• Kanapka terapeutyczna, czyli “jak się pani z tym czuje”

    Nie wiem, czy dziś terapia uchodzi za coś wstydliwego.

    Zaryzykuję stwierdzenie, że chyba nie, że to raczej przejaw dbania o siebie, o swoje psychiczne zdrowie, spójność, wzmocnienie w rozumieniu mechanizmów, prób przetarcia szlaków ku nowym, zdrowszym nawykom.
    Chociaż zapewne wielu ludzi nie uważa za sensowne płacenia kasy komuś za to, że nas słucha i w najmniej odpowiednim momencie powie – nasz czas dobiegł końca, bo w sumie to frustrujące.
    Pewnie wielu z nas uważa, że to na nic się nie zdaje, terapeuci to tacy sami ludzie jak my, wcale nie lepsi, zadają zawsze to samo pytanie „jak się pani z tym czuje” i nic z tego nie wynika, nic nie daje, żadnych konkretnych narzędzi do walki ze światem.

    I oto znany dokumentalista, syn znanego dokumentalisty Marcela – Paweł Łoziński robi dokument. Temat – terapia. Pod tytułem “Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham”. Łoziński wpadł na pomysł karkołomny, pokazania takiej sesji, co się na niej dzieje tak „naprawdę”. Ponieważ sesje terapeutyczne, jak i wizyty u lekarza, są poufne, Łoziński zastosował sprytny zabieg, aby to jakoś obejść i udało mu się unaocznić widzowi  skumulowany dramatyzm takich spotkań.

    Film trwa 1,5 godziny, ma 3 bohaterów, matkę, córkę lat 25 i terapeutę – znanego  w kręgach prof. Bogdana de Barbaro. Kamera jest skierowana tylko na twarze bohaterów, na tego, kto w danym momencie mówi. Widzimy te twarze w mocnym zbliżeniu. To nie jest przypadkowy  zabieg.

    Bohaterki przychodzą więc problemem i opowiadają o nim. W głowie może pojawić się pytanie – o co właściwie chodzi? Na świecie tyle biedy, ludzie co dzień giną nie wiadomo po co, uciekają ze swoich domów, tułają się po świecie, są zakładnikami jakichś dziwnych, niezrozumiałych dla nich idei, cierpią z powodu niedostatku, niedożywienia, ran i strat a tu skupiamy się na problemie „moja mama chodzi spięta, przez to moje życie jest do dupy”. Wydaje się to takie absurdalne, ta nasza skłonność do dramatyzowania rzeczywistości. Faktycznie, nie musimy szukać schronów i robić zapasów wody. Możemy uczłowieczać koty i karmić się pretensjami do rodziców, do swoich dzieci, do wszystkich na około. Mamy taki luksus.

    Tylko dlaczego oglądając ten dokument, patrząc na zbliżenia twarzy tych ludzi, każde najmniejsze znamiona na ich skórze, przebarwienia, krostki, włosy w nosie, rozmazany tusz na rzęsach, potargane włosy, szklące się oczy, przebłyski intensywnego myślenia widoczne w oczach, ozdoby w uszach, malunki , elementy garderoby z kulkami bawełny po spraniu  nagle czuje się, że jak zwykła mówić Nel do Stasia – pocą się nam oczy?

    Matka i córka przyszły na terapię, ponieważ nie rozmawiały ze sobą o niczym istotnym, co bolało jedną jak i drugą, każdą z innego trochę powodu. Tematem ich spotkań był brak kontaktu oraz bezsilność, niemożność osiągnięcia jakiegokolwiek porozumienia. Źle im to robiło na dusze, więc postanowiły, że coś z ty może zrobią. I mamy przed oczami spektakl rozmijania się chęci, możności i oczekiwań, co w efekcie doprowadza do ich wyobcowania z układów rodzinnych, ale też i tych innych relacji oraz do tego najgorszego wirusa – nieusuwalnej, organicznej i dojmującej samotności.  Takiej wobec wszystkiego i wszystkich.
    Nie ma znaczenia, jakie one miały historie konkretnie, co się zdarzyło, kto przyszedł, kto wyszedł, kto co powiedział. Emocje, z których zdają relacje są uniwersalne i mogą dotyczyć każdego. Ich scenariusz niezrozumienia i wyobcowania ma zastosowanie u każdego z nas jak sądzę w takim czy innym stopniu.

    W tym momencie trudno wyrokować, czy odczuwanie strachu przed unicestwieniem w kraju ogarniętym wojną ma większy kaliber negatywnych emocji niż poczucie osamotnienia w całym swoim życiu  w kraju uchodzącym za stabilny.

    Może to są emocje z innych nieco kategorii i półek, ale  nie umiem rozstrzygnąć,  które mają większy ciężar gatunkowy, a które podpadają pod kategorię „ w dupach im się poprzewracało”.  Wiem tylko, że opowiadanie matki i córki o swoim życiu emocjonalnym, to jak widzi swoje życie córka a jak widzi je matka –  pokazuje dramat każdego z nas niezależnie od sytuacji materialno – politycznej, w jakiej żyjemy. Widzimy dorosłe osoby, które „radzą sobie”, żyją, pracują, o coś tam zabiegają i dbają a jednocześnie są w środku tak strasznie niekompletne.

    Mimo że nikt z broni palnej nie celował im w głowę, mają w niej milion jakichś niezabliźnionych ranek i ropnych wycieków, które sączą się nieustannie podczas podejmowania rozmaitych czynności życiowych i skutecznie uniemożliwiają życie tak zwanej pełnej kurwie.

    Terapeuta postanowił coś z tym zrobić. I tu wyrażam ogromny wręcz podziw dla ludzi podejmujących się tego zawodu. Muszą umieć brać kloce emocji swoich pacjentów na siebie i jeszcze umieć zadawać odpowiednie pytania, w odpowiednim momencie, tak, żeby ten kto przyjdzie mógł wyciągnąć z każdej sesji jakiś sensowny wniosek, który da się zastosować potem w  działaniu i myśleniu. Tak siedzieć i nie wywracać oczami słuchając tych oskarżeń, żalów, tylko wiedzieć, kiedy przerwać i trafić z odpowiednim pytaniem! Każdy kto wysłuchuje jak inni nawijają non stop o sobie przy okazji spotkań towarzyskich wie, jakie to trudne – skupić uwagę na tym, co ktoś do nas mówi o sobie, a nie o nas. Odruchowo chce się przerwać, machnąć ręką i powiedzieć – a tam, gadanie i wrócić do cozy myślenia o swoich własnych problemikach i schizkach. A tu proszę, siedzi ktoś i kombinuje trudne kejsy za nas, pokazuje , jak wybrnąć z ciemnego lasu, z czarnej dupy, zadaje trudne pytania, które skrzętnie sami przed sobą ukrywamy albo nie wiemy, że można je w ogóle zadać.

    No trudna robota uważam. Tak się zemaptyzować z każdym smęcącym pacjentem i nie zwariować od tego. Jaką to trzeba mieć twardą dupę, jaką pewność siebie i stanowczość!

    De Barbaro w ogóle wygląda trochę jak patriarcha, mędrzec, nawet jak nasze wyobrażenie Boga!. Siwy, dojrzały, ale nie stetryczały, mocny, twardy, ale ciepły. Wzbudza zaufanie, jest stanowczy,  ale troskliwy. Połączenie cech idealne.

    Troje ludzi. Dwie opowieści, matki i córki, próby objaśnienia o co chodzi i jak przeskoczyć próg niemożności, zwątpienia i żalu.

    Takie mocne opowiadanie o każdym z nas.

  • Kanapka dojrzewająca, czyli Knausgård po raz 4

    Doczekałam się na 4 tom „Mojej walki” i nie spodziewałam się, że tym razem będzie inaczej niż podczas lektury poprzednich 3 tomów opasłego, mięsistego literackiego selfie Karla Ove Knausgårda. Tak samo jak poprzednio, wydzielałam sobie strony, żeby nie przeczytać za szybko i być dłużej w życiu pewnego Norwega, mojego równolatka, zaglądać mu przez okno a może nawet nie tylko przez okno:)

    Kończąc 4 tom zwierzyłam się przyjaciółce z nadchodzącego momentu poczucia osierocenia, a ona powiedziała, że doskonale rozumie, bo wie, jaka ta książka jest dla mnie ważna. Chciałabym odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego ona jest tak istotna dla mnie i czy może być tak samo ważna dla innych.

    W tej części zdarzenia z życia pisarza, jak zawsze, nie są ułożone chronologicznie, ale oscylują wokół wybranego wątku, jakim jest podjęcie przez Knausgårda pracy nauczyciela na północy Norwegii (wiecie gdzie jest Finnesnes i Tromsø?) Opisuje on czas, kiedy zdaje maturę, kończy 18 lat, nie ma ochoty iść do wojska ani na studia, zamierza być wolny, już wtedy wie, że chce zostać pisarzem i aby sobie to umożliwić chce w spokoju na jakiejś zabitej deskami norweskiej wiosce na północy pisać, a przy okazji zarobić sobie pieniądze na realizację kolejnych pomysłów. W to główne zdarzenie, opis jego szkolnych perypetii w charakterze nauczyciela zostają wplecione wątki pierwszych oznak upadku jego ojca, skomplikowane relacje pisarza i z ojcem i rodzicami ze strony ojca, z pozostałymi członkami rodziny oraz z nowo poznanymi ludźmi, uczniami, uczennicami ze szkoły, w której uczył.

    Cały ten okres 18, 19 lat jest przesycony drobiazgowymi opisami anatomii męskiego dojrzewania, kilkaset stron o tym, jak Karl Ove chciał przestać być prawiczkiem, aby wreszcie skończyć na festiwalu w Rotskilde w namiocie mając przed sobą wielką białą dupę, którą wreszcie udało mu się spektakularnie zerżnąć bez uciążliwego zjawiska przedwczesnego wytrysku.

    Można rzec – tom z happy endem.

    Ujmuje mnie w jego pisaniu, tak w tym tomie, jak i w poprzednich, to, że jak rzadko kto potrafi być tak bezwględnie szczery. Zapewne ubarwia swoją biografię w jakiś tam sposób, bo kto by po 20 latach pamiętał, że w dany dzień w lutym 87 roku zjadł na śniadanie 8 bułek z topionym serem. Ale z pewnością nie ukrywa przed czytelnikami żadnych swoich porażek i towarzyskich czy intymnych niepowodzeń, wręcz z precyzją zegarmistrza opisuje swoje upadki, czy to podczas upajania się alkoholem czy wspomnianych już przedwczesnych wytrysków podczas akcji z dziewczynami w łóżku czy też upokorzeń doznanych od rozmaitych ludzi, jakich spotyka na swojej drodze.

    Nie jestem pewna, czy każdy czytelnik zniesie te szczegółowe opisy majtek pisarza z zaschłą spermą, jak daleko udało mu się posunąć w relacjach z jakąś dziewczyną i w jakiej kondycji znajdował się wtedy jego członek. Nie jestem pewna, czy wielu fanów znajdą drobiazgowe opisy Knausgårda jak się upija i w ilu fazach przebiega potem wymiotowanie w momencie kaca. Nie wiem, czy nie są to te strefy tabu, które dla wielu ludzi są nie do przekroczenia nawet w powieści. Nie sądzę też, aby dla wszystkich było to interesujące. Z jakichś powodów dla mnie jednak jest… Dlaczego?

    Knausgård pytany w jednym z wywiadów, jak widzi to przekraczanie granic, opisywanie swoich intymnych spraw oraz to, jak naprawdę widzi ludzi ze swojej rodziny czy znajomych, odpowiada, że literatura służy temu, żeby mierzyć się z tym, co przyjmuje się za normę i przekraczać ją. Zadaniem literatury według niego nie jest bycie właściwą czy przyjemną.

    Zatem faktycznie, udało mu się, lektura jego powieści nie jest przyjemna, a jednak sprawia, że nie mogę przestać o niej myśleć.

    4 tom, tak jak poprzednie, wywołuje we mnie lawinę własnych wspomnień, także tych „brudnych”, tych, o których chciałabym zapomnieć, uświadamia mi, jak wiele jest już za mną i jak dużo spraw i ludzi poszło w zapomnienie, a może całkiem niesłusznie i może tego szkoda. Jego pisanie uświadamia mi, że życie, także moje, to świetny materiał na powieść i gdyby być tak uczciwym wobec swojego życia, przeszłości jak on, to może i cały ogląd własnego losu by się magicznie odmienił i przesterował bieg mojego życia na bardziej sensowny.

    I to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego jego książki są dla mnie tak ważne i jednocześnie na kwestię – dlaczego te książki nie są też dla każdego.

    Nie każdy chyba potrzebuje takiej wiwisekcji na tym, co przeżył, na swoich emocjach, nie każdy potrzebuje wracać do tego na przykładzie czyichś drobiazgowych opisów jego fizjologii i emocji rozłożonych na czynniki pierwsze.

    Szanuję to, ale uważam, że to strata dla tych, którzy próby takiej konfrontacji z własnym losem za pomocą lektury Knausgårda nie podjęli. Nas samych nie zawsze stać na szczerość, a cudza może pomóc. Tak sądzę.

    Dla mnie 4 tom był też ciekawy z punktu widzenia czysto poznawczego. Jeszcze nigdzie nie spotkałam się z tak dogłębną analizą męskiego pożądania, mechanizmów rządzących męskim zakochaniem, pożądaniem, różnicami między tymi zjawiskami. Otóż kiedy przeczyta się zwierzenia Knausgårda czytelnik, a zwłaszcza czytelniczka! przekonuje się, jak mało skomplikowany jest to system.

    Kobiety, dziewczyny jeśli chodzi o nieudane relacje z facetami mają na ogół wpisany taki mechanizm, że zachodzą w głowę, co z nimi jest nie tak, gdy się nie udaje. Czy są za grube? a może za chude? za wysokie, za niskie, za mądre za głupie, zbyt zaradne czy zbyt nieporadne, zamknięte czy za bardzo otwarte, że on je rzucił, że się nie udało. Spędzają całe dnie na dochodzeniu – co mogę zmienić w sobie, aby odnieść sukces w związku, bo przecież dla poczucia wartości to fundamentalna sprawa! Knausgård ładnie pokazuje, że facet takich pytań raczej sobie nie zadaje. Owszem i jego spotykają niepowdzenia, nie podoba się tym, które podobają się jemu i na odwrót. Ale w całym tym kontredansie dobierania się w pary nie ma wcale żadnej wielkiej logiki ani wiedzy tajemnej. Nie ma odpowiedzi na pytanie, dlaczego facet w tej się zakochał, nosi jej światło w sobie i myśli o niej jak o relikwii, a dlaczego tę chce tylko przelecieć i pomacać po cyckach, dlaczego z tamtą wbrew wszystkiemu już wizualizuje dom i rodzinę, a z tą poszedłby tylko na szybki seks i piwo. Wszystkie te obiekty pożądania pisarza to dziewczyny ładne, zgrabne, ciekawe i wygadane, ale ta, w której się zakochał, a która go nie chciała, nie miała w sobie niczego wyjątkowego czego nie miała inna dziewczyna, z którą miał do czynienia. Zakochał się w  tej, bo po prostu tak wyszło, a w tamtej nie, bo też tak wyszło, zero algorytmów, porad i wzorców. Po prostu, coś zdarza albo się nie.

    Mam już dużo lat, ale uświadomienie sobie tego procesu w jakiś sposób uczyniło mnie wolną. Wolną od mylnych przekonań, że to jaka jestem ma w ogóle jakieś znaczenie dla moich powodzeń w związkach lub nie. A co ma znaczenie – nie wiadomo. I to jest wolność. Tak, że dzięki Karl Ove!

    Ten tom jest dla mnie ważny także z innego powodu. Knausgård opisał w nim proces, jak stawał się pisarzem, jak do tego doszło.

    To ciekawa konfrontacja z poprzednią powieścią „Mam na imię Lucy”, którą czytałam, gdzie narratorka, alter ego pisarki wstydziła się przyznać, że chce pisać, że chce zostać pisarką. Karl Ove nie miał takich problemików i zawahań. Jeszcze w liceum pochwalono jego recenzje muzyczne, pisał do lokalnych gazet, sprawiało mu to przyjemność, ludzie to doceniali, miał fejm. Wiedział już wtedy, że chce pisać, podejmował świadome decyzje prowadzące go ku temu. Wybrał się na rok do pracy w szkole na ciemną północ, żeby mieć przestrzeń i spokój do pisania i mimo pijackich eskapad, perturbacji związanych z niezaspokojonym pożądaniem, któremu nie mógł dać upustu – konsekwentnie zasiadał w wyznaczonym czasie przy maszynie i pisał opowiadania, które z początku podobały się tylko rodzinie, wydawcom niekoniecznie. Ale nie zepchnęło go to na skraj rozpaczy. Raczej niczym mickiewiczowski Kordian stanął se na szczycie swojego Mount Blanc i pogroził światu, że on im jeszcze wszystkim pokaże, będzie pisarzem i będzie wielki.

    I tak też się stało. Zapewne dlatego, że spośród całego szeregu ważnych życiowych akcji jakimi są związki, relacje, zarabianie pieniędzy, dzieci to pisanie było dla niego zawsze na pierwszym miejscu i nie miał zamiaru robić sobie z tego powodu wyrzutów.

    W moim ulubionym wywiadzie powiedział : „w stawaniu się pisarzem ważny jest moment, w którym dochodzisz do wniosku, że twoje myślenie ma jakąś wartość.”

    Knausgård dość wcześnie napawał się tym, że może i go obśmiewają czy obgadują w szkole, może jest prawiczkiem w wieku 18 lat, ale WIE i UMIE lepiej niż inni. To przekonanie zawiodło go tam, gdzie jest teraz i oczywiście cholernie mu tego zazdroszczę.

    No ale chcesz być słuchany – odważ się przemawiać.

    Nie ma wyjścia:) Trzeba działać. Trzeba na kacu napisać tych klikanaście stron, choć może być tak, jak zauważył jeden mój światły kolega, że po prostu nie mam talentu. Może nie mam, ale na pewno wciąż zbieram się na odwagę, aby stanąć na szczycie swojego mojego Mount Blanc i krzyczeć „ja wam wszystkim jeszcze pokażę”.

    Jeszcze na koniec z kronikarskiego obowiązku trochę o stylu, w jakim pisze mój, było nie było, idol. Otóż jeśli chcieć określić jaki jest styl Knausgårda można powiedzieć – prosty. Owszem, są drobiazgowe opisy tego, jak ktoś wygląda, jak był ubrany, co Karl zjadł na kolację w marcu 1988 roku i ile wypił w grudniu 1987, a dokładnie 16 grudnia. Ale ogólnie nie jest to narracja skomplikowana, ogranicza się do prostych wskazań – zacząłem, poszedłem, ubrałem, zrobiłem, poczułem, pomyślałem, położyłem, zjadłem. Życie faktycznie rozgrywa się w obrębie kilku czasowników.

    Ale pierwszy raz podczas lektury jego książek zdarzyło mi się poczuć czasem irytację. Określenia typu „jesień przykryła świat swoją ręką” albo „ Pierś zasznurowała mi się ze strachu, serce w niej tłukło jak uwięzione” nie bardzo mi pasowały do surowego stylu Knausgårda. Ale może tłumaczka miała gorszy okres w życiu, np. się zakochała i została porzucona, stąd ta egzaltacja rodem z Grocholi. No niestety. Nie znam języka nynorsk, muszę poznawać się z Knausgårdem przez pośredników.

    Nie przeszkadza mi to jednak w uwielbieniu jego, jego pisania, w myśleniu o własnym życiu jak o dobrym kawałku prozy.

    Wypijmy za to.

  • Kanapka z Islandii, czyli rzecz o baranach

    O miłości trudno się opowiada.

    A jednak

    Jednym z lepszych filmów o miłości, jaki widziałam ostatnio jest islandzki film o baranach.I taki ma też tytuł: „Barany. Islandzka opowieść”.I co ciekawe, jest o miłości a nie ma tam seksu. OK. Może trochę jest. Ale taki  trochę skąd inąd:)

    Osią fabuły tego skromnego filmu są owce, barany i dwaj bracia, starsi panowie, jeden z nich wygląda jak święty Mikołaj, żyjący sobie na Islandii, mówią dziwnym językiem, prowadzą gospodarstwa u podnóża nieprzyjaznych jakichś wzniesień, w krainie lodu, wiatru, do której na miesiąc przybywa rachityczna wiosna. I prowadzą tam hodowlę specjalnej rasy owiec. Bracia są od czterech dekad skłóceni ze sobą, nie dowiemy się dlaczego, ale w sumie, jakie to ma znaczenie o co ludzie się kłócą, no i rywalizują ze sobą w kategorii – który ma lepsze te owce i barany.

    Każdy przyzna, że to mega zachęcająca zajawka do tego, żeby wybrać się do kina albo w ogóle do tego, żeby obejrzeć taki film. Nie jest o singlach w wielkim mieście, nie gra tam Daniel Craig, laski są brzydkie i jest ich mało, główni bohaterowie nieatrakcyjni i obcinają sobie paznokcie nożycami krawieckimi. Nie ma ładnej przyrody zachęcającej do szturmu na biura podróży i wyszukiwania tanich lotów do ojczyzny Bjork. W ogóle nie ma tam nic co popkultura wmówiła nam, że jest ładne. Czyli zero ekscytacji w  samym zarysie.

    A jednak.

    Siedzę i siedzę w tym kinie. Jestem trochę zniechęcona, na pewno nie zachęcona do  aktywnego udziału w akcji pt. a teraz afirmuję swoje życie i to, co mi się w nim przydarza.

    Ale czuję, jak z każdą minutą tego filmu ogarnia mnie fala ciepła, na przekór tym nieprzychylnym krajobrazom w tle.

    Po pierwsze ci bracia traktują swoje owce jak ja koty. Czuję, że nie jestem w z tym na świecie sama. I jest mi lepiej. Oni mówią do nich, całują je, myją w wannie (!!!) polerując rogi szczoteczką i przede wszystkim personalizują. Barany są dzielnymi chłopcami, owce rzecz jasna grzecznymi dziewczynkami. Widz nie ma wyjścia. Ponoszą go silne emocje, kiedy dochodzi do konieczności posłania tych owiec na rzeź. Sorry za spoiler, ale ta biblijna sytuacja jest nie do pominięcia. Więc płacze razem z bohaterami dramatu nad losem jakichś kudłatych owiec na cienkich nóżkach, których mięso zresztą ci bohaterowie ze smakiem też jedzą.

    Owce – Symbole niewinności i stadnego losu. Widz je kocha, widz widzi w nich całą swoją miłość do wszystkich braci mniejszych, których hoduje sobie w domciu na własny użytek do pomyziania, jak źle.

    I niezależnie od tego, jak bardzo szanuje się zwierzęta i uznaje, że ich główne prawo to prawo do bycia w warunkach jak najbardziej naturalnych, to czy tutaj, czy na surowej Islandii a może i wszędzie gdzie indziej za wyjątkiem Chin, bywa tak, że niezależnie od funkcji zwierząt w naszym życiu, zdarza się tak, że się je po prostu bardzo kocha.

    I to jest jeden aspekt miłości, który ten film pokazuje w sposób tak strasznie nie egzaltowany, ale za to tak ujmująco prawdziwy, że nie sposób obok tego przejść obojętnie i nazwać tych bohaterów głupcami.

    Oprócz problemów z owcami są też problemy z relacjami. Wiadomo. Film bez problemów z relacjami międzyludzkimi jest o niczym. No bynajmniej dla mnie.;]

    Te problemy dotyczą akurat braci. Nie odzywają się do siebie, rywalizują. Najgorzej.

    A jednak

    przez cały film widz obcuje z subtelną wymianą między nimi. OK, subtelny to nie jest dobry przymiotnik. To może – z wymianą „między słowami”. Tak, to właśnie „między słowami” jak kiedyś między Billem Murrayem a Scarlett Johansson w Tokio w filmie Sophii Coppoli działo się najwięcej, w tym, czego nie dopowiedzieli, nie wyjawili, a było.

    Jak pisałam w ostatnim tekście – żyjemy w czasach nadmiaru. Mamy wszystkiego totalnie za dużo. Za dużo bodźców, informacji, żarcia, przedmiotów, ludzi, którzy tylko z pozoru ze względu na ich ilośc wydają się przez to osiągalni.

    A tu niewiele zdarzeń, niewiele słów, niewiele emanacji emocji z cyklu : „musimy o tym porozmawiać”, „musimy to przegadać’, „musimy to ustalić”, „wrzućmy w kalendarz spotkanie”. Emocje między braćmi rozgrywają się w tym, co wobec siebie robią.  Jakieś zdawkowe zdania, emocjonalne okrzyki plus działanie mające zawsze na celu uchronienie jednego albo drugiego przed katastrofą. Wszystko to bez sentymentalnego sosu, ckliwego sztafażu współczesnej popkultury, bez pierdół wymyślonych przez marketingowców i księżniczki Disneya, żeby móc sprzedawać miliony świec, róż i gadżetów w kształcie serc.

    I na koniec ostatnia scena. Kulminacja ich prawdziwych emocji i uczuć względem siebie, odarta z pretensji, urazów, zostawiająca na koniec creme de la creme tego ich bycia braćmi.

    Jak się okazuje, na sam koniec ginie wszystko, owce, psy, koty, przedmioty, sprzęty i zostaje tylko to, całkiem nagie i całkiem pure, niewyćwiczone w popie, nie podrasowane smętnymi melodiami z listy ze spotify pt. Dark and stormy, prawdziwe w swoim najrdzeńszym rdzeniu.

    Bohaterowie, powiedzmy sobie to, znaleźli się w sytuacji trudnej na koniec. I to jest bardzo delikatnie powiedziane. Ale mimo to poczułam zazdrość.

    Nie każdy może chylić się do jesieni życia, być w sytuacji zagrożenia i wiedzieć, że mimo wszystko to jedno było jego udziałem i dlatego bez względu na przeciwności zgarnął ze świata to, co ma jakiekolwiek znaczenie.

  • Niemodni pisarze, czyli znajdź sobie sprzymierzeńca

    Kupiłam sobie dzisiaj książkę. Zachęcona recenzją w Polityce on line. Thomas Bernhard. Nigdy jakoś nie miałam odwagi. Nawet nie, że zero dialogów, ale jakoś tak, nieprzystępnie. Ale że opowiadania i że fajne to kupiłam, odebrałam, leżę w wannie i zamiast lajkować koty na instagramie – marszczę brwi. Czyli skupiam się, a to oznacza jedno przecież.

    Ciężko mi idzie.

    Dlaczego?

    Bo pierwsze zdanie kończy się na 14 stronie. Bo nie ma kropek. Bo bohater zaszyty jest między przecinkami, a ja usiłując dociec, o co mu chodzi, czuję, że czytając tylko posty na facebooku i pudelka, naprawdę idiocieję.

    Kropka

    Nagle okazało się, że istnienie kropek jest szalenie ważne. Kropka to dopowiedzenie, to szansa na wzięcie oddechu, na odwrócenie wzroku gdziekolwiek indziej, na chwilę, żeby pomyśleć. Kropki są ważne. Znaczą jakiś rytm, któremu chcemy ulec. Bez kropek nie ma żadnych punktów orientacyjnych, bez kropek można się zgubić, bez kropek jest się takim bezradnym…

    Mija kilkanaście stron i Bernhard się lituje nad biedaczkami ery internetów, facebooków i snapchatów. Napisał opowiadanie w 1978 roku, ale przewidział widać, że ludzkość będzie jednak powoli raczej głupieć niż mądrzeć, że umysły, których struktura nie zmieniła się od początków istnienia rozumnej małpy, nie będą w stanie wytrzymać coraz większych ilości przetwarzanych informacji i dlatego litościwie powstawiał w zdaniach kropki.

    Nagle czytelnik w wannie, czyli ja, staje się szczęśliwy, docenia. Że wreszcie coś ma początek i koniec, że może coś pojąć, że kuma bohatera, jego myśli, emocje, zaczyna wygodnie obracać się w wodzie, rozluźniać i obserwować o co bohaterowi – narratorowi chodzi w życiu.

    Wspaniała kropka. Niby nic, ale przecież.

    I teraz ten Bernhard. 

    Wielki pisarz doceniany przez krytyków, którzy piszą o nim takim samym językiem jak on swoje powieści, tj. niezrozumiałym. Mam też dwie książki Marlene Streuuwitz “Party girl” i “Uwiedzenie”. Oraz “antymodną” powieść eseistki Ingeborg Bachman “Malina” o trójkącie miłosnym.

    Co łączy tych pisarzy?

    po 1. są z Austrii

    po 2. to, że ich nie rozumiem:)

    Chociaż co do Bernharda robię sobie jeszcze nadzieje, bo doczytałam do 22 strony i wiem, że jest o panu, który spędzał życie w swoich myślach (hello kitty!) i parze dojrzałych ludzi, którzy kiedyś się kochali a teraz już im przeszło i pan, narrator próbuje dociec dlaczego. Wyczuwam w tym klimat z filmów Kieślowskiego. Będą nic nie znaczący ludzie, którzy myślą, że coś znaczą. I znaczą, bo ktoś ich wymyślił i o nich napisał i to niesie już im już jakiś sens.

    Zastanawiam się, czy ma znaczenie to, że ci wymieni pisarze, których nie rozumiem, są Austriakami. Bo kompletnie nie pamiętam, o czym pisała Streuuwitz, a “Malinę” przemęczyłam do jakiejś 40 strony i też nie porwała mnie historia, która zapowiadała się w opisie na skrzydełku okładki zachęcająco, czyli, że będzie to o trójkącie:) Może oni są mroczni jak piwnice Fritzla? Może ciągle kładzie się na nich odium winy, że Hitler był ich rodakiem? Ja nie wiem, ale na pewno są dziwni.

    Niemniej tego Bernharda wydanego na kiepskim, topornym papierze, który zżółknie za parę miesięcy a za kilka lat się rozpadnie – przeczytam i mogę nawet zdać relację z tego, że jak rozpadał się jakiś związek, jak ktoś był samotny, ale tylko wtedy, kiedy faktycznie odkryję w tym coś nowego, czego jeszcze nie wiedziałam.

    * * *

    Jakieś 2 dni później

    Przeczytałam.

    Nie odkryłam niczego, czego bym nie wiedziała, ale i tak o tym napiszę.

    Bo w książkach nie jest fajne tylko to, że niwelują lekko naszą ignorancję, ale też to, że bywają zbawienne.

    Choćby przez to, że mnie osobiście pozwalają czasem myśleć, że nie jestem w swoim zwątpieniu i obcości odosobniona, że są tacy, co mają identycznie, są to bohaterowie, narratorzy i ja czytam, co oni mają do powiedzenia i to mnie zbawia, humor mi się polepsza. Czuję się jak harcerz w drużynie i choć nigdy nie byłam na harcerskim obozie czuję, że mogłabym np. z Bernhardem rozbić namiot, ba! mogłabym z nim nawet zdobywać sprawności w licytowaniu się, kto jest bardziej sam na świecie i kto potrafi mocniej się w sobie zamknąć.

    I dlatego książki są fajne.

    Opowiadanie pt. „Tak.”

    Jak już wspomniałam powyżej, spotkałam tu bohatera i narratora, który mógłby by być mną.

    Żyje sobie bohater na austriackiej wsi, pogodę ma zawsze dżdżystą, mieszka sam, w pustym domu, robi coś, co kosztuje wiele wysiłku a nie ma żadnego znaczenia (ha! ha! ha!), ciągle w siebie wątpi i swoimi lękami zadręcza faceta, który chce go słuchać. Facet ten jest handlarzem nieruchomościami. Razu pewnego sprzedaje działkę w beznadziejnym miejscu ludziom z kosmosu tj. Szwajcarowi i jego partnerce życiowej zwanej Persjanką, bo była z Iranu. Oboje koło 60 tki, on zamożny, pewny siebie, zdecydowany budować tam dom, ona nic nie mówiła. Bohater zainteresował się, dlaczego ona nic nie mówi i o co chodzi w ich związku i bardzo te dociekania pomogły mu uciec od depresji. Ale kiedy doszedł do banalnej prawdy, że wszystko się w życiu kończy a w związkach zwłaszcza, to się Persjanką znudził, ale jak się skończyło, to nie zdradzę, ale ma to coś wspólnego z tytułem i to powiązanie akurat uznałam za genialne.

    Nie dowiadujemy się, jak bohater  rozmawiał z Persjanką i o czym. Wiadomo tylko, że chadzali na spacery, co oboje lubili i gadali. A potem przestali chadzać i gadać. Nietrudną tajemnicę przyczyny rozkładu związku Persjanki i Szwajcara bohater odkrył, ale skupiał się głównie na tym, jaki to wszystko miało wpływ na niego samego.

    Dość bliskie mi myślenie, żeby nie rzec – identyczne z moim.

    I tak oto bohater sprzedaje w tym opowiadaniu parę kwestii, którym moim zdaniem trudno odmówić słuszności. Posłużę się cytatami, bo wciąż mi się wydaje, że stać mnie na ukucie własnych, ale jakoś jeszcze to nie nastąpiło.

    „Mimo skrajnej niepewności i najgłębszego zwątpienia musimy podejmować i kontynuować to, co zamierzaliśmy, wiedząc, że pewności nie ma, a doskonałość jest nieosiągalna.(…) Nie należy zniechęcać przy pierwszych i powracających myślach, że te zamierzenia będą porażką. 

    Przecież poza porażkami nic nie ma.

    W dzisiejszych czasach propagandy sukcesu, coachingu, „możesz wszystko”, takie myślenie jest totalnie niemodne. A jednak uważam, że jedynie prawdziwe, jeśli wyjść z założenia, że skoro wszystko się kiedyś kończy, absolutnie wszystko, to Bernhard ma rację. Poza porażkami nic nie ma. Koniec jest porażką.

    Ja właśnie tak uważam i ostatnio bardzo rzadko w sumie bywam rozczarowana.

    Skrupulatnie zapisuję dzień w dzień z uporem maniaka, co zajebistego przyniósł mi dany dzień i kiedy mogę wypisać tylko to, że leci mi woda w kranie raz zimna raz ciepła, poczytuję to za objaw szczęścia w swoim życiu, co nie zmienia faktu, że ta woda jutro może już nie lecieć i nastąpi to co musi, czyli porażka.

    Lista porażek moich jest tak imponująca, że może ja jednak pomyślę o rozwinięciu tematu i zrobię te 6 tomów jak mój idol Knausgaard, zrobię kasę na porażkach!

    „Szukamy winnego naszego losu (…) Rozmyślamy, co powinnismy zrobić inaczej albo lepiej, i o tym, czego prawdopodobnie nie nie powinniśmy byli robić, bo jesteśmy skazani na to, ale to do niczego nie prowadzi (…) Co chwilę poszukujemy winnego, jednego albo wielu, aby przez chwilę móc znieść to wszystko, i trafiamy, o ile jesteśmy szczerzy, na samych siebie”.

    To jest akurat też mój ever green. To jest ze mną nie wiadomo dlaczego i czuję, że na zawsze. A dlaczego on/ona tak, a wtedy to inaczej, a dlaczego ja tak, a oni siak, czy mogłam wtedy powiedzieć to, kiedy oni rzekli tamto i co by było gdyby.

    Źli ci ludzie, a po czasie winny jest tylko jeden.

    Jedną z rzeczy, których zawsze naprawdę bardzo zazdrościłam niektórym było nie to, że mieli pieniądze, byli zaradni czy lubiani albo mieli słoneczne dzieciństwo. Jedną z rzeczy, których zazdrościłam ludziom najbardziej na świecie było to, że w ogóle nie przejmowali się takimi sprawami co kto powiedział i co oni mogli na to odpowiedzieć, a już kompletnie nigdy nie miewali poczucia winy z powodu tego co powiedzieli, zrobili i ogólnie mieli to gdzieś, tylko robili sobie swoje i zachodzili zawsze daleko niezależnie od tego co umieli albo jak wyglądali.

    Ten aforyzm jako myśl przewodnia w życiu jest wcale nie świadectwem wrażliwości i dobroci, tylko totalnym hamulcem wszystkiego. Nawet jak się człowiek doczołga 3 kroki do przodu, to jest oczywiste, że za chwilę znajdzie się znowu 2 kroki w tyle.

    I ostatni, jakże przykry aforystyczny rarytasik

    „Po mnie spodziewała się ocalenia, ale ja też ją rozczarowałem. Podobnie jak ona jestem człowiekiem zagubionym, ostatecznie unicestwionym (…) Od takich ludzi nie można oczekiwać ocalenia.

    W grudniu spotykaliśmy się już tylko raz w tygodniu. Nagle nie mogłem już znieść jej widoku w tym czarnym kożuchu, nie mogłem już na ten czarny kożuch patrzeć. Nagle nie mogłem ścierpieć jej głosu, a ona w odniesieniu do mnie czuła zapewne to samo.

    Nieprawdopodobne, jak szybko potrafi się zdewaluować, a ostatecznie wyczerpać najlepsza relacja, jeśli się jej nadużywa.”

    Tym razem to miał być wesoły i lekki tekst.

    Nie wyszło 🙂

  • Mapa marzeń, czyli to, co nigdy się nie zdarzy

    Jednego razu, sprzątając kocie bobki w kuwecie, naszła mnie taka myśl, że modna, mocno forsowana (nie wiadomo w sumie dlaczego) filozofia MOGĘ WSZYSTKO, bardziej szkodzi niż pomaga.

    Bo co, jeśli chcę czegoś, a wiem, że nie będę mogła tego mieć? Dlatego trzeba zapobiec frustrze i opowiedzieć sobie prawdę.

    Kiedyś przytoczyłam kilka sprawdzonych sposobów na to, jak być nieszczęśliwym. A ponieważ udaje mi się być w tym dobrą, to nauczam.
    Ale dobra jestem też w nierealizowaniu „marzeń”, więc też zamierzam podzielić się z innymi swoimi skillsami w tej akurat dziedzinie.
    W ogóle słowo „marzenie”, zwrot „mam marzenie”, „marzę, aby…” mają dla mnie w sobie coś podejrzanego, coś infantylnego, coś, co mnie wprawia w jakiś rodzaj zażenowania, kiedy wypowiadam lub słyszę te słowa.

    To jest taki case – jestem pękata, krępa, mam 150 w kapeluszu i wałki na brzuchu, ale marzę, aby chodzić na wybiegu u Prady, albo – z trudnością przypominam sobie, ile jest 7×9, ale marzę, by dokonać wynalazku albo zostać programistą w Microsofcie, albo jestem z natury leniwa, ale marzę, by stać się bogata. Mnie to śmieszy.

    Mapa marzeń

    Tymczasem nie ma chyba takiego poradnika z dziedziny poppsychologii, z cyklu „Jak żyć”, który nie zalecałby czytelnikom zrobienia  tak zwanej mapy marzeń.
    W tym celu czytelnicy muszą kupić sobie bristol, znaleźć w domu nożyczki, nagromadzić pism, gdzie są kolorowe obrazki i wyklejać swoje mapy, czyli

    • swoje bilety do szczęścia
    • plantacje pozytywnych myśli
    • wizualizacje najlepszego energetycznie czasu
      i najlepsze
    • mają się NAŚWIETLAĆ planami, po to, aby je spełniać.

    „Naświetlenie” się planami, uprawianie pozytywnych myśli za pomocą wycinków z gazet, np. marzenie o szczęśliwym związku i obrazek dwóch kubków albo łabędzi splecionych szyjami albo pan i pani ze stocka w objęciach na tle morza/zachodu słońca/spadających liści – mają przybliżyć człowieka do szczęścia w tej dziedzinie.
    Marzysz o tym, żeby David Beckahm bawił twoje dzieci i nosił je na barana po boisku? Nic prostszego! Wklej sobie jego zdjęcie na bristol (Victorię pracowicie wytnij!)
    Wyklejanie obrazków kiecek od Balmain po 10 tysięcy, ale nie wiem czego dokładnie, albo jachtów zacumowanych na jeziorze Como ma wyzwolić w nas siły na realizację tych właśnie marzeń o kieckach i jachtach.
    Jak wkleję sobie zdjęcie starszej pani z reklamy towarzystwa ubezpieczeniowego z pakietem „Twoja jesień”, to na bank nie będę jadła za 20 lat chleba ze szczypiorkiem, tylko będę miała obok uśmiechniętego siwego pana z blaskiem w oczach i błyskiem sztucznej szczęki, a do tego pewnie zero kredytu. Tak właśnie będzie.

    PRAWDA nas wyzwoli

    Tak może i bym sobie wykleiła, gdyby nie to, że wiem jedno, tak pewnie, jak to, że kiedyś umrę, tak teraz wiem, że jest milion miejsc, których nigdy nie zobaczę, a chciałabym, milion rzeczy, które chciałabym mieć, a nie będę, morze emocji, które chciałabym czuć, a nigdy nie staną się moim udziałem. Choćbym nawyklejała ryzy, palety papieru bristol, nagromadziła plantacje mojego potencjału energetycznego – to pewne rzeczy po prostu się nie staną.

    Znowu Kopenhaga

    Do tej jasnej, przejrzystej a zarazem zbawiennej myśli, myśli, która nie pozwoliła mi się w gruncie rzeczy załamać, kiedy uświadomiłam sobie, że TO nigdy nie stanie się moim udziałem – była moja ostatnia wizyta w Kopenhadze. A konkretniej nocleg, jaki mi przypadł w udziale na ten pobyt.

    Oto bowiem weszłam sobie do domu, który ogarnął mnie z każdej strony w taki sposób, że nakłonił mnie do takich myśli, jak powyżej.

    Nie będę mieć mieszkania z drewnianymi poręczami, pachnącego wilgotnym drewnem, z zakamarkami ze starymi (w sumie nie zbadałam tego) pająkami na korytarzu, z lampami cięższymi niż mój rower, a już na pewno kosztowniejszymi niż mój rower, długim drewnianym stołem, metalowym zlewem i blatem w całej kuchni, z wyspą z płytą indukcyjną bynajmniej nie firmy Amica, z wielką lodówką, w której nie mieszczą się tylko 3 jogurty i kilo pomidorów, z obrazkami mam, cioć, wujów i tatusiów, którzy się uśmiechają i są ładni, z oknami bez firan wychodzącymi na mieszkania sąsiadów, u których widać jak siadają do śniadania i udają (muszą udawać), że cieszy ich, że małe dziecko pluje na nich kaszką, ze światłem ostrego słońca wchodzącego do tego mieszkania przez  okna, oświetlającego wnętrze w taki sposób, że sobie myślę, że tak może wyglądać np. bramka do nieba, którego nie ma.

    IMG_8079 IMG_8082 k k1 k3

    fot. ja i mój ajfon

    Marzenia versus marzenia

    Nie no, w kwestii jakiegoś cennego locum mogłabym zwizualizować funkcjonalny apartament w jednym z bloków w dzielnicy Wilanów przypominającym Alcatraz albo Mordor, bez różnicy. Mogłabym jakoś dokonać tego, że najlepsze kamienie z Bartyckiej zaozdobiłyby mój hol, moją kuchnię i łazienkę, mogłabym nakupować wymyślnego oświetlenia wbudowanego w najdziwniejsze miejsca w chacie za równowartość 5 średnich krajowych, mogłabym zamówić projektanta wnętrz, który doradziłby mi ładną tapetę 1000 zł za metr, mogłabym zrobić sobie baldachim nad łóżkiem i mówić dzień dobry pani z recepcji, która jest z Pragi ma męża pijaka i trójkę niewdzięcznych dzieci.

    Mogłabym nabyć mieszkanie na jakimś osiedlu w dobrej innej dzielnicy, niekoniecznie takiej, gdzie wszyscy mieszkańcy wyglądają jak narysowane awatary z komiksu, ale koniecznie z rozszerzeniem PRESTIGE w nazwie.

    To wszystko mogłabym zrobić pracowicie wyklejając moją mapę wycinkami z pisma „Dom i Wnętrze”.

    Ale wiem, że pewne rzeczy są i pozostaną nie do kupienia i nie do wymarzenia na kawałku bristolu.

    Nie nawet, że w Warszawie tak, a za granicą to już ho ho. Chodzi bardziej o rodzaj pewnej historii, której nie nosi się w sobie, w związku z czym nasz potencjalny udział w czymś co jest cenne innego rodzaju cennością niż pieniądze – nie nastąpi.

    No można ewentualnie poudawać. Kupić sobie obraz przodka w sklepie z antykami i zawiesić w salonie M4 jak inżynier Karwowski, który w taki właśnie sposób próbował nagiąć swoją własną historię przed spotkaniem z dyrektorami ze Zjednoczenia.

    Zawsze najlepsza na wuefie byłam z asekuracji

    No dobra, ale taki pokój z łazienką na jakimś odludziu na norweskich fiordach, MacBook, wi-fi, 1 sklep, 3 sąsiadów i wieczna zima, zero świąt, cisza, spokój, co miesiąc dostawa komosy ryżowej i zgrzewki wina? Pobudka o 5 rano, kilka zdań opowieści z życia bohaterów naszych czasów tj. kotów, publikacje w „Lampie”, felietony w „Pani”? Może by sobie to wykleić jednak?

    PS. Tę dostawę to wykleję sobie jednak w cyklu cotygniowym stwierdziłam.

  • Optymistycznie o życiu, czyli “The Affair” jako twój homework

    W internetach wpadłam na serial.
    Nie mogłam przestać go oglądać, robiłam to wszędzie, nawet w myślach i nawet śpiąc. W 2 dni obejrzałam 13 odcinków, półtora sezonu, bo sprawiał, że czułam się tak bardzo źle, czyli swojsko.
    Nie pozostawił żadnej nadziei. Sprawił, że wiadomo już wszystko, że nie ma dokąd uciec, bo nie ma raju, słowa są bez znaczenia, gesty są puste. Gatunek ma przetrwać na wszelkie możliwie głupie sposoby, reszta to ściema, żałosna iluzja i w gruncie rzeczy nie ma większego znaczenia, choć wszystko wokół nas skłania do tego, by temu, co jest tak ulotne, nadawać sens większy niż ma.

    The Affair

    Serial, który w drodze do Złotego Globu w 2015 pokonał Grę o tron, House of Cards , Dowtown Abbey czy Żonę idealną.

    Ok, Gry o tron nie kumam, nie fascynuje mnie ten sztafaż, Żona idealna jak dla mnie przeciętny i nudny, Dowtown Abbey – specyficzny, ale dla ludzi naprawdę mających dużo czasu na kontemplację super kostiumów z epoki, (ja miałam hyhy), ale House of Cards – dla mnie fenomen, ideał narracyjnej konstrukcji plus szekspirowskie postaci. A tymczasem jakiś The Affair, serial o tematyce banalnej.

    Czyli o czym?

    Pan domu ma rodzinę, żonę i czworo dzieci. Zakochuje się w młodszej, na wakacjach, ona zakochuje się w nim, choć też ma męża oraz traumę. I przez to zakochanie rozpadają się te rodziny. Jak potoczą się losy kochanków?

    Banał.

    A jednak nie do końca.

    Kobiety są z Wenus a mężczyźni z Marsa

    Mężczyźni są z Marsa a kobiety z Venus, opowiadał nam w latach 90- tych John Gray i wszyscy się tym jarali a potem uznali, że uproszczenie i głupota w ogóle, a potem jednak, że prawda. Bo prawda. Ja się czasem dziwię, że babka z facetem są w stanie w zgodzie posiedzieć chwilę, w sytuacji, kiedy akurat nie chcą się przelecieć. To trudne.

    Serial Tha Affair bardzo spektakularnie pokazuje różnice między tym, jak rzeczywistość postrzegają kobiety a jak mężczyźni. Rozziew między tym, jak zapamiętują sytuacje, jak je potem interpretują jest tak przepastnie ogromna, że podziwiam to, że kobiety i mężczyźni nie mają chęci na co dzień za te rozziewy komunikacyjne się wzajemnie, szybko pozabijać.

    Wydaje mi się, że ten fenomen zawdzięczamy wszechmocnej biologii, która nastawiona czujnie na dbałość o przetrwanie gatunku, każe się ładnie obwąchiwać i oszukiwać w wielu sytuacjach, kiedy babka facetowi czy facet babce chce powiedzieć tylko jedno słowo – spierdalaj, no albo przynajmniej – daj mi spokój, chcę se serial/mecz  właśnie pyknąć w spokoju.
    Dla utrzymania ciągłości trzeba jednak udawać, że jest fajnie fajnie, chociaż każda ze stron fajność czy niefajność widzi zupełnie inaczej, w innych momentach i one właściwie nigdy się ze sobą nie stykają.

    To jak pokazuje tę dychotomię ten serial powaliło mnie, dosłownie wkuło w kanapę.

    Sytuacje opowiedziane są z różnych punktów widzenia, np. jak on ją poznaje, jak ona poznaje jego, jak poszli gdzieś tam, zrobili coś tam, mamy pokazane jak pamięta to ona, jak pamięta to on. Różnice w percepcji są tak wielkie, że widz zastanawia się, czy to wciąż te same zdarzenia i ci sami ludzie.

    Np. facet zawsze pamięta babkę z rozwianymi włosami i kusej kiecce, Facetka zawsze pamięta siebie na skromno, w spodniach i związanych włosach. Facet zapamiętuje babkę jako egzaltowaną i pijącą za dużo, babka pamięta siebie jako wstrzemięźliwą. Ona pamięta faceta jako agresywnego, on pamięta siebie jako łagodnego, ona pamięta sytuację jako żenującą, on pamięta jako zajebistą. Przykładów można mnożyć.

    Porozumienie jako fikcja

    Powtórzę, zwaliło mnie to z nóg. Autorzy scenariusza wzruszająco pokazali, że porozumienie dusz to bzdura, Nie ma takich zjawisk po prostu. Parcie ludzi ku sobie następuje z przyczyn odwiecznego parcia człowieka ku odnowie, którą znajduje w adoracji czegoś nowego, w kopulacji z kimś nowym i jak ta faza występuje, różnice lekko się zacierają lub działają na korzyść. Potem różnice w percepcji świata oddalają kobietę i mężczyznę na zawsze i bezpowrotnie.

    Zostaje taka para razem w zależności od tego jak szczery kontrakt ze sobą zawarła na początku. Jeśli oparty na romantycznym złudzeniu, pożądaniu i wierze, że dobry seksik załatwia zacną starość we dwoje – to już przegrali.
    Jeśli chcą poprowadzić swój związek jak firmę przeprowadzkową – może się udać, ale istnieje ryzyko, że któryś z partnerów uzna, że się przebranżowi i poprowadzi interes z kim innym.

    Gwarancji nie ma żadnej. że dwoje ludzi to jedność. Nie ma po prostu takiej opcji.

    Najpierw miałam z tego powodu zły humor.
    A potem dobry.

    To naprawdę oczyszczająca świadomość jak się temu przyjrzeć.

    Spotykasz kogoś i wiesz, że radosny seks potrwa chwilę, a potem może być różnie, zależy jak się splotą okoliczności i co uda się wynegocjować. Z partnerem i z samym sobą.

    Serial ten genialnie też pokazuje to, co najboleśniejsze przy rozstaniach, nieudanych inwestycjach związkowych. Wcale nie sam fakt rozejścia się dróg, oczekiwań, ale najgorsza jest rodząca się

    Obcość

    W pierwszej scenie serialu widzimy pana na pływalni, jak sobie pływa a następnie opiera się zalotom jakiejś młodszej laski na basenie. Podbudowany adoracją wraca do śpiącego jeszcze domu, wchodzi do łóżka, dotyka żony, małżonkowie sobie mruczą, chwalą swoje tyłeczki i takie tam, atmosfera jest nabrzmiała ich snem, bliskością, intymnością. Przerywa im drący się dzieciak domagający się czegoś tam, co zapewne mógłby wziąć sobie sam. Często w filmie powraca motyw dzieci psujących rodzicom ogólnie dobrą zabawę w bycie sobą, w bycie parą. No ale zdecydowali się na firmę z dziećmi, to pchają ten niewdzięczny wózek udając, że super jest ogólnie.

    Słowo „udając” jest tu kluczowe. Bo w sumie w takich układach prędzej czy później ktoś spasuje, da dupy i nagle zechce mu się jednak nie udawać, tylko wybierze się w drogę ku szukaniu kontaktu z samym sobą i własnym spełnieniem.

    Wtedy zaczyna się droga ku obcości niegdysiejszej pary.

    Najpierw pojawiają się skrywane znużenie, irytacja powtarzalnością, uciążliwością rutynowych obowiązków, niespełnienie w czymś, niedowartościowane w czymś, złość, gorycz i na takie ładnie spulchnione pólko wkracza jakieś ziarno.
    Najczęściej jest to młoda osoba płci żeńskiej. Bo młodego faceta żona prawdopodobnie odrzuci, bo jakoś biologicznie chyba kobiety zaprogramowano na te bardziej odpowiedzialne i obowiązkowe:)

    Wkracza młoda laska/ inna laska

     

    THE AFFAIR SEASON 1 EPISODE 1 SKY ATLANTIC HANDOUT ... Dominic West as Noah, Ruth Wilson as Alison and Maura Tierney as Helen in The Affair (season 1, episode 1). - Photo: Craig Blankenhorn/SHOWTIME - Photo ID: TheAffair_101_0971

    fot. za www.telegraph.co.uk

    W postaci klockowatej i in my opinion zupełnie nieciekawej kelnerki. Żona była ta ciekawa i wyrafinowana, pyskata i mądra, ubrana jak wytyczna nowojorskiej bohemy. Kelnerka była tandetna, korpulentna i niewiele wiedziała, ale jak pan opowiadał jej o astronomicznych zajawkach potakiwała i pytana, czy ją to nie nudzi – odpowiadała” tak bardzo lubię, jak opowiadasz”. Pan szczęśliwy, pani mruży oczy. O to chodziło. Nikt nic nie kuma, ale jest miło, prawda?

    Okazuje się, że panowie do szczęścia wcale nie potrzebują jakichś wyrafinowanie intelektualnych gadek z paniami. Pani ma mieć krótką kieckę, jędrną dupę, długie włosy i lubić eksperymenty oraz nie pytać i nie mówić za dużo. Wtedy może zyskać nawet status muzy pana, jeśli on coś tworzy. Bo taka pani co za dużo się mądrzy i opowiada muzą nie zostanie nigdy, co najwyżej rywalką. I wiadomo, że przegra.

    Tak więc pan coraz bardziej angażuje się w ten romans. I tu następuje mielizna w tym serialu. Nie jest to dobrze uzasadnione psychologicznie, ta jego fascynacją nią. Widz patrzy i nie rozumie, dlaczego akurat ona. Ta postać nie ma tego CZEGOŚ w sobie, niemniej pan z jakichś przyczyn ku tej lasce prze. Nie wiem, może faceci zawsze fascynują się bezmyślnymi, szczerymi buziami z oczami dziecka w wiecznym zdziwieniu? Jeszcze jak niesforny lok na wietrze się plącze po karku, to już w ogóle.

    Mija czas, mijają perypetie losowe, zawodowe, prywatne bohaterów i ostatecznie pan postanawia zerwać więzy i po prostu. Wyprowadzić się z domu.Bo to jest przecież takie normalne – dążę do tego by żyć z w zgodzie ze sobą, chcę być szczęśliwy, wy dzieci, żono to musicie skumać, takie jest życie.

    Potem trwają przepychanki rozwodowe, negocjacje, ustalania, patrzymy na to okiem żony i okiem jego i widzimy właśnie to najgorsze, kiedy z nabrzmiałego snem i małżeńskim seksem łózka przechodzimy do obserwowania ludzi, którzy wczoraj razem spali a dziś są sobie obcy. Tak, jakby nigdy w życiu się nie znali, za to chcieli się nawzajem z czegoś okraść.

    Pan

    W serialu tym uderzyła mnie też prawdziwość postaci bohatera męża. Facet jest nauczycielem, pisze książki, czyli można założyć, że kuma. Ale jego podejście do całej tej sytuacji, do żony, rodziny, kochanki przyszłości jest tak totalnie z dupy, tak idiotyczne, że wierzyć się nie chce.

    Pan mówi słowa górnolotne. Zawsze bez pokrycia.
    Jego dzisiejsze kocham cię, jutro już nic nie oznacza.

    Np. oświadcza się kochance, daje jej pierścionek, podczas gdy ani ona ani on nie są jeszcze rozwiedzeni, ale co tam, jakoś to będzie. Nawet kelnerka wpadła na to, że samo to się wszystko nie poukłada i mógłby pan zbastować, ale cóż, skoro pan akurat ma ochotę być romantycznym.
    Tak to jest, panowie szukają zgody z samym sobą, cały świat powinien wychodzić im na przeciw.

    Podsumowanie

    Pięknie to wszystko jest pokazane. Naprawdę.

    • Jak panowie mogą więcej, bo w zasadzie nie zastanawiają się nad czymś tak drobnym jak odpowiedzialność. Przecież tak bardzo kochają swe dzieci, najlepiej w co drugi weekend. Chociaż o więcej opieki powalczyć też mogą, żeby żonie dokuczyć i pokazać światu jak im zależy, że rozwód to z żoną, nie z dziećmi.
    • Jak bardzo są panowie prości.
    • Jak bardzo wygrywają kobiety, którym nie zależy, aby wiedzieć i prowadzić dysputy, ale chodzą za to w sukienkach.
    • Jak bardzo wszystkie żony są tak samo naiwne i głupie wychodząc z założenia, że coś jest na zawsze i chroni je ilość urodzonych dzieci.
    • Jak bardzo rodzina to źródło cierpień.
    • I jak strasznie jest ten świat poukładany, pełen nieporozumień komunikacyjnych z zerową opcją na jakiekolwiek porozumienie człowieka z człowiekiem na temat spraw wychodzących poza seks i pożądanie.

    Chociaż może dobrze w sumie, jak sobie uświadomić, że wszystko mamy na chwilę, nic nigdy nie na zawsze to można żyć i rozsądniej i bardziej świadomie?

    W kwestii formalnej dodam, że serial jest osnuty na wątku kryminalnym. To zaskoczka. Miesza gatunki i udaje się to moim zdaniem super. Nie ma chronologii zdarzeń, poznajemy wydarzenia w poszczególnych odcinkach, sekwencjach, mimochodem, a jednak wszystko jest klarowne i trzyma się kupy.

    Znakomity serial pokazujący bardzo nieładną prawdę o nas, że staramy się bardzo, bo tak bardzo chcemy mieć kontrolę, ale w sumie i tak nie mamy wpływu na to, czy dostaniemy od życia umowę na etat z pełnym socialem, czy śmieciówkę. Mamy talenty i chęci dobre, ale decyzje zapadają poza nami. Są wpisane w jakieś biologie, prawidłowości międzyludzkie, damsko męskie, kulturowe, obyczajowe a na samym końcu i tak

    zostaje się samemu.

    Bardzo mi przykro. Ale nie do końca.

  • 3 sposoby na to, żeby czas był twoim wrogiem, ale na szczęście jest Zimbardo!

    Od razu uprzedzam, nie, nie będzie użalania się, że czas leci a my/ja się starzejemy. To już wiemy wszyscy i nie ma co. Dziś będzie o paradoksie czasu, o tym jak ujarzmić potwora, to coś niewidoczne, nieuchwytne, a  co nam tu bruździ w papierach, niszczy kolagen, rzeźbi zmarchy i strąca w otchłanie meno czy andropauzy w sposób podstępny, niezauważalny, żeby na koniec uczynić z nas ludzi niezadowolonych, niespełnionych i z wiecznymi zażaleniami pisanymi do pana Boga.

    Cóż, zmarchy będą, menopauza też, zero kolagenu i estrogenów też i dużo złego się zadzieje, jak się spojrzy w lustro, tylko teraz jak by tu zrobić, żeby mieć poczucie, że mimo tego całego przemijania, to fajnie jest, że spoko, że kochane wnusie! – babci wyszedł bilans na plus!

    Ale zacznę od Adama i Ewy, czyli od czasu, kiedy chodziłam do podstawówki. (przedszkole pod względem świadomości słabo coś kojarzę prócz faktu, że zawsze ryczałam pod płotem, bo matka się spóźniała i wychodziłam ostatnia). No więc w tej podstawówce czas wydawał mi się wiecznością.Dlatego nigdy po śmierci nie chciałam iść do raju, bo raj to wieczność a wieczność to nuda. (Piekło wydawało mi się atrakcyjniejsze, zawsze coś się działo, jakieś tortury, smażenie, wygłupy, jak u Jana Drdy w „Igraszkach z diabłem”).

    Te wakacje, Boże! 2 długie miesiące! Dobrze, że miałam roczniki pisma „Mówią wieki” i 9 tomów powieści „Królów przeklętych”.
    Ludzie 30 letni wydawali mi się zgrzybiali i starzy, 50- letnim dziwiłam się, że jeszcze mogą chodzić i mówić, 70 letni – wiedziałam, że zaraz umrą, że to postanowione.

    Wydawało mi się, że zawsze będę w 8 klasie, każdy wrzesień będzie trwał w nieskończoność. Dziś nadal mi się wydaje, że mam 15 lat, ale niestety – zaprzeczają temu lustro, społeczne wymogi i oczekiwania wobec mnie a wrzesień mija w godzinę.

    Zaryzykuję stwierdzenie, że tego rodzaju poczucie, jakie opisałam powyżej, do pewnego momentu jest wspólne wszystkim ludziom, niezależnie od tego jaki mają charakter, usposobienie, typ osobowości itd.
    Ale potem, w miarę przechodzenia przez kolejne etapy, zaczynają rysować się coraz większe różnice w postrzeganiu czasu u każdego z nas. A ponieważ ma to kolosalne znaczenie i wpływ na nasze poczucie szczęścia, klęski, sukcesy, seks, wszystko – to trzeba sobie o tym opowiedzieć.

    Wiedzieliście np., że pary, w których partnerzy żyją w innych perspektywach czasowych mają mniejsze szanse na długie, zgodne życie razem niż takie, których postrzeganie czasu jest podobne? Ja to gdzieś tam przeczuwałam zawsze, ale nie wiedziałam, że to jest aż tak ważne i co więcej, że można jakoś to modyfikować!

    Ze względu na stosunek do czasu, ludzi można podzielić z grubsza na 3 grupy:

    • tych, którzy żyją przeszłością, wiecznie ją rozpamiętują, analizują pod kątem – ale było super, to już nie wróci, albo –  ale było totalnie słabo, naznaczyło mnie piętnem na całe życie to, że miałam odstające uszy, surowego ojca albo nieobecną matkę i raz brak czerwonego paska na koniec roku w szkole.
    • tych, którzy żyją tylko dniem dzisiejszym a na portalach randkowych piszą sobie w opisie „carpe diem” oraz „twardo stąpam (kocham słowo STĄPAM) po ziemi”, lubię pić wino z przyjaciółmi, gotować, ale ze wskazaniem na to pierwsze, hulaj dusza, piekła nie ma, jutro może mnie nie być, jutro się nie liczy, przeszłość to coś zamazane.
    • tych, którzy w co drugim zdaniu używają zwrotu „JAK TYLKO”.  Jak tylko coś tam zrobię, jak tylko coś tam się zadzieje, wydarzy, stanie – to wtedy to ja żył będę! Po czym przychodzą kolejne „jak tylko”, a ludzi ci zaprogramowani na przyszłość zapomnieli pożyć sobie z tym, w tym i z tymi, którzy są teraz czy byli wczoraj. Niebezpieczni ludzie. Pamiętacie typa z 6 sezonu „Seksu w wielkim mieście”, artystę Rosjanina, za którym Carrie pojechała do Paryża?:) no więc właśnie. Nie no miło, miło, ale wiesz Carrie, jak tylko skończę tę wystawę, to dopiero będzie. Nie było:) Choć wystawę zrobił.

    Bo właśnie osadzenie w każdej z tych 3 perspektyw ma swoje dobre i złe strony. Jakie? Jak to bilansować? Jak tym żonglować? Jak się ustawić wobec swojego własnego czasu, żeby nas nie przysypał i nie unicestwił, tylko wybił na pozycję człowieka przynajmniej zadowolonego z siebie?

    No to wiadomo.

    Odkryli amerykańscy naukowcy!

    Śmichy chichy, ale serio, jak zobaczyłam, że odkrywca syndromu sztokholmskiego Philip Zimbardo napisał książkę „Paradoks czasu”, to sobie ją kupiłam i natychmiast w ciągu miesiąca (czy miesiąc to jest natychmiast?) przeczytałam, a nawet zrobiłam notatki;] Chciałam się nauczyć od niego, jak nie być Barbarą Niechcic, nie wystawać pod oknem gdy pada deszcz i pytać się w dal – „Dokąd się to wszystko toczy i po co” tylko dlatego, że nie wyszło mi z Toliboskim.

    Zanim dozna się oświecenia, trzeba wypełnić w książce Kwestionariusz Postrzegania Czasu Zimbardo.

    Jest on dość czasochłonny i ma skomplikowany system zliczania wyników, ale warto to zrobić, bo potem umieszcza się swoją perspektywę czasu na specjalnej siatce centylowej, na której jest już naniesiona optymalna perspektywa czasu. Taka, która zapewnia człowiekowi życie w harmonii, zgodzie ze sobą, w pełni szczęścia i tak dalej.

    Mój wykres versus idealny wykres wygląda tak:

    siatka

    Moja kreska to ta fioletowa, idealna – to te kropki.

    Nie trzeba być wybitnym specjalistą od wykresów, tabel i power pointa, żeby zorientować się, że mój wykres jest dokładnie odwrotny niż ten idealny, że totalnie odbiegam od właściwego, sprzyjającego postrzegania czasu:) że w odbiorze mojego czasu popełniam wszystkie możliwe błędy, czyli w  skrócie: zadręczam się przeszłością najczęściej wymyślając problemy, których pewnie nigdy nie przeżyłam oraz żyję wg zasady – jakoś to będzie nie trudząc się zrobieniem planu na życie dłuższego niż perspektywa tygodnia.

    Nie żebym o tych moich skłonnościach temporalnych nie wiedziała wcześniej, ale… Kiedy moja nieudolność w poruszaniu się we własnej przestrzeni czasowej została udowodniona naukowo, to jakoś mnie to uderzyło i postanowiłam, że trzeba szukać rady a ta książka przecież to obiecywała.

    No i tutaj doznałam pewnego rodzaju rozczarowania.

    Czytałam tę książkę dzielnie, bo Zimbardo wbrew wielu kolegom po fachu uważa, że postrzeganie czasu nie bierze się z jakichś wrodzonych predyspozycji, które mamy na zawsze, jak kolor oczu na przykład. Uważa, że to kwestia wyuczonych w ciągu naszego biologicznego, społecznego i kulturowego życia nawyków. Które rzecz jasna można zmieniać. Za pomocą odpowiednich strategii (kocham słowo STRATEGIA).

    No i właśnie.

    Czekam na te strategie, jak on mi wypisze, co ja mam robić jutro od rana jak wstanę, co myśleć i ogólnie „jak żyć” przecież, a tu nie. Jakieś przydługie wstępy zapowiadające, nudne historie innych ludzi a tych rad, tyle co kot napłakał i w dodatku tak banalne i oczywiste, że równie dobrze mogłabym przeskrolować fan page Chodakowskiej – na jedno by wyszło.

    Przykłady:

    • Wyznacz sobie cel. (serio?)
    • Ważne, by do czegoś zmierzać (o kurczę)
    • Czas jest tym, co z niego zrobisz (głęboka zaduma)
    • Wczoraj było za wcześnie. Jutro będzie za późno. Dziś nadszedł dla każdego z nas dzień rachunków ( To już było w  hollywoodzkiej animacji „Kung Fu Panda”)

    Fajnie, ale to wszystko jest znane, wiadome i nie po to brnęłam przez przypisy, historie, podkreślałam mazakiem, uzupełniałam kwestionariusz i robiłam notatki, żeby na koniec i tak spotkać się z „Alchemikiem”.

    Do tego amerykańscy naukowcy, pisarze mają tę irytującą manierę popadania w kiczowatą egzaltację, niezależnie od lat poświęconym zacnym badaniom i spoko wnioskom mogącym podrasować jakość naszego życia, dla przykładu:
    „poćwicz tak, by ponurą starą przeszłość zalać jasnym światłem optymizmu „(sorry, ale napiszę – HA HA)

    Tkasz na nowo swoją przeszłość z jasnych włókien teraźniejszości” itp.

    Bogu dzięki nie ma tego dużo i sporo jest celnych, mocno uderzających strzałów między oczy naszej świadomości (też ładnie uważam, że wymyśliłam to zdanie). I praktycznych wskazówek, jak wyzwolić się z kleszczy nawyków, które każą nam być nieudacznikami własnej perspektywy, czasowej oczywiście.

    Niektóre, jak poczytałam, wywołały jedną reakcję – NO FUCKING WAY. Ale Zimbardo uprzedzał, nie będzie łatwo zmienić swoje nawyczki, oj nie. Tak trudno odstawić głupią kawę czy nie pić wina a co dopiero zmienić obrazy w swojej głowie – zamiast dołujących, przywołać jakieś jasne, włożyć w tryby swoich rdzewiejących przyzwyczajeń myślowych metalowy pręt w postaci decyzji i przedsięwzięć, które wystrzelą nas w inny kosmos.

    Ale pierwsze założenia już są:

    • nie być panią, „bo kiedyś to…”
    • nie być panią „carpe diem”
    • nie być panią „jak tylko”
    • nie być bohaterami sztuki Becketta „Czekając na Godota”  Vladimirem i Estragonem, którzy każdy akt kończyli  w ten oto sposób:

    Vladimir wolno przechodzi przez scenę i siada obok Estragona.

    Estragon – To co, idziemy?

    Vladimir – Chodźmy.

    Nie ruszają się.

    KURTYNA

    Zamierzamy, aby ciąg dalszy jednak nastąpił. Będzie ciężko, bo trudno z kogoś, kto ma zawsze same długi nagle stać się zajebistym doradcą inwestycyjnym swojego najcenniejszego kapitału, czyli czasu. No ale! Na początek jakże śmiałe założenie – 1 tekst tygodniowo! I nie ma, że boli, a potem śrubę będzie się dokręcać. W końcu mogę nie być zdolna, to będę pracowita i czas mi wtedy musi zacząć sprzyjać. Nie widzę tego inaczej.

    Jeszcze tylko wyjście na balkon, krzyk w ciemność na temat tego, że hej sąsiedzie ja tu wizualizuję swoje cele – i będzie się działo.

  • zjedz kanapkę