Pamiętam takie wrażenie z wczesnej młodości. Jest ciasny pokój, kasetowy magnetofon Unitra, radiowa Trójka, listy przebojów Marka Niedzwieckiego, audycja Piotra Kaczkowskiego i Tomka Beksińskiego, a co fajniejsze „kawałki” nagrywałam sobie na kasety Stilon Gorzów i odsłuchiwałam w jakości milion razy gorszej, ale nie zapomnę tego uczucia jakie towarzyszyło mi po wysłuchaniu jakiejś piosenki, która mną poruszyła. Było to uczucie lęku, że nic tak równie porywającego nikt już nie zdoła skomponować i naprawdę chciało mi się trochę płakać.
Potem czas sobie szedł swoją drogą, a mój czarny scenariusz się nie sprawdził, co jakiś czas pojawiała się muzyka do zachwytu, nowe brzmienia, nowe odkrycia, które czyniły mnie niemal szczęśliwą, bo mało kto wie w sumie jak muzyka potrafi na mnie działać.
Ten czas mija nadal, ale różnica już jest taka, że zachwyty i muzyczne olśnienia pojawiają się niepokojąco rzadko. Podzielam opinie Moniki Brodki, która po wydaniu swojej płyty powiedziała w wywiadzie, że dzisiaj muzyka dostępna na platformach streamingowych przypomina jej nadmiar ubrań w sieciówkach, których po sezonie nikt nie chce.
Paradoks polega na tym, że łatwiej dziś coś nagrać i wpuścić w kanały dostępne dla milionów, tylko, że w tym nadmiarze i tłoku ciężej i pływać i ciężej wypłynąć. Ciężej też konsumentowi wyłapać coś wartościowego. Streamingowi potentaci tworzą algorytmy, które śledząc ścieżki naszych upodobań podsuwają nam coś, co nas może zainteresować i chyba tylko w tym widzę jakąś szansę na to, żeby w kółko nie słuchać tylko Radiohead i Tears for Fears. Przeważnie jednak i tak mamy do czynienia z miłą dla ucha watą. Te piosenki są poprawne, melodie miłe, ale nijakie jak ładne, modnie ubrane dziewczyny. Miło się patrzy i nic poza tym. Wszystko skrojone jest według jednego wzorca, jest niepokojąco miło i strasznie nudno. Cała moja playlista na ten rok składa się z muzyki, jaka powstała w latach 80 – tych, może jeszcze PRO8L3M mnie poruszy, bo bardzo mi się chce śmiać, kiedy słyszę jak oni opisują polską rzeczywistość damsko – męską i wcale się z tym nie kryją, że zasadniczo w dupie mają polityczną poprawność, bo w domach z kanapami przykrytymi kocami w kratkę zupełnie nikt się tym jakby nie interesuje, a ja bardzo doceniam taki rodzaj autentyzmu.
Jednakże prawdziwe olśnienia w tych muzycznych sieciówkach przychodzą nad wyraz rzadko, powiedzieć raz na rok, to byłaby chyba też przesada. Ale któregoś dnia, odsłuchuję dedykowaną mnie playlistę, raz, potem drugi i za trzecim razem czuję coś. To jest właśnie to uczucie, kiedy wydzielam sobie strony książki, żeby nie przeczytać jej za szybko (pozdrawiam cię Karl Ove), kiedy idę któryś raz do kina na ten sam film nie mogąc uwierzyć, że coś będąc o kimś innym jest tak bardzo o mnie ( pozdrawiam cię Paolo), kiedy patrzę na kogoś i nie chcę przestać tego robić ( a to akurat było tak dawno, że nawet nie pamiętam). To tak samo było z tym utworem. Rozwalał mnie kawałek po kawałku, aż zeskrobał cały tynk, rozbił beton i doszedł do samego rdzenia, no a wtedy, wtedy to ja już nie mogłam przestać płakać i dlatego bardzo rzadko słucham tego utworu, bo tak skrajnie mnie on obnaża. Ale jest cały czas we mnie jak jakiś rodzaj najprawdziwszej prawdy, która może być o wszystkim.
I wtedy pojawia się Tamino
Utwór, o jakim mowa to „Indigo Night” a człowiek, który wywołał to moje emocjonalne tsunami to Tamino.
Zanim tu omówię jaki rodzaj muzycznych pasaży wprawia mnie w takie dziwne stany i wybija w wyższe rejestry emocji, to wspomnę, że Tamino jest niebywale pięknym młodym mężczyzną. Zastanawiam się, czy ma to znaczenie i to będzie niepoprawne co napiszę, ale tak ma. Dla mnie ma. Wygląd, głos i talent to jest triada nie do pobicia. Przykładowo Ed Sheran jest niebywale zdolnym i dobrym artystą, zapełnia stadiony a ja poprzez to, że wygląda jak wygląda nie jestem w stanie się z jego muzyką integrować. Nic na to nie jestem w stanie niestety poradzić, że zaraz sprawdzam, jak wygląda muzyk. I cóż, 22 letni Tamino ma urodę zjawiskową. Urodzony w Antwerpii chłopak jest po matce Belgiem a po ojcu Egipcjaninem, a po dalszych przodkach jeszcze libańczykiem. Ten miks dał człowieka nieprzyzwoicie wręcz pięknego, wysokiego, smukłego, z pięknymi włosami, brwiami układającymi się tak, że jego piękna twarz jest jakby defaultowo smutna, do tego duży nos, wielkie ciemne oczy i można sobie tak stać z rozdziawioną buzią i patrzeć bez końca. Zawsze mnie zachwyca, że zdarzają się tak piękni ludzie, tak na pewno musiał wyglądać Jezus!:)
Dla Tamino Moharama Fouada losowe rozdanie okazało się nad wyraz łaskawe. Razem z urodą dostał muzyczne geny po egipskim dziadku, który był w swoim kraju popularnym w latach 60 – tych muzykiem, do tego głos i talent do tworzenia piosenek, pisania tekstów. Tamino nie siedzi raczej na kanapie i nie delektuje się milcząco swoimi losowymi trofeami, tylko skwapliwie je wykorzystuje. Jest z pewnością muzykiem wykształconym, na Królewskiej Akademii w Amsterdamie zresztą, mocno czerpie też z dziedzictwa dziadka, który komponował i grywał z orkiestrą. W piosenkach Tamino bogte instrumentarium występuje także, a to wg mnie niezwykłe na jak popowe w gruncie rzeczy utwory. Nie trzeba być wykształconym muzykiem, żeby z łatwością wychwycić tam elementy perkusyjne, tamburyn czy partie skrzypcowe, co razem daje każdemu utworowi rozległą przestrzeń, epicki rozmach. Do tego dochodzi łatwy do wychwycenia arabski zaśpiew. To on jest odpowiedzialny za to, że uruchamia się w słuchaczu jakaś taka tęsknota za nie wiadomo czym.
Pierwsza wypuszczona w 2017 roku w świat piosenka „Habibi” to kwintesencja twórczości z całej płyty „Amir”. To co mnie osobiście urzeka, to to, że utwory nie dzielą się na banalne strofy i skoczne refreny, tylko mają swoje rytmy, snują się tam odrębne, i jak na tak młodego człowieka, bardzo dojrzałe opowiadania o kondycji ludzkich uczuć. Dużo jest nawiązań do mitów, do ponadnarodowych wzorców rozumianych w każdej kulturze, dużo tam wahań między jakimś rodzajem zniechęcenia, rozczarowania światem, nawet nihilizmem a totalnym romantyzmem każącym wierzyć, że miłość to rodzaj wielkiego światła i łaski, jednakowoż udzielanej ludziom w ilościach homeopatycznych. Świetnie mówi o tym sam artysta w jednym z wywiadów:
„ There’s a conflict in the lyrics that falls somewhere between nihilism and a more romantic state of being: “The romantic side is where you’re floating, but you can fall at any moment. That makes you vulnerable,” he says. “With nihilism, you’re less vulnerable… but you’re not living.”
Ale jak wiadomo nawet najciekawszy tekst nie oparty o muzykę i głos – nie ma wielkiego znaczenia, dopiero to razem sprawia, że słuchając Tamino czuje się na rękach gęsią skórę.
Falset w roli głównej
Ta muzyka, od razu uprzedzam, jest dojmująco wręcz smutna. To czołowy hit na moim prywatnym festiwalu muzyki smutnej i depresyjnej. Ale wydaje mi się, że o prawdziwych emocjach nie da się inaczej opowiedzieć. Dotykając rdzenia, zawsze musi trochę boleć, to jest jak odwieczna tęsknota za czymś czego w życiu dotyka się tak sporadycznie, że można to liczyć w sekundach. Ona sobie tak płynie, a w tym wszystkim jest jego GŁOS. To jest główny bohater.
Można tworzyć hity, przeboje, piosenki wzruszające nie mając wcale wyjątkowego głosu, można mieć głos wyjątkowy i nie stworzyć żadnej zapadającej w umysł piosenki, ale jak napisałam wcześniej, ten gość ma szczęście, połączył w sobie to wszystko. Jego głos jest jak osobny, największy i najbardziej wyrafinowany i poruszający instrument. Naprawdę, nie dziwię się barokowym księciom i królom, którzy darzyli swoistym rodzajem kultu osoby umiejące pięknie śpiewać. Żeby taki Farinelli mógł mieć na zawsze kontrtenor, czyli głos zbliżony do kobiecego, został okaleczony, wykastrowany. Tamino na szczęście wykastrowany na pewno nie został:) Jego głęboki, męski, piękny, przejmujący niski głos przypomina mi balladowe klimaty głosu Leonardo Cohena, trochę tam też jest innego balladzisty współczesnego Sufjana Stevensa, trochę jest Thoma Yorka, trochę Jacquesa Brela, ale Tamino ma jeszcze jednego asa w rękawie, jakiego przy takim niskim głosie ma już mało kto. Otóż Tamino potrafi śpiewać falsetem! Więc kiedy z tych niskich, męskich rejestrów przechodzi w falset, to coś we mnie zamiera, ten falset dźga mi głęboko schowaną strunę i stąd te łzy. To są magiczne momenty i nie wstydzę się do tego przyznać. Wyczytałam, że śpiewanie falsetem jest niezwykle trudne i ryzykowne, to jest w istocie śpiew na niedomkniętych strunach głosowych. Jest to ton głosu bywający często powodem do żartów, zwłaszcza z chłopców przechodzących mutację, kiedy ton głosu z barytonu przechodzi im w falsecik – stają się wtedy obiektem kpin. Ale są piosenkarze, którzy falset obrócili w atut, jak Jimmy Sommerville czy Prince. U Tamino zgoła inaczej ten falset wybrzmiewa, jak jakiś rodzaj ponadludzkiej tęsknoty za transcendencją. W wywiadzie dla Independent Tamino powiedział, że wszyscy się go o tę zdolność do śpiewania falsetem pytają i wiele osób się tym ekscytuje, ale on nie chce używać go jako akrobatycznej sztuczki, chce używać go tylko wtedy, kiedy to naprawdę czuje, dlatego nie znajdzie się tej umiejętności jako rodzaju popisywania się i epatowania słuchacza, że hej popatrz jaki ze mnie zdolniaszka.
kto jest świadomy swojego stycznia
Urzeka mnie też w tym człowieku niezwykła świadomość siebie, jako muzyka i twórcy. On wie, że muzyka i teksty mogą być naiwne, ale stwierdził, że nie zamierzał ich polerować i doprowadzać do jakiejś fikcyjnej doskonałości, uznał, że taką płytę jaką stworzył mógł nagrać tylko teraz i dlatego jest ona taka, jaka powinna być. Uważam, że to niezwykłe podejście jak na tak młodą osobę.
Życie większości ludzi to są przeważnie poniedziałki rano albo sina atmosfera styczniów, albo brzydota polskiego przedwiośnia, ale to co czyni je fajnym to takie momenty. Kiedy przeczyta się czyjeś słowa, które w nas zostaną, kiedy spotka się kogoś, kto nas rozumie, kiedy zobaczy się coś co urzeknie albo kiedy usłyszy się coś, co wygrzebie z naszych skostniałych i cynicznych powłok jakieś meritum, które ubiera nas w człowieczeństwo, przywraca wrażliwość, z której rzeczywistość dzień po dniu, godzina po godzinie skutecznie nas odziera. Nie dajmy się.