Skończyłam oglądać 5 sezon House of Cards i spokojnie, nie będzie spoilerów, za to warto wiedzieć, że uszykowano akcję tak, aby móc wyczekiwać sezonu 6. Przy okazji doszłam do wniosku, że już pora podzielić się, co ja w ogóle sądzę o tej produkcji, która z Netflixa zrobiła giganta i która po Twin Peaks, Seksie w wielkim mieście, Mad Men, Rodzinie Soprano sprawiła, że naprawdę nie kojarzymy już hasła „serial” z perypetiami poczciwych Mostowiaków i śmiercią Hanki w kartonach.
Ale zawsze jakoś tak miałam obawy przed napisaniem recenzji o House of Cards, za duży kaliber, za dużo wątków, na których się nie znam, nie umiałabym napisać o tej produkcji używając klucza politycznego, bo polityka to coś na czym zna się każdy, nie muszę więc ja.
Ale został jeden istotny klucz do rozwiązania zagadki – dlaczego ten serial okazał takim sukcesem, dlaczego się na niego czeka, dlaczego ogląda z niedowierzaniem. Kluczem tym jest taka kwestia, że film jest teoretycznie o politycznych rozgrywkach w Białym Domu, mechanizmach władzy, kongresie, senacie, lobbystach, terroryzmie, czyli o działkach, na których ja osobiście wyznaję się średnio. Nie śledzę losów parlamentaryzmu z Stanach z zapartym tchem. A tymczasem ten serial nie jest tylko o tym właśnie. Pokazuje mechanizmy działania ludzi, jakie obowiązują wszędzie, w głowach, umysłach, pragnieniach i organizacjach każdego szczebla od osiedlowego do państwowego, od organizacji pastuchów na Kaukazie po kolektyw rady osiedla na Ursynowie, po układy we własnej głowie rzutujące na nasze relacje z innymi ludźmi.
5 sezon może nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań. Sporo w nim mielizn i lekcji odrobionych na dostateczny, trochę po łebkach tam te tematy były eksploatowane, zawiązywane, nagle porzucane, słabo uzasadnione, wiele kwestii zostało spłaszczonych, uproszczonych po to, aby zawieść nas do spektakularnej końcówki. Ale nie są to jakieś według mnie ogromne przeszkody czy karygodne błędy. Francis i jego żona Claire nadal robią wrażenie każąc nam rozmyślać:
że jak to tak można
że jak to jest, że tak się dzieje
a jednocześnie zmuszają nas do niewygodnych przypuszczeń, że w sumie chcielibyśmy być tacy jak oni i nagle łapiemy się na tym, że chcemy, aby wybory wygrał Francis a nie przystojny, młody i bardzo ludzki Conway. Moim zdaniem to ostatnie to z dość prostego powodu. Otóż Conway jest za bardzo jednym z nas, ciężko mu ukryć swoje słabości, stara się grać w miarę uczciwie, co jest nie do pomyślenia. A tymczasem my widzowie mamy sobie marzenia: żeby wygrywać i być na szczycie i pozbyć się skrupułów, chcemy być nietykalni i ponad. No ja wiem, większość się nie przyzna do marzeń o boskości i wszechwładzy, bo jednak te koszty są dość przerażające. Ale to jest trochę jak z erotycznymi fantazjami. To, że ma się fantazje o byciu podległą ofiarą nie oznacza, że realnie sprawiłoby nam to przyjemność, nawet wręcz nie sądzę. Więc zaryzykuję stwierdzenie, że z byciem jak Underwoodowie jest chyba dość podobnie.
orędownicy postprawdy
To co w całym tym serialu szczególnie mnie urzeka to potwierdzenie mojego przekonania, że coś takiego jak prawda nie istnieje. To banalne stwierdzenie, że każdy ma swoją prawdę, w związku z czym jednej obowiązującej po prostu nie ma – zyskuje dzięki temu serialowi nowy wymiar.
Jak to na ogół z nami jest, z tą prawdą, szczerością itd?
Z moich obserwacji ludzkich zachowań wynika, że na ogół przeciętny człowiek dąży do tego, żeby być „prawdziwym”, no i szczerym. Życie w prawdzie i w zgodzie z tym, co sądzimy, uważamy postrzegane jest jako rodzaj harmonii życiowej, która z kolei jest źródłem wewnętrznego spokoju. Dlatego przeważnie tak bardzo zależy nam na tym, żeby żyć w zgodzie z tym, co czujemy, zarówno jeśli chodzi o nasze relacje z innymi ludźmi, jak i ze światem. Więc jeśli kogoś nie szanujemy – to możemy z nim nie być, jeśli kogoś kochamy to życie będzie jednym wielkim sprintem po łące i pleceniem wianków, jeśli czegoś nienawidzimy to to porzucamy, jeśli cenimy – to hołubimy, i tak dalej.
A wiemy, że to czysta utopia i w rzeczywistości tak się po prostu nie zdarza. Praktycznie od wstania z łóżka, po ablucjach i dwóch beknięciach przystępujemy do wielkiej akcji zafałszowywania swojej rzeczywistości, jakbyśmy żyli w dwóch alternatywnych światach – swoich odczuć i tego co możemy zaprezentować światu, aby utrzymać się w nim jako tako na nogach. Oczywiście w związku z tą dychotomią odczuwamy totalny dyskomfort, stres i ten rozjazd ostatecznie nas – spragnionych „prawdy i szczerości”- niszczy, skazując na wieczne niezadowolenie i banicję z prywatnego raju harmonii wewnętrznej.
Tymczasem przypadek Underwoodów pokazuje, że istnieją rodzaje ludzi, którzy w życiu wcale nie kierują się azymutem „prawdy”. Nie są typami, dla których komfort psychiczny, poczucie bycia poczciwym i święty spokój to priorytety. Wręcz przeciwnie – są to stany i potrzeby, które u nich są wysoce niepożądane i wstydliwe.
Z całą pewnością, władza, jakakolwiek, nie jest dla ludzi, dla których najwyżej na liście potrzeb plasuje się bycie poczciwym i spokój wewnętrzny. Ci na ogół nie będą w stanie przepychać się do góry, aby za cenę wielu nieprawdomówności i manipulacji powydawać sobie rozporządzenia i poczuć, że inni się ich boją.
Oglądając serial nie raz zastanawiałam się, jak im się tak chce, ile to siły trzeba mieć, żeby wstawać codziennie i wiedzieć tylko jedno, że to co się usłyszy, o czym się dowie – wykorzysta się na milion różnych sposobów, ale na pewno nie takich, które prowadziłby do powiedzenia prawdy, czyli „jak jest”. Ile trzeba zaprząc czujności na najwyższym levelu, żeby nie pogubić wątków, co się komu powiedziało, przeciw czemu co użyło i co z tego ma wyniknąć, żeby się w tym nie zgubić. Jakby zafałszowywanie wszystkiego było jedynym sensem istnienia tych bohaterów, nie tylko celem do zdobycia intratnej posadki prezydenta USA.
Zapewne to wszystko brzmi lekko okropnie, ale prawdą jest (!), że chodzą mi po głowie takie myśli, jak wykorzystać fakt, że nie ma jakichś faktów, tylko jest to, co i jak innym opowiemy. To dość ciekawa lekcja, której udzielają Underwoodowie maluczkim:
że sorry, nie ma sprawiedliwości, jest tylko podbój.
Nie ma więc tym samym prawdy – jest tylko cel do zdobycia.
Nie powiem, jakoś mnie to nawet buduje i jestem skłonna uznać, że prawdomówność jest naprawdę przereklamowana, jest większym luksusem niż kolekcja jachtów Romana Abramowicza i jest na ogół tym, czego wypowiedzenia zawsze gdzieś tam po drodze się żałuje.
ludzie władzy
Oglądając House of Cards rozmyślałam także w temacie ludzi u władzy. Czym od zwykłych innych się różnią prócz tego, że we krwi, w genach mają inne widzenie czegoś takiego jak szczerość i z pewnością nie byliby fanami homilii Jana Pawła II pt. „Prawda was wyzwoli”.
Bo tak pomijając wszystko to jednak w tych wszystkich urzędach, na kapitolach, fotelach prezesów wszystkich konsorcjów świata siedzą jacyś ludzie, nie ubermensze, tylko ludzie. Więc jak to jest, że oni sterują globalnym ociepleniem a my stoimy w kolejce w żabce po wino po robocie.
Ten temat pobudza mnie od zawsze, próbowałam analizować cechy ludzi władzy na przykładzie bossa mafii z Jersey Toniego Soprano (poczytasz o tym TU), mogę również na przykładzie Francisa i Claire, w sumie co za różnica.
I jedni i drudzy do absolutnej władzy dochodzili po trupach. Co się robi z niewygodnymi ludźmi, którzy wiedzą o nas za dużo? To proste. Wpycha się ich pod pociąg, zrzuca ze schodów, truje, topi, zabija w lesie. No różne są metody. Nie jest lekkie życie człowieka władzy. Już Szekspir o tym wiedział, kiedy pokazał światu Lady Makbet.
Jacy są ci ludzie? Z pewnością lubią po robocie przyjść się poprzytulać do kogoś, napić się drinka i popatrzeć w dal, ale przeważnie, gdyby mogli spaliby w szpilkach i krawatach. Te zbroje zdają się nigdy ich nie uwierać, podczas gdy wymarzonym outfitem większości z nas są “ciuchy po domu” i wyciągnięty dres.
Kwestia looku, który pomaga wzbudzić respekt otoczenia dla nich nie jest tu bez znaczenia. Stroje Claire w 5 sezonie, w którym sięgała ona już po realną władzę nie bez przyczyny są stylizowane na wojskowe mundury – mają wojskowe guziki, obszycia i epolety. Do tego bagnety perfekcyjnych szpilek i wyprostowane plecy, zero jakiegoś garbienia znamionującego introwertyzm, wątpliwości i chowanie się przed światem. Do tego zawsze nieodgadniony uśmiech dla każdego.
Ale dobrze skrojony look i bezwzględność to nie wszystko co sprawia, że ci ludzie są tam a my tu. Jest ot też jakiś rodzaj prawdziwego wewnętrznego, głębokiego przekonania, że na serio wiedzą lepiej i są lepsi. To nie są ludzie, którzy memlą co wieczór swoje wątpliwości i zalewają swoje skrupuły alkoholem i łzami. Może Tony Soprano miał ten bardziej ludzki rys, bo w sumie chodził na terapię, ale tylko po to, żeby babce zaprzeczyć, że miewa wady i czasem się myli. Underwoodowie nie pozwalają sobie na takie wybryki jak wątpliwości, idą wszędzie jak po swoje i nie ma znaczenia, czy to opiera się na realnych przesłankach czy nie. Inni z kuluarów i korytarzy będą czyhać tylko na ich chwile zawahania, a kiedy ich nie widzą, dołączają i followują władzę ludzi, którymi w gruncie rzeczy pogardzają i się ich boją, z jednej tylko przyczyny – bo tamci są skuteczniejsi w byciu wyprostowanym, uśmiechniętym i w przekonaniu o swojej boskości.
Nie ukrywajmy, trochę im zazdrościmy. Trochę chcemy być jak Francis i Claire. Trochę chcielibyśmy zawsze być pod krawatem, zapięci na ostatni guzik, szczelni, niedostępni dla tych, którzy potencjalnie mogliby nam zaszkodzić lub nas skrzywdzić, chcielibyśmy wyeliminować ze swoich słowników takie słowo jak słabość.
Ale jednocześnie żal nam opuszczać miękkie podusie swoich stref komfortu i złudnego poczucia, że jesteśmy dobrzy i żyjemy w mentalnym Bullerbyn.
I to właśnie dlatego zawsze będziemy z wypiekami na twarzy śledzić perypetie Underwooda czy Soprano i kibicować im w zdobyciu tego, do czego dążą. Wystarczy nam takie telewizyjne alter ego a następnie będziemy mogli na spokojnie oddalić się do siebie i nocami płakać w poduszkę, że prawda wcale nas nie wyzwala i wszystko jest jakieś takie do dupy.