• Kanapka terapeutyczna, czyli “jak się pani z tym czuje”

    Nie wiem, czy dziś terapia uchodzi za coś wstydliwego.

    Zaryzykuję stwierdzenie, że chyba nie, że to raczej przejaw dbania o siebie, o swoje psychiczne zdrowie, spójność, wzmocnienie w rozumieniu mechanizmów, prób przetarcia szlaków ku nowym, zdrowszym nawykom.
    Chociaż zapewne wielu ludzi nie uważa za sensowne płacenia kasy komuś za to, że nas słucha i w najmniej odpowiednim momencie powie – nasz czas dobiegł końca, bo w sumie to frustrujące.
    Pewnie wielu z nas uważa, że to na nic się nie zdaje, terapeuci to tacy sami ludzie jak my, wcale nie lepsi, zadają zawsze to samo pytanie „jak się pani z tym czuje” i nic z tego nie wynika, nic nie daje, żadnych konkretnych narzędzi do walki ze światem.

    I oto znany dokumentalista, syn znanego dokumentalisty Marcela – Paweł Łoziński robi dokument. Temat – terapia. Pod tytułem “Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham”. Łoziński wpadł na pomysł karkołomny, pokazania takiej sesji, co się na niej dzieje tak „naprawdę”. Ponieważ sesje terapeutyczne, jak i wizyty u lekarza, są poufne, Łoziński zastosował sprytny zabieg, aby to jakoś obejść i udało mu się unaocznić widzowi  skumulowany dramatyzm takich spotkań.

    Film trwa 1,5 godziny, ma 3 bohaterów, matkę, córkę lat 25 i terapeutę – znanego  w kręgach prof. Bogdana de Barbaro. Kamera jest skierowana tylko na twarze bohaterów, na tego, kto w danym momencie mówi. Widzimy te twarze w mocnym zbliżeniu. To nie jest przypadkowy  zabieg.

    Bohaterki przychodzą więc problemem i opowiadają o nim. W głowie może pojawić się pytanie – o co właściwie chodzi? Na świecie tyle biedy, ludzie co dzień giną nie wiadomo po co, uciekają ze swoich domów, tułają się po świecie, są zakładnikami jakichś dziwnych, niezrozumiałych dla nich idei, cierpią z powodu niedostatku, niedożywienia, ran i strat a tu skupiamy się na problemie „moja mama chodzi spięta, przez to moje życie jest do dupy”. Wydaje się to takie absurdalne, ta nasza skłonność do dramatyzowania rzeczywistości. Faktycznie, nie musimy szukać schronów i robić zapasów wody. Możemy uczłowieczać koty i karmić się pretensjami do rodziców, do swoich dzieci, do wszystkich na około. Mamy taki luksus.

    Tylko dlaczego oglądając ten dokument, patrząc na zbliżenia twarzy tych ludzi, każde najmniejsze znamiona na ich skórze, przebarwienia, krostki, włosy w nosie, rozmazany tusz na rzęsach, potargane włosy, szklące się oczy, przebłyski intensywnego myślenia widoczne w oczach, ozdoby w uszach, malunki , elementy garderoby z kulkami bawełny po spraniu  nagle czuje się, że jak zwykła mówić Nel do Stasia – pocą się nam oczy?

    Matka i córka przyszły na terapię, ponieważ nie rozmawiały ze sobą o niczym istotnym, co bolało jedną jak i drugą, każdą z innego trochę powodu. Tematem ich spotkań był brak kontaktu oraz bezsilność, niemożność osiągnięcia jakiegokolwiek porozumienia. Źle im to robiło na dusze, więc postanowiły, że coś z ty może zrobią. I mamy przed oczami spektakl rozmijania się chęci, możności i oczekiwań, co w efekcie doprowadza do ich wyobcowania z układów rodzinnych, ale też i tych innych relacji oraz do tego najgorszego wirusa – nieusuwalnej, organicznej i dojmującej samotności.  Takiej wobec wszystkiego i wszystkich.
    Nie ma znaczenia, jakie one miały historie konkretnie, co się zdarzyło, kto przyszedł, kto wyszedł, kto co powiedział. Emocje, z których zdają relacje są uniwersalne i mogą dotyczyć każdego. Ich scenariusz niezrozumienia i wyobcowania ma zastosowanie u każdego z nas jak sądzę w takim czy innym stopniu.

    W tym momencie trudno wyrokować, czy odczuwanie strachu przed unicestwieniem w kraju ogarniętym wojną ma większy kaliber negatywnych emocji niż poczucie osamotnienia w całym swoim życiu  w kraju uchodzącym za stabilny.

    Może to są emocje z innych nieco kategorii i półek, ale  nie umiem rozstrzygnąć,  które mają większy ciężar gatunkowy, a które podpadają pod kategorię „ w dupach im się poprzewracało”.  Wiem tylko, że opowiadanie matki i córki o swoim życiu emocjonalnym, to jak widzi swoje życie córka a jak widzi je matka –  pokazuje dramat każdego z nas niezależnie od sytuacji materialno – politycznej, w jakiej żyjemy. Widzimy dorosłe osoby, które „radzą sobie”, żyją, pracują, o coś tam zabiegają i dbają a jednocześnie są w środku tak strasznie niekompletne.

    Mimo że nikt z broni palnej nie celował im w głowę, mają w niej milion jakichś niezabliźnionych ranek i ropnych wycieków, które sączą się nieustannie podczas podejmowania rozmaitych czynności życiowych i skutecznie uniemożliwiają życie tak zwanej pełnej kurwie.

    Terapeuta postanowił coś z tym zrobić. I tu wyrażam ogromny wręcz podziw dla ludzi podejmujących się tego zawodu. Muszą umieć brać kloce emocji swoich pacjentów na siebie i jeszcze umieć zadawać odpowiednie pytania, w odpowiednim momencie, tak, żeby ten kto przyjdzie mógł wyciągnąć z każdej sesji jakiś sensowny wniosek, który da się zastosować potem w  działaniu i myśleniu. Tak siedzieć i nie wywracać oczami słuchając tych oskarżeń, żalów, tylko wiedzieć, kiedy przerwać i trafić z odpowiednim pytaniem! Każdy kto wysłuchuje jak inni nawijają non stop o sobie przy okazji spotkań towarzyskich wie, jakie to trudne – skupić uwagę na tym, co ktoś do nas mówi o sobie, a nie o nas. Odruchowo chce się przerwać, machnąć ręką i powiedzieć – a tam, gadanie i wrócić do cozy myślenia o swoich własnych problemikach i schizkach. A tu proszę, siedzi ktoś i kombinuje trudne kejsy za nas, pokazuje , jak wybrnąć z ciemnego lasu, z czarnej dupy, zadaje trudne pytania, które skrzętnie sami przed sobą ukrywamy albo nie wiemy, że można je w ogóle zadać.

    No trudna robota uważam. Tak się zemaptyzować z każdym smęcącym pacjentem i nie zwariować od tego. Jaką to trzeba mieć twardą dupę, jaką pewność siebie i stanowczość!

    De Barbaro w ogóle wygląda trochę jak patriarcha, mędrzec, nawet jak nasze wyobrażenie Boga!. Siwy, dojrzały, ale nie stetryczały, mocny, twardy, ale ciepły. Wzbudza zaufanie, jest stanowczy,  ale troskliwy. Połączenie cech idealne.

    Troje ludzi. Dwie opowieści, matki i córki, próby objaśnienia o co chodzi i jak przeskoczyć próg niemożności, zwątpienia i żalu.

    Takie mocne opowiadanie o każdym z nas.

  • Kanapka ze składników dziwnych, czyli Knausgård na “Jesień”

    Oczywiście, że wiedziałam, że kupię „Jesień”, taką niespodziewaną niespodziankę, przed ukazaniem się tłumaczenia 5 tomu „Mojej walki”, tylko zastanawiałam się, co można lepszego niż „Moja walka” napisać ,a moje obawy, że nic, właściwie okazały się nie takie bezpodstawne. Tak więc Kanusgard ponownie, ale trochę inaczej.

    Justyna Sobolewska w recenzji „Jesieni” w „Polityce” napisała krótko i uczciwie, że są mielizny w stylu Emmanuel Schmidt „Oskar i pani Róża” (no, czyli colehizowanie), że są trudne niespodzianki, że wciąż inteligentnie, ale dla zagorzałych wielbicieli. Albo wielbicielek, bo Knausgård ma taką wrażliwość, która mężczyznom jest raczej obca. Ma Sobolewska rację i w sumie na tym można by poprzestać, czego jednak nie zrobię.

    Nie tylko dlatego, że jestem zagorzałą fanką „Mojej walki”, skandynawskości i sposobu, w jaki Knausgård przywołuje przeszłość i raportuje teraźniejszość.

    Widzę w „Jesieni” zamysł, który odpowiada moim emocjonalnym potrzebom.

    Pisarz tłumaczy, że zapisał kilka pozornie niepozornych, błahych elementów otaczającej jego i rodzinę rzeczywistości dla czwartego, mającego przyjść na świat jego dziecka.

    Trochę wydało mi się to naciągane, bo nawet jeśli przy pierwszym nie był gotowy na takie wzniosłości, to dlaczego tak uroczyście nie witał pozostałej dwójki? Był przed 40-tką, kiedy się rodziły, więc coś tam już sobie jako rodzic uświadamiał. Jednak zatrzymać w książce ulotność rodzinnych chwil postanowił właśnie teraz, przed narodzinami dziecka czwartego. Ogólnie bardzo tam się wczuwa, że a to stópka w brzuchu, a to dziewczynka, i ojej ale super i przyznam, że jest mi obcy ten rodzaj, nazwijmy to, egzaltacji. Wolałam jak w II tomie utyskiwał na upierdliwość losu ojca trójki małych dzieci, bo był w tym autentyczny. Choć wyzierała z tekstu miłość do tego potomstwa, to nie wahał się dzielić z czytelnikami typowo ludzkimi odruchami – irytacji, zmęczenia, chęci ucieczki od nich, co zresztą skwapliwie robił, narzekaniem, że fajnie fajnie, ale tak naprawdę to wolałby być gdzie indziej, a jednocześnie chadzając z tymi dzieciarami na jakieś kinderbale potrafił w małych geścikach pokazać czytelnikowi prawdziwość rodzicielskich uczuć do dzieci. I to było fajne, to było szczere i prawdziwe.

    Tu mamy pana lat 45, który opisuje nienarodzonemu dziecku świat, żeby jak dorośnie sobie poczytało, jak było. Świadomość tego założenia jest potrzebna, bo usprawiedliwia uproszczenia i ewidentne coelhizmy w tej książce. Mamy przecież w głowie – że tłumaczy dziecku, jak co działa, do czego służy, stąd taka trochę łopatologia pomieszana z naiwnością. Jak chociażby tu:

    “W naturze nie istnieją żadne ramy. Wszystkie rzeczy i zjawiska przenikają się wzajemnie, ziemia jest okrągła, wszechświat nieskończony, a czas wieczny.”

    Ekhm..

    Więc z trudem, ale wybaczam. Jest usprawiedliwiony. Chociaż za chwilę to usprawiedliwienie traci rację bytu…Ale o tym za chwilę.

    Wrócę do tego, co do mnie dotarło z tego Kanusgardowego zamysłu.

    Otóż starzeję się (fanfary) i godząc się z tym faktem postanawiam być spokojniejsza i bardziej uważna, bardziej skupiona na tym, co, kiedy byłam młodsza wydawało mi się oczywiste, że jest, że to mam, a teraz, kiedy już nie jestem młodsza to już wcale takie oczywiste nie jest, że coś jest albo to mam.

    Proste, co nie?

    No ale tak, chodzi oczywiście o uważność.

    O skupienie się nie tylko na tym, co zajebistego zrobię jutro czy za rok, czego pragnę i potrzebuję, tylko na tych biedaczkach, które są obok, ale z reguły nie zauważane, jak to oczywistości. Moje oczywistości są zapewne inne niż cudze oczywistości, ale na pewno każdy jakieś ma. Nie wiem – kanapa, laptop, dwa telefony, samochód, praca, dziecko, pies, kot, słońce, deszcz. Bardzo trudno pisać o wielbieniu tych oczywistości bez ryzyka otarcia się o banał i frazę a la Coelho, że życie jest piękne i trzeba je kochać. Dlatego bardzo liczyłam na Knausgårda. Zwłaszcza, że w przedrukowanym w Gazecie Wyborczej wywiadzie  dla „The Paris Review” tak ładnie o tym opowiada, że aż zacytuję:

    „Butelka piwa zasługuje na tyle samo uwagi, co pojęcie miłości. Pociąga mnie postrzeganie rzeczy bez hierachii, w świecie, który istniał, zanim podzieliliśmy go na kategorie”.

    Pierwsze zdanie – prawda – ryzykowne, wzbudza nieufność i obruszenie, że jak to?! Miłość tak samo ważna jak jakaś tam butelka? Jak to możliwe, że w świecie, gdzie nie szanuje się nawet braci mniejszych, jest miejsce, żeby gloryfikować butelkę, no come on. Jakiś nawiedzony pięknoduch ze Skandynawii, który ma super w życiu i sobie tak cuduje.

    Ale potem mówi drugie zdanie i ono zmienia wszystko.

    To hierachizowanie. Myślę, że to jest coś co nas gubi i czego nie zauważamy. Polega to na tym, że coś wydaje nam się bardziej warte zachodu, wartościowsze, a coś innego nie. Nie zastanawiamy się, skąd te kategorie pochodzą, kto nam wmówił, że to trzeba mieć a tamtego nie, że np. buty z Zary są cool a już z CCC nie, albo że takie za 6 tysi to absolutny hit życiowy a takie z H&M to bida z nędzą, wstyd i obciach iść na imieniny.

    Nie rozmyślamy, że ktoś i coś zewsząd nam wmawia, że czegoś potrzebujemy, że musimy wciąż gdzieś biec i coś nowego mieć, jak nie spędzimy wakacji w super miejscu, to zmarnowaliśmy czas i zasoby, a jak spędzimy to mamy lajki i fejm, ale jak odpowiemy na pytanie – co robiliśmy dziś – że nic, to ho ho, najgorzej, niekreatwnie, no nie będziemy zwycięzcami, zmarnowaliśmy życie. Trzeba przecież chcieć mieć i mieć.

    Nie żebym tu nawoływała do zamieszkania w eremeach i jedzenia korzonków tylko dlatego, że pewnie tylko w tym stylu starczałoby mi do 1-go na spokojnie, ale po prostu wzbudza się we mnie od jakiegoś czasu poczucie, że kompletnie mam w dupie to, co posiadam. Ale to się zaczyna zmieniać, nie tylko wtedy, kiedy myziam i obwąchuję swojego piątego nowego moleskina, miącham z lubością mazaczka Staedtler albo doceniam, że moje auto, w które nie inwestuję ciągle wozi moją dupę jak mi się nie chce coś tam.

    Mimo że tracę powoli ostrość widzenia i z daleka i z bliska, paradoksalnie widzę coraz wyraźniej wszystko, co mnie otacza. Stąd już tylko kawałek drogi skrajem, żeby się z tego cieszyć. Z rzeczy, które mnie otaczają nie cieszą mnie może rybiki w łazience, ale już upierdliwe muszki owocówki mi nie przeszkadzają. Wiem bowiem, że kiedy znikną, skończy się definitywnie lato i co mi z tego, że rozkrojona cytryna będzie mogła leżeć na blacie cały dzień skoro to będzie nienawistny listopad, albo jeszcze gorzej – styczeń, który zawsze ciągnie się w nieskończoność i jest jedynym miesiącem, którego mijanie autentycznie mnie cieszy.

    Dlatego dywagacje Knausgårda na temat rzeczy z podorędzia są mi bliskie.

    Ale.

    Uczciwie przyznać muszę, że tym razem Knausgård wystawia swoich czytelników na próbę.

    Przyzwyczaił nas do epickich opisów swojego upodobania z dzieciństwa do robienia kupy. Spoko. No co tu kryć, zdarza się przeżywać fascynacje swoim wypróżnianiem, zwłaszcza małym dzieciom, które nie znają poczucia wstydu i bardzo się jarają, że zrobią ładną kupkę, a rodzice nierzadko im w tym wtórują. Dopiero z czasem tracimy nawyk dzielenia się ze światem czynnościami uznawanymi za intymne i sikanie, pierdzenie, robienie kupy nazywamy „wypróżnianiem się” i puszczamy wodę w kranie, żeby zagłuszyć odgłosy, no bo szczerze – chyba nie interesują mnie faktycznie problemy gastryczne moich koleżanek z biura, więc choć moje mnie interesują nad wyraz, to dzielić się z koleżankami tym hobby nie będę ze względu na powszechny brak akceptacji tej tematykiw przestrzeni publicznej, mówiąc oględnie.

    Knausgård próbuje to niejako odczarować. Ten wstyd. Ten rodzaj intymności.

    I oto po fascynującym eseju o Flaubercie, benzynie, trzymaniu nowo narodzonego człowieka (ej, nawet się wzruszyłam), słońcu, jabłkach, ustach, liściach, meduzach, morświnach przechodzimy z zaskoczki do erupcji zachwytu pisarza nad wargami sromowymi pachnącymi moczem, sikaniem, muszlą klozetową, która przypomina łabędzia. Hmmm.

    W „Mojej walce” tego rodzaju wtręty o wypróżnianiu, zmazach nocnych, fizjologii pożądania itp. były wplecione w pewną spójną, jasną całość. Knausgård potrafił tak to pokazać, że wydawało nam się to oczywiste, bliskie, na pewno nie disgusting. W „Jesieni”, ponieważ treść jest poszatkowana na niezwiązane ze sobą fragmenciki rzeczywistości ukazane w kolejności całkiem przypadkowej, te intymności jednak szokują.

    Trudno jest znaleźć formułę pisania o tym, że kobiety mają okres i brudzi im się bielizna, albo że jak się nie popierdzi, to ma to złe skutki dla funkcjonowania naszych jelit. Jakoś przełyka się (sic!) fizjologię seksu uznając to nawet za podniecające, a te tematy jakoś nie przebiły się do popkultury. Nawet dla mnie, starej wielbicielki gastrycznych dowcipów z filmów Almodavara i nie tylko.

    Ja przebrnęłam przez te jego achy nad pięknem aktu wtulania twarzy w wargi sromowe, nie wiem na co jego dziecku ta wiedza, ale może w sumie jest w tym jakiś sens. Skoro można uświadamiać dziecko, że ma wątrobę, nerki, serce, to czemu nie, że ma wargi sromowe?

    Ale jestem świadoma tego tego, że nie jest to lektura dla każdego i w sumie szkoda.

    Poćwiczyć taką wrażliwość nie tylko na oczywiste zachody słońca, cuda narodzin, łagodny powiew złotej jesieni – to jest challenge:)

    Ja tam polecam. Spróbujcie:)

  • Kanapka socjalna, czyli po co nam social media

    Po co ci soszale?

    Parę dni temu mój przyjaciel zadał mi właśnie takie pytanie. Po co mi konta w social media?

    Tak to jest, nam wydaje się coś oczywiste, dla innych jest dziwne i nagle nad oczywistością następuje cała masa refleksji i właśnie bardzo fajnie.

    Zresztą nie tylko mój skąd inąd młodszy i zanurzony w rzeczywistości internetowej przyjaciel zadaje takie pytanie. Znam też VIP-ów zaznajomionych z online’owymi biznesami wykładających kawę na ławę, że ale po co nam Facebook i inne jakieś tam kanały. Social media nie generują przecież istotnych i krociowych zysków (uhm, może u nas w Polsce;]) dla firm. Mogą lekko podrasować wizerunek czy wesprzeć Biura Obsługi Klienta stając się pierwszym kręgiem piekieł Departamentu Wylewania Żalów i Hejtów Wszelakich. No to ewentualnie. Ale generalnie są i biznesowo i życiowo zbędne i niekonieczne.

    Nie jest to tekst mający na celu zaistnienie na łamach Nowego Marketingu czy Socialpressa, dlatego nie będę rozwodzić się nad tym, że duże budżety, relokacja środków z tradycyjnych nośników reklam jak telewizja, outdoory, prasa czy ulotki są w stanie niezwykle spektakularnie wzmocnić sprzedaż czegokolwiek za pomocą kilku nietrudnych sztuczek znanych osobom zajmującym się tworzeniem stron www i ludziom obsługującym reklamowe panele największej dziś platformy marketingowej tak naprawdę, czyli facebooka. Jeśli umiejętnie skoreluje się kampanie na różnych kanałach socialowych można skutecznie sprzedać dziś wszystko, i pokazać światu, zaistnieć też. To jest temat szalenie istotny, ale nie o tym dziś chciałam. Na innej części dyskursu o zasadności sosziali niż biznesowe chciałam się dziś – jak to modnie się nazywa – sfokusować;]

    A więc, co mówią na ogół kontestatorzy social mediów:

    • ja tam wolę żyć niż postować o tym na Facebooku (cokolwiek zresztą znaczy to „żyć”)
    • ja wolę przeżywać (znowu to słowo wytrych) niż robić ciągle zdjęcia, nakładać na nie filtry, potem godzinę wpisywać hasztagi, a tymczasem coś mi przecież umyka, taaak??
    • trzeba się zwrócić ku REALNEMU życiu (jaka jest definicja realności?) a nie wirtualnemu, zamkniętemu w smartfonie hasztag iphoneonly, bo traci się kontakt z otoczeniem i z ludźmi, którzy są obok (czyżby? a może już wcześniej był stracony?)
    • a jak tak filtrujesz te zdjęcia, to przecież zakłamujesz swoją rzeczywistość, wcale rano nie wyglądasz jak spowita we mgłę, tylko masz kaca i wory pod oczami kretynko

    Zresztą faktycznie, jak tak sobie idziemy z przyjacielem moim i tłumaczę mu, na czym polega zajebizm posiadania snapchata posiłkując się argumentem: „ale wiesz, możesz np. zobaczyć jak idę” – to brzmi to trochę absurdalnie, ale nie jest to case tak do końca tylko podpadający pod kategorię „z dupy”.

    Zdecydowanie skłaniam się ku opinii mojej znajomej – osoby niezwykle obeznanej w świecie nowych mediów, marketingu digitalowego i socialowego, która twierdzi, że

    ten, kto nie korzysta z sociali – coś traci.

    Zanim rozwinę tę myśl, to słowo dygresji i wyjaśnienia zarazem.

    Rozumiem i poważam, kiedy ktoś nie czuje potrzeby dzielenia się swoim światem i myślami z innymi znajomymi, obcymi za pomocą obrazów i fancy postów. Totalnie ogarniam to, że tego rodzaju komunikacja nie jest oczywistym narzędziem w oswajaniu świata. Mimo że są to narzędzia dostępne powszechnie, to nie każdy musi umieć i lubić się tymi narzędziami posługiwać. Nie dyskutuję z tym, tak jak bez sensu byłaby dyskusja o tym, że ładne są tylko włosy długie a nie krótkie.

    Ale bezdennie drażni mnie to, kiedy ktoś nie czujący potrzeby na coś poszerza tę skłonność na całą rzeczywistość i kreuje własne widzenie jako coś co winno być powszechnie obowiązującym zwyczajem. Otóż takiemu „bucyzmowi” mówię stanowcze NIE, bo NIE 🙂

    Wracając do głównego tematu zaś

    Po co nam soszale?

    Na początek oczywistości: konektują nas z ludźmi, znajomymi z zamierzchłych czasów i tych z wczoraj, z nieznajomymi też i nie mam tu na myśli Tindera, z wydarzeniami, które mogą nas zainteresować, w końcu wall to taka spersonalizowana prasówka, podaje tylko wyselekcjonowane informacje, dla jednych o prezydencie Dudzie, dla innych o kotach do adopcji, no i tak dalej. Oczywistości, oczywistości.

    Ale! tak mi się przypomniało. Znam ludzi, którzy mówią, że Facebook jest nudny (!) i nic TAM się nie dzieje. Tacy ludzie na ogół nie widzą, że sami po prostu są nudni, niczym się nie interesują prócz samym sobą, ale w tym złym kontekście, w związku z czym nie szukają, nie trafiają na ciekawe fan strony, wydarzenia itp. bo jak mają wpadać skoro nic ich nie ciekawi. Zatem, kiedy wpadają na Facebooka widzą w nim swoje własne oblicze, czyli nudę.

    Facebook to też po prawdzie temat na inne story. Zmiana algorytmów, które wyrzuciły treści niegdyś przez nas lubiane na rzecz tych, za które bogate korporacje płacą dużo pieniędzy, żebyśmy je zobaczyli, zmiana sposobu funkcjonowania tej platformy społecznej w całym obszarze social mediów – o tym może kiedy indziej.

    I teraz kwestie mniej oczywiste.

    Wrzucam na snapa, instagrama zdjęcia, video, że oto – idę, doszłam, siedzę, jem, zjadłam, leżę, na prawym boku, a tu na lewym. Pytanie przyjaciela – a kogo to obchodzi – wydaje się zasadne.

    Można to podpiąć pod kwestię, że usiłuję nadać ważności mojemu w gruncie rzeczy nudnemu życiu, bo gdyby było jedną niekończącą się przygodą w górach w warunkach atmosferycznych ciężkich, to nie miałabym potrzeby tego uwieczniać na instagramie (akurat!)

    W moim mniemaniu zaś wiąże się to ze zjawiskiem UWAŻNOŚCI.

    Nie każdy ma talent jak Knausgard i może napisać 6 tomową epopeję o detalach swojego życia jak kolor sznurówek zimowych butów, jakie miał na kinderballu w 92 roku czy o eseju o butelce, torebce foliowej, krześle ogrodowym czy jabłku. Mając deficyt talentu narratorskiego, ale za to dysponując nowym smartfonem z czynnym AppStorem może sobie i innym taki fragment rzeczywistości pokazać nie tylko „takim jakim on jest”, ale tak, jak on sam to widzi. A sposobów na to setki. Filtrów, ramek, znaczków, cięć, blurowań. Nie trzeba być mistrzem photoshopa i znamienitym fotografem z aparatem fotograficznym o wartości samochodu. Wystarczy telefon, soszale i można dzielić się z innymi faktem, że widzi się trawę, albo butelkę, albo śliwki na bazarku. I nagle, patrząc przez pryzmat swojego telefonu, można dostrzec, że to co nas otacza jest dość warte uwagi, ciekawe a może nawet i coś warte, choć pozornie wartości materialnej może nie mieć żadnej.

    Może w ten sposób nadaje się pozornym błahostkom i oczywistościom z otoczenia jakiś meta – sens.

    Moim zdaniem to niepozorne dość zjawisko może mieć zbawienne i długofalowe skutki. W czasach, kiedy dobrze oznacza więcej i więcej, można skupić się na tym co już jest. Koło mnie, obok mnie, za mną, przy mnie. Może to zmierzać ku szerzej zakrojonej akcji – zauważania tego, co się ma a nie wiecznego pragnienia tego, czego się akurat nie posiada.

    Uważam, że obmyśliłam to sprytnie.

    Na koniec taka dywagacja.

    Nie lubię w socialach takiego trendu fotografowania zabytków czy rzeczy uchodzących za piękne (noo za wyjątkiem może zachodów słońca i kotów 🙂 ). Piękno jest trudne do opowiedzenia. Tylko nadawanie rzeczom niepozornym ważności i uczynienie ich wartymi uwagi ma moim zdaniem sens. Dlatego nudzą mnie widoki pięknych budowli, pięknych kobiet i stylizacje porannych kaw. Lubię za to oglądać coś, na co nie zwróciłabym uwagi a czyjaś perspektywa widzenia ściąga moją uwagę ku czemuś co jest obok a dla mnie było dotąd niewidzialne. Patrzę na takie zjawiska i następuje efekt WOW.

    Żeby nie być gołosłowną, to prócz mojego super ekstra profilu na instagramie, chciałabym polecić dwa inne, które ostatnio zrobiły na mnie silne wrażenie i oglądam je z niekłamaną lubością:

    1. to jest profil szybki_wiesiek, który nazywa siebie Januszem fotografii, ale chyba trochę przewrotnie. Robi zdjęcia, widoczki Warszawy, ale nie tej pięknej niby, chociaż Pałac Kultury zawsze spoko jako obiekt o milionach twarzy. Pan uwiecznia bloczki, blokowiska, dziwne zjawiska architektoniczne Warszawy a źródło tego w tym mieście wydaje się niewyczerpane. Okrasza to zawsze dowcipnym komentarzem i patrząc na jego zdjęcia śmiać mi się chce a zaraz potem płakać, ale dzięki tym zdjęciom jeszcze bardziej lubię miasto, w którym żyję. I o to chodzi, prawda?
      kilka przykładów z jego profilu
    2. drugi profil należy do graficzki z Polski, ale de facto obywatelki świata  –Alicji Białej. Swój ewidentny talent promuje oczywiście za pomocą kanałów social mediowych i moje wielkie zainteresowanie wzbudzają tyleż same jej prace jak i sama ich autorka, to jak rozgrywa samą siebie. Jak podnosi kieliszek czerwonego wina do ust albo przeczesuje grzywkę ogrywa tak, jakby to samo w  sobie było aktem sztuki. I ma rację. Poprzez sposób, w jaki pokazuje fragmenty swojej prywatności, zwykłe czynności mogą okazać się sztuką:) To takie krzepiące, że mieszanie jedzenia w garnku nie musi być nudną, pospolitą męką:)
      przykłady z jej profilu

    Prawda, nie każdy też będzie potrafił tak jak oni. Ale myślę, że można znaleźć sposób na swoje sposoby wyrazu. Na szczęście soszale to nie literatura. Nie są tak hermetyczne. I dla wybrańców. Są totalnie demokratyczne i dzięki nim wszystko wokół nas może nabrać nowych znaczeń.

    Amen

     

  • zjedz kanapkę