• “Climax” – czy należy bać się punktów kulminacyjnych – opowiada Gaspar Noé

    Climax, kiedy jadę metrem

    Kiedy jadę metrem, lubię sobie czasem wyobrażać, co zrobiliby ludzie, którzy koło mnie siedzą, gapią się w telefony, są znudzeni, osadzeni w sobie, w swoich snach jeszcze, w porannym wstawaniu, prysznicu, codziennościach, którzy mają się za fajnych, dobrych, czasem uczciwych i wyjątkowych,  to co ci ludzie zrobiliby, jak by się zachowali gdyby nagle pociąg stanął, w podziemiu wybuchł pożar i trzeba by było się ewakuować, ale nie wiadomo jak. Czy byliby tymi samymi fajnymi, dobrymi, wyjątkowymi ludźmi z poczuciem humoru, duszami towarzystwa, organizatorami, pracownikami, dobrymi rodzicami i dziećmi? Uważam, że nie. Uważam, że w takim kluczowym momencie, kulminacji zagrożenia, każdy dobry człowiek zrobiłby wszystko, żeby stratować innego dobrego człowieka i na jego plecach wydostać się na powierzchnię, że jeśli byłby czas szybko stworzyłaby się szybka hierarchia, kto zarządza, kto ma ducha, kto się popisuje, kto popiskuje a kto się podkłada. Tak się dzieje w sytuacjach ekstremalnych. Burzy się dotychczasowe nasze mniemanie o sobie, a tworzy się nowy, bezwzględny układ, w którym nie ma znaczenia nic co dotychczas było dla was ważne. Zostaje sam rdzeń – miałkość, małość, strach i zwierzęca chęć przetrwania.

    “Climax” u Gaspara Noé

    Tego samego zdania są nie tylko badacze zachowań ludzkich, jak choćby mój ulubiony prof. Zimbardo, ale też mój ulubiony reżyser Gaspar Noé, który np. swoim poprzednim filmem „Love” utwierdził mnie w przekonaniu, że każde ludzkie uczucie, silna emocja i namiętność zadzierzgane w dobrej wierze, po czasie stają się toksyczne i trujące. W najnowszym natomiast dziele zatytułowanym „Climax” właśnie o takich zachowaniach w sytuacjach ekstremalnych, kulminacyjnych jest mowa.

    Ale tak jak przewidzenie tego, że jesteśmy ogólnie rzecz biorąc beznadziejni jako gatunek, naprawdę bez szans na realizacje naszych wymysłów na temat swojego zajebizmu, jest dość oczywiste i mało odkrywcze, to sposób, w jaki Noé to zrobił, otoczka, w jakiej te społeczne zachowania pokazał, są już mocno warte uwagi.

    Film oparty jest na wydarzeniu, które miało miejsce w 1996 roku naprawdę. W opuszczonej szkole tańca, gdzieś na odludziu, zimą, we Francji zebrano grupę tancerzy, przez 3 dni mieli warsztaty przygotowujące do kulminacyjnego wspólnego tańca, mieli go zaprezentować, a potem się bawić. Kto i dlaczego to zorganizował – nie znalazłam informacji.

    W każdym razie film zaczyna się od castingu. Nabór robiony spośród ludzi rzeczywiście zajmujących się tańcem, różnymi jego odmianami, są tam młodzi mężczyźni i kobiety różnego pochodzenia i ras. Jest mieszanka typów. Kandydaci odpowiadają na różne dziwne pytania, czy wierzą w piekło, co robiliby w raju, za jakich uważają się ludzi.

    Przez 3 dni faktycznie pracują nad choreografią i w rytm hipnotycznie pulsującej muzyki z lat 90 -tych Daft Punk, Soft Cell przygotowują zbiorowy pokaz prezentujący wyjątkowe umiejętności ich wszystkich łączący jednak ten pokaz w spójną całość emanującą wielką energią i siłą tych tancerzy, ich witalnością, ich chęciami, by pokazać się od strony jak najlepszej.

    W trakcie tego finałowego tańca czuć już, że coś się wydarzy, czuć jak napięcie narasta, czuć, że nie będzie wcale tak jak jest, tzn. miło i każdy poprzestanie na byciu tym, za kogo się uważa.

    Wyjście na jaw tak zwanej prawdy o tym, kim są ci bohaterowie wspomaga banalna domowej roboty sangria. Jak to mówią – in vino veritas. Toteż widz otrzymuje sekwencje rozmów bohaterów w rozmaitych parach i konfiguracjach, rozmów coraz bardziej śmiałych, coraz bardziej ujawniających ich lęki, potrzeby, pragnienia i żądze. Ale ciągle są to śmichy chichy, wiąż jest zabawnie i luźno. Po chwili do głosu zaczynają dochodzić te żądze właśnie. Zaczynają się polaryzować role poszczególnych uczestników, mniej więcej widz zaczyna się orientować, kto pozer, kto outsider, kto ma wyjebane, kto ma kręgosłup, kto jest przemocowy, kto jest ofiarą, kto się liczy tylko jako tło, kto nagabuje i chce, a kto rozdziela uwagę i nieoficjalnie przewodzi. Mamy społeczeństwo w soczewce, zobrazowane barwnymi postaciami przypadkowo zebranych tancerzy, którzy na początku wszyscy mieli marzenia i uważali się za fajnych.

    My w dantejskim kręgu piekła

    Sprawy zaczynają zmierzać ku kulminacyjnej katastrofie, kiedy tancerze orientują się, że do sangrii dodano narkotyku, ponieważ reakcje ludzi przeszły ze stanu zwykłego upojenia w stany psychotyczne. I w tym momencie zaczyna się zabawa właściwa, czyli co wyłazi z każdego tych ludzi, jakiego rodzaju robactwo. Każdy z ludzi rodzaj tej zgnilizny ma w sobie inny, ale każdemu porażająco źle jest w swoim ciele, zaczyna się osiąganie poziomu szaleństwa, w którym wszystko jest możliwe i faktycznie dzieje się tam wszystko.

    Kamera w rytm tej nieustannie pulsującej muzyki pokazuje ludzi przy samej podłodze, z boku i od dołu, w pulsujących, stroboskopowych światłach, jesteśmy przy samej ziemi, przy samym dnie tego, co nazywa się człowieczeństwem, jesteśmy w piekle. Gryziemy własne ręce, nienawidzimy własnych nóg i ciał, wchodzimy bestialsko w innych ludzi, zagryzamy ich, żeby na końcu gryźć własne ogony. W naturalny sposób powiększa się liczba ofiar, tych, którzy byli słabiej spozycjonowani już na starcie. Chce się już stamtąd wyjść, chcemy, żeby ta muzyka przestała grać i żeby przyszło otrzeźwienie i wyzwolenie. Ale ono przychodzi bardzo powoli, a ofiary w ludziach są faktami.

    Czy bohaterowie są wśród nas i czy jesteśmy to my

    Na pocieszenie trzeba dodać, że była jedna osoba, która okazała się mieć tak zwany kręgosłup. Wiadomo to było właściwie od początku filmu, kiedy tancerka Sofia Boutella pojawia się na ekranie. Drobna szczupła osóbka z umalowanymi na czerwono ustami zagarnia dla siebie ekran, co dzieje się nie bez przyczyny. To jest typ osoby, która nie chodzi za innymi, tylko taka, za którą chodzą. Myślę, że stanowi ona typ, jaki opisywał w swoich badaniach właśnie  Philip Zimbardo w książce „Efekt Lucyfera”. Zimbardo na przykładzie eksperymentu więziennego wykazał słuszność tego samego wniosku jaki miała Hannah Arendt, że zło jest banalne. To znaczy, że aby być zdolnym do czynów zbrodniczych i bestialskich nie trzeba być patologicznym zwyrodnialcem, przeważnie jest się miłym, dobrym człowiekiem, ale okoliczności czynią z nas tych złych. I paradoksalnie jest z to samo z bohaterami. Nie są to nadzwyczajni nadludzie, są zwyczajni i banalni, ale mają pewne cechy odróżniające ich od reszty, jest to, prócz prawości, poczucia sprawiedliwości, odwagi i dobroci, zdolność do transcendencji. W skrócie ujmując chodzi o posiadanie niezwykle rzadkiej cechy polegającej na umiejętności spojrzenia dalej niż czubek własnego nosa. Taki ktoś, kto jest transcendentny zauważy, że coś dzieje się niehalo, że coś nie w porządku, będzie chciał temu zaradzić za pomocą dostępnych mu środków. Takich ludzi jest bardzo niewielu, dlatego od razu są tak widoczni, ich charyzmę i jakiś rodzaj wewnętrznej siły widać gołym okiem i przykładem tego jest właśnie postać tej tancerki, w którą wcieliła się Boutella. Na jej przykładzie można obserwować, że szaleństwo opętańczego zła nie jest udziałem wszystkich, ale nie byłabym optymistyczna i nie sądziłabym, że w podobnej sytuacji byłabym taka jak ona, taka właśnie transcendetna., bo kiedy mnie przytrafia się zło, to nie mogę w to uwierzyć, a kiedy się ogarnę, to jest juz za późno, i to jest właśnie myśl, do której nakłonił mnie ten film, do myślenia o sobie w takim kontekście, do przyznania się, że nie byłabym raczej Sofią Boutellą na planie. Chociaż chciałabym.

    Taniec jako zniewolenie 

    Oprócz opowieści o społecznych zachowaniach jest to też w sumie film o tańcu moim zdaniem. Taniec jest tym rodzajem ludzkiej aktywności, która z pewnego założenia dając tancerzowi narzędzia ekspresji i czyni go wolnym. Paradoks przedstawionej tam sytuacji polega moim zdaniem na tym, że to, co czyniło tych ludzi wolnymi, tam właśnie ich zniewoliło. Taniec określił ich społeczne pozycje. Tańcem wyrażali nie wolność swojego ducha, tylko hierarchizowali się przypisując sobie  tańcem jakieś role, np. uległego zniewieściałego geja, upozowanych gangsterów z ludu gotowych pozornie na wszystko, cwanych czarnoskórych tancerzy wykorzystujących aktywność taneczną do prezentowania swoich seksualnych potrzeb, kobiety macające się po każdej części ciała prezentujące swoją gotowość na godowe przyjęcie partnera, to wszystkie wabiki, znaczniki, triki mające na celu pokazać innym, że się jest pełnym wigoru samcem lub pełną wigoru samicą gotową na jedynie słuszną w życiu działalność to jest kopulację i dominację.

    To jest właśnie coś, co mnie zawsze zdumiewa, to podporządkowanie tańca podbijaniu określania naszych ról społecznych. Ja dopiero po odkryciu metody Ohada Naharina i GaGa dance zrozumiałam, że taniec to wcale nie role społeczne i nie emanacja seksualną gotowością, tylko taniec i ciało tancerza to narzędzia do opowiadania historii, to narzędzia do osiągania pełnej swobody w tej narracji. No ale nie każdy uczył się u Naharina w Batsheva Dance Company i może większość  adeptów tańca współczesnego wciąż gdzieś te role myli. Tak czy owak w tym filmie taniec przestał być szlachetną formą ludzkiej ekspresji, stał się brutalną siłą, która pomogła tym ludziom osunąć się w dantejskie kręgi piekła.

    Film zdecydowanie do obejrzenia, do zastanowienia się, co my byśmy  zrobili w takim momencie, jak tamten przywołany lub podobny, kim byśmy byli, gdyby się okazało, że hamulce społecznych konwenansów nie działają a trzeba walczyć o przetrwanie.

  • 3 sposoby na to, żeby czas był twoim wrogiem, ale na szczęście jest Zimbardo!

    Od razu uprzedzam, nie, nie będzie użalania się, że czas leci a my/ja się starzejemy. To już wiemy wszyscy i nie ma co. Dziś będzie o paradoksie czasu, o tym jak ujarzmić potwora, to coś niewidoczne, nieuchwytne, a  co nam tu bruździ w papierach, niszczy kolagen, rzeźbi zmarchy i strąca w otchłanie meno czy andropauzy w sposób podstępny, niezauważalny, żeby na koniec uczynić z nas ludzi niezadowolonych, niespełnionych i z wiecznymi zażaleniami pisanymi do pana Boga.

    Cóż, zmarchy będą, menopauza też, zero kolagenu i estrogenów też i dużo złego się zadzieje, jak się spojrzy w lustro, tylko teraz jak by tu zrobić, żeby mieć poczucie, że mimo tego całego przemijania, to fajnie jest, że spoko, że kochane wnusie! – babci wyszedł bilans na plus!

    Ale zacznę od Adama i Ewy, czyli od czasu, kiedy chodziłam do podstawówki. (przedszkole pod względem świadomości słabo coś kojarzę prócz faktu, że zawsze ryczałam pod płotem, bo matka się spóźniała i wychodziłam ostatnia). No więc w tej podstawówce czas wydawał mi się wiecznością.Dlatego nigdy po śmierci nie chciałam iść do raju, bo raj to wieczność a wieczność to nuda. (Piekło wydawało mi się atrakcyjniejsze, zawsze coś się działo, jakieś tortury, smażenie, wygłupy, jak u Jana Drdy w „Igraszkach z diabłem”).

    Te wakacje, Boże! 2 długie miesiące! Dobrze, że miałam roczniki pisma „Mówią wieki” i 9 tomów powieści „Królów przeklętych”.
    Ludzie 30 letni wydawali mi się zgrzybiali i starzy, 50- letnim dziwiłam się, że jeszcze mogą chodzić i mówić, 70 letni – wiedziałam, że zaraz umrą, że to postanowione.

    Wydawało mi się, że zawsze będę w 8 klasie, każdy wrzesień będzie trwał w nieskończoność. Dziś nadal mi się wydaje, że mam 15 lat, ale niestety – zaprzeczają temu lustro, społeczne wymogi i oczekiwania wobec mnie a wrzesień mija w godzinę.

    Zaryzykuję stwierdzenie, że tego rodzaju poczucie, jakie opisałam powyżej, do pewnego momentu jest wspólne wszystkim ludziom, niezależnie od tego jaki mają charakter, usposobienie, typ osobowości itd.
    Ale potem, w miarę przechodzenia przez kolejne etapy, zaczynają rysować się coraz większe różnice w postrzeganiu czasu u każdego z nas. A ponieważ ma to kolosalne znaczenie i wpływ na nasze poczucie szczęścia, klęski, sukcesy, seks, wszystko – to trzeba sobie o tym opowiedzieć.

    Wiedzieliście np., że pary, w których partnerzy żyją w innych perspektywach czasowych mają mniejsze szanse na długie, zgodne życie razem niż takie, których postrzeganie czasu jest podobne? Ja to gdzieś tam przeczuwałam zawsze, ale nie wiedziałam, że to jest aż tak ważne i co więcej, że można jakoś to modyfikować!

    Ze względu na stosunek do czasu, ludzi można podzielić z grubsza na 3 grupy:

    • tych, którzy żyją przeszłością, wiecznie ją rozpamiętują, analizują pod kątem – ale było super, to już nie wróci, albo –  ale było totalnie słabo, naznaczyło mnie piętnem na całe życie to, że miałam odstające uszy, surowego ojca albo nieobecną matkę i raz brak czerwonego paska na koniec roku w szkole.
    • tych, którzy żyją tylko dniem dzisiejszym a na portalach randkowych piszą sobie w opisie „carpe diem” oraz „twardo stąpam (kocham słowo STĄPAM) po ziemi”, lubię pić wino z przyjaciółmi, gotować, ale ze wskazaniem na to pierwsze, hulaj dusza, piekła nie ma, jutro może mnie nie być, jutro się nie liczy, przeszłość to coś zamazane.
    • tych, którzy w co drugim zdaniu używają zwrotu „JAK TYLKO”.  Jak tylko coś tam zrobię, jak tylko coś tam się zadzieje, wydarzy, stanie – to wtedy to ja żył będę! Po czym przychodzą kolejne „jak tylko”, a ludzi ci zaprogramowani na przyszłość zapomnieli pożyć sobie z tym, w tym i z tymi, którzy są teraz czy byli wczoraj. Niebezpieczni ludzie. Pamiętacie typa z 6 sezonu „Seksu w wielkim mieście”, artystę Rosjanina, za którym Carrie pojechała do Paryża?:) no więc właśnie. Nie no miło, miło, ale wiesz Carrie, jak tylko skończę tę wystawę, to dopiero będzie. Nie było:) Choć wystawę zrobił.

    Bo właśnie osadzenie w każdej z tych 3 perspektyw ma swoje dobre i złe strony. Jakie? Jak to bilansować? Jak tym żonglować? Jak się ustawić wobec swojego własnego czasu, żeby nas nie przysypał i nie unicestwił, tylko wybił na pozycję człowieka przynajmniej zadowolonego z siebie?

    No to wiadomo.

    Odkryli amerykańscy naukowcy!

    Śmichy chichy, ale serio, jak zobaczyłam, że odkrywca syndromu sztokholmskiego Philip Zimbardo napisał książkę „Paradoks czasu”, to sobie ją kupiłam i natychmiast w ciągu miesiąca (czy miesiąc to jest natychmiast?) przeczytałam, a nawet zrobiłam notatki;] Chciałam się nauczyć od niego, jak nie być Barbarą Niechcic, nie wystawać pod oknem gdy pada deszcz i pytać się w dal – „Dokąd się to wszystko toczy i po co” tylko dlatego, że nie wyszło mi z Toliboskim.

    Zanim dozna się oświecenia, trzeba wypełnić w książce Kwestionariusz Postrzegania Czasu Zimbardo.

    Jest on dość czasochłonny i ma skomplikowany system zliczania wyników, ale warto to zrobić, bo potem umieszcza się swoją perspektywę czasu na specjalnej siatce centylowej, na której jest już naniesiona optymalna perspektywa czasu. Taka, która zapewnia człowiekowi życie w harmonii, zgodzie ze sobą, w pełni szczęścia i tak dalej.

    Mój wykres versus idealny wykres wygląda tak:

    siatka

    Moja kreska to ta fioletowa, idealna – to te kropki.

    Nie trzeba być wybitnym specjalistą od wykresów, tabel i power pointa, żeby zorientować się, że mój wykres jest dokładnie odwrotny niż ten idealny, że totalnie odbiegam od właściwego, sprzyjającego postrzegania czasu:) że w odbiorze mojego czasu popełniam wszystkie możliwe błędy, czyli w  skrócie: zadręczam się przeszłością najczęściej wymyślając problemy, których pewnie nigdy nie przeżyłam oraz żyję wg zasady – jakoś to będzie nie trudząc się zrobieniem planu na życie dłuższego niż perspektywa tygodnia.

    Nie żebym o tych moich skłonnościach temporalnych nie wiedziała wcześniej, ale… Kiedy moja nieudolność w poruszaniu się we własnej przestrzeni czasowej została udowodniona naukowo, to jakoś mnie to uderzyło i postanowiłam, że trzeba szukać rady a ta książka przecież to obiecywała.

    No i tutaj doznałam pewnego rodzaju rozczarowania.

    Czytałam tę książkę dzielnie, bo Zimbardo wbrew wielu kolegom po fachu uważa, że postrzeganie czasu nie bierze się z jakichś wrodzonych predyspozycji, które mamy na zawsze, jak kolor oczu na przykład. Uważa, że to kwestia wyuczonych w ciągu naszego biologicznego, społecznego i kulturowego życia nawyków. Które rzecz jasna można zmieniać. Za pomocą odpowiednich strategii (kocham słowo STRATEGIA).

    No i właśnie.

    Czekam na te strategie, jak on mi wypisze, co ja mam robić jutro od rana jak wstanę, co myśleć i ogólnie „jak żyć” przecież, a tu nie. Jakieś przydługie wstępy zapowiadające, nudne historie innych ludzi a tych rad, tyle co kot napłakał i w dodatku tak banalne i oczywiste, że równie dobrze mogłabym przeskrolować fan page Chodakowskiej – na jedno by wyszło.

    Przykłady:

    • Wyznacz sobie cel. (serio?)
    • Ważne, by do czegoś zmierzać (o kurczę)
    • Czas jest tym, co z niego zrobisz (głęboka zaduma)
    • Wczoraj było za wcześnie. Jutro będzie za późno. Dziś nadszedł dla każdego z nas dzień rachunków ( To już było w  hollywoodzkiej animacji „Kung Fu Panda”)

    Fajnie, ale to wszystko jest znane, wiadome i nie po to brnęłam przez przypisy, historie, podkreślałam mazakiem, uzupełniałam kwestionariusz i robiłam notatki, żeby na koniec i tak spotkać się z „Alchemikiem”.

    Do tego amerykańscy naukowcy, pisarze mają tę irytującą manierę popadania w kiczowatą egzaltację, niezależnie od lat poświęconym zacnym badaniom i spoko wnioskom mogącym podrasować jakość naszego życia, dla przykładu:
    „poćwicz tak, by ponurą starą przeszłość zalać jasnym światłem optymizmu „(sorry, ale napiszę – HA HA)

    Tkasz na nowo swoją przeszłość z jasnych włókien teraźniejszości” itp.

    Bogu dzięki nie ma tego dużo i sporo jest celnych, mocno uderzających strzałów między oczy naszej świadomości (też ładnie uważam, że wymyśliłam to zdanie). I praktycznych wskazówek, jak wyzwolić się z kleszczy nawyków, które każą nam być nieudacznikami własnej perspektywy, czasowej oczywiście.

    Niektóre, jak poczytałam, wywołały jedną reakcję – NO FUCKING WAY. Ale Zimbardo uprzedzał, nie będzie łatwo zmienić swoje nawyczki, oj nie. Tak trudno odstawić głupią kawę czy nie pić wina a co dopiero zmienić obrazy w swojej głowie – zamiast dołujących, przywołać jakieś jasne, włożyć w tryby swoich rdzewiejących przyzwyczajeń myślowych metalowy pręt w postaci decyzji i przedsięwzięć, które wystrzelą nas w inny kosmos.

    Ale pierwsze założenia już są:

    • nie być panią, „bo kiedyś to…”
    • nie być panią „carpe diem”
    • nie być panią „jak tylko”
    • nie być bohaterami sztuki Becketta „Czekając na Godota”  Vladimirem i Estragonem, którzy każdy akt kończyli  w ten oto sposób:

    Vladimir wolno przechodzi przez scenę i siada obok Estragona.

    Estragon – To co, idziemy?

    Vladimir – Chodźmy.

    Nie ruszają się.

    KURTYNA

    Zamierzamy, aby ciąg dalszy jednak nastąpił. Będzie ciężko, bo trudno z kogoś, kto ma zawsze same długi nagle stać się zajebistym doradcą inwestycyjnym swojego najcenniejszego kapitału, czyli czasu. No ale! Na początek jakże śmiałe założenie – 1 tekst tygodniowo! I nie ma, że boli, a potem śrubę będzie się dokręcać. W końcu mogę nie być zdolna, to będę pracowita i czas mi wtedy musi zacząć sprzyjać. Nie widzę tego inaczej.

    Jeszcze tylko wyjście na balkon, krzyk w ciemność na temat tego, że hej sąsiedzie ja tu wizualizuję swoje cele – i będzie się działo.

  • zjedz kanapkę