• “Lukier” bez lukru, czyli kanapka dietetyczna

    Recenzowanie powieści „Lukier” Malwiny Pająk okazało się dla mnie niemałym wyzwaniem. Powód jest dość prosty. Nie czytam tego typu książek. Nie interesują mnie historie typu była sobie pani i pan, albo pani i pani, coś tam im wyszło, albo też nie wyszło. Nie mam czasu na czytanie historii, które w moje życie nic nie wnoszą. Literaturę postrzegam jako obszar kultury, który ma mnie porwać, albo sponiewierać, który ma mnie zmienić za pomocą formy, w jakiej opowiada się wciąż te same historie, czyli o miłości albo o niespełnieniu, za pomocą takich kombinacji słów, które znane zjawiska pokazują mi w nowym świetle. To trudne zadanie. Dla wybitnych. A przecież ludzie piszą i wydają mnóstwo książek i mnóstwo ludzi czyta niekoniecznie oczekując, że każda powieść w jego życiu będzie pomnikowym dziełem, dzięki któremu zmieni się jego życie. Ludzie sobie czytają dla samego czytania jakichś mniej lub bardziej wciągających historyjek i nie ma w tym w ogóle żadnej filozofii. Chcą wiedzieć „co dalej” i eksperymenty językowe, słowotwórcze innowacje i stylizowane wygibasy nie mają dla nich znaczenia. Czy powieść 30 – paroletniej blogerki spełnia takie wymagania?

    Otóż z pewnością może być rozrywką, pod jednym warunkiem, że nie ma się wobec literatury dużych oczekiwań.

    Początek

    Na początku czułam irytację. Zacznę od tego, że nie przepadam za stylem, w jakim Malwina Pe pisze swojego bloga. Styl ten nazwałabym napastliwym. Nie chodzi o używanie przekleństw, bo to akurat uważam zawsze dodaje stylowi pikanterii, pod warunkiem, że umiejętnie rozłoży się akcenty, z czym tu zresztą różnie bywa, ale nie w tym rzecz. W całym wywodzie twórczyni zawsze przebija agresywno – obronny ton w stylu „nie podoba się to won”.
    Z książki, jak już ktoś ją kupił, wygonić czytelnika nie może, toteż agresywnej postawy obronnej nie ma, ale sposób, w jaki prowadzona jest narracja też mnie irytował. Język jest taki niewyszukanie chropawy, zbitka językowych kalek, reklam z radia Eska i przebrzmiałego ulicznego slangu.

    Historia tyczy dwóch kobiet, studentki, która przyjechała z małego miasta do Warszawy i rzuciła studia, a dorabiała sobie jako barmanka i dilerka oraz korporacyjnej karierowiczki lat 36, też nabytku z małego miasta, nieszczęśliwej w małżeństwie i w pracy też tak sobie spełnionej. Ale o bohaterkach będzie w dalszej części traktującej o tym, co się z grubsza udało. Teraz chcę się jeszcze skupić na tym, co akurat moim zdaniem nie wyszło.

    Kiedy zaczęłam czytać poleconą mi przez wydawnictwo Znak Powieść Malwiny Pe złapał mnie dąs, musiałam sobie podać językową odtrutkę w postaci „Innych ludzi” Masłowskiej, w której 13 zgłoskowy rap o Kamilu i Anecie z Rossmana ma znamiona językowego geniuszu. Ale chciałam podjąć to wyzwanie i doczytać do końca coś, co ktoś napisał, zredagował i wydał. Zrobiłam to, przeczytałam do końca natykając się na niemało mielizn, które pokrótce wyliczę:

    • przede wszystkim jest to powieść moim zdaniem wtórna, mocno stylizowana na Żulczyka, zakładam dość świadomie, bo pada w tekście odwołanie do jego powieści „zrób mi jakąś krzywdę”, pada to konkretnie sformułowanie.
    • miejsce akcji – podgniła, zmęczona Warszawa i bohaterka handlująca kokainą, skąd my to znamy? hmm
    • nieporadności fabularne, na przykład panie w agencji przeżywają wielki stres, bo wysłały do klienta prezentację z propozycjami kampanii i ktoś wkleił złe zdjęcie, zamiast produktu wrzucił zdjęcie maści na hemoroidy, no i bardzo źle jest, panika, trwoga, wizja zwolnień.
      Rozumiem, że autorka zapewne pracowała kiedyś w jakiejś agencji i czerpała pomysły z tak zwanego życia, ale tak się składa, że mam do czynienia z podobnymi kliencko – agencyjnymi działaniami i ze swojego doświadczenia wiem, że pomyłki, źle zrobione prezentacje zdarzają się dość często i choć nikt za nie nikogo nie głaska po głowie i nie wystawia do nagród, to jednak są dość stałym elementem każdej pracy, w której w grę wchodzi tzw. czynnik ludzki. Histeria bohaterów, jaka została opleciona wokół wątku podmiany tego zdjęcia wydała mi się nieadekwatna i sztucznie wypompowana dramaturgicznie.
    • irytujące bywają też dialogi, bardzo wg mnie nienaturalne. Ja rozumiem oczywiście, że nie każdemu dany jest tak absolutny słuch językowy jaki ma Masłowska, ale moim zdaniem tak jak w „Lukrze”, ludzie jednak nie rozmawiają ze sobą, taki przykład: „Już cię nie wypuszczę. Jesteś moja.” Może jestem zdeprawowana inwersją w zdaniach, ale nie przepadam za poetyką harlekinów w dialogach.
    • irytujące sformułowania typu „gdyby nie trenował, nie miałby tych wszystkich mięśni, których tak bardzo mam teraz ochotę dotknąć”. 
    • irytujące tłumaczenia zjawisk typu – „Na początek odpalam LinkedIna, biznesowy portal społecznościowy, na którym można znaleźć oferty pracy i poznawać ludzi z podobnej branży”. Moim zdaniem można takie zjawiska inaczej tłumaczyć albo wcale tego nie robić po prostu.
    • irytujące komunały w stylu „bo seks i przemoc sprzedają się najlepiej”
    • irytujące kalki zachowań typu bogata, samotna babka z super chaty fantazjująca o seksie z dostawcą pizzy

    Brak językowego słuchu, może doświadczenia powodują, że wiele kwestii w książce brzmi jak suchary ze scenariusza „Trudne sprawy”.

    Co potem?

    No a potem

    zaczęłam kartkować szybciej, bo chciałam wiedzieć, jak potoczą się losy bohaterek Julki i Anki. Czyli przypisany rozrywce klasyk.
    Mimo tych wszystkich mielizn, jakie wyliczyłam, nie sposób odmówić autorce pewnej sprawności językowej, są slogany, banały, kalki, ale żongluje nimi dość sprawnie. Akcja posuwa się do przodu, nie siedzimy, nie zamulamy egzystencji w rytm inwersji lub w meandrycznych zdaniach zsyłających na nasze dusze jeszcze większy mrok niż mieliśmy go przed lekturą. Tu mamy konkret, konkretne osoby, obserwacje na ich temat i konkretne sytuacje oraz ich zachowania, żadnych analiz i prób pogłębienia ludzkich motywacji. Akcja reakcja.

    Bohaterki i ich losy zostały skonstruowane zapewne na bazie własnych doświadczeń życiowych autorki. Śmiem zaryzykować tezę, że młodsza Julka, która poszła na studia, ale z nich zrezygnowała, a potem zarabiała jako dilerka i barmanka, jest alter ego autorki. Przypuszczenie wysnułam na bazie znajomości osobowości internetowo blogowej Malwiny Pe, osoby pozycjonującej się jako pyskata, która dostała od życia po głowie, w związku z czym ma teraz twardą, a nie miękką dupę, osoby, która się nad sobą nie użala, ludzi traktuje nieufnie, ale jak ładny chłopak powie jej, że jest ładna, to jest skłonna nawet się zakochać, bo posiada pewne problemy z obrazem samej siebie. Pająk nie ukrywa też, że pochodzi z domu, w którym obcowała z alkoholizmem ojca i jakimiś formami przemocy. Jej bohaterka też została uposażona w taką trochę dysfunkcyjną, a trochę w normie polskiej, rodzinę.

    Ogólnie problemy, z jakimi borykają się obie bohaterki, choć charakterystyczne dla pewnych grup ludzi z dużych miast i specyficznych środowisk, mogą wydać się nie takie obce większej ilości osób, przynajmniej te emocjonalne, bo w końcu każdy chciałaby kochać i być kochanym a niekoniecznie większości z nas to się udaje. Zatem jest potencjał na poczucie więzi czytelnika z bohaterkami, co samo w sobie stanowi już jakiś atut tej powieści.

    Ja osobiście od książkowych bohaterów oczekuję pewnego rodzaju przeniesienia poza ogólnie mi dostępne rejony emocjonalne, oczekuję przekroczenia pewnych moich ograniczeń w odczuwaniu i myśleniu, tu tego zabrakło, ale wystarczyło, żeby doczytać do końca i tym czytaniem się bawić.

  • Varga, kanapka z Sonnenbergu, czyli pochwała snucia

    Varga i jego snuj

    Bardzo lubię Krzysztofa Vargę.
    Za to, że fascynuje się Knausgardem tak jak ja i o każdym tomie jego walki pisze sążniste eseje w Wyborczej i za to, że w każdej swojej powieści powołuje do życia typ bohatera, który jest mi bardzo bliski. Nie jest to na ogół bohater, który skrzętnie działa i dokonuje wyborów popychających akcję wartko do przodu. Są to zawsze bohaterowie snujący się na obrzeżach życiowych mainstreamów.

    Tak było w „Trocinach”, w których bohater był zapadniętym w sobie przeciętniakiem wspominającym dzieciństwo na działkach, z rosołem w niedziele, z pretensjonalną żoną i niesatysfakcjonującą pracą, tak było w „Masakrze” z podstarzałym muzykiem rockowym, którego sława przebrzmiała i jego dotychczasowe życie zbudowane na dawnych pieniądzach i dawnej sławie osuwa się powoli i rozpada, tak jest i w powieści „Sonnenberg”.

    Znowu mam do czynienia z bohaterem, z którym mocno się utożsamiam, a nierzadko mam wrażenie, że Varga przejrzał moje własne myśli i lęki, czego oczywiście nie zrobił, bo się nie znamy przecież, ale jest dobrym pisarzem i przedstawiając los wyimaginowanego bohatera potrafi sprawić, że czytelnik może się z losami fikcyjnej postaci utożsamić.

    Tym razem główną postacią jest Andras, pracownik naukowy, badający literaturę austriacką z XIX wieku. Czy to przypadek, że lubuje się i wielbi tych, nad którymi i moich zachwytów nie ma końca? Admiruje przecież Roberta Musila, Hermana Brocha i Josepha Rotha. Ceni sobie elegancję depresyjność tej prozy. Andras prócz tego, że prowadzi badania nad literaturą, której dziś nikt nie czyta i wykłada – ma ambicje być pisarzem i napisać powieść. Tworzy w komputerze foldery z riserczem, snuje plany podboju węgierskiego rynku wydawniczego, ale nie posiada ani jednej napisanej strony. Główne jego zajęcie to bezproduktywne rozmyślanie o napisaniu powieści, o byciu latarnikiem w Portugalii, artystą w wiosce rybackiej we Francji, promowym na Cisie itp. Nie lubi, kiedy o powieść pytają go koledzy, nie lubi, kiedy impas twórczy wypomina mu jego wyrafinowana kochanka, ogólnie nie lubi, kiedy musi konfrontować się z prawdą o własnej niemocy i braku pomysłu na przyszłość oraz chęci do działań. Jest to bohater, który bardzo dba, żeby w jego nic się nie działo, bohater – snuj.

    Dlatego poszukiwacze przygód i kryminalnych zagadek, i w ogóle jakichkolwiek zagadek, zwrotów akcji, dreszczyku emocji – nie znajdą w powieści „Sonneberg” niczego ciekawego dla siebie.

    Ponieważ w życiu bohatera nic się nie dzieje a książka liczy prawie 500 stron, nie będzie wypełniona przygodami, będzie wypełniona za to snuciem bardzo wielu zdawałoby się bezproduktywnych dywagacji. W powieści Vargi nie ma akcji jako takiej. Bohater nie działa. Jak wspomniałam – głównie się snuje.

    Chadza do pracy, ale nie jest to core jego życia, ma kochankę, która z kolei ma męża, mają długoletnią relację realizowaną w ukryciu, Agnes jest piękną, stateczną mieszczanką o zdecydowanych poglądach, która urozmaica sobie życie małżonki korporacyjnego męża stosunkami z niedoszłym pisarzem marudą. Kiedy Andrasa nie wzywa go kochanka, kontempluje życie w odziedziczonym po babci zacnym mieszkaniu w zacnej dzielnicy, bo tylko dzięki niespodziewanemu spadkowi na takie mieszkanie go stać, przeżywa tam sobie wieczorne lęki egzystencjalne nad kolejnymi butelkami rieslinga, albo przesiaduje w piwiarniach z kolegami walcząc heroicznie z przeszłością nad kolejnymi szklankami szprycera. W piwiarni Trombitas nieodmiennie popada w ciężką melancholię i starzeje się gwałtownie trafiając w międzyczasie na drugą kochankę, która jednak szybko go porzuciła wyczuwając, że dojmująca inercja i życiowy bezwład Andrasa nie stanowią na dłuższą metę wystarczającej pobudki do seksualnych ekscesów.

    Jak zrobić, żeby nic nie zrobić, czyli dygresje

    Książki tej nie wypełniają więc działania, nie ma zwrotów akcji, za to każda najmniejsza czynność bohatera to pretekst do dygresji i dywagacji. Imponującą wykonał Varga robotę szykując się do tego dywagowania. Poznajemy w dygresjach historię Węgier, i współczesną i tę bardzo dawną, imponująca jest ta wiedza, na pewno dla takich fanów wiedzy bezużytecznej jak ja. Kiedy nie ma mowy o polityce czy historii, jest dużo wspomnień o pierwszych pornosach na VHS-ach, węgierskich gwiazdach porno, o dzieciństwie bohatera porzuconego we wczesnych latach przez ojca nie wiadomo z jakiego powodu, mamy dużo socjalistycznego lifestajla z tamtych lat, proustowskie powroty do krainy dzieciństwa pachnącego skajem siedzeń autobusów i dymem papierosów babci. Bohater lubi snuć się bez celu po mieście i wspominać wydarzenia, zapachy, wrażenia związane z ulicą, którą właśnie mija czy skwerem, na którym przysiaduje. Jest dużo o węgierskim jedzeniu, dużo nawet o perfumach, widać, że Varga dokładnie zbadał najnowsze hity w Douglasie i zna się na tym, co odróżnia zapach Toma Forda Black Orchid od White Patchouli..

    Jedzenie, trunki, zapachy, erudycyjne pasaże o historii, wszystko to składa się na treść życia tego niepozornego, niewysokiego, przeciętnego bohatera bez żadnych właściwości.

    Ten typ, jak wspomniałam, jest mi bardzo bliski. W mojej głowie też są książkowe plany, z roku na rok bardziej niespełnione, coroczne telefony koleżanki pytającej kiedy wydawniczy hit, snujstwo i zapadanie w melancholię nad karafkami wina „domowego” w knajpach, skazane na fiasko poczucie, że wiosna cokolwiek świeżego wniesie w moje życie i antycypacje schyłku lata, który napawa mnie taką samą rozpaczą jak i tego bohatera. Ale jest też jakiś rodzaj mglistej radości, że nie tylko ja tak mam, że jest nas może nie legion, ale na pewno silna grupa snujów, którzy nie lubią za bardzo pracować ciężko, ale dywagować – owszem bardzo. Na tematy, które w żaden sposób nie uczynią życia lepszym. ani tym bardziej rozsądnie praktycznym.

    Ale prócz bohatera, z którym się utożsamiam, duże znaczenie ma dla mnie to, że powieść osadzona jest w Budapeszcie.

    Budapeszt jako bohater nr 2 a nawet 1

    Kiedyś myślałam, że ludzie na wyrost chwalą to miasto, że o rany, wielkie rzeczy, jakiś Budapeszt. Co może być fajniejszego niż chociażby wielki Wiedeń czy Paryż. Co tam Węgry. Ale któregoś razu wybrałam się tam i faktycznie. Wszystkie zachwyty nad miastem są uzasadnione. Budapeszt jest miastem, które zdaje się być bez końca. Tak jak w Warszawie wiemy, że z Mokotowa przejdziemy z placu Unii Lubelskiej do placu Zbawiciela, na którym są wszyscy, do placu Konstytucji i zaraz będzie Pałac Kultury, gdzieś tam hen Żoliborz i to by było na tyle, tak w Budapeszcie skwerom, urokliwym ulicom, dzielnicom, pięknej secesji, monumentalnym kamienicom nie ma po prostu końca.

    Powieść Vargi jest epickim przewodnikiem po mieście, można tam sobie pojechać i zwiedzać z książką te opisywane dzielnie i ulice. Opisy te przywołały moje osobiste wspomnienia z tego miejsca, z hotelu Nemzeti, wzgórza Gellerta i tak dalej. Był to czas, kiedy każdy gest, każda myśl, każda rzecz, każdy widok był jednym wielkiem odczuciem szczęścia, jakie przydarza się może ze dwa razy w życiu, nie więcej. Nie z powodu, że nie umiemy jako ludzie być szczęśliwi, tylko dlatego, że tak po prostu jest. Że przyrodzone są nam bardziej tęsknoty, wspomnienia i melancholie niż poczucie, że wszystko jest absolutnie na swoim miejscu. Tak wtedy w tym Budapeszcie czułam. Będąc jednocześnie zdziwioną, jak ogromne jest to miasto i jak porażająco monumentalne i piękne. Varga z kartograficzną drobiazgowością prowadzi czytelnika po ulicach, każe mu się w mieście zanurzać i uczy za nim tęsknić.

    Najlepiej wrażenia z bycia w Budapeszcie opisują słowa bohatera : „cmentarz Farkasreti, przez jakiś czas będący dla mnie krainą baśniową, stał się nagle polem mej przegranej bitwy ze światem”. Dlaczego cmentarz akurat? Tego można się dowiedzieć czytając powieść, bo nie zrobię spoilera. Ale chodzi na pewno o coś w rodzaju szczęścia i miejsca w tym mieście, które ze stratą tegoż rzadkiego poczucia się kojarzy.

    Potem na nostalgię naprowadzają słowa narratora „Sonnenberg stawał się obietnicą czegoś na kształt powolnego odchodzenia, z którym człowiek się godzi, a nawet czerpie z niego dziwną satysfakcję”.
    Varga napisał to o mnie. Budapeszt jest dla mnie tym samym. Nie wiem czy już umiem czerpać satysfakcję  z odchodzenia różnych rzeczy w życiu, ale na pewno Budapeszt jest dla mnie ikoną i symbolem czegoś co odeszło, ale też przewrotnie braku rozpaczy, że to się stało.
    Nie wiem czy jest to z mojej strony nawoływanie do odwiedzin i zwiedzania Budapesztu, pewnie każdy ma swój Budapeszt albo będzie go miał. Na pewno ta powieść to jakiś rodzaj przywrócenia należytej uwagi tak zwanemu „traceniu czasu”. W czasach, kiedy wszystko musi być po coś, musi być obliczone, upchnięte w exel i w prognozy – mamy do czynienia z bohaterem, którego jego racjonalna kochanka określa jako nieudacznika i niezgułę nie umiejącego podejmować ani działań ani decyzji nakręcających bieg jego życia. Ta powieść to swojego rodzaju protest przeciwko dyktatowi bycia „po coś”, przynajmniej ja tak to widzę.

    W powieści pada takie retoryczne pytanie. Kochanka bohatera Agnes twierdzi, że turystyka, zwiedzanie to strata czasu, na co reakcja bohatera jest taka: „A na co warto trwonić życie? – zapytałem z pewną urazą, ponieważ jestem mistrzem trwonienia czasu”.

    Ostatecznie powieść nie ma pesymistycznego wydźwięku, że wszystko jest bezsensowną  cykliczną stratą i zostaje tylko to snucie. Paradoksalnie właśnie sensy są, tylko poukrywane. Bohater też dogrzebuje się w końcu do nich. Nastają okoliczności, które go ku temu popychają, po prostu za bardzo nie ma już wyjścia, jak tylko usiąść i zacząć robić to, o czym do tej pory tylko dywagował.

    Dlatego snujmy się, dywagujmy, jedźmy do Budapesztu, chciejmy coś zrobić a potem to zróbmy i nie bójmy się tracić czasu, bo może to jest najlepsze doświadczenie jakie może nam się przytrafić.

  • “Ania, nie Anna”, czyli 4 powody do wzruszeń podczas jedzenia kanapki

    Najlepiej sprzedają się teksty na „nie”, takie, żeby być przeciw, dlatego lubię złe filmy, złą literaturę i nieudany wygląd czegokolwiek. Ale ten tekst będzie na „tak”, na poważnie, czyli najgorzej, bo kiedy jest się na „tak”, to nie ma się gdzie schować.

    Ten tekst będzie m.in. o domach, domach lalek, domach na wzgórzach i domach w Szwecji, o misiach, dzieciach i Ani z Zielonego Wzgórza – wiecznie żywej, wiecznie i nie bez powodu fascynującej. Więc podchodzę do tego bardzo na poważnie.

    Zanim dojdę do Netflixa, jego nowej produkcji: serialu „Ania, nie Anna” na podstawie kultowej powieści Lucu Maud Montgomery – będzie o domach. Dom Cuthbertów na Zielonym Wzgórzu jest w tej najnowszej produkcji upozowany tak spektakularnie, że nie sposób, żeby nie wygenerował w głowie takich myśli.

    Powód 1 – DOM

    Tak jak dziś, kiedy wszystko mnie wkurwia, po całym dniu koję swoją wrażliwość i nerwy winem, tak w dzieciństwie uwielbiałam szybko kłaść się do łóżka i wyobrażać sobie, że jestem koleżanką Misia Uszatka – Lalą i mamy super dom. W nim dużo pokoi z mebelkami z plastiku, a nawet stajnie, a w nich konie. Dóbr ogólnie przybywało wraz z konsumpcją seriali typu „Powrót do Edenu” czy „Dynastia”, ale poziom absurdu był podobny. Nie kojarzę, czy Miś Uszatek był moim partnerem domowym, bo gustował w Prosiaczku bardziej czy też jakimś innym powinowatym, w każdym razie taka była wizja, ja – Lala, Miś i mamy super chatę i czasem wychodzimy na dwór pobawić się z Zajączkiem, innymi Lalami albo idziemy do cioci Chrum Chrum na ciasto. Uwielbiałam to życie.

    Potem świat wyimaginowanego życia rodzinnego bardzo porządkowały mi zagrody Północna, Środkowa i Południowa z Lassem, Bossem, Brittą, Anną, Lisą i Olem. Byłam rzecz jasna Lisą, miałam z koleżankami domki dla lalek, parobków (!!!) i chodziłam z kumpelkami do sklepu po kiełbasę, a sprzedawca częstował nas cukierkami ślazowymi. Nigdy nie wiedziałam, jaki mają smak, ale brzmiało szwedzko, a nie jak polskie kukułki.

    To teraz, oglądając serial Netflixa, uświadomiłam sobie, że strasznie znosiło mnie mentalnie i emocjonalnie ku wyobrażeniu domu statecznego. Prostego, surowego, z zasadami, ostoję konserwatywnych przekonań, kar i nagród, prostych sprzętów i codziennych znojnych obowiązków, które zapewniają bezpieczeństwo i byt.

    Dom Maryli i Mateusza na Wyspie Księcia Edwarda w Kanadzie w XIX wieku także spełniał te kryteria. Był prosty, surowy, ale dostatni. Nie było tam wiele, ale wszystko co potrzeba i stwarzał nieograniczone pole do wyobraźni. W serialu Netflixa pokazany jest wyjątkowo atrakcyjnie, bo wychodzi naprzeciw oczekiwaniom naszych czasów. Nie prezentuje ani kiczowatego przepychu, ani ubóstwa, jest taki w sam raz, okazały, ale skromny, dostatni, ale bez zbytków, wszystko tam jest ładne, funkcjonalne i proste. A jedyne naddatki to broszka Maryli i sok malinowy będący winem. Luksusy te zresztą przyczyniają się do wielu kłopotów bohaterów. Sic!

    A zatem purytański styl, purytańskie zasady, dużo humoru i otwarte umysły gospodarzy. Idylliczne miejsce, które jest mega nośnym towarem w dzisiejszych czasach domów rozbitych, domów z Wilanowów, domów z garderobami Carrie Bradshaw, domów pustych emocjonalnie, domów bez zasad, domów zimnych i nijakich, w kredycie we franku.

    Scenografia w serialu o Ani jest tak totalnie przemyślana w detalach i akuratna, że patrząc na scenę, kiedy Małgorzata Linde i Maryla drylują wiśnie marzy się nie o seksie i rycerzu na białym koniu tylko o tym, żeby tam siedzieć, robić z nimi przetwory na zimę i plotkować o ostatnim kazaniu pastora. Zresztą, czy nie byłaby to miła odmiana dla wielu z nas, których sens codzienności wyznaczają tak ekscytujące działania jak napisanie kilku maili i nie pomylenie się w rozdzielniku adresowym?

    Powód 2 – PRAWDA

    Serial Netflixa o Ani z Zielonego Wzgórza jest nie pierwszą ekranizacją kilkutomowej powieści Lucy Maud Montgomery, a obejrzałam wszystkie, która nie jest słodkopierdzącą wersją XIX powieści.
    Może i w książce nie były mocno wybite akcenty feministyczne, ale nie trzeba być specem od socjologii, żeby wyczuć, że Montgomery wrzucała tą powieścią jakiś kamyk do ogródków sufrażystek. Ania jest w końcu bohaterką bardzo niezależną i na tle swoich rówieśniczek wyróżnia się tym, że zawsze ma swoje zdanie, przeważnie inne i się z tym nigdy nie kryje. Czyli prekursorka feministek jak nic. W dodatku stawiała na kształcenie i samowystarczalność! Co prawda potem autorka powieści sprowadza Anię do parteru, bo każe jej się zakochać na poważnie i stwierdzić, że miłość i gromadka dzieci to spełnienie, a pracować w zawodzie to może mąż, bo to zacnie a w szkole uczą tylko samotne frustratki. Może tak kazał dopisać Montgomery wydawca, nie wiem, liczę, że serial nie będzie sięgał do wątków jak Ania najbardziej ekscytuje się powiciem kolejnego potomka i czasem wypada na ganek w tajemnicy poczytać książkę.

    W każdym razie filmy oparte na I tomie powieści nie oddają nawet tego kamuflowanego ducha feminizmu. Są wygładzone i naiwne. Ania jest tam nieszkodliwą barwną dziwaczką, a wszystkie dziewczynki są miłe i piękne, czasem tylko pozwalają sobie na drobne uszczypliwości, ale rzadko, chłopcy tylko tak się wygłupiają, ale generalnie jest miło.

    Produkcja Netfliksa podkręca feministycznego ducha. Ania w serialu ciągle pyta retorycznie, dlaczego niby nie może robić tych samych rzeczy co chłopiec skoro jest zdrowa i silna, ma czelność o tym też głośno gadać.

    Rzeczywistość wokół niej jest pokazana też bardziej naturalistycznie. Dziewuchy są jak to dziewuchy – okropne, plotkują, poszukują ofiar, kozłów ofiarnych, mają fochy, są zawistne, zazdrosne i okrutne. Chłopcy też nie są miłymi łobuziakami z sąsiedztwa, są zdolni do przemocy i psychicznej i fizycznej. Ogólnie rzeczywistość z ludźmi się tam nie patyczkuje. Rzuca się w oczy zamiłowanie do porządku w tej społeczności, zgodnie z literą Lucy, ale też serial nie udaje, że społeczeństwo jest miłe.

    Sama Ania jest też pokazana w sposób chyba najbliższy opisowi z książki, a mianowicie w chwili, kiedy czeka na Mateusza na stacji jest naprawdę brzydka. Chuda, niska, nijaka, prócz włosów nic ją nie wyróżnia. Ale potem faktycznie, kiedy patrzy się na to jak bohaterka mówi, działa – zaczyna się widzieć ją niemal piękną. Udał się ten wybór.

    Potwierdza się, że wcale nie jesteśmy piękni przez to jak wyglądamy. (Tak wiem, Paolo zaciera ręce, wszyscy spłacamy mu jakieś długi:) )

    powód 3 TRENING MOTYWACYJNY

    Odpowiedź na pytanie, dlaczego ta książka ciągle wzbudza entuzjazm i zainteresowanie jest prosta. Historia Ani Shirley, sposób w jaki działała, jej nastawienie do świata to trening motywacyjny, na jakim dziś zbija się kokosy. Ania to postać, która udowadniała milionom fanek i może fanów, że bycie wykluczonym społecznie, brzydkim, biednym i samotnym nie stanowi o końcu świata. Jej się udało – może udać się i tobie.

    Może Ania dziś zbiłaby fortunę na napisaniu poradnika „Jak stać się pięknym i bogatym będąc brzydkim i biednym?” oczywiście bogactwo rozumiemy tu jako przede wszystkim to duchowe, ale też bez przesady, na dom nad morzem też ją było stać. (Chociaż czy domy na Wyspie Księcia Edwarda nie są wszystkie nad morzem?)

    No więc zasady są takie:

    • trzeba być optymistą:) Proste. Trzeba wyćwiczyć wiarę, że jeśli dziś słabo, jutro będzie lepiej, dziś nie wyszło – jutro może się uda. Nikt nie zabierze z dworca? Przynajmniej pobędzie w towarzystwie ładnego drzewa, które kwitnie na wiosnę itd. Chodzi o znalezienie w otoczeniu choćby małego punktu zaczepienia, który da nadzieję, że jeszcze nie pora ze sobą kończyć.
    • kiedy wszyscy i wszystko zawiedzie trzeba trzymać się tego, że zawsze ma się swoją głowę. Niekoniecznie w sumie trzeba gadać do wyimaginowanej przyjaciółki mieszkającej w zegarze, ale warto w takich momentach udać się do własnej głowy i swoich myśli, o których nie wie nikt i które stonizują najbardziej przykre doznania. Zalecane jest mówienie do siebie. Albo zapisywanie myśli, nawet tych najgorszych. To serio pomaga. Sprawdziłam. Mam kilka tomów zeszytów, które są cmentarzami moich złych myśli i moich rozpaczy, których już dziś kompletnie nie pamiętam.
    • wiara we własne siły; w przypadku bohaterki jest ona faktycznie obezwładniająca. Nawet jeśli Ania czasem smęciła, że jest słaba z geometrii, to zawsze jednak żyła w przekonaniu o jakimś rodzaju swojego zajebizmu. Nie opierała tego bynajmniej na wyglądzie, godząc się z tym, że jest jaka jest tj. niezazbytnio ładna, ale na silnym wewnętrznym przekonaniu, że jak zechce może wszystko. W tym serialu to jej przekonanie naprawdę się udziela i dziwimy się sobie, że nie zostaliśmy kosmonautami albo że nie wpadliśmy na to jak wymyślić iphone’a. Ania wierzyła, że może dokonać rzeczy wielkich i każdego dnia wyczekiwała tak, jakby miała w nim dostać oskara. Fajna emocja.

    Powód 4 OSIEROCENIE

    Kiedy oglądałam ten serial właściwie nieustannie płakałam. Nie moglam powstrzymać łez i smarków. Trochę mnie to denerwowało i dziwiło, ale potem dałam za wygraną i płakałam sobie na spokojnie.

    Dlaczego tak się działo?

    Z tego mianowicie powodu, że serial ten mocno też wybił wątek osierocenia. Ta produkcja pokazała, że sieroctwo nie jest tylko powieściowym ozdobnikiem fabularnym, nie jest też tylko statusem społecznym. Osierocenie jest w tym serialu rodzajem odczucia, emocji, jaka zagnieżdża się w bohaterce na zawsze a wszyscy, wszystko co po drodze tę emocję osłabia są czystym dobrem.

    Nie trzeba być wcale małą dziewczynką z Wyspy Księcia Edwarda, której umarli rodzice, żeby poczuć te wątki, czyli ten rodzaj wiecznej niepewności jaki niesie ze sobą osierocenie nie tylko fizyczne ale też mentalne, rodzaj poczucia bycia zawsze nie stąd, poczucia, że nigdzie się nie przynależy, rodzaju wewnętrznego wygnania, którego nie uśmierzy żadna rozmowa, a życie w jakimś kręgu nie spowoduje, że będziemy czuć się częścią czegoś lub kogoś.

    I ten rodzaj wewnętrznej banicji, który jest czasem przez rzeczywistość przygłaskany, ale de facto jest wdrukowany w emocjonalny kod genetyczny na zawsze – stanowi o tym, że serial ten wydał mi tak szalenie atrakcyjny i wywołał we mnie jakieś analogiczne pogłosy w duszy.

    Nie wiem czy serial ten jest godzien polecenia tylko dla egzaltowanych lasek o psychice pensjonarek czy też szerszym kręgom. Mnie się wydaje, że ta produkcja wychodzi na przeciw naszym czasom bez względu na to, jaki gust serialowy czy czytelniczy preferuje potencjalny widz. Jest dużo tam brudu, nie ma upiększania, jest tęsknota za ładem, dobrem i porządkiem, za wsparciem, za kolektywem, za wewnętrzną siłą. W ostatnim odcinku tego brudu wcina się tam juz więcej. Wątki zaczynają się mieszać z tymi nieobecnymi w powieści Montgomery, za to są jakby wzięte z Dickensa. Nie bardzo mi to pasuje, jednak Kanada to ostatecznie taki trochę zimniejszy raj, lepsze miejsce do życia niż gnijąca Europa, więc co do tego wątku w serialu jestem na nie, ale co do reszty po stokroć na tak i jeśli nie obejrzycie, to do końca swoich dni będzie skazani na mądrości Chodakowskiej z Facebooka:]

  • Kanapka poetycka o prozie, czyli “Zimowe królestwo” Philipa Larkina

    Jaka jest prawda o życiu? Możesz wszystko? Wszystko się może zdarzyć? Na przykład za pomocą fejkowych wizualizacji? Czy też życie to jedno wielkie pasmo niespełnień i rozczarowań? Jeśli sięgnie się po niewielką powieść Philipa Larkina „Zimowe królestwo” nie dostaje się ani taniego pocieszenia, że zawsze musi być kiedyś dobrze albo lepiej, ale też nie pogrąża się w czarnej rozpaczy, że nic się nie udaje. Dostać za to można obraz, który pokazuje, że jest jak jest, czyli ani fajnie ani głupio. Po prostu. Jest jakoś.

    Dlaczego Philip Larkin?

    Ja w ogóle mam problem ostatnimi czasy z czytaniem książek z działu tak zwanego beletrystyka, czy tam literatura piękna.

    Jeden powód jest taki, że nie chcę mieć w głowie za dużo cudzych słów, skoro sama chcę je układać. Nie chcę wiecznie przeżywać, że ktoś coś ujął lepiej a mnie nigdy się nie uda. Potrzebuję odpoczynku od cudzych słów.

    Drugi powód to ten, że z czasem coraz bardziej irytują mnie te wymyślone historie, te dialogi w stylu „on wtedy odpowiedział, a ona pomyślała, że”. Czytam takie książki i stwierdzam już na drugiej stronie, że nic mnie to nie obchodzi, co powiedział jakiś Jack albo co zrobiła Lucy.

    Trzeci powód to Knausgard. Mam wrażenie, że w prozie nikt już niczego takiego nie napisze, jak „Moja walka”, a na pewno nie wkradnie się we mnie jak on tymi pięcioma jak dotąd sążnistymi opowieściami o tym, jak toczy się życie.

    No i nagle jakiś Larkin.

    To nazwisko nie jest mi całkiem obce, bo wiem skąd inąd, że wielkim admiratorem i tłumaczem poezji Philipa Larkina jest Jacek Dehnel. Dlatego moją uwagę przyciągnął fakt, że ukazała się młodzieńcza powieść angielskiego poety i że za tłumaczenie zabrał się Dehnel właśnie. Opowiedział o tym w dwutygodniku.com i zaciekawił mnie temat jak i sama proza napisana przez poetę, ale też ciekawa byłam tłumaczenia. Jeśli ktoś czytał choć jedną powieść Dehnela – rozpozna, że na tym tłumaczeniu Dehnel zostawił swój ślad używając wielu archaicznych sformułowań, które zasiedlają dziś słownikowe lamusy, a są takie soczyste i ciekawe! No i bardzo właśnie też dlatego uważam to tłumaczenie za bardzo udane, takie, które dodało powieści tego „czegoś”.

    „Zimowe królestwo” – o czym to właściwie jest?

    Jako się rzekło, powieść Larkina, którą napisał mając zaledwie  23 lata, jest niepozorna. Niewielkich rozmiarów. Bez doniosłych zdarzeń i bez fajerwerków.

    Przywołuje tylko parę zdawałoby się mało atrakcyjnych zdarzeń.
    Główna bohaterka nastoletnia Francuzka Katherine Lindt nawiązuje korespondencyjną znajomość z młodym Anglikiem Robinem, aby wzajemnie uczyć się od siebie języka pisząc do siebie listy.
    Po czasie Robin zaprasza Katherine do Anglii i spędza ona tam część wakacji. Poznaje jego rodziców, siostrę, jakichś znajomych.

    Potem wyjeżdża, wybucha wojna a ona na skutek nie wyjaśnionych do końca  konieczności, decyzji, a może, aby uchronić się przed wojennymi zawieruchami – przybywa na Wyspy, do Londynu i szuka tam pracy, schronienia, życia. Po czasie przypomina sobie rodzinę Robina oraz jego samego i nawiązuje z nimi kontakt.

    Pracuje jako pomoc biblioteczna i klepie wojenną biedę na jakimś poddaszu.

    Czy z ponownego nawiązania kontaktu z angielskimi znajomymi i Robinem coś wyszło – to już nie będę pisać. Nie żeby była w tym jakaś ekscytacja, ale kto wie, może ktoś sięgnie do tej książki, tylko po to, aby tego się dowiedzieć a i wcale nie będzie to takie głupie, ta ciekawość.

    Trzeba było ciągnąć to życie, nieważne jakimi objazdami”

    Kiedy na pierwszej stronie czyta się takie zdanie, tuż zaraz po opisie tak zwanej przyrody, a konkretnie zimy tworzącej okoliczności niesprzyjające, to od razu mi wiadomo, że nie przejdę nad tym obojętnie.
    W tych paru nienadzwyczajnych wydarzeniach, w odległych latach 30 i 40 – tych ubiegłego wieku ukryte jest coś bardzo moim zdaniem trafnego i mocno, ale to mocno zawsze aktualnego, to mianowicie, że życie jest jednym wielkim pasmem rozmijania się naszych oczekiwań z rzeczywistością.

    To co ujęło mnie szczególnie, to fakt, że powieść tę napisał bardzo młody człowiek, w dodatku facet, w dodatku ponoć bardzo zdystansowany i nieśmiały w stosunku do ludzi, zwłaszcza kobiet. A on nie dość, że bohaterką książki czyni kobietę, to jeszcze wszystkie jej przemyślenia dowodzą tego, jak Larkin świetnie potrafił nazwać to, co czujemy w rozmaitych relacjach z ludźmi. Co więcej, przemyślenia, spostrzeżenia uwagi Katherine Lindt w „Zimowym królestwie” śmiało można przyłożyć do naszych współczesnych problemów ze stosunkami z ludźmi – z tymi bliższymi, potencjalnie bliskimi, z tymi, z którymi pracujemy, z naszymi przełożonymi, z nowo poznanymi i całkiem obcymi.
    Cokolwiek nie pomyślała o ludziach, z którymi miała do czynienia Katherine, myślałam – O! to o mnie! Mam tak samo!

    Larkin opisuje w wyjątkowo przenikliwy i współczesny sposób to, jak wyobrażamy sobie to, co może czuć ktoś inny, jak obudowujemy go naszymi imaginacjami,oczekiwaniami, jak bardzo rzeczywistość nas jednak zaskakuje i przeważnie rozczarowuje. Pokazał cały ten mechanizm socjalnej ułudy, w jakiej żyje każdy z nas od momentu, kiedy przystępuje do jakiegokolwiek kontaktu z drugim człowiekiem.

    Okładka  – obraz „W drodze do pracy”

    W drodze do pracy

    fot. za dwutygodnik.com

    Podsumowaniem całego tego podejścia Larkina do życia i ludzi jest okładka a na niej obraz Laurence’a Lowrego pt. „W drodze do pracy” przedstawiający angielski pejzaż industrialny i tłum drobnych ludzików zmierzających do fabryki.

    Od zawsze fascynuje mnie scena z filmu Wajdy „Ziemia obiecana”, kiedy widać rozległe szare zabłocone pola wypełnione tłumem ludzi zmierzających ze swoich wsi do fabryk, jak drobne insekty, małe robaczki pchające się w tryby wielkich machin, które wprawiają w ruch, ale które przy okazji mielą ich na nic nie znaczącą drobną papkę niczego i nikogo. W tle złowroga muzyka Wojciecha Kilara.

    Tu jest podobnie. Może nie biedne baby zakutane w brudne chusty i bosi chłopi, ale pańcie w czerwonych berecikach, panowie w kapeluszach, tak jak dziś tłum wysiadający w Mordorze w nowych nike’ach, modnych kurtkach idący falami do miejsca, w którym nie zdarzy się nic z tego, czego oczekują i o czym marzą. Ale idą.

    Bo przecież trzeba ciągnąć to życie nieważne jakimi objazdami.

    Prawda?:)

  • Kanapka z Norwegii, czyli Knausgard po raz piąty.

    Zakończyć czytanie kolejnego, 5 tomu „Mojej walki” Knausgarda, to nie tak jak po prostu zakończyć czytanie książki. To jest uczucie porównywalne do odczucia z dzieciństwa, kiedy na coś bardzo się czekało, potem doczekało a potem to się skończyło.

    Zostaje jakiś rodzaj poczucia opuszczenia, straty, ale też świadomość, że szło się przez te 800 stron nie tylko w towarzystwie konkretnej postaci, w tym przypadku Karla Ove Knausgarda, ale w towarzystwie swojej własnej osoby, swoich osobistych emocji, doznań, spostrzeżeń, przywołanych znowu przykrości i przyjemności, jakie niesie  własne, osobiste życie.

    Tak, że sporo tego.

    Fenomen popularności

    Biorę do ręki kolejny opasły tom osobistych wynurzeń Karla Ovego i za każdym kolejnym razem wiem, dlaczego ten cykl osiągnął światowy sukces i że nie jest to tylko kwestia dobrego marketingu, choć potencjał marketingowy zdecydowanie i autor, i cykl mają.
    Fenomen popularności moim zdaniem leży w tym, że Knausgard pisze o sobie, ale z piwnic naszych zapomnień wywleka to, co na ogół chcemy wmieść pod dywan, ale z czym w zasadzie borykamy się i zmagamy każdego dnia. Te setki tysięcy czytelników ma historie utkane na innych osnowach, ale zasadnicze emocje myślę pozostają dla wszystkich wspólne, czyli:

    – poczucie wstydu
    – poczucie, że jest się do niczego
    – poczucie, że inni są fajniejsi
    – poczucie, że inni mają nas za głupszych
    – poczucie, że inni się z nas śmieją w duchu albo za plecami
    – poczucie rozczarowań innymi ludźmi, sytuacjami
    – poczucie krzywdy doznanej od innych
    – poczucie niezrozumienia
    – poczucie obcości w tłumie
    – poczucie pożądania samotności i walka z tym jako próba dostosowania się do społecznych oczekiwań co do tego, jakie rolę powinniśmy odgrywać
    – poczucie, że nie spełniamy oczekiwań innych i swoich własnych
    – poczucie braku bezpieczeństwa w świecie i w relacjach z innymi
    – poczucie, że jest się złym i nic nie wartym człowiekiem
    – poczucie, że wszyscy inni są pracowici i zdolni a my leniwi i miałcy
    – poczucie, że inni mają lepiej a my zawsze pod górkę
    – poczucie winy
    – poczucie rozpaczy
    – poczucie chęci bycia gdzie indziej niż się jest
    – poczucie bycia ocenianym negatywnie
    – poczucie wiecznego lęku, strachu przed demaskacją i blamażem

    To tak na szybko, co mi przyszło do głowy odnośnie wspólnoty odczuć z tym, o czym pisze Knausgard. I myślę, że każdy, nie zależnie od tego, w jakiej rodzinie się wychował, w jakim miejscu, jak działał, jak mu wychodziło – zetknął się, jeśli nie ze wszystkimi, to z niektórymi z wyżej wymienionymi odczuciami. Dlatego może czytać o norweskiej rzeczywistości obecnie 48 letniego faceta i może powiedzieć sobie jak Flaubert

    Pani Bovary to ja.

    W przypadku 5 tomu takie stwierdzenie było dla mnie wyjątkowo łatwe.
    800 stronicowa opowieść obejmuje tym razem okres od 1988 roku do ok. 2001, od czasu, kiedy Knausgard wybrał się do Bergen studiować rok na Akademii Pisania do czasu aż minęło parę lat od jego pierwszego debiutu prozatorskiego. A więc studia, poszukiwania, nowe twórcze znajomości, prace dorywcze w szpitalach psychiatrycznych, praca w studenckiej rozgłośni radiowej, kampusy, kluby, granie w kapeli, imprezy, upijanie się, dziewuchy, pierwsze poważniejsze związki, zazdrość, że komuś już się udało, rozpacz z powodu poczucia, że jemu się nie uda, że nie ma nic do powiedzenia, zauroczenia, wnikanie w swój świat, odgradzanie się od reszty za pomocą przemieszczania się z miejsca na miejsce.

    W tym samym czasie wybrałam się z małego miasta do dużego miasta i ja. Studia o podobnym wydźwięku, choć do głowy nie przyszłoby mi, że mogę być pisarką:) Czegoś takiego w komunistycznej Polsce się nie planowało, ale studiowało się na pewno łatwiej niż teraz bazując na systemach stypendiów i świadczeń dla studentów, co po 89′ roku przestało funkcjonować zamieniając się w seledynowo buraczany wilczy kapitalizm.

    Knausgard w tej Norwegii miał z pewnością łatwiej, i choć mimo wiecznie padającego w Bergen deszczu – zdaje się dość doceniał swoje warunki w kraju. Wolał raczej nienarzucający się społeczny porządek swojej przaśnej Norwegii niż chaos i brud angielskich miasteczek czy słoneczną, ale niezborną rzeczywistość krajów śródziemnomorskich.
    Knausgard nie ma zacięcia polityczno społecznego w pisaniu, ale łatwo da się wyśledzić w jego książce tę nieuchwytną łatwość bytu każdego Skandynawa w porównaniu z tym, z czym musiał kiedyś/musi dziś borykać się przeciętny Polak.
    Jedyną pociechą jak dotąd musi dla nas pozostać to, że nie żyjemy w Bangladeszu.
    Cóż.

    W każdym razie wszystko co robił, myślał i czuł Knausgard – było moim robieniem i odczuwaniem. Cofnęłam się w swoim własnym czasie wgryzając się jednocześnie zachłannie w opowieści Kanusgarda o jego własnych perypetiach. Niezwykły to przykład dopasowania uważam.

    Ja, pisarz

    Dużo miejsca w 5 tomie jest poświęcone tematowi narodzin Knausgarda jako pisarza. Mnie akurat proces twórczy interesuje szalenie, często zastanawiam się, jak to jest – napisać książkę, zrobić film, wyprodukować siłą swojego umysłu coś, co ludzie oglądają, czytają, co ich potem bawi, wzrusza i w jakiś sposób buduje. To trudne. I lubię dowiadywać się, jak ludzie się do tego zabierają.
    Knausgard to pięknie pokazuje, te swoje rozterki, że nie umie, że to złe, to się nie nadaje, pokazuje jak zamyka się na długie tygodnie, próbuje pisać a tworzy 3 zdania na 3 miesiące, które potem lądują w koszu, pokazuje jak zmaga się z zazdrością, że innym przyjaciołom się udało a jemu wciąż nie i boi się, że będzie wiecznie pisał recenzje cudzych utworów.
    Pokazuje, jakim kosztem osiąga w końcu cel, wydaje książkę, debiutuje, zostaje dobrzy przyjęty, ale już nie umie się cieszyć, kiedy to osiąga.
    Pokazuje wszystkie twórcze lęki i emocje związane z nauką pisania, kiedy wydaje mu się, że wszyscy umieją, a on wciąż nie jest wystarczająco cool.

    Nie waha się obnażyć swojej małości w ocenach, tego, że osądza po ubraniu, po gestach, że w gruncie rzeczy nic o ludziach nie wie, ale ocenia, szufladkuje a jednocześnie boi się tego, co ludzie powiedzą na jego gesty, jego ubiór i jego zachowania.
    Tysiące małych bitew i wielkich przegranych każdego dnia i uśmierzanie tych nastrojów hektolitrami alkoholu.

    Kto pierwszy rzuci kamieniem?

    Damsko męskie sprawy

    Jak to u Kanusgarda, jednym z ważniejszych wątków są kwestie – czy będę miał dziewczynę i czy nie skończę w niej za wcześnie.
    To, że był przystojny, dobrze wiedział, bo często ludzie mu o tym mówili, ale jakimś dziwnym trafem, rzadko, w zasadzie nigdy, nie bazował na poczuciu pewności płynącym z przekonania, że wygląda super. Po prostu, uważał się za wysokiego i tyle.
    Lubię czytać o jego rozterkach co do babek. Zawsze próbuję znaleźć jakąś regułę na to, dlaczego jedne go pociągały a inne nie, z czego to wynikało, czy da się z tego wyknuć jakiś uniwersalny wzorzec.

    Otóż niestety – nie da się.

    Zawsze jego zakochania przebiegały na zasadzie deus ex machina. Po prostu. Przytrafiała się dziewczyna i coś, nie wiadomo co, on sam też nie wiedział, sprawiało, że przeżywał katusze i męki związane z lękiem przed odrzuceniem a  czasem zdarzało się tak, że trafiała się dziewczyna i zaciągał ją jedynie do łóżka na jednorazowy seks. Nigdy nie było wiadomo, dlaczego tak się działo i jakie reguły tym rządzą, że ta na jeden seks a ta na wielką miłość.

    Zatem jeśli ktoś się zakochuje, albo nie może się zakochać, albo ponosi porażkę w temacie – nie powinien chyba analizować kwestii „co ze mną jest nie tak”, tylko wiedzieć, że coś po prostu się zdarza albo się nie zdarza.
    That’s all.

    Niby mało to odkrywcze, ale iluż kwasów można zaoszczędzić, kiedy się coś nie uda w relacjach. Zamiast myśleć – a może byłam za gruba, a może za chuda, a może źle powiedziałam to zdanie w 2013, a może powinnam była wrócić zamiast wyjechać, pójść do Galerii Mokotów zamiast do Arkadii, włożyć zielone buty zamiast czarnych – to wystarczy przywołać te szczegółowe rozpisane knausgardowe historie i wiedzieć, że nie ma reguł. Nie ma i już.

    To jest tylko kwestia przypadku i szczęścia lub jego braku, że trafiamy tak lub inaczej albo, że nie trafiamy.

    Coś tam oczywiście z dawnych lat, z dzieciństwa nakłada się jak ksero na nasze losy w tej kwestii, to nie ulega wątpliwości i to na pewno warto mieć na uwadze i sobie z tym radzić, ale to temat na inną rzekę.

    Co do samego Knausgarda chyba wiem, dlaczego udało mu się z jego obecną żoną Lindą, z którą ma już 4 dzieci, a która skrajnie mnie irytowała w 2 tomie i nie mogłam dociec dlaczego on jest z taką trudną babą.
    Ale po przeczytaniu 5 tomu, wiem dlaczego.

    Generalnie Knausgard jako syn mamusi, mający bliskie i dobre relacje z matką, bardzo dobrze czuł się w towarzystwie kobiet, lubił tworzyć z nimi relacje i domy, czuł się w tym dobrze i bezpiecznie, ale jak sam stwierdził w opisie relacji z jedną dobrą dziewczyną z tych studenckich czasów, jej troska i czułość dla niego były tyleż przyjemne co upokarzające.
    Dlatego dobre, zgodne, na wszystko mu pozwalające, wyrozumiałe dziewczyny na dłuższą metę go nudziły. Ewidentnie potrzebował wyzwań. Linda z pewnością jest kobietą, która swoje wie i mocno go dociska stawianymi przed nim wyzwaniami czy to w postaci rodzenia kolejnych dzieci i domagania się współopieki nad nimi czy też respektu dla własnych twórczych zapędów, przestrzeni dla własnych problemów nie mniej ważnych od knausgardowych. Innymi słowy – nie daje sobie w kaszę dmuchać i jak jej nie pasi akcja, to się stawia. I to go trzyma przy niej według mnie.

    Ale to nie jest przecież reguła dla każdego. Jeden będzie wolał to, a drugi co innego. to jedyna złota myśl na temat związków i relacji, jaką z lektury życia Knausgarda wyniosłam. A jest to aforyzm wielce cenny, bo nie pozwala mi zagrzebywać się w poczuciu, że jak coś nie wychodzi, to jest to moja wina.
    Mówię sobie wtedy jak Vonnegut, ale nie pamiętam gdzie – zdarza się. Nie znalazł się amator jabłek, może znajdzie się amator gruszek. Will see.

    Aforyzm o relacjach

    Jest już prawie 8 tysięcy znaków, ale recenzja książki liczącej 800 stron, zobowiązuje i tak to sobie tłumaczę nie mogąc przestać pisać o tym dalej.

    Wiele stron w książce zajmują opisy rozterek Knausgarda co do tego, jak widzą go inni. Nieustająco rozmyśla o tym, jak go oceniają, co o nim myślą, skłonny przypisywać spotykanym ludziom jak najgorsze opinie o sobie, że mruk, że nudny, że nieciekawy. Większość czasu schodzi mu więc na nie odzywaniu się i zdziwieniu, że komuś coś się w nim podoba, cokolwiek.
    Te wszystkie akcje składają się na jeden wniosek, że totalnie nie mamy wpływu na to, w jaki sposób odbierają nas inni. Można zakładać – kurde, tak niewiele wiem, pewnie jestem nudny, nie będę się odzywał, po czym zjawia się osoba, która nas podziwia, bo to i tamto. Knausgard super pokazuje, że to co chcemy, aby o nas sądzono a to co się dzieje w głowach innych ludzi jest tak totalnie nie do zaplanowania, nie do ogarnięcia, że przychodzi taki moment w życiu, że nie ma wyjścia – trzeba sobie to odpuścić. I ta świadomość jest mega uwalniająca. Ja przynajmniej czuję się tak, jakby ktoś spuścił mnie ze smyczy tych wszystkich lęków co do powinności.

    Nagle okazuje się,że bycie sobą jest wystarczające, choć tak się śmiejemy zawsze, że jak chcemy cokolwiek zniszczyć w relacjach to właśnie emanujmy byciem sobą, mamy gwarancję, że wszystko się popsuje, żeby nie powiedzieć – spierdoli. A tu okazuje się, że wcale niekoniecznie.

    To też oczywiście temat na osobną rzekę, ba nawet na morze, ale jako wniosek z lektury uważam godny do zapisania w moleskinie, do wdrukowania w nawyki myślowe.

    Jak on to napisał?

    że wyszła mu znowu taka cegła? No ująć kilkanaście lat w szczegółowy zapis – prosto nie jest i Knausgard przyjął tu strategię niekonsekwentnego rozkładania akcentów.

    Wśród zarzutów mniejszych entuzjastów pisarstwa Knausgarda (przeważnie są to panowie) pojawia się coś takiego, że kogo obchodzi jaki kolor butów, ba sznurówek, miał Knausgard na przyjęciu dla dzieci w 2011. Albo kogo interesują parostronicowe opisy jak on gdzieś tam idzie z pokoju do łazienki.

    W 5 tomie Knausgard też stawia akcenty nierównomiernie. Potrafi rzeczywiście parę stron poświęcić na opis wizyty jakiejś mało znaczącej postaci w jego domu, na opis w co była ubrana, jak potem wychodziła i jak wkładała rękę do kurtki, zaciskając pięść przy wkładaniu do rękawa:)
    Ale już skrzętnie pomija wyczekiwane przecież opisy także wyczekiwanego przez niego seksu z dziewczyną, z którą chodził. To wydaje się dziwne jak na takiego ekshibicjonistę.
    Albo przytacza szczegółowo telefoniczne rozmowy z bratem na tak ważkie tematy jak umówienie się do knajpy na piwo wieczorem, a pod koniec Yngve (brat) nagle ma dwoje dzieci, nie mieszka ani w Bergen, ani nawet w Stavanger tylko w Vass i ma żonę. A my tacy niedoinformowani.

    Mnie akurat podoba się to, że nie idzie ta proza według klucza – przytaczamy tylko wzniosłości, że jest fokus na zdawałoby się nieistotny detal jak to, jak ktoś wkłada kurtkę i jest to gest osoby, która nie ma większego znaczenia. Lubię, jak on mnie tak zaskakuje. Że często mega ważkie tematy są podane w sosie totalnie sprawozdawczym, jak relacja z sejmu albo o ruchu drogowym. Zero emocji w dobranych słowach i zdaniach, ale wydźwięk jest o sile ciężkości transatlantyckiego tankowca.

    Oto przykład, jak można powiedzieć o sobie, że jest się człowiekiem z gruntu nieszczęśliwym nie mówiąc tego wprost: Knausgard wraca z podróży, nie ma pieniędzy na powrót, kilka dni nic nie jadł i nie ma za co dostać się do domu:

    „(…) wróciłem na dworzec autobusowy, skąd zadzwoniłem do taty. Rozzłościł się, był nieprzyjemny, oświadczył, że moja wizyta w ogóle mu nie pasuje, mają przecież maleńkie dziecko i nie mogą przyjmować gości bez uprzedzenia. Powinienem był zadzwonić wcześniej, wtedy byłoby inaczej. Niedługo mieli ich odwiedzić babcia i kolega z pracy. Powiedziałem, że rozumiem, przeprosiłem, że nie zadzwoniłem wcześniej i się rozłączyłem”.

    Koniec historii kontaktu z papą.
    Słabo?

    Te wszystkie zdawałoby się drobiazgowe, nieistotne z pozoru opisy nadają temu utworowi wymiar dzieła, przyszpilają nas do naszych własnych zwykłości każąc spostrzec, że my też wkładamy ręce do kurtek, przeprowadzamy rozmowy przez telefon o niczym, robimy sobie śniadanie, myślimy o kimś i o czymś i że to jest ciekawe. Taka różnica, że nie umiemy o tym TAK opowiedzieć a on umie.

    Mielizny

    Żeby nie było, że nie widzę mielizn. Bo bywają. Oczywiście w całym tym oceanie świetnych konstrukcji takie niewielkie łachy to nic, ale czuję się w obowiązku powiadomienia, że i geniuszom zdarzają się wpadki.
    Jego wpadki mnie rozczulają, np. takie sformułowania jak to:

    Bo wszystko się zmieniło, wiedziałem. Serce mi to mówiło. A serce nigdy się nie myli.
    Nigdy przenigdy nie myli się serce”.

    ekhm

    Taki Saint Exupery, taki Lis, taki Coelho. Ale jak widać, wobec emocji, które pojawiają się nagle i przeważnie znikąd – nawet taki pisarz jak Knausgard pozostaje bezradny:)

    6 tom

    Znowu czekanie.

    Podejrzewam, że 6 tom będzie już o nim jako człowieku wykonującym zawód pisarza i pozostaję niezmiennie ciekawa jakie tym razem problemy z tym związane nam pokaże. Bo to, że żona upierdliwa a środowisko literackie Norwegii nudne – to już wiemy z tomu 2.
    Ale może będzie o tym, jak doszedł do tego, że pewnego dnia usiadł i napisał longiem praktycznie 6 cegieł zajebistej powieści niby o sobie, ale o każdym z nas, która zwala z nóg ekshibicjonistyczną wręcz szczerością, prawdziwością i smutkiem zawartym w każdej części naszego życia, nawet jeśli na daną chwilę jest przyjemnie, to zawsze z wyzierającym tym smutkiem niespełnienia, rozczarowania i przemijania wszystkiego, smutkiem wyrażonym tak, że wnika aż do kości, ale wcale nie zniechęca a właśnie wręcz przeciwnie.

  • zjedz kanapkę