• Tamino, czyli między romantyzmem a nihilizmem

    Pamiętam takie wrażenie z wczesnej młodości. Jest ciasny pokój, kasetowy magnetofon Unitra, radiowa Trójka, listy przebojów Marka Niedzwieckiego, audycja Piotra Kaczkowskiego i Tomka Beksińskiego, a co fajniejsze „kawałki” nagrywałam sobie na kasety Stilon Gorzów i odsłuchiwałam w jakości milion razy gorszej, ale nie zapomnę tego uczucia jakie towarzyszyło mi po wysłuchaniu jakiejś piosenki, która mną poruszyła. Było to uczucie lęku, że nic tak równie porywającego nikt już nie zdoła skomponować i naprawdę chciało mi się trochę płakać.

    Potem czas sobie szedł swoją drogą, a mój czarny scenariusz się nie sprawdził, co jakiś czas pojawiała się muzyka do zachwytu, nowe brzmienia, nowe odkrycia, które czyniły mnie niemal szczęśliwą, bo mało kto wie w sumie jak muzyka potrafi na mnie działać.

    Ten czas mija nadal, ale różnica już jest taka, że zachwyty i muzyczne olśnienia pojawiają się niepokojąco rzadko. Podzielam opinie Moniki Brodki, która po wydaniu swojej płyty powiedziała w wywiadzie, że dzisiaj muzyka dostępna  na platformach streamingowych przypomina jej nadmiar ubrań w sieciówkach, których po sezonie nikt nie chce.
    Paradoks polega na tym, że łatwiej dziś coś nagrać i wpuścić w kanały dostępne dla milionów, tylko, że w tym nadmiarze i tłoku ciężej i pływać i ciężej wypłynąć. Ciężej też konsumentowi wyłapać coś wartościowego. Streamingowi potentaci tworzą algorytmy, które śledząc ścieżki naszych upodobań podsuwają nam coś, co nas może zainteresować i chyba tylko w tym widzę jakąś szansę na to, żeby w kółko nie słuchać tylko Radiohead i Tears for Fears. Przeważnie jednak i tak mamy do czynienia z miłą dla ucha watą. Te piosenki są poprawne, melodie miłe, ale nijakie jak ładne, modnie ubrane dziewczyny. Miło się patrzy i nic poza tym. Wszystko skrojone jest według jednego wzorca, jest niepokojąco miło i strasznie nudno. Cała moja playlista na ten rok składa się z muzyki, jaka powstała w latach 80 – tych, może jeszcze PRO8L3M mnie poruszy, bo bardzo mi się chce śmiać, kiedy słyszę jak oni opisują polską rzeczywistość damsko – męską i wcale się z tym nie kryją, że zasadniczo w dupie mają polityczną poprawność, bo w domach z kanapami przykrytymi kocami w kratkę zupełnie nikt się tym jakby nie interesuje, a ja bardzo doceniam taki rodzaj autentyzmu.

    Jednakże prawdziwe olśnienia w tych muzycznych sieciówkach przychodzą nad wyraz rzadko, powiedzieć raz na rok, to byłaby chyba też przesada. Ale któregoś dnia, odsłuchuję dedykowaną mnie playlistę, raz, potem drugi i za trzecim razem czuję coś. To jest właśnie to uczucie, kiedy wydzielam sobie strony książki, żeby nie przeczytać jej za szybko (pozdrawiam cię Karl Ove), kiedy idę któryś raz do kina na ten sam film nie mogąc uwierzyć, że coś będąc o kimś innym jest tak bardzo o mnie ( pozdrawiam cię Paolo), kiedy patrzę na kogoś i nie chcę przestać tego robić ( a to akurat było tak dawno, że nawet nie pamiętam). To tak samo było z tym utworem. Rozwalał mnie kawałek po kawałku, aż zeskrobał cały tynk, rozbił beton i doszedł do samego rdzenia, no a wtedy, wtedy to ja już nie mogłam przestać płakać i dlatego bardzo rzadko słucham tego utworu, bo tak skrajnie mnie on obnaża. Ale jest cały czas we mnie jak jakiś rodzaj najprawdziwszej prawdy, która może być o wszystkim.

    I wtedy pojawia się Tamino

    Utwór, o jakim mowa to „Indigo Night” a człowiek, który wywołał to moje emocjonalne tsunami to Tamino.

    Zanim tu omówię jaki rodzaj muzycznych pasaży wprawia mnie w takie dziwne stany i wybija w wyższe rejestry emocji, to wspomnę, że Tamino jest niebywale pięknym młodym mężczyzną. Zastanawiam się, czy ma to znaczenie i to będzie niepoprawne co napiszę, ale tak ma. Dla mnie ma. Wygląd, głos i talent to jest triada nie do pobicia. Przykładowo Ed Sheran jest niebywale zdolnym i dobrym artystą, zapełnia stadiony a ja poprzez to, że wygląda jak wygląda nie jestem w stanie się z jego muzyką integrować. Nic na to nie jestem w stanie niestety poradzić, że zaraz sprawdzam, jak wygląda muzyk. I cóż, 22 letni Tamino ma urodę zjawiskową. Urodzony w Antwerpii chłopak jest po matce Belgiem a po ojcu Egipcjaninem, a po dalszych przodkach jeszcze libańczykiem. Ten miks dał człowieka nieprzyzwoicie wręcz pięknego, wysokiego, smukłego, z pięknymi włosami, brwiami układającymi się tak, że jego piękna twarz jest jakby defaultowo smutna, do tego duży nos, wielkie ciemne oczy i można sobie tak stać z rozdziawioną buzią i patrzeć bez końca. Zawsze mnie zachwyca, że zdarzają się tak piękni ludzie, tak na pewno musiał wyglądać Jezus!:)

    Tamino

    Tamino

    Dla Tamino Moharama Fouada losowe rozdanie okazało się nad wyraz łaskawe. Razem z urodą dostał muzyczne geny po egipskim dziadku, który był w swoim kraju popularnym w latach 60 – tych muzykiem, do tego głos i talent do tworzenia piosenek, pisania tekstów. Tamino nie siedzi raczej na kanapie i nie delektuje się milcząco swoimi losowymi trofeami, tylko skwapliwie je wykorzystuje. Jest z pewnością muzykiem wykształconym, na Królewskiej Akademii w Amsterdamie zresztą, mocno czerpie też z dziedzictwa dziadka, który komponował i grywał z orkiestrą. W piosenkach Tamino bogte instrumentarium występuje także, a to wg mnie niezwykłe na jak popowe w gruncie rzeczy utwory.  Nie trzeba być wykształconym muzykiem, żeby z łatwością wychwycić tam elementy perkusyjne, tamburyn czy partie skrzypcowe, co razem daje każdemu utworowi rozległą przestrzeń, epicki rozmach. Do tego dochodzi łatwy do wychwycenia arabski zaśpiew. To on jest odpowiedzialny za to, że uruchamia się w słuchaczu jakaś taka tęsknota za nie wiadomo czym. 

    Pierwsza wypuszczona w 2017 roku w świat piosenka „Habibi” to kwintesencja twórczości z całej płyty „Amir”. To co mnie osobiście urzeka, to to, że utwory nie dzielą się na banalne strofy i skoczne refreny, tylko mają swoje rytmy, snują się tam odrębne, i jak na tak młodego człowieka, bardzo dojrzałe opowiadania o kondycji ludzkich uczuć. Dużo jest nawiązań do mitów, do ponadnarodowych wzorców rozumianych w każdej kulturze, dużo tam wahań między jakimś rodzajem zniechęcenia, rozczarowania światem, nawet nihilizmem a totalnym romantyzmem każącym wierzyć, że miłość to rodzaj wielkiego światła i łaski, jednakowoż udzielanej ludziom w ilościach homeopatycznych. Świetnie mówi o tym sam artysta w jednym z wywiadów:

    „ There’s a conflict in the lyrics that falls somewhere between nihilism and a more romantic state of being: The romantic side is where you’re floating, but you can fall at any moment. That makes you vulnerable, he says. “With nihilism, you’re less vulnerable… but you’re not living.”

    Ale jak wiadomo nawet najciekawszy tekst nie oparty o muzykę i głos – nie ma wielkiego znaczenia, dopiero to razem sprawia, że słuchając Tamino czuje się na rękach gęsią skórę.

    Falset w roli głównej

    Ta muzyka, od razu uprzedzam, jest dojmująco wręcz smutna. To czołowy hit na moim prywatnym festiwalu muzyki smutnej i depresyjnej. Ale wydaje mi się, że o prawdziwych emocjach nie da się inaczej opowiedzieć. Dotykając rdzenia, zawsze musi trochę boleć, to jest jak odwieczna tęsknota za czymś czego w życiu dotyka się tak sporadycznie, że można to liczyć w sekundach. Ona sobie tak płynie, a w tym wszystkim jest jego GŁOS. To jest główny bohater.

    Można tworzyć hity, przeboje, piosenki wzruszające nie mając wcale wyjątkowego głosu, można mieć głos wyjątkowy i nie stworzyć żadnej zapadającej w umysł piosenki, ale jak napisałam wcześniej, ten gość ma szczęście, połączył w sobie to wszystko. Jego głos jest jak osobny, największy i najbardziej wyrafinowany i poruszający instrument. Naprawdę, nie dziwię się barokowym księciom i królom, którzy darzyli  swoistym rodzajem kultu osoby umiejące pięknie śpiewać. Żeby taki Farinelli mógł mieć na zawsze kontrtenor, czyli głos zbliżony do kobiecego, został okaleczony, wykastrowany. Tamino na szczęście wykastrowany na pewno nie został:) Jego głęboki, męski, piękny, przejmujący niski głos przypomina mi balladowe klimaty głosu Leonardo Cohena, trochę tam też jest innego balladzisty współczesnego Sufjana Stevensa, trochę jest Thoma Yorka, trochę Jacquesa Brela, ale Tamino ma jeszcze jednego asa w rękawie, jakiego przy takim niskim głosie ma już mało kto. Otóż Tamino potrafi śpiewać falsetem! Więc kiedy z tych niskich, męskich rejestrów przechodzi w falset, to coś we mnie zamiera, ten falset dźga mi głęboko schowaną strunę i stąd te łzy. To są magiczne momenty i nie wstydzę się do tego przyznać. Wyczytałam, że śpiewanie falsetem jest niezwykle trudne i ryzykowne, to jest w istocie śpiew na niedomkniętych strunach głosowych. Jest to ton głosu bywający często powodem do żartów, zwłaszcza z chłopców przechodzących mutację, kiedy ton głosu z barytonu przechodzi im w falsecik – stają się wtedy obiektem kpin. Ale są piosenkarze, którzy falset obrócili w atut, jak Jimmy Sommerville czy Prince. U Tamino zgoła inaczej ten falset wybrzmiewa, jak jakiś rodzaj ponadludzkiej tęsknoty za transcendencją. W wywiadzie dla Independent Tamino powiedział, że wszyscy się go o tę zdolność do śpiewania falsetem pytają i wiele osób się tym ekscytuje, ale on nie chce używać go jako akrobatycznej sztuczki, chce używać go tylko wtedy, kiedy to naprawdę czuje, dlatego nie znajdzie się tej umiejętności jako rodzaju popisywania się i epatowania słuchacza, że hej popatrz jaki ze mnie zdolniaszka.

    kto jest świadomy swojego stycznia

    Urzeka mnie też w tym człowieku niezwykła świadomość siebie, jako muzyka i twórcy. On wie, że muzyka i teksty mogą być naiwne, ale stwierdził, że nie zamierzał ich polerować i doprowadzać do jakiejś fikcyjnej doskonałości, uznał, że taką płytę jaką stworzył mógł nagrać tylko teraz i dlatego jest ona taka, jaka powinna być. Uważam, że to niezwykłe podejście jak na tak młodą osobę.

    Życie większości ludzi to są przeważnie poniedziałki rano albo sina atmosfera styczniów, albo brzydota polskiego przedwiośnia, ale to co czyni je fajnym to takie momenty. Kiedy przeczyta się czyjeś słowa, które w nas zostaną, kiedy spotka się kogoś, kto nas rozumie, kiedy zobaczy się coś co urzeknie albo kiedy usłyszy się coś, co wygrzebie z naszych skostniałych i cynicznych powłok jakieś meritum, które ubiera nas w człowieczeństwo, przywraca wrażliwość, z której rzeczywistość dzień po dniu, godzina po godzinie skutecznie nas odziera. Nie dajmy się.

  • “Lukier” bez lukru, czyli kanapka dietetyczna

    Recenzowanie powieści „Lukier” Malwiny Pająk okazało się dla mnie niemałym wyzwaniem. Powód jest dość prosty. Nie czytam tego typu książek. Nie interesują mnie historie typu była sobie pani i pan, albo pani i pani, coś tam im wyszło, albo też nie wyszło. Nie mam czasu na czytanie historii, które w moje życie nic nie wnoszą. Literaturę postrzegam jako obszar kultury, który ma mnie porwać, albo sponiewierać, który ma mnie zmienić za pomocą formy, w jakiej opowiada się wciąż te same historie, czyli o miłości albo o niespełnieniu, za pomocą takich kombinacji słów, które znane zjawiska pokazują mi w nowym świetle. To trudne zadanie. Dla wybitnych. A przecież ludzie piszą i wydają mnóstwo książek i mnóstwo ludzi czyta niekoniecznie oczekując, że każda powieść w jego życiu będzie pomnikowym dziełem, dzięki któremu zmieni się jego życie. Ludzie sobie czytają dla samego czytania jakichś mniej lub bardziej wciągających historyjek i nie ma w tym w ogóle żadnej filozofii. Chcą wiedzieć „co dalej” i eksperymenty językowe, słowotwórcze innowacje i stylizowane wygibasy nie mają dla nich znaczenia. Czy powieść 30 – paroletniej blogerki spełnia takie wymagania?

    Otóż z pewnością może być rozrywką, pod jednym warunkiem, że nie ma się wobec literatury dużych oczekiwań.

    Początek

    Na początku czułam irytację. Zacznę od tego, że nie przepadam za stylem, w jakim Malwina Pe pisze swojego bloga. Styl ten nazwałabym napastliwym. Nie chodzi o używanie przekleństw, bo to akurat uważam zawsze dodaje stylowi pikanterii, pod warunkiem, że umiejętnie rozłoży się akcenty, z czym tu zresztą różnie bywa, ale nie w tym rzecz. W całym wywodzie twórczyni zawsze przebija agresywno – obronny ton w stylu „nie podoba się to won”.
    Z książki, jak już ktoś ją kupił, wygonić czytelnika nie może, toteż agresywnej postawy obronnej nie ma, ale sposób, w jaki prowadzona jest narracja też mnie irytował. Język jest taki niewyszukanie chropawy, zbitka językowych kalek, reklam z radia Eska i przebrzmiałego ulicznego slangu.

    Historia tyczy dwóch kobiet, studentki, która przyjechała z małego miasta do Warszawy i rzuciła studia, a dorabiała sobie jako barmanka i dilerka oraz korporacyjnej karierowiczki lat 36, też nabytku z małego miasta, nieszczęśliwej w małżeństwie i w pracy też tak sobie spełnionej. Ale o bohaterkach będzie w dalszej części traktującej o tym, co się z grubsza udało. Teraz chcę się jeszcze skupić na tym, co akurat moim zdaniem nie wyszło.

    Kiedy zaczęłam czytać poleconą mi przez wydawnictwo Znak Powieść Malwiny Pe złapał mnie dąs, musiałam sobie podać językową odtrutkę w postaci „Innych ludzi” Masłowskiej, w której 13 zgłoskowy rap o Kamilu i Anecie z Rossmana ma znamiona językowego geniuszu. Ale chciałam podjąć to wyzwanie i doczytać do końca coś, co ktoś napisał, zredagował i wydał. Zrobiłam to, przeczytałam do końca natykając się na niemało mielizn, które pokrótce wyliczę:

    • przede wszystkim jest to powieść moim zdaniem wtórna, mocno stylizowana na Żulczyka, zakładam dość świadomie, bo pada w tekście odwołanie do jego powieści „zrób mi jakąś krzywdę”, pada to konkretnie sformułowanie.
    • miejsce akcji – podgniła, zmęczona Warszawa i bohaterka handlująca kokainą, skąd my to znamy? hmm
    • nieporadności fabularne, na przykład panie w agencji przeżywają wielki stres, bo wysłały do klienta prezentację z propozycjami kampanii i ktoś wkleił złe zdjęcie, zamiast produktu wrzucił zdjęcie maści na hemoroidy, no i bardzo źle jest, panika, trwoga, wizja zwolnień.
      Rozumiem, że autorka zapewne pracowała kiedyś w jakiejś agencji i czerpała pomysły z tak zwanego życia, ale tak się składa, że mam do czynienia z podobnymi kliencko – agencyjnymi działaniami i ze swojego doświadczenia wiem, że pomyłki, źle zrobione prezentacje zdarzają się dość często i choć nikt za nie nikogo nie głaska po głowie i nie wystawia do nagród, to jednak są dość stałym elementem każdej pracy, w której w grę wchodzi tzw. czynnik ludzki. Histeria bohaterów, jaka została opleciona wokół wątku podmiany tego zdjęcia wydała mi się nieadekwatna i sztucznie wypompowana dramaturgicznie.
    • irytujące bywają też dialogi, bardzo wg mnie nienaturalne. Ja rozumiem oczywiście, że nie każdemu dany jest tak absolutny słuch językowy jaki ma Masłowska, ale moim zdaniem tak jak w „Lukrze”, ludzie jednak nie rozmawiają ze sobą, taki przykład: „Już cię nie wypuszczę. Jesteś moja.” Może jestem zdeprawowana inwersją w zdaniach, ale nie przepadam za poetyką harlekinów w dialogach.
    • irytujące sformułowania typu „gdyby nie trenował, nie miałby tych wszystkich mięśni, których tak bardzo mam teraz ochotę dotknąć”. 
    • irytujące tłumaczenia zjawisk typu – „Na początek odpalam LinkedIna, biznesowy portal społecznościowy, na którym można znaleźć oferty pracy i poznawać ludzi z podobnej branży”. Moim zdaniem można takie zjawiska inaczej tłumaczyć albo wcale tego nie robić po prostu.
    • irytujące komunały w stylu „bo seks i przemoc sprzedają się najlepiej”
    • irytujące kalki zachowań typu bogata, samotna babka z super chaty fantazjująca o seksie z dostawcą pizzy

    Brak językowego słuchu, może doświadczenia powodują, że wiele kwestii w książce brzmi jak suchary ze scenariusza „Trudne sprawy”.

    Co potem?

    No a potem

    zaczęłam kartkować szybciej, bo chciałam wiedzieć, jak potoczą się losy bohaterek Julki i Anki. Czyli przypisany rozrywce klasyk.
    Mimo tych wszystkich mielizn, jakie wyliczyłam, nie sposób odmówić autorce pewnej sprawności językowej, są slogany, banały, kalki, ale żongluje nimi dość sprawnie. Akcja posuwa się do przodu, nie siedzimy, nie zamulamy egzystencji w rytm inwersji lub w meandrycznych zdaniach zsyłających na nasze dusze jeszcze większy mrok niż mieliśmy go przed lekturą. Tu mamy konkret, konkretne osoby, obserwacje na ich temat i konkretne sytuacje oraz ich zachowania, żadnych analiz i prób pogłębienia ludzkich motywacji. Akcja reakcja.

    Bohaterki i ich losy zostały skonstruowane zapewne na bazie własnych doświadczeń życiowych autorki. Śmiem zaryzykować tezę, że młodsza Julka, która poszła na studia, ale z nich zrezygnowała, a potem zarabiała jako dilerka i barmanka, jest alter ego autorki. Przypuszczenie wysnułam na bazie znajomości osobowości internetowo blogowej Malwiny Pe, osoby pozycjonującej się jako pyskata, która dostała od życia po głowie, w związku z czym ma teraz twardą, a nie miękką dupę, osoby, która się nad sobą nie użala, ludzi traktuje nieufnie, ale jak ładny chłopak powie jej, że jest ładna, to jest skłonna nawet się zakochać, bo posiada pewne problemy z obrazem samej siebie. Pająk nie ukrywa też, że pochodzi z domu, w którym obcowała z alkoholizmem ojca i jakimiś formami przemocy. Jej bohaterka też została uposażona w taką trochę dysfunkcyjną, a trochę w normie polskiej, rodzinę.

    Ogólnie problemy, z jakimi borykają się obie bohaterki, choć charakterystyczne dla pewnych grup ludzi z dużych miast i specyficznych środowisk, mogą wydać się nie takie obce większej ilości osób, przynajmniej te emocjonalne, bo w końcu każdy chciałaby kochać i być kochanym a niekoniecznie większości z nas to się udaje. Zatem jest potencjał na poczucie więzi czytelnika z bohaterkami, co samo w sobie stanowi już jakiś atut tej powieści.

    Ja osobiście od książkowych bohaterów oczekuję pewnego rodzaju przeniesienia poza ogólnie mi dostępne rejony emocjonalne, oczekuję przekroczenia pewnych moich ograniczeń w odczuwaniu i myśleniu, tu tego zabrakło, ale wystarczyło, żeby doczytać do końca i tym czytaniem się bawić.

  • “Kafarnaum” – udowodnij, że jesteś człowiekiem

    Lubię oglądać filmy, które pokazują mi w jakim wyabstrahowanym świecie żyję. Nie wiem, może innym się wydaje, że jadąc do Dubaju czy Tajlandii i robiąc sobie zajebiste foty na instagrama na tle zachodów słońca i piasku na betonie są światowi i ogólnie ogarniają, o co chodzi, ale ja nie mam takiego wrażenia. Narzekając często na niedogodności rodzimych systemów często zapominam, nie tyle, że inni mają gorzej, bo to nijak nie poprawia mi jednak samopoczucia, ile, że żyjąc tu, żyjemy w pewnego rodzaju bańce. Ja wiem, że ona stoi na trocinowych fasadach, coś dmuchnie a to rozpadnie się w pył, a ja nie mam nawet plecaczka spakowanego na ten nie tak mało prawdopodobny przypadek. Ale póki co stoi. Za fasadą ukrywają się pełne bezpodstawnej pychy, złudne przekonania większości europejskich społeczeństw, że jesteśmy świetni, lepsi i że że nam się należy, mamy domy, samochody a kobiety mogą chodzić do szkół.  A tam dalej jest jakiś świat z insta miejscówkami. Albo amerykańskie filmy obyczajowe, w których głównymi tragediami społecznymi jest to, że ktoś nie może mieć dzieci, albo małżonek okazał się nie taki jak w wyobrażeniu.

    Film Nadine Labaki „Kafarnaum” daje natomiast mocny cios między oczy pokazując, że czasy dickensowskiego Olivera Twista, w których dzieci znaczyły tyle co karaluchy wcale nie minęły, że rzeczywistość, w której są one poniewierane, gnębione, pozbawione uwagi, opieki i praw, traktowane jak przedmioty – nie minęły.

    Tym razem jesteśmy we współczesnym Bejrucie. Ale nie na eleganckim deptaku z drogimi sklepami, kawiarniami, limuzynami, obiektami dla turystów i bogatych, tylko w biednej, zaniedbanej dzielnicy, gdzie ludzie walczą o byt na równi z zabiedzonymi psami i kotami. Kto pierwszy złapie ochłap – ten lepszy.

    Bohaterem opowiadania o tej części miasta jest 12 letni chłopiec, jeden z wielu rodzeństwa nieporadnego ojca, którego głównym zajęciem jest narzekanie, leżenie na starej kanapie, bicie dzieci oraz ich regularna produkcja, a także nieporadnej matki poddanej systemowi, nie wiedzącej za bardzo co się dokoła niej dzieje, a już na pewno nie z jej dziećmi śpiącymi po kilkoro na jednym łóżku.

    Zadziwiająca jest w małym bohaterze siła, z jaką walczy on o swoje bycie w świecie skrajnie nieprzyjaznym i obojętnym na jego los. Nie mając szans wynieść z domu wartości, moralnych drogowskazów – znajduje w sobie jakiś rodzaj kompasu, instynktu, który mówi mu co jest dobre, a czego trzeba się wystrzegać. Kiedy własny dom staje się dla niego piekłem, kiedy nie może uratować 11 letniej siostry przed sprzedażą na żonę za parę kur – idzie szukać swojego miejsca. Okazuje się, że nawet w tym świecie trafiają się gesty ludzkie, które okazują się zbawienne. Chłopak trafia pod chybotliwy dach z blachy falistej u uchodźczyni z Etiopii będącej w Libanie nielegalnie. I odwdzięcza się opieką nad jej niespełna rocznym synem.

    To, jak on potem walczy o nich obu, jaką przejawia przy tym siłę, jak mocno jest zdeterminowany, żeby im pomóc budzi odruch: nie – do -wiary. Tu u nas dzieci nie przywiązuje się za nóżki sznurkiem na ulicy, żeby nie wpadły pod samochód, kiedy opiekun idzie coś załatwić ani nie wozi “wózkiem” z garnków.

    Kiedy chłopak te swoje walki, mimo nadludzkich wysiłków, przegrywa – sięga po ostateczne rozwiązanie, stawia rodziców przed sądem i oskarża ich za to, że dali mu życie. No a potem się tym życiem nie interesowali.
    „Udowodnij, że jesteś człowiekiem” mówi do niego jakiś urzędnik. To zdanie wypowiedziane do małego bohatera ma szczególnie bolesny wydźwięk. Widzimy w kadrze hordy karaluchów sunące po ścianach, słyszymy te słowa i patrzymy na chłopca. Bohater znajduje jednak wyjście z tej sytuacji. Dodzwania się do jakiegoś programu interwencyjnego na żywo i mówi widzom o swojej sytuacji i zamiarze pozwania rodziców przed sąd. Sprawa się nagłaśnia i do rozprawy dochodzi.

    Końcowa scena natomiast stanowi kwintesencję wiary w życie mimo wszystko. Chłopcu robią zdjęcie do dokumentów. Jego twarz jest stężała w jakimś kosmicznym wręcz smutku, fotograf mówi do niego – uśmiechnij się, wyglądasz jakbyś umierał. I nagle jakby w głowie chłopca coś zaskakuje i na twarzy pojawia się szczery, promienny uśmiech. W tej jednej scenie następuje kumulacja jego człowieczeństwa. Tego kim jesteśmy. Że jesteśmy niezłomni, że ratują nas drobne gesty serdeczności, że nie jest tak łatwo nas zniszczyć. I o tym był dla mnie ten film.

    Stanął on w wyścigu o Oskara dla filmu nieanglojęzycznego razem z „Zimną wojną” i „Romą”. Z całym szacunkiem dla tych wysmakowanych, pięknych obrazów ten film, choć nie głaska po głowie, jest istotny. W dzisiejszym świecie niesamowitych wręcz podziałów, niesprawiedliwości, absurdalnych wyobrażeń garstki społeczeństw i całej reszty nie ocierającej się nawet o coś takiego jak sprawiedliwość, wolność do nauki, szacunku i godnego życia, ten film mówi coś ważnego. Przypomina, kim jesteśmy, że jest możliwe w szczurzym raju nie zatracić tej części, z której jako ludzie moglibyśmy być dumni, i że nie będą to domy, samochody i spuchnięte konta w banku.

    Kafarnaum oznacza chaos, bałagan i totalną plątaninę współczesnych aglomeracji, w których ludzie żyją nie lepiej niż zwierzęta. I film pokazuje, że czasem jesteśmy czymś więcej, ale jednak dość rzadko.

  • zjedz kanapkę