• Dlaczego nie czytam, czyli pochwała nieprzydatności

    Wielu dzisiaj ubolewa nad spadkiem poziomu czytelnictwa w Polsce. Że niby statystyczny Polak czyta jedną książkę w roku.

    Ja się w sumie naprawdę nie dziwię. uważam albowiem, iż:

    • książki u nas są nieprzyzwoicie drogie; chociaż w sumie u nas wszystko jest drogie
    • czytanie to luksus dla dobrze sytuowanych pańć; w końcu to pochłania kupę czasu. Czyta ten, kogo stać, kto nie musi dzień i noc myśleć o pomnażaniu dochodów albo zapewnieniu sobie szczypiorku do pomidora.. Argument, że można wykorzystać czas w poczekalni u lekarza albo jadąc autobusem do pracy, jest słaby, bo ktoś kto musi nadrobić kasę, raczej nie bywa w tych krótkich wolnych chwilach zazbytnio uduchowiony i ma w dupie to, że Huellebecq w ostatniej powieści przewidział, że pochłonie nas islam.
    • to ostatnia deska ratunku dla bab, których nikt nie chce i których nic w życiu nie czeka, bo co im pozostało; dlatego czytają, ale się nie przyznają do czytania, jak do tego, że chciałyby mieć/mają koty, najlepiej w stadzie.
    • no i cóż, bywają też książki mocno rozczarowujące, za bardzo przeintelektualizowane, za durne, za infantylne, za proste, za skomplikowane, więc się ich nie czyta, proste.

    O tym ostatnim przypadku chcę opowiedzieć, chociaż podbijam statystyki czytelnictwa, bo te książki kupiłam. Ale ich nie doczytałam.

    Po prostu – lubię kupować książki, ale nie wszystkie nadają się do przeczytania. Mam taki zwyczaj – kupuję, bo książka ma dla mnie trochę cechy ludzkie. Jest jakimś tam światem i uważam, że pożyczanie od kogoś albo pożyczanie komuś to tak jak pożyczanie żony czy dziecka, męża albo babci, trochę bez sensu. Mam też inny zwyczaj; nie jestem tzw. pożeraczem. Jak mi się dzieło nie podoba, to odkładam na półkę, no przynajmniej będzie ładnie wyglądać! Ale nie męczę się z czytaniem. Szkoda mi po prostu czasu. Czy taką odrzuconą książkę bym pożyczyła? Hmm, taaak, ale z ociąganiem, niechętnie, bo nielubiane dzieci czy wkurzający mężowie to też w sumie rodzina, co nie?

    Krótka historia niedoczytanych książek

    Opowiem o tym, bo czasami bywa tak, że zniechęcenie działa jak zachęcenie. Ktoś pisze – ale dno, ale głupota i ja jestem zaraz ciekawa, o co chodzi. Nierzadko peany na jakąś cześć generują u mnie daleko posunięty sceptycyzm. Zatem who knows.

    1. Krzysztof Varga – „Masakra”
      4fot. moje
      Wielkie moje rozczarowanie. Ileś tam lat temu pan w moim wieku wydał książkę „Nagrobek z lastryko” i była ona strasznie nudna. Ale 2 lata temu kupiłam sobie kolejną powieść „Trociny”. I to było objawienie.
      Rzecz jest o gościu, w sile wieku, koło 40-tki, który wspomina swoje przeciętne życie w PRL, rosoły, schabowe i wyjazdy na działkę, potem nudną pracę w korpo, koszmar małżeństwa z jakąś pindą, która tradycyjnie traktowała go jako finansowe zabezpieczenie i skarbonkę, zawsze sfochowana, zawsze niezadowolona, zawsze chcąca pana zmieniać. Czytałam tę książkę na słonecznej plaży i tylko dlatego, że byłam w jakimś totalnie a niespodziewanie zwyżkowym okresie swojego życia – nie poległam zalana żółcią goryczy wylewającej się z tej książki. To był mocny, dogłębny i trafny cios. Odnalazłam się w tym bohaterze i zapamiętałam, że tak samo jak on jestem niezadowolona przeważnie ze wszystkiego. Co za ulga. że inni mają podobnie!No i teraz „Masakra”. Oczekiwania duże. Znowu dojrzały bohater, taki mocno po 40-tce. Rockman, niegdysiejszy gwiazdor, przychodzi na myśl Muniek albo Kazik; ma młodą żonę, małe dzieci, trendy chatę na Saskiej i fajny wóz, ale lubi chlać i się stacza. Zamysł był taki, że w stanie totalnego delirium spotyka na ulicach miasta Warszawy jakichś ziomków i snuje refleksje o życiu. Nie przemówiło to do mnie. Za dużo klisz, za dużo tej trendy Warszawy, tych hipsterów, tych ogranych motywów i jego spostrzeżenia co do dzisiejszego życia – banalne i nieodkrywcze. Zresztą alkoholicy jako temat znudzili mi się. Nic w tym ani ciekawego ani wyjątkowego.
      Porzuciłam pana. Nie zidentyfikowałam się.
    2. Umberto Eco – „Temat na pierwszą stronę”.6fot. moje
      Mam dużo jego książek, ale w całości przeczytałam tylko „Imię róży”, pozostałe kupuję, bo chcę uchodzić za osobę z zacięciem na intelektualistkę. Nic nie rozumiem, ale udaję, że rozumiem i to mnie ubogaca.
      To jest w ogóle niesamowite, że facet nawymyślał sporo fajnych tematów, ale wszystkie zapodaje w takiej formie, jakbyśmy słuchali wykładu o semantyce na Sorbonie czy gdzieś tam, gdzie wykłada. Ja się gubię w zawiłościach jego rozumowania, w tych przemądrych dysputach narratora, nie łapię wątku i po jakimś czasie zawsze dzielnej walki – odkładam.
      Teraz też wziął mnie temat. Akcja jest o tym, jak media tworzą sobie newsy czy zdarzenia z dupy, opisują coś, co nie istnieje, a głupi ludzie robią na temat wczuw na forach, w gazetach, w internetach, mediach, gdzie się da. Skąd inąd wiadomo, że większośś, jeśli nie wszystkie wydarzenia czy to z kraju czy to ze świata są rozdmuchiwane tak, że wszystko urasta do rangi Wielkiej Sprawy, jak choćby losy tych paru tysięcy uchodźców. Skąd wiemy, że nie jesteśmy manipulowani przez media w kwestii tego tematu na przykład? Że gazety, tv nie kierują przekazem tak, żeby wzbudzić pożądane reakcje – np. komuś zależy, żeby to była nienawiść, a biedne pańcie na Feju wypisują posty z wczuwam nastawionym na maksa pt. ach jak można takim być rasistą. Serio? Naprawdę w to wszystko wierzymy?
      Ale więcej o tym, jak manipuluje się opinią publiczną, jak drenuje nam się mózgi i wmawia, że coś jest dobre a coś nie – dowiedziałam się ze skromnej książki „Nowa Rosja”  – zbioru reportaży telewizyjnego reportażysty z Anglii, który współpracował z TV Ostankino i ładnie pokazał, jak się pichci w zaciszach partyjnych gabinetów a potem gabinetu prezesa TV newsy. I od razu wiadomo, dlaczego oni kochają Putina i uważają, że anschluss Krymu to zajebista sprawa.
      Natomiast z książki Eco nie dowiedziałam się takich rzeczy. Zgubiłam się w zawiłościach umysłu światowej sławy erudyty.
      Ale urzekł mnie m.in ten cytat. Uważam, że w punkt. Dlatego kupiłam.7fot. moje
    3. Marcin Kołodziejczyk – „Dysforia – przypadki mieszczan polskich”5fot. moje
      Gdzieś tam o tym przeczytałam, że spoko reportaże o współczesnych Polakach, a ja lubię rzeczywistość, zwłaszcza w krzywym zwierciadle i jak można się ponabijąć, to on Janusz, ona Grażyna, ja mieszkam na Kabatach, mam kredyt i jestem fajna.
      I pierwsza opowieść o kredytowcu z Tarchomina i jego smętnych sąsiadach, o naszym pragnieniu mieszkania z ochroniarzem na osiedlu, w strefie bezpieczeństwa i tylko 40 minut do centrum – spoko.
      Ale później niestety czułam się zażenowana, że autor tak pojechał w tym obśmiewaniu Grażyn i Januszów. Końcówka książki – „Bierhalle w Warszawie, siedzą Józefy skrzyknięte przez Facebooka”. Serio? Taki rodzaj wytykania oczywistości, bo już wszyscy naobśmiewali to Bierhalle jako przyczółek naszych pro zachodnich gustów na początku lat 2000, trąci żenadą, tak jak mówienie przez ludzi, którzy mają inny telefon na iPhona – srajfon. To jest takie poślednie i kojarzy mi się z marudzeniem podstarzałego pana, który jest źle ubrany, ale chciałby wcisnąć się w rurki.
      Naszą ludzką i polską nędzę potrafi w sposób karykaturalny, ale jednocześnie śmieszny ująć tylko Masłowska. Jej felietony, jej bohaterowie są pokazani krzywo, karykaturalnie, ale lubi się ich, identyfikuje się z tym, jak Masłowska nas portretuje, wywołuje to we mnie jakiś rodzaj melancholii z powodu takiego, że jesteśmy tacy trochę żałośni w tych swoich modach i tych minach.
      No ale to jest kwestia talentu po prostu. Wybaczamy panu Kołodziejczykowi, że ma go trochę mało i idziemy dalej.
    4. Lars Christensen – „Półbrat”3fot. moje
      Cóż. Kupiłam, bo byłam po 1 tomie „Mojej walki” Knausgaarda i nie miałam co czytać. Ale sprawa jest tego typu, że nie każda książka napisana przez Skandynawa i nie każda opasły tom – jest dziełem na miarę Mojej walki. Przeważnie przecież nie jest, nie wiem, dlaczego założyłam, że ta będzie.
      Milion stron tej powieści to konstrukcje w stylu – on powiedział, ona odpowiedziała, że on pomyślał. Język taki jak z opowiadań świątecznych dołączanych do gazety Olivia lub Poradnik domowy. Nuda. Szkoda mi czasu było na śledzenie losów ludzi, którzy mnie nie obchodzą, bo są opisani językiem, który nie jest objawieniem talentu.
      To teraz ładnie wygląda na półce.
    5. Herbjorg Wasmo – „Te chwile”2fot. moje
      Aby zakupić tę książkę skłoniło mnie to, że ok 70 letnia pisarka wyglądała dobrze na zdjęciach, dobrze ubrana, przecząca temu, że w tym wieku można być tylko starą babą. Typ prof. Staniszkis. Fajna. W dzieciństwie molestowana przez ojca, nie użala się nad sobą, tylko pisze książki, które są mroczne, o kobietach, że są silne i ogólnie fajniejsze niż faceci. Spoko, ale.
      Zaczęłam czytać i stwierdziłam, że nie jestem w jakimś super zajebistym nastroju, żeby się dołować niedolą skandynawskich dziewczynek z początku wieku.
      Poza tym nie mogłam lubić babki, która w wywiadach opowiada, że Knausgaard to wcale nie taki dobry pisarz, bo pisać o sobie to jest najprościej i dlatego on w 2 lata napisał 6 tomów o sobie a ona nad jedną książką ślęczy 4 lata.
      Tej zniewagi nie mogłam przełknąć, bo zazdrości baba i tyle i odłożyłam książkę na półkę, żeby sobie wyglądała.
    6. Agnieszka Kosińska – „Miłosz w Krakowie”1To jest mój hit.Tak jak w przypadku wyżej wymienionych książek wiedziałam czym był podyktowany zakup, tak w przypadku tej – nie jestem w stanie wytłumaczyć fenomenu wydania na nią 60 zł. !!! Nie umiem powiedzieć, co mną kierowało, żeby tyle kasy wydać na opowieść asystentki Miłosza relacjonującej ostatni dni naszego Wielkiego Poety. Ani się nim nie fascynuję, ani nie prowadzę badań, więc nie wiem, co w moim życiu zmienią zapiski, że pan Czesław w piątek napisał do urzędu, w poniedziałek pani list nadała a w sobotę jeszcze poeta polizał znaczek. Na setkach stron, dzień po dniu wypisane są takie facynacje i jeśli ktoś życzy wiedzieć, że pani Agnieszka w dniu 27 czerwca 2007 we wtorek wysłała do wydawców informację podatkową, to welcome. Mogę pożyczyć nawet.
      To już moje poranne strony z moleskina, w którym każdego ranka po wstaniu i zrobieniu sobie kawy opisuję co mi się śniło (wow) i jak zajebiście spędzę dzień a wieczorem – dlaczego mi nie wyszło, są ciekawsze niż to monumentalne dzieło. Ale co tam  – Miłosz, też dobrze wygląda na półce i też kilka książek (przeczytanych!) jego mam.

    A i tak, przy kolejnej wyprowadzce będę ciągnąć te wagony książek, te kochane i te wzgardzone, jak grupę dzieci, z których jedne się lubi a drugie wcale nie, ale z odpowiedzialności zapewnia im się wikt i opierunek na stosownych półkach wykonywanych za niemałe pieniądze, za które można by sobie kupić zgoła coś bardziej przydatnego:)

    Ja lubię przydatność nieprzydatności.

     

  • Zachwyt zawsze przychodzi znienacka, czyli nie na filmie “Młodość”

    Zdarzyło się, jak musiało się stać w takiej sytuacji.

    Oczekiwanie

    Na kolejny film Paolo Sorrentino „Młodość” czekałam jakoś od wczesnego lata. I nie mogłam się doczekać oczywiście. Aranżowałam tę samą sytuację, jak przy „Wielkim pięknie”, spotkanie, nie mainstreamowa sala kinowa, wino pite w papierowych kubach i szybkie wychodzenie do kibelka, z żalem, że opuści się zapewne szalenie ważną w 3 godzinnym filmie scenę. Potem opowiadanie sobie scen, których się nie widziało będąc w kiblu, euforia po wyjściu z kina, taka najbardziej zajebista, bo znienacka, niespodziewana, totalnie dokarmiona obrazami, dźwiękami, wrażeniami, myślami.

    Rozczarowanie

    No ale ktoś już wymyślił w jakiejś starożytności (Heraklit?), kiedyś przypominała Szymborska, że naprawdę, choćby skały srały – sorry, nic dwa razy się nie zdarza. To oczekiwanie, ten nadmiar nadziei pokładanych i w tym wieczorze i w tym filmie musiało zakończyć się porażką. A porażka była naprawdę spektakularna i piękna.

    Np. już sama akcja w sali kinowej. Po sukcesie „Wielkiego piękna”, które zdobyło Oskara  w tej sali siedziało więcej fanów twórczości Sorrentino. Każdy znawca. Każdy uznawał za stosowane ze wszystkich stron nas uciszać, za to jak już już udawało mi się popaść w jakiś rodzaj kontemplacji – na sali wybuchał rechot, ale nie taki, że hihi, to były salwy głośnego wstrętnego rechotania jak na jakimś Kac Vegas albo zawodach w chodzeniu na tyczkach na dożynkach w Powsinie, kiedy chodziarze się przewracali i spadali twarzą prosto w tort. Ten rodzaj śmiechu to był.

    Zlazłyśmy na sam dół sam licząc Keitelowi każdy por na skórze, ale nie sposób było się od tego koszmaru rechotu uwolnić. Nie umiem powiedzieć, co wywoływało gromkie śmiechy ludzi na sali, pana obok mnie w kucyku śmierdzącego potem, ale bardzo wrażliwego na szepty.

    No ale dobra, zapłaciłam – siedzę. W przerwach między robieniem sobie selfie w sali kryształowej udało mi się załapać klimat największego rozczarowania kinowego ostatnich miesiący.

    Można powiedzieć, że to moja wina, po co było oczekiwać, trzeba było wziąć z dobrodziejstwem inwentarza i cieszyć się tym, co się wydarzało. Ja to wiem, ale mimo szczerych chęci wizualizowania samych ekstra i cool rzeczy oraz afirmacji swojej rzeczywistości – tym razem nie udało się, totalnie nie dałam rady i w afirmowaniu swojego zajebistego życia na tym seansie poniosłam klęskę i ten film – niezależnie od mojego życiowego nastawienia – skutecznie się do tej klęski przyczynił.

    A było przecież tak <pięknie>

    Dla udowodnienia, że moje spostrzeżenie na temat „Młodości” może nie być pozbawione sensu, muszę przytoczyć parę wspomnień z „Wielkiego piękna” i pokazać, dlaczego piękno było piękne a Sorrentino spokojnie mógł stać się następcą Felliniego.

    Otóż ten film nie zniechęcił ani trzema godzinami trwania ani przeintelektualizowaną, długachną recenzją z Gazety Wyborczej. Od samego początku uwiódł klimatem slow life, melancholii, zaskakującymi figurami, układami i morzem niedopowiedzeń. Ze starzejącym się, ale wciąż niczego sobie bohaterem Jepem mógł utożsamić się każdy, komu choć trochę żal, że lato jakoś tak mija niespodzianie, kto choć trochę przeżywa i przemijanie, i piękno, i głupotę, groteskę, noc i dzień – cokolwiek co ma w życiu mniejsze lub większe znaczenie, ale co składa się na całość, zwaną życiem, całość trochę trudną do ogarnięcia. Zwłaszcza dla ludzi wrażliwych.

    W filmie uwodzi nas Rzym, dźwięki cykad, wzniosłej muzy, ale też i przaśnej takiej z animacji dla turystów w Hurghardzie, obrazy – piękna ludzi jak i ich brzydoty, także tej wewnętrznej. Cały korowód bohaterów jest pełnokrwisty, niejednoznaczny, tajemniczy i arcyciekawy, nie ma tam ani jednej mdłej i nijakiej postaci, wszyscy są jacyś a oceny tych bohaterów – nie wchodzą w grę, bo w filmie nie ma żadnych dopowiedzeń. Reżyser traktuje widzów jak zbiorowisko w miarę kumatych ludzi, których uniesie na fali tego nieoczywistego ludzkiego czasem piękna, czasem mierności i nikczemności oraz pozwoli im dopowiedzieć sobie własne historie.

    Czyli najlepiej.

    Obecnie jest źle

    No a tu…

    Już sam wybór Michaela Caine jako jednego z głównych bohaterów snujących się razem z kumplem reżyserem po ekskluzywnym SPA w Szwajcarii nie podobał mi się, bo nie znajduję w tym aktorze niczego ciekawego. Tu gra postać dyrygenta, który niby był złym ojcem, jest upartym muzykiem, ma kompleks Salierego i generalnie pozostawia widza obojętnym na swoje fochy i teksty, jakie wygłasza.

    Jego kolega od masaży – reżyser grany przez Keitela – nie jest wiele lepszy. Niby podnieca się robieniem filmu, niby tworzy scenariusz z grupą jakichś hipsterów, ale mało to przekonujące, wiadomo od razu, że woli się pławić w basenie snując fantazje o Miss Universum, która też tam urzeka urokami, jako reprezentantka młodości, która jak wiadomo – jest tylko piękna.

    Keitel mówi w pewnym momencie podczas jakiejś nudnej pogawędki w hotelowym pokoju, że w życiu ważne są emocje, podczas gdy tych emocji w tych bohaterach jest tyle co kot napłakał.

    Jedyna dobra scena należy w tym filmie do Fondy. Fonda gra tu wiekową już gwiazdę, która ma zagrać główną rolę w filmie bohatera i zagwarantować mu to, że ten film w ogóle powstanie. Ale odmawia, bo stwierdza, że ma do spłacenia rachunki a jego film, taki na pożegnanie z karierą na pewno będzie żałosną klapą i ona nie może ryzykować. Za to przyjmie rolę w serialu, w którym gra babcię alkoholiczkę. Przynajmniej ona jedna jest tam szczera i trudno się z nią nie zgodzić.

    Poza tym jest tylko gorzej.

    Bohaterowie dyrygent, reżyser, niby jakiś gwiazdor uczący się roli i ktoś tam jeszcze wymieniają się z prędkością karabinu maszynowego sentencjami jak z pamiętnika młodego Paolo Coelho. Każda ich życiowa aktywność musi zostać opowiedziana, dopowiedziana i podsumowana. Pozostaje wiercić się niespokojnie w fotelu i czekać aż ten przypływ mądrości się skończy, ale nie, jest jeszcze gorzej.

    Pojawia się oto mnich buddyjski! w Szwajcarii. Pewnie cały budżet roczny PKB w Laosie poszedł na jego kurację. Więc siedzi i medytuje a radosny staruszek dyrygent robi taki psikus i  obśmiewa legendę, że mnich może lewitować. Kilka scen dalej mamy wzniosłą muzykę i cud, czyli mnich unosi się nad ziemią. A macie wy nędzne niedowiarki mówi nam reżyser. Tak właśnie powstaje kicz.

    Mało tego.Mamy scenę, kiedy dyrygent znużony tym zgiełkiem całego świata idzie sobie na łąkę górską. A tam piękne krowy z dzwoneczkami. Byłam zażenowana patrząc, jak dyrygent wyobraża sobie, że dyryguje i te krówki tulą się do siebie pobrzękując dzwonkami. Reklama czekolady Milka jest bardziej wyrafinowana niż ta scena. Kicz – to jest mało powiedziane. To bym zakwalifikowała do zjawisk określanym mianem – straszne, albo masakra. Bo co tu więcej się pastwić.

    A na koniec taka wpadka

    Nie dowiedziałam się niczego o młodości ani o starości. Garstka ludzi wyabstrahowanych w jakimś górskim luksusie odosobnienia nie jest zbiorowością, z którą można się utożsamić w jakikolwiek sposób. Ci ludzie nic nie obchodzą, ich rozterki wydają się irytująco głupie i naiwne a oni sami drewniani, z grzeczności nie napiszę, że z dupy.

    W ogóle śmieszna sytuacja, bo recenzenci nierzadko rozpisywali się, jak to reżyser nawiązuje tym uzdrowiskiem w Szwajcarii, miejscem odosobnionym do „Czarodziejskiej Góry” Tomasza Manna, do światopoglądowych sporów racjonalisty Settembriniego i mistyka Naphty walczących o duszę Hansa Castorpa. A tymczasem Sorrentino zapytany w jednym z wywiadów (sama czytałam!) o to nawiązanie literackie powiedział z rozbrajającą szczerością:

    „Wstyd mi, ale nie czytałem tego”.

    Ha ha ha!

    Więc tą w gruncie rzeczy optymistyczną reakcją zakończę moje dzisiejsze opowiadanie o rozczarowaniu i o tym, że od życia w sumie nie warto oczekiwać za wiele:) Na koniec za to, i to jest dobra strona rozczarowań spotykających ludzi smutnych, można się pośmiać.

  • 3 sposoby na to, żeby czas był twoim wrogiem, ale na szczęście jest Zimbardo!

    Od razu uprzedzam, nie, nie będzie użalania się, że czas leci a my/ja się starzejemy. To już wiemy wszyscy i nie ma co. Dziś będzie o paradoksie czasu, o tym jak ujarzmić potwora, to coś niewidoczne, nieuchwytne, a  co nam tu bruździ w papierach, niszczy kolagen, rzeźbi zmarchy i strąca w otchłanie meno czy andropauzy w sposób podstępny, niezauważalny, żeby na koniec uczynić z nas ludzi niezadowolonych, niespełnionych i z wiecznymi zażaleniami pisanymi do pana Boga.

    Cóż, zmarchy będą, menopauza też, zero kolagenu i estrogenów też i dużo złego się zadzieje, jak się spojrzy w lustro, tylko teraz jak by tu zrobić, żeby mieć poczucie, że mimo tego całego przemijania, to fajnie jest, że spoko, że kochane wnusie! – babci wyszedł bilans na plus!

    Ale zacznę od Adama i Ewy, czyli od czasu, kiedy chodziłam do podstawówki. (przedszkole pod względem świadomości słabo coś kojarzę prócz faktu, że zawsze ryczałam pod płotem, bo matka się spóźniała i wychodziłam ostatnia). No więc w tej podstawówce czas wydawał mi się wiecznością.Dlatego nigdy po śmierci nie chciałam iść do raju, bo raj to wieczność a wieczność to nuda. (Piekło wydawało mi się atrakcyjniejsze, zawsze coś się działo, jakieś tortury, smażenie, wygłupy, jak u Jana Drdy w „Igraszkach z diabłem”).

    Te wakacje, Boże! 2 długie miesiące! Dobrze, że miałam roczniki pisma „Mówią wieki” i 9 tomów powieści „Królów przeklętych”.
    Ludzie 30 letni wydawali mi się zgrzybiali i starzy, 50- letnim dziwiłam się, że jeszcze mogą chodzić i mówić, 70 letni – wiedziałam, że zaraz umrą, że to postanowione.

    Wydawało mi się, że zawsze będę w 8 klasie, każdy wrzesień będzie trwał w nieskończoność. Dziś nadal mi się wydaje, że mam 15 lat, ale niestety – zaprzeczają temu lustro, społeczne wymogi i oczekiwania wobec mnie a wrzesień mija w godzinę.

    Zaryzykuję stwierdzenie, że tego rodzaju poczucie, jakie opisałam powyżej, do pewnego momentu jest wspólne wszystkim ludziom, niezależnie od tego jaki mają charakter, usposobienie, typ osobowości itd.
    Ale potem, w miarę przechodzenia przez kolejne etapy, zaczynają rysować się coraz większe różnice w postrzeganiu czasu u każdego z nas. A ponieważ ma to kolosalne znaczenie i wpływ na nasze poczucie szczęścia, klęski, sukcesy, seks, wszystko – to trzeba sobie o tym opowiedzieć.

    Wiedzieliście np., że pary, w których partnerzy żyją w innych perspektywach czasowych mają mniejsze szanse na długie, zgodne życie razem niż takie, których postrzeganie czasu jest podobne? Ja to gdzieś tam przeczuwałam zawsze, ale nie wiedziałam, że to jest aż tak ważne i co więcej, że można jakoś to modyfikować!

    Ze względu na stosunek do czasu, ludzi można podzielić z grubsza na 3 grupy:

    • tych, którzy żyją przeszłością, wiecznie ją rozpamiętują, analizują pod kątem – ale było super, to już nie wróci, albo –  ale było totalnie słabo, naznaczyło mnie piętnem na całe życie to, że miałam odstające uszy, surowego ojca albo nieobecną matkę i raz brak czerwonego paska na koniec roku w szkole.
    • tych, którzy żyją tylko dniem dzisiejszym a na portalach randkowych piszą sobie w opisie „carpe diem” oraz „twardo stąpam (kocham słowo STĄPAM) po ziemi”, lubię pić wino z przyjaciółmi, gotować, ale ze wskazaniem na to pierwsze, hulaj dusza, piekła nie ma, jutro może mnie nie być, jutro się nie liczy, przeszłość to coś zamazane.
    • tych, którzy w co drugim zdaniu używają zwrotu „JAK TYLKO”.  Jak tylko coś tam zrobię, jak tylko coś tam się zadzieje, wydarzy, stanie – to wtedy to ja żył będę! Po czym przychodzą kolejne „jak tylko”, a ludzi ci zaprogramowani na przyszłość zapomnieli pożyć sobie z tym, w tym i z tymi, którzy są teraz czy byli wczoraj. Niebezpieczni ludzie. Pamiętacie typa z 6 sezonu „Seksu w wielkim mieście”, artystę Rosjanina, za którym Carrie pojechała do Paryża?:) no więc właśnie. Nie no miło, miło, ale wiesz Carrie, jak tylko skończę tę wystawę, to dopiero będzie. Nie było:) Choć wystawę zrobił.

    Bo właśnie osadzenie w każdej z tych 3 perspektyw ma swoje dobre i złe strony. Jakie? Jak to bilansować? Jak tym żonglować? Jak się ustawić wobec swojego własnego czasu, żeby nas nie przysypał i nie unicestwił, tylko wybił na pozycję człowieka przynajmniej zadowolonego z siebie?

    No to wiadomo.

    Odkryli amerykańscy naukowcy!

    Śmichy chichy, ale serio, jak zobaczyłam, że odkrywca syndromu sztokholmskiego Philip Zimbardo napisał książkę „Paradoks czasu”, to sobie ją kupiłam i natychmiast w ciągu miesiąca (czy miesiąc to jest natychmiast?) przeczytałam, a nawet zrobiłam notatki;] Chciałam się nauczyć od niego, jak nie być Barbarą Niechcic, nie wystawać pod oknem gdy pada deszcz i pytać się w dal – „Dokąd się to wszystko toczy i po co” tylko dlatego, że nie wyszło mi z Toliboskim.

    Zanim dozna się oświecenia, trzeba wypełnić w książce Kwestionariusz Postrzegania Czasu Zimbardo.

    Jest on dość czasochłonny i ma skomplikowany system zliczania wyników, ale warto to zrobić, bo potem umieszcza się swoją perspektywę czasu na specjalnej siatce centylowej, na której jest już naniesiona optymalna perspektywa czasu. Taka, która zapewnia człowiekowi życie w harmonii, zgodzie ze sobą, w pełni szczęścia i tak dalej.

    Mój wykres versus idealny wykres wygląda tak:

    siatka

    Moja kreska to ta fioletowa, idealna – to te kropki.

    Nie trzeba być wybitnym specjalistą od wykresów, tabel i power pointa, żeby zorientować się, że mój wykres jest dokładnie odwrotny niż ten idealny, że totalnie odbiegam od właściwego, sprzyjającego postrzegania czasu:) że w odbiorze mojego czasu popełniam wszystkie możliwe błędy, czyli w  skrócie: zadręczam się przeszłością najczęściej wymyślając problemy, których pewnie nigdy nie przeżyłam oraz żyję wg zasady – jakoś to będzie nie trudząc się zrobieniem planu na życie dłuższego niż perspektywa tygodnia.

    Nie żebym o tych moich skłonnościach temporalnych nie wiedziała wcześniej, ale… Kiedy moja nieudolność w poruszaniu się we własnej przestrzeni czasowej została udowodniona naukowo, to jakoś mnie to uderzyło i postanowiłam, że trzeba szukać rady a ta książka przecież to obiecywała.

    No i tutaj doznałam pewnego rodzaju rozczarowania.

    Czytałam tę książkę dzielnie, bo Zimbardo wbrew wielu kolegom po fachu uważa, że postrzeganie czasu nie bierze się z jakichś wrodzonych predyspozycji, które mamy na zawsze, jak kolor oczu na przykład. Uważa, że to kwestia wyuczonych w ciągu naszego biologicznego, społecznego i kulturowego życia nawyków. Które rzecz jasna można zmieniać. Za pomocą odpowiednich strategii (kocham słowo STRATEGIA).

    No i właśnie.

    Czekam na te strategie, jak on mi wypisze, co ja mam robić jutro od rana jak wstanę, co myśleć i ogólnie „jak żyć” przecież, a tu nie. Jakieś przydługie wstępy zapowiadające, nudne historie innych ludzi a tych rad, tyle co kot napłakał i w dodatku tak banalne i oczywiste, że równie dobrze mogłabym przeskrolować fan page Chodakowskiej – na jedno by wyszło.

    Przykłady:

    • Wyznacz sobie cel. (serio?)
    • Ważne, by do czegoś zmierzać (o kurczę)
    • Czas jest tym, co z niego zrobisz (głęboka zaduma)
    • Wczoraj było za wcześnie. Jutro będzie za późno. Dziś nadszedł dla każdego z nas dzień rachunków ( To już było w  hollywoodzkiej animacji „Kung Fu Panda”)

    Fajnie, ale to wszystko jest znane, wiadome i nie po to brnęłam przez przypisy, historie, podkreślałam mazakiem, uzupełniałam kwestionariusz i robiłam notatki, żeby na koniec i tak spotkać się z „Alchemikiem”.

    Do tego amerykańscy naukowcy, pisarze mają tę irytującą manierę popadania w kiczowatą egzaltację, niezależnie od lat poświęconym zacnym badaniom i spoko wnioskom mogącym podrasować jakość naszego życia, dla przykładu:
    „poćwicz tak, by ponurą starą przeszłość zalać jasnym światłem optymizmu „(sorry, ale napiszę – HA HA)

    Tkasz na nowo swoją przeszłość z jasnych włókien teraźniejszości” itp.

    Bogu dzięki nie ma tego dużo i sporo jest celnych, mocno uderzających strzałów między oczy naszej świadomości (też ładnie uważam, że wymyśliłam to zdanie). I praktycznych wskazówek, jak wyzwolić się z kleszczy nawyków, które każą nam być nieudacznikami własnej perspektywy, czasowej oczywiście.

    Niektóre, jak poczytałam, wywołały jedną reakcję – NO FUCKING WAY. Ale Zimbardo uprzedzał, nie będzie łatwo zmienić swoje nawyczki, oj nie. Tak trudno odstawić głupią kawę czy nie pić wina a co dopiero zmienić obrazy w swojej głowie – zamiast dołujących, przywołać jakieś jasne, włożyć w tryby swoich rdzewiejących przyzwyczajeń myślowych metalowy pręt w postaci decyzji i przedsięwzięć, które wystrzelą nas w inny kosmos.

    Ale pierwsze założenia już są:

    • nie być panią, „bo kiedyś to…”
    • nie być panią „carpe diem”
    • nie być panią „jak tylko”
    • nie być bohaterami sztuki Becketta „Czekając na Godota”  Vladimirem i Estragonem, którzy każdy akt kończyli  w ten oto sposób:

    Vladimir wolno przechodzi przez scenę i siada obok Estragona.

    Estragon – To co, idziemy?

    Vladimir – Chodźmy.

    Nie ruszają się.

    KURTYNA

    Zamierzamy, aby ciąg dalszy jednak nastąpił. Będzie ciężko, bo trudno z kogoś, kto ma zawsze same długi nagle stać się zajebistym doradcą inwestycyjnym swojego najcenniejszego kapitału, czyli czasu. No ale! Na początek jakże śmiałe założenie – 1 tekst tygodniowo! I nie ma, że boli, a potem śrubę będzie się dokręcać. W końcu mogę nie być zdolna, to będę pracowita i czas mi wtedy musi zacząć sprzyjać. Nie widzę tego inaczej.

    Jeszcze tylko wyjście na balkon, krzyk w ciemność na temat tego, że hej sąsiedzie ja tu wizualizuję swoje cele – i będzie się działo.

  • O miłości i innych problemach, czyli seks w 3 D

    Szczerze mówiąc zabierałam się do opowiedzenia o filmie Gaspara Noe „Love” z niechęcią.
    Nie dlatego, że jest to film kiepski, bo przecież gdyby był to raczej nie zawracałabym sobie nim głowy.
    Tylko ten tytuł, ten temat.
    Taka jakby ciężka sprawa. Taki jakby temat drażliwy i akurat taki jeden z nielicznych, w którym każdy może być ekspertem.

    Jedno wiem – film podobał mi się.

    Jest jednym z filmów, obok „Wielkiego piękna” i „Boyhood”, obejrzanych w tym roku, które mną poruszyły; jest filmem bardzo smutnym i brzydkim i dlatego tak bardzo jest to dla mnie  „życiówka”, ale nie z gatunku „Domu nad rozlewiskiem” czy coś tylko podana w formie, która nie ułatwia widzowi prostego lubienia, zwykłego podobania. Film będzie drażnił. Będzie prowadził widza po meandrach pamięci bohatera w sposób taki, w jaki działa nasza pamięć – tzn. wybiórczy, nielinearny. Będziemy przenoszeni ze środka do końca, z końca do początku aż wreszcie wszystko złoży się w całość.

    Czy to pornografia?

    Zaczyna się mocnym wejściem. Tj. podekscytowany widz, zakłada okularki 3 D i z drżeniem wyczekuje na „momenty” a tu taki figiel, nim zdąży te oksy założyć, już zapoznaje się dogłębnie (hmm freudowska pomyłka?) z penisem głównego bohatera i obcuje ze sceną wzajemnego onanizowania się bohaterów podaną w czasie rzeczywistym, czyli kilka dobrych minut widz musi siedzieć tuż obok bohaterów i wczuwać się bynajmniej nie we wschód słońca, kwiaty na łące, tylko naturalistyczne ciamkanie, mlaskanie i tym podobne odgłosy oraz senną atmosferę rozgrzanego seksem kwadratu łóżka. Aż do zazdrości, że ci ludzie obok,  ja – nie mamy tak dobrze akurat;]

    Są takie opinie, że to porno w 3 D. Nic bardziej głupiego.

    Zero pornografii, zero scen ze szczegółami anatomii budowy narządów płciowych czy kreowanych sztucznie aż do śmieszności scen spółkowania dwojga ludzi. Ale napięcie widownię trzyma. Dowodem na to jest jej reakcja. Pierwsze kolejne sceny, kiedy bohaterowie coś dla odmiany mówią – wzbudzają w widzach rechot. Jakby ludzie chcieli odreagować napięcie oraz to, że z tym seksem tak naprawdę niewiele mają w życiu do czynienia. Strasznie mnie te rechoty wkurwiały. Na sali siedzieli dorośli ludzie i stare dziady i udawali, że nie widzieli w życiu gołej dupy i cycków czy spółkowania.

    Sam seks w tej technice, bycie tych ludzi widzianych trójwymiarowo jest pokazane – rzekłabym – smacznie.

    Bohaterka  jest piękną osobą, ale to piękno jest trochę nieoczywiste, ma duże przerwy między zębami, co nadaje jej takiego trochę wulgarnego looku (ja akurat wolę ladacznice niż dziewice hahaha), ale jest niezwykle kształtna i zmysłowa, powolna w ruchach, mruży oczy, wolno zgina ramiona nad głową jak zasypia i mówi nie za wiele.

    W ogóle taka dygresja – doszłam do wniosku, że jak babka mówi mało – jest naprawdę sexy! I to obojętne czy nie mówi, bo nie ma nic do powiedzenia czy świadomie zatrzymuje dla siebie jakąś tajemnicę. Po prostu, to działa! Im więcej gadki – tym więcej pojawia się zbędnych, rozczarowujących dopowiedzeń, które związek z najpiękniejszą panią czynią nieudanym (zresztą, facetów też to dotyczy, czasem lepiej jak są milczący, można by przypisywać im tajemniczość i na pewno jest weselej niż kiedy się odezwą i czary pryskają).

    Seks a zwykłe życie

    Sceny seksu, na wydzielonym obszarze łóżka ogląda się jak lepszy aspekt ich życia.
    Bo poza tym seksem, tą chemią między nimi jest już tylko gorzej: brzydko, brudnawo, mgliście, jakby całe życie było listopadem.

    Oczywiście, że zawieszenie się bohaterów na sobie i na tej mocnej przyjemności jaką daje im seksualne obcowanie musi skończyć się tym, że będą chcieli je zatrzymać a potem wzmocnić.

    Prostym wyborem są zatem narkotyki, opium, kokaina czy palenie trawy zwykłe.

    Za chwilę prostym wyborem stają się kolejne seksualne wyzwania jakim jest przekraczanie barier w postaci trójkąta czy gang bangów. Widomym jest, że po takich eksperymentach – powrotu do tych pierwszych uniesień, śmiejących się na widok partnera oczu, czystej radości z obcowania choćby za pomocą gładzenia po ręce, już nie ma i nie będzie.

    Każdy z nas jest Murphym

    Bohater ma na imię Murphy, mieszka w Paryżu, do którego przybył z Ameryki, aby uczyć się kręcić filmy, a ona – Electra jest początkującą malarką.

    Jak wszyscy zaangażowani w siebie, podwieszeni pod swoje rozkosze i swoje sprawy w łóżku – zapominają, że fajnie jest też coś porobić na własny rachunek. Za to dużo o tym opowiadają, zwłaszcza on.

    Uznałam, że każdy z nas ma coś z Murphy’ego.

    Ma taki obraz siebie, że ma plany, marzenia i dobre mniemanie o sobie, ale kończy rano z kacem, fajkiem, drapiąc się po dupie myśli, że nowe rozdanie zacznie jednak od jutra.

    Każdy jak on ma tendencję do pójścia na łatwiznę, za głosem pożądania, do bezmyślności, zazdrości, małości i folgowania własnym potrzebom, użalania się nad sobą i żałowania tego, co było przez chwilę fajne, ale minęło. Do bezsensownej i idiotycznej wiary, że to wróci, do zgorzknienia, kiedy okazuje się, że życie naprawdę może skończyć się na otyłości, wąsie, wyciągniętym podkoszulku i gadaniu o planach.

    Myślę, że dlatego film może chwycić za serce, bo chyba każdemu zdarzyło się choć przez chwilę być takim nieudacznikiem jak Murphy. Poczuć się czasem tak jak on.

    Co z tą miłością?

    Film ten jest o specyficznym rodzaju miłości, mocno niedojrzałej. Gdzie uczucia, potrzeby uderzają w wysokie C, ale kończy się to destrukcją, bo żadne z bohaterów nie jest w stanie przejść na inny level – tj porobić planów i na bazie swoich uczuć zbudować np. przyjaźń, szacunek i lojalność wobec siebie i dożyć sobie starości wychowując zgodnie dzieci i wnuki.

    To jest film o istocie każdej jednak miłości, bo jej naturalnym składnikiem jest to, że się kończy. Zawsze.

    Dlatego poruszy każdego, kto choć raz doznał choćby niemiłego ukłucia zawodu z powodu niespełnienia w miłości, ukłucia zawodu, że chciało się, a nie wyszło.

    Ta tytułowa miłość, która się rozpadła na kawałeczki na skutek starań obojga bohaterów, to przykra bardzo świadomość, że czasem? często? choćbyśmy bardzo chcieli to to się nie uda i całe życie nosi się ten czy inny rodzaj niespełnień i wyjątkowej oskarowej umiejętności zawodzenia naszych bliskich i siebie samych.

    Pokazuje to scena, kiedy nagi bohater siedzi sobie w wannie, leje się woda, on sobie wspomina, łapie się za głowę, bo już może sobie tylko płakać za tym co minęło, gdy wchodzi do łazienki jego dwuletnie dziecko. Bohater bierze je na ręce, przytula, dziecko zaś szlocha.

    Ten mierny w sumie bohater dopiero na koniec filmu pokazał prawdziwe jaja – mianowicie przyznał się sam przed sobą, że dał i daje dupy i że jest to tak smutne, tak strasznie smutne, że już w tym momencie wcale nie myśli się o seksie, miłości.

    Pogodzenie

    Jest to odczucie zawodu na myśl o samym sobie, które czasem uda nam się schować, ale de facto nie opuści nas nigdy. I ja uznałam, że lepiej się z tym pogodzić.
    Potem wyjść z kina i nie wiem – ugotować sobie zdrowe jedzenie z naiwną wiarą, że się nad tym wszystkim jakoś panuje…

    Ha Ha.

  • zjedz kanapkę