Kiedy robi się odwrotnie i on staje się aktywniejszy, jej zainteresowanie gwałtownie spada. Kto nie zna tej amplitudy niech pierwszy rzuci kamieniem. Kiedy w końcu dochodzi do spotkania, ona stwierdza szybko, że gość jest w sztuce całowania, mówiąc oględnie, mało biegły, ale zamiast opracować szybki plan odwrotu, brnie dalej aż do finalnego seksu, rzecz jasna totalnie nieudanego i żałosnego.
    W tym opowiadanku skumulowało się moim zdaniem wiele bolączek naszych internetowych czasów, iluzoryczność relacji, nadinterpretacje, kalki zachowań, ciągłe roztrząsanie czyja wina i w czym, rozpaczliwa chęć bycia górą w relacji, tj. nie być złapanym na tym, że się chce bardziej, bo chcieć bardziej to być przegranym, niemożność wywikłania się z układów, które nas nie satysfakcjonują, wieczne przepychanki i gry pozorów i w efekcie – totalny impas w budowaniu relacji opartych na wyobrażeniach i interpretacjach i filtrach, nie na czymś co można posądzić o jakikolwiek procent szczerości czy otwartości. Dobrym, acz niewyszukanym podsumowaniem użalanka nad relacjami międzyludzkimi ery social mediów niech będzie ten cytat:
    „Co jakiś czas ogarniał ją melancholijny, marzycielski nastrój, jakby tęsknota. Tęskniła z Robertem, nie tym rzeczywistym, lecz za człowiekiem, którego sobie wyobraziła na podstawie tych wszystkich smsów podczas ferii.”.
    No to jedyne co mi pozostaje życzyć nam na koniec to – nie wyobrażajmy sobie, działajmy. I piszmy lepsze opowiadania o swoich żyćkach.

    Amen

  • Powrót habitusa, czyli Houellebecq i Eribon na jednej kolacji

    Nie czytam książek, żeby przodować w rankingu „52 książki w rok”, nie interesuje mnie też czytanie dla rozrywki. Książka ma mną wstrząsnąć i ma za zadanie pokazać mi coś od takiej strony, z jakiej jeszcze tego czegoś nie oglądałam. A, i mam zazdrościć, że komuś się chciało i umiał coś tak opisać. To są powody, dla których czytam ostatnio bardzo niewiele, bo naprawdę, cóż jeszcze może mną poruszyć teraz (tu miejsce na domysł, czym jest to moje teraz, jakiż wiek i jakaż mądrość za tym „teraz” stoi. Otóż obawiam się, że żadna, ale mówię też jak jest) – że tak nieskromnie się nad sobą użalę.
    Ale ostatnio natrafiłam na dwie książki, które w jakiś sposób powiązały się ze sobą, nieprzypadkowo przypadkowo. Na pewno łączy je to, że obie zostały wydane niedawno i napisali je Francuzi. Jest też dość zbliżona tematyka, chociaż perspektywy całkiem inne, co czyni tę koincydencję jeszcze bardziej interesującą.

    Houellebecq

    Pierwsza z powieści, oczekiwana przez mnie, „Serotonina” Michaela Houellebecq’a wymienionych przez mnie na wstępie kryteriów nie spełnia. Ale mimo to (nie tylko ze względu na to, że jestem wierna pisarzom, których kiedyś uznałam za odkrywczych) przeczytałam ją, szybko i od deski do deski, nie bez pewnej perwersyjnej przyjemności. Perwersyjnej, dlatego, że przyjemność z czytania nie była właściwie niczym umotywowana. To, o czym pisze Houellebecq w „Serotoninie” – to wszystko już było we wcześniejszych jego utworach, trzeba strawić dużo tłustych, banalnych zdanek, stwierdzeń podawanych w formie nonszalanckich prawd objawionych zanim się dojdzie do jakichś sensownych konkluzji. Przykład: „(…) miałem wtedy rację, dziewczyny to kurwy, można i tak na to spojrzeć, ale życie zawodowe to jeszcze większa kurwa, która na dodatek nie przynosi żadnej przyjemności.” Aha.  W przypadku tak wytrawnego pisarza, to jednak zgrzyta.
    Ale mimo to mam słabość do tego francuskiego zrzędzącego marudy. Kiedy zdarza mi się zapominać o buddyjskich wyznacznikach czyniących życie szczęśliwym, mam tendencje do zapadania się w bardzo podobne stany jak houellebeq’owski bohater. Polegają one mniej więcej na przekonaniu, że w pewnym wieku (jestem już w wieku, kiedy właśnie wiek tak się określa!) i tak nic już nam się nie przydarzy, na miłość, relacje, jakieś ekscytacje jest już za późno i wszystko zmierza do nikąd, więc trzeba się urwać z systemu i doczekać na czilu do końca w jakimś miłym domku na południu na przykład Hiszpanii. Mnie różni od niego to, że z systemu urwać się nie mogę, bo nie dziedziczę spadku ani nie miałam okazji odłożyć tyle kasy, żeby mi starczyło na jakieś 30 lat nic nierobienia.

    Tak więc jak w większości jego utworów, tak w „Serotoninie” mamy bohatera, który przedstawia się jako „(…) zachodni mężczyzna w kwiecie wieku, bez większych trosk finansowych przez najbliższych klika lat, bez bliskich czy przyjaciół, pozbawiony zarówno osobistych planów, jak i rzeczywistych zainteresowań, głęboko rozczarowany dotychczasowym życiem zawodowym, mający za sobą sporo różnych doświadczeń na polu uczuciowym, których jedynym punktem wspólnym był fakt, że się skończyły – w  sumie pozbawiony jakiejkolwiek racji życia i racji śmierci.”
    Mam na instagramie ustawione motto, „adventures in going nowhere” i kiedy nie jestem pod zbawiennym wpływem medytacji, niestety niemal kompletnie utożsamiam się ze statusem houellebecq’owskiego bohatera. I to jest dość jasny powód, dla którego lubię czytać jego powieści. Lubię wiedzieć, że ktoś ma tak samo, nawet jeśli nie dostanę żadnej recepty na to, „jak żyć”, tylko raczej zostanie utrwalone moje przekonanie, że wszystko jest na nic.

    W „Serotoninie” Houellebecq punktem wyjścia do swoich słynnych analiz społecznych, które  francuscy krytycy traktują świątobliwie niemal jak przepowiednie naszego zachodniego losu, uczynił oczywiście swoje miłosne i erotyczne związki. Te wszystkie jego damsko męskie przygody, z których jedna czy dwie miały nawet skończyć się przytulnym małżeństwem, ale tak się nie stało z banalnej przyczyny, bo bohater nie był w stanie na dłuższą metę myśleć o życiu w kategoriach „my”, te opisy seksu, zoofilii nawet z założenia szokujące, a tym razem raczej banalne i przewidywalne zostały rzucone na tło społeczne w rozpiętości czasowej od jakichś 90 lat do obecnych czasów.

    Nasz nie taki jeszcze stary, ale lubiący uważać się za człowieka zmierzchu, Houellebecq patrzy na przemiany społeczne we Francji jako na nieustający pochód ku zagładzie systemu. Z jego prognoz wynika, że zaraz wszystkie urządzenia, systemy prawne, gospodarcze, unijne, lokalne, polityczne pokażą wkrótce ERROR. Na sieć przemian patrzy z perspektywy człowieka z klasy średniej wyższej mając oczywiście świadomość bycia rzadkim przykładem uprzywilejowanego członka społeczeństwa. Pokazuje jednak, że coraz niklejsze szanse na przetrwanie mają także arystokratyczni ziemscy posiadacze, że powikłane, coraz bardziej absurdalne unijne systemy regulujące sztucznie gospodarkami wielu krajów skazują na ubożenie i tych z klas wyższych i biją mocno w tych z klas niższych. Rzecz jasna ci uprzywilejowani mogą być kompletnie leniwymi beztalenciami, ale niech no mają jakąś nieruchomość kupioną w dawnych latach czy tłuściutki spadeczek po rodzicu, który zrobił jeden deal, który potem okazał się żyłą złota. Czy te spostrzeżenia są odkrywcze? Nie bardzo. Może we francuskim dyskursie silniej uderza to, że pisarze mówią o klasowości społeczeństw i jawnie o różnych nierównościach, w Polsce wciąż w szerszym dyskursie społecznym udaje się, że podziałów klasowych nie ma i wszyscy jesteśmy sobie równi, panuje neoliberalna propaganda z haseł tanich kołczów „Możesz wszystko” i sky is the limit, panuje wciąż krzywdzące i kłamliwe przekonanie, że jeśli nie masz wystarczająco dużo dóbr, które czynią cię kimś toś łajza i leń, i to twoja wina. Houellebecq mówi o tym tak: „(…) pieniądze nigdy nie wynagradzały pracy, jedno z drugim nie miało nic wspólnego, żadne społeczeństwo ludzkie nigdy nie zostało zbudowane na wynagradzaniu za pracę.” I te dywagacje społeczne rozbudziły moją ekscytację tym, jaka to mocna acz bolesna jest prawda, po czym losik wepchnął mi w ręce książkę Didiera Eribona i już w trakcie jej lektury czułam, że dotykam miękkiej, różowej tkanki przykrego sedna.

    Ale to już jest osobna historia do opowiedzenia.

    Eribon

    Pisząc o książce Eribona „Powrót do Reims” tak naprawdę nie wiem od czego zacząć. Jest ona objętościowo mało imponująca, ale jej lektura była dla mnie rodzajem jakiegoś inicjacyjnego momentu, tak jak 6 tomów „Mojej walki” Knausgarda kiedyś. Dodała bowiem kolejny element do mojej układanki. Wyobrażam sobie, że nasze życia są takimi obrazkami z puzzlami, które w chwili przyjścia na świat są rozwalone w pudełku a potem, latami, z mozołem dostawiamy jeden do drugiego. Czasem ktoś ułoży je szybciej, czasem komuś wiecznie jakiś fragment nie styka, czasem układanka na zawsze pozostanie w rozsypce a czasem udaje się mozolnie dokładać element po elemencie, żeby pasowały i choć prawdy tych fragmentów układanki są znane albo przykre, to złożenie ich w całość jest jakimś rodzajem poznawczej radości.

    O co chodzi w tym powrocie? Eribon jest 66 letnim francuskim filozofem, socjologiem i pisarzem, zrobił karierę uniwersytecką i wydał kilka książek, niby nothing special, no bywają naukowcy, myśliciele i pisarze, lecz cóż z tego dla nas wynika? Otóż dla mnie wyniknęło całkiem sporo.
    Eribon zrobił tę karierę nie bez trudu, opisuje mozolną ku temu drogę analizując jaki wpływ na dochodzenie do uniwersyteckich katedr miało jego pochodzenie, a pochodził z biednej, robotniczej rodziny, środowiska, w którym nigdy się nie odnalazł i z którego już na etapie liceum uciekł, by nigdy tam nie powrócić. Jawnie opisuje, że nie czuł żadnego związku z rodziną, która nazywała go dziwakiem, nie kochał rodziców, bracia byli dla niego jak obcy. Studiując Sartre’a, Foucolta, mocno dążył do nie kończenia swojej edukacji na szkole podstawowej i można by zakończyć radosnym peanem na cześć maksymy – jak się chce, to można, proszę bardzo, gdyby nie to, że Eribon wskazuje jak mocno uwarunkowani społecznie jesteśmy nawet w tych swoich rzekomych karierach, uwarunkowani pochodzeniem, które silniej determinuje nasz los i nasze wybory niż lubimy to sobie wyobrażać. Niby nic odkrywczego, ale siła emocji, jakie włożył w opis tego swojego społecznego habitusa Eribon jest powalająca. Habitus – pojęcie ukute przez przyjaciela Eribona – ikonicznego socjologa Pierre’a Bourdieu, czyli zespół stałych i nabytych dyspozycji, które stają się nie tylko dyspozycjami działania, ale też określonymi systemami postrzegania i myślenia. Eribon chciał od tego zbiec, ale jak sam zauważa: „ To, z czego nas wyrwano, bądź skąd sami chcieliśmy się wyrwać, nadal stanowi integralną część tego, kim jesteśmy. (…) powrót do środowiska, z którego pochodzimy i z którego wyszliśmy w każdym sensie tego słowa, zawsze jest powrotem do siebie, odnalezieniem zarówno zachowanego, jak i zanegowanego ja.”
    Kiedy myśleliśmy o sobie w kategoriach pochodzenia klasowego?
    Klasy społeczne zostały wyparte z dyskursu wraz z wyparciem ery komunizmu, kiedy to pojęcie klasowości kojarzyło nam się z partyjną znienawidzoną nowomową, kierowniczą rolą klasy robotniczej, co oczywiście było jakimś tam fasadowym przekłamaniem, ta kierownicza rola, ale odium pozostało. Klasa społeczna? O tym się nie mówi. Mamy nowe czasy, coachów, szkolenia i możemy wszystko, a jeśli nie możemy, to nasza wina. Lubimy wierzyć, że społeczeństwo jest bezklasowe i każdemu daje równe  szanse. Czy na pewno?

    Czy nie jest tak, że wraz z kolejnymi falami kryzysów ekonomicznych, których niepostrzeżenie, ale konsekwentnie padamy ofiarą, kryzysów wywoływanych przez garstkę światowych banksterów, zaczyna pojawiać się pytanie skąd się wzięliśmy na tym miejscu społecznej drabiny, w jakim jesteśmy? Czy to miejsce jest faktycznie tym, jakie chcieliśmy zająć i czy mieliśmy rzeczywiście tak wielki osobisty wpływ na to, gdzie się teraz jesteśmy?

    Otumanieni rynkowymi, liberalnymi obietnicami naszej wersji american dream zapomnieliśmy, że w większości nasz rdzeń jest też robotniczy i chłopski, że większość z nas siedząc w tych miejskich osiedlach wznoszonych po taniości z przydomkiem „prestige”, ciułając swoje raty na niespłacalne kredyty wpadliśmy w pułapkę, nasz habitus nas schwytał i pokazuje, że nie ma ucieczki z klinczu pochodzenia. Jeśli rdzeń nasz wywodzi się z błotnych pól Mazowsza czy wschodnich kresów, nie staniemy się zacnymi mieszczanami, którzy mogą po 50 – tce żyć sobie z odsetek po sprzedaży odziedziczonej po przodkach drobnej nieruchomości w centrum miasta. Nasze wykształcenie, które pokoleniu obecnych 50 latków dała jeszcze socjalistyczna ojczyzna  w założeniu wyrównało jakoś szanse społeczne, ale nie na długo, bo wystarczy spojrzeć jakie możliwości mają obecni potomkowie wsi i małych miasteczek. Czy takie samo jak ci z dobrym habitusem w zacnych miejscówek centrów naszych miast?

    Na te klasowe pułapki czyhające na członków społeczności chcących wybić się ponad własny stan – zwraca właśnie uwagę Eribon, przywołując jako przykład swój jednostkowy los.

    Wyjaśnia też jak długą drogę i walkę z samym sobą musiał przebyć, żeby dać sobie przyzwolenie na uczestniczenie w byciu w tej klasie społecznie wyższej, na pisanie książek chociażby, bo społecznie nie czuł się do tego uprawniony. Wyjaśniał dlaczego jednym przychodzi coś od niechcenia a inni jakieś działanie muszą okupić mocnym zmaganiem się ze sobą, jak trudne jest wejście o schodek wyżej, jak bardzo zapał i zdolności nie są wystarczające, jak pozostaje się w pułapce własnego myślenia, że jest się klasowo gorszym i słabiej predestynowanym do wygłaszania jakichś opinii niż załóżmy kolega należący do klasy wyższej. Czy my zastanawiamy się nad tym dziś? Bo mnie to dużo przypomina. Cała seria wspomnień z młodości czy dzieciństwa wskazuje mi na szereg takich zonków społecznych, które warte są osobnej i już mojej własnej opowieści.

    Książka Eribona może też wskazać proste wyjaśnienie, dlaczego w Polsce kolejne wybory znowu wygra PiS i narodowa prawica będzie miała się świetnie. Cóż się okazuje, że zamożne, mocno umocowane społeczeństwa zachodnie, takie jak francuskie, są całkiem podobne do naszego, tyle że z mocniejszymi podziałami klasowymi niż u nas. Eribon wskazuje dlaczego robotnicy, w tym jego matka przestali głosować na lewicę, a stali się najsilniejszym elektoratem Frontu Narodowego, skrajnej, nacjonalistycznej prawicy. Wyjaśnienie jest proste – z postępującej biedy, z rozgoryczenia, że ciężka praca nic nie przynosi a sociał jest rozdawany na emigrantów żyjących nie z pracy a z zasiłków na zakładane tam rodziny itd. Gniew ubożejących robotników czy przedstawicieli klasy średniej niższej nie jest jeszcze wymierzany w tę garstkę, która za to stale i zawsze się wzbogaca, ale właśnie w tych, których kosztem może polepszyć się mniemanie ubożejących, których praca zniszczyła nie dając nic w zamian. Klasyczne dowartościowywanie się przez dewaloryzowanie innych, obcych, dziwnych,  na czym elity polityczne i społeczne skutecznie żerują tak we Francji, jak i u nas.

    A więc czy można uciec od systemu, od społecznej przynależności? Jakie są koszty potencjalnie udanej ucieczki, co zyskujemy, co tracimy, co daje świadomość społeczna?

    Mnie wydaje się, że akceptacja własnej inności, tego, że możemy mówić o czymś bez poczucia, że jesteśmy słabo predestynowani do zabierania głosu, świadomość, że społeczne dyrektywy, prawa i opinie są arbitralne i absurdalne i że dzięki tym wszystkim świadomościom możemy żyć nie obijając się po tym życiu po omacku i nie wierząc w głupoty sprzedawane przez tanich sprzedawców kolorowych mrzonek o potędze płynącej z siły naszego umysłu – to wszystko jest nie do przecenienia, jest czymś co ustawia mnie osobiście bardziej otwarcie wobec mojego habitusu i mojego osobnego acz społecznego dziedzictwa.

    Książkę Eribona, niezależnie od tego kto z jakiej klasy społecznej się wywodzi, uważam dobrze, gdyby poczytał każdy. Emocjonalnej i społecznej świadomości nigdy dość, a patrząc na to co się dzieje dookoła, wciąż za mało.

  • Czy nic się nie da zrobić? Zbliżenie na Kieślowskiego.

    „Dobry  film. Czyste kino. Krótki. Siedemnaście minut. Etiudka opowiadająca o tym, że nic się nie da zrobić. W zasadzie ja zawsze kręcę filmy o tym, że nic się nie da zrobić.”

    Tak powiedział Krzysztof Kieślowski w wywiadzie o jednym ze swoich dokumentów.

    Czasem zdarzają nam się jakieś ważne odkrycia, a my nie wiemy, dlaczego są istotne. Czujemy to, intuicyjnie. Z czasem przychodzi pewność.
    Ja tak miałam z filmami Kieślowskiego i z nim samym.
    Najpierw był moment w starym kinie, po sensie „Podwójnego życia Weroniki”, kiedy wiedziałam, że niczego takiego wcześniej nie widziałam, kiedy, prócz tego, że potężnie się wzruszyłam, czułam, że ten rodzaj narracji zmieni dużo w pewnym rodzaju kina, że będzie tak, kiedy ważne staną się pozornie nieistotne detale. Moment, kiedy Irene Jacob przygląda się sznurówce albo kiedy czeka na kogoś a w tle słychać pobrzękiwanie filiżanek i odgłos ekspresu do kawy. Nadanie własnemu dziecku imienia filmowej bohaterki nie wydaje mi się tylko czysto fanowskim posunięciem. Chciałam już wtedy, wiele lat temu, zaznaczyć istotność mojego odkrycia co do tego, jak można opowiadać o świecie.
    Drugi moment to był początek marca, w akademiku pokój i radio a w nim informacja, że Kieślowski niestety operacji serca nie przeżył i to autentyczne, rzadkie w stosunku do ludzi, których przecież się nie zna osobiście, poczucie zawodu, czy nawet opuszczenia. Bo jak to, przecież miał zrobić z Piesiewiczem trylogię Niebo, Piekło, Czyściec! A tymczasem odszedł, umarł a Piesiewicz za parę lat pogrążył się, lub go pogrążono, w dziwnej niesławie, a co za tym idzie – też niebycie.

    mój człowiek, moje czasy

    Po imponującej lekturze biografii reżysera autorstwa Katarzyny Surmiak – Domańskiej nabrałam kompletnej pewności, że twórca Dekalogu  to był mój człowiek, że to wszystko to były moje kierunki i moje poszukiwania. Czytając „Zbliżenia” ciągle trafiałam na punkty, które niańczę i hołubię w sobie całe lata, a teraz, dzięki naprawdę mega wysiłkowi kronikarskiemu i pisarskiemu Domańskiej mogłam je sobie skatalogować i jasno zwerbalizować.

    Biografię reżysera napisała Surmiak – Domańska bardzo obszerną. Ale zrobiła to tak, że drobiazgowe relacje z dzieciństwa Kieślowskiego, jego zmagania w szkołach, w Łódzkiej Filmówce, jako dokumentalisty, potem coraz bardziej uznawanego reżysera w Polsce, potem w Europie i na świecie, to świetne źródło wiedzy nie tylko o nim samym, ale też o tamtejszym świecie. To  także rzetelne sprawozdanie na temat mechanizmów ludzkich działań nie tylko w czasach komunizmu czy siermiężnego post – komunizmu oraz opis schematów ludzkich zachowań w systemach,a te schematy akurat nie zestarzały się nic a nic. Wciąż jako ludzie jesteśmy tacy sami: chciwi, podli, wielkoduszni, pełni zwątpienia lub absurdalnej wiary w coś, zawistni albo skłonni do współdziałania lub też do podkładania komuś nogi. Zmieniają się tylko nazwy systemów i anturaż. Rdzeń naszych działań zostaje zawsze taki sam. Trochę dobry, trochę nikczemny.

    Jak przedstawia reporterka osobę reżysera? Na pewno nie robi tego „na kolanach”, ale czuje się dużą dozę podziwu dla Kieślowskiego, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że też czułości dla niego jako syna, ojca, nauczyciela, współpracownika, i w końcu artysty. Nie feruje w biografii żadnych wyroków, nie definiuje postaw czy wyborów w sposób jednoznaczny i autorytatywny. Wszystko, co o nim opowiada, rzuca na tło przywołanych zdarzeń, wywiadów i cudzych wspomnień. Przy okazji można bardzo łatwo się przekonać czym jest ludzka pamięć i w jaki sposób funkcjonuje, że nasze wspomnienia to na pewno nie jest wykładnik rzeczywistości, a tylko nasze wyobrażenia o niej, i o naszej przeszłości. Często powołuje się na wspomnienia jakiegoś wydarzenia jednej osoby i samego Kieślowskiego i opatruje to komentarzem „ z niewiadomych nam przyczyn Kieślowski/ lub osoba X – pamięta to zupełnie inaczej”. I mamy sedno – z niewiadomych nam przyczyn ktoś zapamiętuje i interpretuje dane zdarzenia tak, a ktoś inaczej, a to, z czego to wynika to cały kosmos niezbadanych trajektorii, po których porusza się ludzkie myślenie i odczuwanie.

    To, co mnie zawsze interesowało, to jak to się stało, że ktoś stworzył takie a nie inne dzieło, jaka była jego droga do tego, jaki twórca miał stosunek do swojej twórczości, z czego on wynikał, ile wkładał w to pracy, ile talentu, jak to się dzieje, że jedne utworzy przechodzą bez echa, a drugie zyskują status kultowych? Czy bycie dobrym, utalentowanym, pracowitym wystarczy, żeby osiągnąć tak zwany sukces? I odpowiedzi na te wszystkie pytania w tej obszernej biografii są.
    Pokazana jest cała droga Kieślowskiego jako artysty, który sam siebie artystą zresztą nigdy nie nazywał i z artystowskich ambicji kolegów raczej się naśmiewał. Nigdy ze swoich filmów nie był do końca zadowolony, za to zdeterminowany, żeby je wciąż tworzyć i tworzyć, jakby sama praca nad filmami była jedynym paliwem i napędem jego życia. A jednocześnie potrafił być dobrym mężem i ojcem, wykładowcą, nauczycielem i ja naprawdę nie wiem, jak on wszystkie te funkcje, jakich się w życiu podejmował mieścił w swoim 24 dobowym czasie. Jednak przedwczesna i niespodziewana śmierć na serce, które jak wspomina operujący go lekarz było w 80% zwapniałe, pokazuje, że jednak nie da się tak poupychać wszystkich życiowych aktywności bez konsekwencji.

    dlaczego te filmy

    To, co osobiście zawsze lubiłam w filmach Kieślowskiego, to było to, o czym już tu wspomniałam – skupienie na detalu, nadanie wagi bytom pozornie nieistotnym, niezależnie czy to były rzeczy, myśli, emocje czy zdarzenia. Wybrzmi to dość banalnie, ale uwodził mnie zawsze w jego filmach głęboki i pesymistyczny humanizm, to, że umiał dostrzec, a potem pokazać fikcyjny aspekt rzeczywistości, albo inaczej, że pokazywał doświadczenie rzeczywistości jako fikcji. To jest taki trop, który łączy moim zdaniem wybitnych artystów, jak przykładowo Lucia Berlin czy Bukowski, ludzie, którzy swojej niepięknej rzeczywistości umieli nadawać rangę. Kiedy czyta się ich książki alkoholik wydaje nam się atrakcyjnym mitem albo życiowe nieszczęście i porażki malowniczym zdarzeniem w instagramowych filtrach. Tylko, żeby tak pokazać, to trzeba umieć. To trzeba mieć właśnie to coś, co moim zdaniem mają naprawdę nieliczni.
    Oczywiście byli też ludzie, krytycy, którzy w twórczości Kieślowskiego nie gustowali, uważali to za „pseudo mistyczne” nudy pozbawione akcji, pretensjonalne i wydumane i nie wiadomo dla kogo. Z pewnością, dla wielbicieli szybkich cięć długie ujęcia i punktowe skupienia w filmach Kieślowskiego mogą wydawać się trudno strawne, ale dla mnie jego filmy zawsze były podszyte tym czymś, czego nie umiałam nigdy zdefiniować, a czego obecność była doskonale wyczuwalna. Przede wszystkim reżyser  od zawsze mocno skupiał się na samym rdzeniu naszego człowieczeństwa i już jako dokumentalista zrobił jeden film, w którym zadawał przypadkowym ludziom pytanie „Kim jesteś, czego byś chciał”. A tam dostajemy odpowiedzi na fundamentalne i istotne kwestie:

    „Dwudziestodziewięciolatek: Właściwie jestem taki sam jak wszyscy inni. Bardzo bym chciał, żeby ludzie w swoich działaniach, zarówno w tych najbardziej błahych, jak i najistotniejszych, nigdy nie kierowali się strachem przed innymi ludźmi.

    Trzydziestodziewięciolatek: Mam wszystko, co przeciętny człowiek powienien chcieć i mieć. Jednak czegoś mi brakuje. Chciałbym coś zmienić, coś osiągnąć. Nie wiem co, ale chciałbym, żeby było inaczej.”

    Ta druga wypowiedź przywołana w biografii to moim zdaniem jakiś rodzaj credo twórczości reżysera, że wszystko fajnie, fajnie, ale jest coś, czego obecność się wyczuwa, czegoś się chce, ale nie bardzo umie się zdefiniować co to by mogło być. Zaryzykuję stwierdzenie, że chyba większość czujących ludzi tak ma, że przeczuwają, że gdzieś tam jest to coś, choć nie wiadomo co. Tyle że nie każdy ma odwagę tego szukać. Kieślowski moim zdaniem miał i całe życie to robił, szukał. Robił to też szalenie intensywnie.

    Choćby Dekalog. Czasy, w których powstawała produkcja były niełatwe, że użyję tu takiego eleganckiego eufemizmu, budżet mały, klimat stanu wojennego i zamrożenia, artyści odmawiający pracy pod egidą ówczesnej skompromitowanej władzy i nagle Kieślowski, który nade wszystko chce jednak pracować. Nikt wtedy do współpracy się nie kwapi, bo reżim, bo protest, bo Solidarność, ale Kieślowskiego jako nieideowca zawsze bardziej interesowało to, żeby nie musiał martwić się czy w kiblach jest papier toaletowy i żeby mógł robić to, co robi, nic więcej. W atmosferze ogólnej niechęci podjął się więc zrobienia w bardzo krótkim czasie nie jednego a cyklu 10 filmów.
    Potem okazało się, że rzeczywistość jaka nadeszła jemu przyznała rację, bo gdyby nie zrobił „Krótkiego filmu o zabijaniu”, ten nigdy nie pojechałby do Cannes, gdyby nie pojechał do Cannes ludzie we Francji nie zachwyciliby się nim, gdyby nie przemiany ustrojowe odbijające się mocnym echem na Zachodzie ten film pewnie nie zyskałby takiej uwagi i uznania, gdyby nie to uznanie Kieślowski nie dostałby pieniędzy i propozycji pracy we Francji nad Trzema kolorami, gdyby nie Trzy Kolory, nie wkroczyłby do Hollywood.
    A gdyby nie takie mordercze tempo robienia filmów jakie zresztą narzucał sobie sam – nie umarłby tak wcześnie.
    A wszystko to zaczęło się od tego, że po chudych, złych latach stanu wojennego, osobistych tragediach, nadzwyczaj chciał robić tylko jedno – filmy. Filmy, co do których wówczas był przekonany, że nikogo nie zainteresują, bo trzeba tu wtrącić, że miał dość sceptyczny stosunek do własnej twórczości, ale chciał robić dobrze to, co umiał i zrobił. 

    jak przyfejmić

    To, co potem wydarzyło się w związku z „Krótkim filmem o zabijaniu”, cała ta histeria na Zachodzie na jego punkcie, pokazuje jakimi ścieżkami idzie tak zwany fejm. Jak dużo zależy od przypadku, nomen omen tytuł jednego z ważnych jego filmów. Ta historia pokazuje, że talent, robota to jedno, ale bardzo często może pozostać tylko zapis tego, talentu i roboty. A przebicie się to kwestia przypadkowych okoliczności, o których robiąc coś nie ma się zielonego pojęcia, no i też kwestia ludzi na drodze, do których trzeba mieć szczęście. Kiedy spotyka się na swojej drodze same betony, nie wiem kim by trzeba było być, żeby unieść cokolwiek. 

    Kieślowski z tego wszystkiego doskonale zdawał sobie sprawę. Zawsze w kwestii swojej popularności bardzo zdystansowany i skromny, mówiący, że jest tylko od robienia filmów i że to nic takiego, zawsze zadający sobie pytanie – co by było gdyby dokonał na jakichś etapach innych wyborów i poszedł inną drogą. Zawsze w zapytaniu, zawsze w drodze, zawsze w uważności i przekonaniu, że warto robić swoje bez oglądania się jaki benefit się z tego uszczknie, bo przewidywania w tej materii są przeważnie mocno niekompatybilne z naszymi oczekiwaniami.

    Biografia Kieślowskiego „Zbliżenia” to nie jest tylko książka dla ludzi interesujących się kinem. To jest świetna glosa dla każdego, dla kogo istotni są twórczy ludzie, to jak tworzy się tak zwane dzieła i jaki wpływ mają na to wszystko tak zwane okoliczności zewnętrzne, jak można się w nich poruszać nie wiedząc przecież jaki będzie finał przedsięwziętych poczynań.
    Dziś znakomita większość z nas uzbrojona w smartfona jest skłonna uważać się za twórcę, bo robi cozy kolaże na instagrama albo zdjęcia analogiem w odległych krainach albo pisze blogowe poradniki na temat szczęśliwego życia, bo ma dziecko i męża, który ochoczo chodzi do pracy dobierając kolejne kredyty na ładne życie. I tak naprawdę nie wiem, czy ten wybuch możliwości dla wszystkich sprzyja Twórczości czy też mocno banalizuje to słowo. To już trzeba by obejrzeć „Amatora”, przeczytać tę biografię i spróbować sobie samemu odpowiedzieć na pytanie – kim jestem.

  • „Inni ludzie” w TR Warszawa, czyli sprawnie zagrany videoklip

    Osobiście nie przepadam za teatrem. Drażnią mnie sceniczne szepty, konwencje i naprawdę niezwykle rzadko zdarza się moim zdaniem w teatrach współczesnych inscenizacja, która tworzy jakąś wartość dodaną do utworu, który jest tej inscenizacji kanwą. Nowe przestrzenie powstałe z kompilacji nieoczywistych dzieł potrafi robić Warlikowski, ale nie będę się o tym rozpisywać, bo moje wielkie uznanie dla jego twórczości jest ogólnie znane, jak histeryczna miłość do kotów.

    Mam też sceptyczny stosunek do adaptacji scenicznych powstałych na bazie utworów dla mnie tyleż kultowych, co według mnie nieprzekładalnych na język teatru przez duże T. Nie dlatego oczywiście, że dla mnie są kultowe, ale dlatego, że zawierają takie armaty, haubice, katiusze (rodzaj wyrzutni rakietowych przyp.aut. hehe) ładunków emocji, prawdy o ludzkiej kondycji, że jeśli nie są specjalnie skonstruowane pod teatr, to są po prostu nieprzekładalne ze względów czysto technicznych, ogarnąć się tego zmasowanego ataku geniuszu na scenie po prostu nie da. Dlatego nie poszłam na inscenizację „Mojej walki”, i ponoć słusznie. I nie zamierzałam iść na inscenizację „Innych ludzi” do TR Warszawa, bo poemat Masłowskiej, którą poważam na równi z Warlikowskim i kotami, jest według mnie genialną diagnozą życia w obecnej Polsce, napisaną tak, że każde słowo, które tam pada, znane przecież z naszych własnych codziennych werbalnych aktywności, dźga prosto w mózg uśpiony omamami o tym, że jest super. Tak, że trochę nam się chce śmiać a potem niczym w Rewizorze rozglądamy się na boki i nagle się okazuje, że śmiejemy się z samych siebie, choć wcale byśmy nie chcieli, bo przecież jesteśmy świetni i tacy zaradni i ogólnie w porzo. Ale o tym też pisałam bardzo kwieciście i zażarcie w tekście o “Innych ludziach“, więc nie będę się powtarzać. Na ten wyczekiwany przez publisię spektakl do TR jednak poszłam, ponieważ miła osoba sprawiła mi cudną niespodziankę kupując mnie, osobie znanej z fanowania twórczości Masłowskiej, bilet na prapremierę w pierwszym rzędzie na samym środku. Bardzo się ucieszyłam i rada w tym rzędzie się umościłam. Miłej osobie spektakl się nie spodobał, reszta towarzystwa uczucia miała mieszane i ja tak samo.

    Wszystko, jak wiadomo zależy od oczekiwań.

    Jak już idę do teatru oczekuję, jak wiadomo, katharsis. Mam ambicje wyjść w coś bogatsza albo na jakimś mocnym speedzie uduchowienia. Jak po „Francuzach”, że wow, kiedy to zwyczajny wątek przemijania wwierca się we mnie tak, że aż mnie to boli, acz nie martwi. Jakoś tak przeczuwałam, że Jarzyna nie zrobi z „Innych ludzi” artystycznego, duchowego, katarktycznego seansu. I co więcej. Nie można się nawet tego czepić, bo w wywiadzie dla Wyborczej sam stwierdził, że przygotowując hip hopowy poemat Masłowskiej na scenę nie mieli sytuacji artystycznych oparów, metafizycznych dotknięć, bo ważniejszy był dla niego „temat samorozpoznania niż kreacja artystyczna”. Nie wyjaśnił niestety co znaczy dla niego to „samorozpoznanie”? Że widz odnajdzie siebie w tych postaciach? To jest w sumie oczywiste, ale aby odnaleźć się w Kamilu i jego prekaryjności i sytuacji przegrywa, Iwonie i jej budzącej litość pretensjonalności damy z Wilanowa, aspiracyjności zaocznych studentek pracujących w Rossmanach, zrzędliwych matek podcinających dzieciom skrzydła – nie trzeba udawać się do teatru, wystarczy ten poemat przeczytać.

    Masłowska, jak wiadomo, pisze sztuki sceniczne, ma też świadomość, że inne jej utwory mogą nadawać się na scenę, ale stanowczo podkreśla, też w wywiadzie dla Wyborczej tuż przed premierą „Innych ludzi”, że nie lubi, kiedy reżyserzy próbują jej twórczość udosławniać, nie lubi „kiedy idą w tautologiczną dosłowność”. Powołuje się na dość wyjątkowy przykład inscenizacji „Wojny polsko ruskiej” w Teatrze Słowackiego dokonanej przez Pawła Świątka, kiedy to reżyser poszedł w abstrakcję, postaci uczynił podwykonawcami, a z języka zrobił bohatera głównego. I że choć całość pozbawiona była blokowego anturażu, bohaterowie swojej tożsamości płciowej, to poprzez zastosowany zabieg widz i tak wiedział, o co chodzi. Zadowolona była autorka, że reżyser nie dał się zwieść pozornemu realizmowi języka, a potrafił z niego samego zrobić kreację.

    Moim zdaniem takiego zabiegu w przypadku „Innych ludzi” Jarzyna nie dokonał, co więcej, jeszcze bardziej ten poemat udosłownił.

    Fabuła „Innych ludzi” jest, jak wiadomo, przerysowana i konwencjonalna. Prawdziwym bohaterem jest, jak zawsze, język odbijający społeczne obsesje, nawyki, naszego polskiego nieco skisłego, zgorzkniałego, obitego narodowymi traumami i społecznymi nierównościami ducha.

    Jarzyna poszedł w inscenizacji w kierunku hip hopowego musicalu na bazie poematu Masłowskiej, czegoś co sprawia wrażenie videoklipu wykorzystującego wizualne elementy mediów społecznościowych, gier komputerowych, całej tej internetowej rzeczywistości, jaka rozgrywa się na ekranach naszych smartfonów i imituje tak zwaną „prawdę” o życiu. Zaprzęgnął do tego różne techniczne możliwości począwszy od muzycznej oprawy, w której maczali palce tuzy polskiej sceny hip hopowej jak Wojtek Sokół chociażby, po ustawione na scenie 3 greenboxy przypominające blachę falistą i wertykalne ekrany naszych smartfonów. Tam na tych ekranach rozgrywa się rzeczywistość utworu, życie bohaterów: Kamila z nizin społecznych co chciał nagrać płytę, sfrustrowanej Iwony z klasy średniej, wszystkich pozostałych rozczarowanych swoim życiem ludzi, no i życie miasta Warszawy. 

    Jarzyna we wspomnianym wywiadzie napomyka też, że odszyfrowywali poemat Masłowskiej kierując się topografią miejsc zdarzeń: Grochów, Wilanów, smutne dzielnice, dzielnice aspirujące do nie wiadomo czego, Warszawa jako miasto korków, narodowych traum i tygiel społecznych i kulturowych zmian. Na greenboxach miasto żyje w rytmie rapu swoim szarym, dziwnym życiem, a bohaterowie wypełniają go próbując jakoś okiełznać, na ogół ze skutkiem ze wskazaniem na słabo. Taki też jest wydźwięk utworu Masłowskiej, że nie za dobrze jest, życie w Polsce to siny styczeń. Spektakl w formie wertykalnych obrazków przypominających stories na Instagramie przekaz daje ten sam.

    Zatem pytanie – po co? I Czy warto?

    Moim zdaniem cały wysiłek realizacyjny tego spektaklu jest dość efektowny. Lekko się to trawi, czasem nawet rechocze zanim przypomni się case Rewizora, nóżka skacze w rytm hip hopu, podczas niektórych sytuacyjek domowych czy monologów bohaterów z tyłu głowy się tłucze znamienne „to kurwa o mnie”. Ale. Cała ta efektowna inscenizacja nie wiem czy się „Innym ludziom” przysłużyła. Była jednak zbyt dosłowna i przez to mało odkrywcza. Widz dostał dynamiczny pokaz brawurowych niekiedy kreacji (matka Kamila Maria Maj chociażby, czy naturszczyk Janek Zmit jako Kamil), ale czy wyszedł na nowo jakoś natchniony przekazem? Nie sądzę. Jeśli czytał „Innych ludzi” to wszystko to już wiedział. Może tak być, że utwory Masłowskiej wystarczy tylko słuchać i tworzyć sobie w głowie własne przestrzenie, jakie ich język nam podsuwa i jakie stwarza. No, słuchać albo czytać.

    Dlatego też podsumowując – „Inni ludzie” w TR Warszawa – ani chała ani arcydzieło, dzieło na scenie szanowanego teatru, do którego nie powstało kongenialne inne dzieło, powstał videoklip na Yotube’a, przedstawienie skrojone na potrzeby konsumentów influencerskich aktywności, ale raczej nie dla wymagających od teatru duchowych uniesień  przedstawicieli ubożejącej klasy średniej mających na to czas w piątek wieczorem, a czasem nawet w czwartek.

  • “Lukier” bez lukru, czyli kanapka dietetyczna

    Recenzowanie powieści „Lukier” Malwiny Pająk okazało się dla mnie niemałym wyzwaniem. Powód jest dość prosty. Nie czytam tego typu książek. Nie interesują mnie historie typu była sobie pani i pan, albo pani i pani, coś tam im wyszło, albo też nie wyszło. Nie mam czasu na czytanie historii, które w moje życie nic nie wnoszą. Literaturę postrzegam jako obszar kultury, który ma mnie porwać, albo sponiewierać, który ma mnie zmienić za pomocą formy, w jakiej opowiada się wciąż te same historie, czyli o miłości albo o niespełnieniu, za pomocą takich kombinacji słów, które znane zjawiska pokazują mi w nowym świetle. To trudne zadanie. Dla wybitnych. A przecież ludzie piszą i wydają mnóstwo książek i mnóstwo ludzi czyta niekoniecznie oczekując, że każda powieść w jego życiu będzie pomnikowym dziełem, dzięki któremu zmieni się jego życie. Ludzie sobie czytają dla samego czytania jakichś mniej lub bardziej wciągających historyjek i nie ma w tym w ogóle żadnej filozofii. Chcą wiedzieć „co dalej” i eksperymenty językowe, słowotwórcze innowacje i stylizowane wygibasy nie mają dla nich znaczenia. Czy powieść 30 – paroletniej blogerki spełnia takie wymagania?

    Otóż z pewnością może być rozrywką, pod jednym warunkiem, że nie ma się wobec literatury dużych oczekiwań.

    Początek

    Na początku czułam irytację. Zacznę od tego, że nie przepadam za stylem, w jakim Malwina Pe pisze swojego bloga. Styl ten nazwałabym napastliwym. Nie chodzi o używanie przekleństw, bo to akurat uważam zawsze dodaje stylowi pikanterii, pod warunkiem, że umiejętnie rozłoży się akcenty, z czym tu zresztą różnie bywa, ale nie w tym rzecz. W całym wywodzie twórczyni zawsze przebija agresywno – obronny ton w stylu „nie podoba się to won”.
    Z książki, jak już ktoś ją kupił, wygonić czytelnika nie może, toteż agresywnej postawy obronnej nie ma, ale sposób, w jaki prowadzona jest narracja też mnie irytował. Język jest taki niewyszukanie chropawy, zbitka językowych kalek, reklam z radia Eska i przebrzmiałego ulicznego slangu.

    Historia tyczy dwóch kobiet, studentki, która przyjechała z małego miasta do Warszawy i rzuciła studia, a dorabiała sobie jako barmanka i dilerka oraz korporacyjnej karierowiczki lat 36, też nabytku z małego miasta, nieszczęśliwej w małżeństwie i w pracy też tak sobie spełnionej. Ale o bohaterkach będzie w dalszej części traktującej o tym, co się z grubsza udało. Teraz chcę się jeszcze skupić na tym, co akurat moim zdaniem nie wyszło.

    Kiedy zaczęłam czytać poleconą mi przez wydawnictwo Znak Powieść Malwiny Pe złapał mnie dąs, musiałam sobie podać językową odtrutkę w postaci „Innych ludzi” Masłowskiej, w której 13 zgłoskowy rap o Kamilu i Anecie z Rossmana ma znamiona językowego geniuszu. Ale chciałam podjąć to wyzwanie i doczytać do końca coś, co ktoś napisał, zredagował i wydał. Zrobiłam to, przeczytałam do końca natykając się na niemało mielizn, które pokrótce wyliczę:

    • przede wszystkim jest to powieść moim zdaniem wtórna, mocno stylizowana na Żulczyka, zakładam dość świadomie, bo pada w tekście odwołanie do jego powieści „zrób mi jakąś krzywdę”, pada to konkretnie sformułowanie.
    • miejsce akcji – podgniła, zmęczona Warszawa i bohaterka handlująca kokainą, skąd my to znamy? hmm
    • nieporadności fabularne, na przykład panie w agencji przeżywają wielki stres, bo wysłały do klienta prezentację z propozycjami kampanii i ktoś wkleił złe zdjęcie, zamiast produktu wrzucił zdjęcie maści na hemoroidy, no i bardzo źle jest, panika, trwoga, wizja zwolnień.
      Rozumiem, że autorka zapewne pracowała kiedyś w jakiejś agencji i czerpała pomysły z tak zwanego życia, ale tak się składa, że mam do czynienia z podobnymi kliencko – agencyjnymi działaniami i ze swojego doświadczenia wiem, że pomyłki, źle zrobione prezentacje zdarzają się dość często i choć nikt za nie nikogo nie głaska po głowie i nie wystawia do nagród, to jednak są dość stałym elementem każdej pracy, w której w grę wchodzi tzw. czynnik ludzki. Histeria bohaterów, jaka została opleciona wokół wątku podmiany tego zdjęcia wydała mi się nieadekwatna i sztucznie wypompowana dramaturgicznie.
    • irytujące bywają też dialogi, bardzo wg mnie nienaturalne. Ja rozumiem oczywiście, że nie każdemu dany jest tak absolutny słuch językowy jaki ma Masłowska, ale moim zdaniem tak jak w „Lukrze”, ludzie jednak nie rozmawiają ze sobą, taki przykład: „Już cię nie wypuszczę. Jesteś moja.” Może jestem zdeprawowana inwersją w zdaniach, ale nie przepadam za poetyką harlekinów w dialogach.
    • irytujące sformułowania typu „gdyby nie trenował, nie miałby tych wszystkich mięśni, których tak bardzo mam teraz ochotę dotknąć”. 
    • irytujące tłumaczenia zjawisk typu – „Na początek odpalam LinkedIna, biznesowy portal społecznościowy, na którym można znaleźć oferty pracy i poznawać ludzi z podobnej branży”. Moim zdaniem można takie zjawiska inaczej tłumaczyć albo wcale tego nie robić po prostu.
    • irytujące komunały w stylu „bo seks i przemoc sprzedają się najlepiej”
    • irytujące kalki zachowań typu bogata, samotna babka z super chaty fantazjująca o seksie z dostawcą pizzy

    Brak językowego słuchu, może doświadczenia powodują, że wiele kwestii w książce brzmi jak suchary ze scenariusza „Trudne sprawy”.

    Co potem?

    No a potem

    zaczęłam kartkować szybciej, bo chciałam wiedzieć, jak potoczą się losy bohaterek Julki i Anki. Czyli przypisany rozrywce klasyk.
    Mimo tych wszystkich mielizn, jakie wyliczyłam, nie sposób odmówić autorce pewnej sprawności językowej, są slogany, banały, kalki, ale żongluje nimi dość sprawnie. Akcja posuwa się do przodu, nie siedzimy, nie zamulamy egzystencji w rytm inwersji lub w meandrycznych zdaniach zsyłających na nasze dusze jeszcze większy mrok niż mieliśmy go przed lekturą. Tu mamy konkret, konkretne osoby, obserwacje na ich temat i konkretne sytuacje oraz ich zachowania, żadnych analiz i prób pogłębienia ludzkich motywacji. Akcja reakcja.

    Bohaterki i ich losy zostały skonstruowane zapewne na bazie własnych doświadczeń życiowych autorki. Śmiem zaryzykować tezę, że młodsza Julka, która poszła na studia, ale z nich zrezygnowała, a potem zarabiała jako dilerka i barmanka, jest alter ego autorki. Przypuszczenie wysnułam na bazie znajomości osobowości internetowo blogowej Malwiny Pe, osoby pozycjonującej się jako pyskata, która dostała od życia po głowie, w związku z czym ma teraz twardą, a nie miękką dupę, osoby, która się nad sobą nie użala, ludzi traktuje nieufnie, ale jak ładny chłopak powie jej, że jest ładna, to jest skłonna nawet się zakochać, bo posiada pewne problemy z obrazem samej siebie. Pająk nie ukrywa też, że pochodzi z domu, w którym obcowała z alkoholizmem ojca i jakimiś formami przemocy. Jej bohaterka też została uposażona w taką trochę dysfunkcyjną, a trochę w normie polskiej, rodzinę.

    Ogólnie problemy, z jakimi borykają się obie bohaterki, choć charakterystyczne dla pewnych grup ludzi z dużych miast i specyficznych środowisk, mogą wydać się nie takie obce większej ilości osób, przynajmniej te emocjonalne, bo w końcu każdy chciałaby kochać i być kochanym a niekoniecznie większości z nas to się udaje. Zatem jest potencjał na poczucie więzi czytelnika z bohaterkami, co samo w sobie stanowi już jakiś atut tej powieści.

    Ja osobiście od książkowych bohaterów oczekuję pewnego rodzaju przeniesienia poza ogólnie mi dostępne rejony emocjonalne, oczekuję przekroczenia pewnych moich ograniczeń w odczuwaniu i myśleniu, tu tego zabrakło, ale wystarczyło, żeby doczytać do końca i tym czytaniem się bawić.

  • zjedz kanapkę