Jeśli lubisz podjadać obiad, kolację czy potajemnie lody oglądając coś co nie wzbudzi w tobie lęków egzystencjalnych ani nie przyprawi o niestrawność, za to chcesz, aby było ci miło, kolorowo i całkiem przyjemnie – to nowy serial Netflixa „Girlboss”, u nas jako „Szefowa” – jest dla ciebie.
Lubimy takie historie. O karierach. Od nikogo znaczącego po kogoś dużo wartego na rynku. Lubimy oglądać, jak się komuś udaje. Taki pozytywny przekaz wzmacnia poczucie także w nas, że jeśli komuś, to może i nam. Chociaż owszem, jest niebezpieczeństwo, że może to zadziałać odwrotnie i oglądany na ekranie cudzy sukces może wywołać poczucie winy, że my akurat nie za mocno się staramy i za mało w siebie wierzymy, dlatego pracujemy w korporacji a nie szefujemy swojemu super prosperującemu biznesowi. Ale obiektywnie rzecz biorąc historia Sophii Amoruso jest filmowa, i to bardzo.
Nie przepadam za produkcjami bazującymi na życiu znanych, zasłużonych ludzi. To chodzenie na łatwiznę. Ale założycielka sklepu sprzedającego odzież vintage online Nasty Gal nie jest jakąś Skłodowską Curie czy Wisłocką czy Einsteinem. Nie sprawiła, że życie ludzi odmieniło się w jakiś spektakularny sposób. Żyje sobie nadal i choć jej firma zbankrutowała – chyba miewa się całkiem dobrze, a to jak sobie doszła do bogactwa sprzedając w internecie ciuchy jest moim zdaniem naprawdę całkiem inspirujące.
Nie chodzi o to, że wynalezienie pierwiastka chemicznego ma mniejsze znaczenie dziś niż ilość znajomych na profilach społecznościowych. Pewnie ma większe, ale nie sprzedaje się tak ładnie w kinie. Jest to trochę crazy, ale takie są to dziwne czasy, że na takiej właśnie bazie robi się dziś dużo biznesów. W sumie fajnie mieć świadomość, że nie trzeba mieć MBI, być wybitnym, pochodzić z dużego miasta i zamożnej rodziny, bo można z pipidówka i można się chwalić, że studia to strata czasu i mimo to dobrze zarabiać, jeśli ma się determinację, nie jest się leniem, ma się pomysł i totalnie się w siebie wierzy. Serio! No i właśnie o tym jest ten serial i dlatego on chwyci.
Na premierę pierwszego sezonu „Girlboss” do Kalifornii zaproszono zresztą polskie it girl internetu – Maffashion i Aretę Szpurę, która jest częścią marki Local Heroes a swój sukces odnotowała dzięki temu, że udało się znaleźć sposób na to, żeby t-shircie marki poprzechadzał się Justin Bieber. Potem dzięki spektakularnym ilościom swoich obserwatorów w social mediach dziewczyny mogły się sfotografować z Charlize Theron na netflixowym bankiecie i co więcej – Theron – producentka serialu “Girlboss” – na pewno była z tego zadowolona, bo dzięki takim właśnie laskom wieść o produkcji poniesie się hen hen daleko do dalekiej Polski i innych krajów, w których akurat jest Netflix, a o których istnieniu wcześniej Theron może nie miała zielonego pojęcia.
Zresztą, promocję serialu Netflix zrobił w internetach spektakularnie dobrą. Przemyślana koncepcja na instagramie, graficzne rozwiązania, powiązania z prawdziwą bohaterką tej historii Sophią Amoruso i z tymi wszystkimi dziewczynami robiącymi kariery w internecie – daje efekt, jakiego na polskim rynku polskie stacje wprowadzające serial na rynek osiągnąć nie umieją. Bo to wymagałoby pewnego nieszablonowego myślenia, odwagi w podejmowaniu szybkich decyzji i współdziałania między różnymi podmiotami. W naszych warunkach – mission impossible.
Tyle o promocji. A co z serialem?
Nie jest to arcydzieło, jakiś wielki serialowy kamień węgielny jak „Twin Peaks” czy „House of Cards”, nie jest to materiał grzebiący niepokojąco palcem w naszych egzystencjalnych rozterkach. Jest kolorowy, szybki i lekkostrawny. Każdy odcinek skrojony na 25 minut, dynamiczna muzyka, szybki montaż, żeby pokazać jaka szybka i twarda była młoda bohaterka, która mając lat niespełna 20 kupiła w ciucholandzie kurtkę tanio a sprzedała bardzo drogo i wpadła na to, że to może być jej praca i żródło utrzymania, no bo skoro to lubi i się zna , to czemu nie.
Serial pokazuje jaką Sophia przeszłą drogę od niewiedzącej czego chce młodej laski, no prócz tego, że nie zamierza być nudną dorosłą wychodzącą do pracy o 9 wracającą o 17, do twardej babki, która walczyła o swój pomysł i biznes.
Uczciwie tu jest pokazane, że mieć dużo obserwatorów w socialach, mieć zainteresowanie w internecie to wcale nie jest taka prosta sprawa:) Dlatego ludzie z pogardą patrzący na kariery dziewczyn znikąd tylko dlatego, że mają bloga, milion followersów na instagramie a ich pracą jest siłownia lub przebieranie się i robienie zdjęć – źle kombinują. Wleźć na ten szczycik, na jakąkolwiek internetową górkę jest niezwykle trudno. Potem utrzymać się na jej szczycie – też nieprosto.
Dzieje sklepu vintage Nasty Gal z San Francisco są znane albo można o nich poczytać i nie będę ich tutaj opisywać, ale fajnie jest obejrzeć sobie „jak to wszystko się zaczęło” z tym internetem. Jak od 2005/2007 roku totalnie ewoluowała nasza świadomość i nasze zachowania w związku z takimi na pozór mało istotnymi faktami jak powszechna dostępność do internetu, taniość tego przedsięwzięcia oraz ewolucja telefonów w smartfony.
Ale oglądając „Girlboss” wcale nie miałam poczucia, że można stać się kimś będąc nikim. Na start trzeba zawsze mieć jednak macbooka. Serio:) Taka Sophia, owszem, studia uważała za bzdurę i silnie się buntowała, ale tak naprawdę nie weszła w świat tak totalnie znikąd. Miała zamożnego ojca, który nie wspierał jej w projekcie, ale gdzieś tam z tyłu głowy miała taką świadomość, że jak spadnie, to ktoś podłoży miękkie miejsce do lądowania. Moim zdaniem to przysposabia myśli do jakichś konkretnych dążeń. Nie jestem pewna, czy mieszkanka jakiegoś biednego getta dla wykluczonych miałaby w ogóle w głowie myśl – zrobię biznes sama, umiem, wiem, chcę. Więc niby biedna, ale nie do końca. Styl myślenia, determinację na pewno odziedziczyła po swoich rodzicach, którzy akurat w robieniu karier byli bezpardonowi. Więc ten. Nie ma tak, że „znikąd”. Ta dziewczyna była skądś i miało to moim zdaniem silne znaczenie dla stylu, w jakim potoczyły się jej spektakularna kariera.
Co do odbioru samego serialu jeszcze. To nie tak, że łyka się to jak lekkostrawną papkę. Coś tam do tak zwanego myślenia też daje. Ja np.zazdrościłam bohaterce poczucia, że nie ma nic do stracenia i że może wszystko. I tego, że totalnie obca była jej obawa, że z nią coś niehalo. I tak naprawdę też na tym zajechała sobie tak daleko. W takim świecie, w którym tatuś wspiera nie za bardzo, niskie drobne kobiety traktuje się protekcjonalnie i z góry, w którym chłopakowie zdradzają, ale przy okazji zarzucają partnerkom egoizm, w którym inne laski z zazdrości zrobią wszystko, żeby zaszkodzić – no to żyjemy wszyscy czy wszystkie. Bohaterka też. I fajnie popatrzeć jednak jak ona wychyla się z okna i drze się: HALKO! Pierdolcie się!
Wieje optymizmem.
Mam podobne refleksje do Twoich. Ale dodałabym coś jeszcze… mimo barwności i lekkostrawności, pojawiają się wątki egzystencjalne, cała relacja Sophi z ojcem, któremu chce udowodnić, że da radę sama, bez jego pomocy; jej wewnętrzna potrzeba, żeby mu pokazać, że jest dobra; i wątek z matką, szukanie odpowiedzi, co też takiego zrobiłam, że moja mama mnie zostawiła…
To prawda:)