• Kto się boi zejść do piwnicy, czyli kanapka na drogę poznania

    W swoim dorosłym życiu często wykazuję się rodzajem dziecinnej beztroski polegającej na tym, że udaję, że nie ma czegoś, co jest, a co jest dla mnie niewygodne.

    Bardzo lubię udawać.

    Wykonuję wtedy taki trick jaki robią dzieci, kiedy nie chcą przyjąć czegoś do wiadomości. Zamykam uparcie oczy, wierząc, że jak nie będę na to patrzeć, to to zniknie. Więc udaję, że jak mnie boli ząb, to, że samo przejdzie, udaję, że nie ma poniedziałków, że nie ma franka i banków światowych, że czas stoi w miejscu i ze wszystkim zdążę, że moje życie mija w filtrze amaro, no ogólnie, lubię udawać, że mi fajnie i że wesoła ze mnie dziewucha, że patrzcie tu mamy brzydkie buty, a tu śmieszny serial, no i takie to heheszki.

    Ale tak naprawdę, to wcale nie jest wesoło, choć rzecz nie sprowadza się tylko do nieudawania, że nie jest się na życiowym debecie i do pamiętania o rachunkach za prąd.

    Tutaj musi wjechać takie pojęcie jak pamięć. 

    Pamięć to ciekawe zjawisko. Jak działa mechanizm pamięci jednostkowej i zbiorowej? Jak w jednej i drugiej nasze mózgi mniej lub bardziej świadomie wkładają pełną parę w proces zafałszowywania tego, co się pamięta?

    To dlatego tak szaleńczo oręduję za prozą Knausgarda, bo jako jeden z nielicznych, o ile nie jedyny, miał odwagę udokumentować swoją pamięć jednostkową szczegółowo, nie pomijając żadnych żenujących faktów stawiających go w nieprzychylnym świetle.

    My się ubarwiamy na ogół, filtrujemy zawzięcie swoje wspomnienia, żeby nie zgłupieć, nie zwariować i jakoś lekką stopą przechodzić przez te muły czasów, które minęły. On obrał inny kierunek i pokazał wszystkie bebechy zaszłości opowiadając sobie i nam wszystko, także to przykre, złe i niewygodne.

    Kiedy ja próbuję zrobić to samo, utykam już na pierwszym akapicie, nie będąc w stanie zaakceptować tego, że tak się działo, tak to pamiętam. Udaję więc, że wcale nie właśnie, bardzo fajnie było, jasno i wszyscy pletliśmy sobie warkocze.

    Z pamięcią zbiorową jest zdaje się jeszcze gorzej. Skoro prywatne bagna zasypujemy żwirem, to co dopiero zbiorowe.

    O tym, jakie katastrofy ściąga zbiorowe udawanie, że nic się nie dzieje, nic się nie stało – pisze w niepozornej, prosto napisanej książeczce z wymownym zdjęciem na okładce Martin Pollack – „Topografia pamięci”. 73 letni dziś pan to syn austriackich nazistów, ojca – zbrodniarza wojennego działającego na terenie Polski, wnuk dziadków fanatycznie wiernych nazizmowi aż do śmierci i długo po wojnie, publicysta, dziennikarz, tłumacz Kapuścińskiego, próbuje odpowiedzieć sobie i innym na pytanie – dlaczego działo się jak się działo, skąd bierze się zło, dlaczego wykształceni ludzie, kochający synowie, mężowie, ojcowie i takież matki, córki i żony okazują się zdolni do najgorszego wobec innych, jak to wszystko funkcjonuje w pamięci poszczególnych nacji, narodów i zbiorowości i jak wpływa na to, co się wydarza także teraz.

    Skąd napływają fale zła, które zmiatają nagle tych, którzy dziś siedzą, piją sobie kawę i marudzą na pracę, a jutro już kopią sobie doły pod własne groby w jakimś zacisznym lesie na czyjś rozkaz – nie sposób na to odpowiedzieć w jednym tekście.

    W filmie „Dzieciństwo wodza” (reż. Brady Corbet 2015 r. na podstawie powieści J.P. Sartre’a „The Childhood of Leader”) pada takie zdanie : „Rzecz nie w tym, że ktoś ma odwagę czynić zło, lecz w tym, że tak licznym zabrakło męstwa, aby okazać dobro”.

    Martin Pollack swoją skromną książką podpowiada, jaki może być klucz do pamięci i do tego, żeby chociaż w tym zalewie udawania i fałszu ocalić samego siebie.

    W kilku felietonach przywołuje pamięć sielankowego dzieciństwa spędzanego u dziadków w Austrii, pamięć panujących nastrojów, reakcji rdzennych Austriaków na wygnanych z Polski Ślązaków i Kaszubów i Mazurów, którymi ci rdzenni gardzili jako brudnymi i gorszymi, niepełnymi. Pamięć zbiorowości ludzi z Karpat, terenów Galicji, Ukrainy, Huculszczyzny, Łodzi, Wiednia itd. przywołuje za pomocą fotografii z tamtych lat wydobytych, wyszperanych w różnych miejscach, na internetowych aukcjach. Widzimy więc zdjęcia z czasów I wojny, II wojny, międzywojennych, na nich albo uśmiechniętych niczego nie spodziewających się ludzi albo upokarzanych, jak młoda wiedeńska Żydówka zmuszana przez bojówkarzy SA do mycia bruku szczotką ryżową na środku miasta tuż po Anschlussie Austrii do Rzeszy. To zdjęcie i domniemywania autora, co na nim widzimy, wstrząsnęły mną. Ładna twarz młodej Żydówki spogląda trwożliwie w obiektyw, panna przykuca, jedną ręką trzyma elegancką torebkę, w drugiej trzyma szczotkę i pewnie próbuje dociec, dlaczego wczorajsi ziomkowie każą jej dziś myć ulice, otaczając ją i jej podobnych kordonem tłumu złożonym z dorosłych, starców i dzieci szydzących z nich. No bo po prostu – wczoraj byłaś proszę pani klientką, a dziś robisz co ci każę, bo tak, taki mamy klimat, sorry.

    Pollack pokazuje w ten oto nienachalny, pozbawiony jakiegokolwiek dydaktyzmu, pouczanek i patetycznych mądrości sposób, że zło to nie jest jakaś amorficzna efemeryda nie wiadomo skąd. Umiejętnie i sugestywnie pokazuje czytelnikowi, że zło to jest takie coś, co czai się także w naszych domach, pod naszymi dywanami i przy naszych stołach, wystarczy tylko nie udawać, że tego nie ma.

    Przyjrzyjmy się nam.

    Przez jakiś czas żyliśmy sobie we względnym poczuciu spokoju, owładnięci nadzieją, że przeniósłszy biznesy z łóżek polowych do szklanych kurników w Mordorze, uwiedzeni kredytami i leasingami – będziemy przeć wciąż ku lepszemu. Otworzyliśmy się trochę na świat i choć nigdy nie doświadczyliśmy bezwizowego ruchu do eldorado wolności, czyli do Stanów, to i tak byliśmy jacyś tacy fajniejsi, mogliśmy z góry popatrzeć na sąsiadów z Ukrainy, którzy wciąż czekają na to, żeby też być fajnymi. Wiemy już jak smakują kolorowe drinki w hotelach all inclusiwe z biurem Itaka na Costa Brava albo na Krecie i dumnie peregrynujemy po starej Europie nie musząc się legitymować na granicy aż do samego jej krańca.

    Ale przyszedł czas, że zrobiło się jakby trochę mniej przyjemnie.

    Nagle jakieś ciężarówki islamskich ekstremistów wjeżdżają w nasze bożonarodzeniowe markety, eksterminuje się (bo jak inaczej to nazwać) ludność cywilną w Syrii, w Stanach wybory wygrywa dziwny człowiek, w kraju też skończyły się dowcipasy z Tuska i nieporadnych wypowiedzi jego ministrów o klimacie, niezauważalnie przypełznął kościelny reakcjonizm, rządowy ekstremizm, prezes telewizji narodowej pozywa portal plotkarski o szerzenie fałszywych informacji o zdjęciu serialu Na dobre i na złe. Absurdy przybierają na sile, zaczyna się poczucie bezradności i zdziwienia – że jak to się mogło stać? co teraz? Co z nami będzie na tym zakręcie?

    Ale Sylwia Grzeszczak nam na to pytanie nie odpowie.

    Wybito nas ze snu spokojnej konsumpcji, znowu musimy oglądać łyse głowy i marsze panów z Małym Powstańcem wytatuowanym na ramieniu i słuchać pomruków niezadowolenia, że państwo zamiast dawać swoim to chce przygarniać skośnych, ciapatych, arabów, którzy na pewno pakują wąglika w każdego kebaba. Zaczyna się pozornie niewinnie. Od takich żartów, od używania dosadnych określeń w charakterze żartów. Sama robię tak właśnie dziwiąc się mojej koleżance, że ją to oburza. Ale przecież to tylko takie heheszki, nic poważnego, zobacz, przecież oni inaczej pachną, i chodzą w grupach po mieście, przecież wiadomo, że ja wrażliwa na krzywdę zwierząt, musze odpuszczę, a co dopiero człowiekowi, ale serio, z ciapatym to bym nie mogła, no wiesz czego.

    Takie rozmówki odbywają się zapewne w tysiącach domów, na tysiącach skwerów, nic nie znaczące, po prostu, chcemy tak pokazać, że jesteśmy u siebie a ci skąd inąd są INNI, nie tacy jak my, trochę się panoszą i milczą, ale póki robią dobre kebsy, to niech im będzie. Ale ogólnie to wiadomo – my i oni, odwieczna zasada.

    Takie reakcje nie pojawiły się teraz, nie jest to wymysł naszych czasów, po prostu historia lubi się powtarzać, powtarza się też inny mechanizm – że nikt nie chce jej zgłębić ani o niej pamiętać, wolimy myśleć, że jesteśmy wyjątkowi i z kosmosu i że nas te wszystkie zła tego świata nie dotyczą. Wojna już minęła, Borowski, Grzesiuk, Szmaglewska – i ich wspomnienia to już tylko kanon lektur, których nikt nie czyta. Jakiś dziennikarz Ed Vulliamy upominający się w książce „Woja umarła, niech żyje wojna” o pamięć ofiar wojny w byłej Jugosławii w latach 90- tych, też nie jest w forpoczcie głosów, których ludzie chcą słuchać.

    Do Bośni czy Chorwacji jeździe się przecież tylko po to, żeby taniej napić się wina. Poza tym wszystko spoko tam jest. Medjugorje tak, ale że obozy koncentracyjne tam? No co ty! To propaganda.

    Pamięć się uszczelnia, zamyka na to wszystko, zapomina się i wciąż udaje, że jest pięknie. Czasem tylko, kiedy jadę sobie metrem i przyglądam się ludziom grzebiącym zapamiętale w swoich telefonach – zastanawiam się, jak by zareagowali, gdyby nagle ogłoszono, że w tym tunelu pociąg się pali i z wagonu może wyjść tylko 3 ludzi. Jak by to rozegrali, kto z nich stałby się moim oprawcą lub moją ofiarą? Kim byliby ci ludzie dla mnie, a kim ja dla nich, gdyby reżim naszej jedynej partii ogłosił, że wszystkie kobiety po 50 – tce, brunetki muszą nosić kolorowe opaski na rękach jako oznaczone, że są niepłodne, czyli bezwartościowe. Kim byliby moi współpasażerowie, gdyby ogłoszono, że dowody na dyskryminację ludzi o innym kolorze skóry niż biały będą nagradzane np. darmowym przedszkolem dla ich dzieci? albo dodatkami do emerytur? Czy byliby tymi samymi spokojnymi ludźmi, którzy kochają swoje dzieci, żałują swoich grzechów i starają się żyć godnie?

    Jaki powstałby do tego scenariusz?

    Martin Pollack przychodzi nam tu trochę w sukurs. Ma pewien patent na to, żebyśmy nie stali bohaterami czarnych scenariuszy. Niestety wiąże się to z wysiłkiem poznania. A to jak wiadomo zawsze robimy niechętnie. Ale moim zdaniem na pewno trzeba by.

    Autor pisze o tym tak:

    „Badanie historii – własnej, ale także cudzej, bez żadnych uprzedzeń, jest najważniejszym warunkiem zrozumienia samego siebie, znalezienia własnej tożsamości – i spotkania się z Innym na równym poziomie. Bez historii nie da się tego zrobić. Nigdy nie wolno nam ulec pokusie, by chcieć wyrzucić za burtę ówczesne narodowe narratywy, chcieć je wymazać z pamięci, ponieważ boimy się, że gdy się z nimi skonfrontujemy, mogą coś popsuć, stać się przeszkodą. Wszystko musi zostać powiedziane, spisane, nawet jeśli jeszcze dziś może być bolesne, nie wolno przemilczeć żadnej tragedii.”

    Pamięć, i to, jaki z niej robi się użytek, ma zatem kluczową rolę w procesie wyzwalania się w własnych uprzedzeń, lęków, własnych osobistych paranoi. Chciałabym przestać się bać tych konfrontacji.

  • Dickens w czasach facebooka, czyli kanapka Daniela Blake’a

    Jeśli myślicie, że Dickens odszedł do lamusa, mylicie się. Właśnie zmartwychwstaje. W filmie,na którym trudno stłumić szloch. Serio. Ci, którzy jeszcze filmu „Ja, Daniel Blake” nie widzieli, muszą to zrobić, nawet jeśli nie są wielbicielami “Klubu Picwkicka”.

    Szloch, płacz i zgrzytanie zębów

    Zresztą prawie cała sala szlochała. A nie było tam wcale irytującej patetycznej muzyki, która steruje widzem i podpowiada, w jakim momencie powinien wyjąć chusteczkę, kiedy może odetchnąć, a kiedy winien się skupić.

    Zero tanich chwytów. Lubię jak Ken Loach portretuje bohaterów angielskiej klasy robotniczej – jakkolwiek idiotycznie to określenie brzmi.

    Oszczędny w środkach rażenia widza na maksa jest ten film. Więc bez obaw. Nikt nie będzie galopował poprzez łąki spowity we mgłę i umierał na suchoty metaforyzując doraźność tego świata i kruchość ludzkiego życia.

    Daniel to jest ładne imię

    Widzimy za to sympatycznego bohatera koło 60 – tki, parającego się przez 40 lat stolarstwem i widzimy jak dalej niesympatycznie się dzieje, a jednak bohater cały czas minuta po minucie zdobywa naszą sympatię nawet swoim akcentem mówiąc „fok” zamiast „fak”, nawet tym jak reaguje na absurdy społecznego życia gładząc swoją łysą głowę w geście niedowierzania i zwątpienia. Strasznie mi się ten odruch zresztą podobał.

    Nie jest trudno powiedzieć, dlaczego ten film tak większość widzów szarpie za serce i łupie w łeb. Jest on totalnie na przeciw moim ostatnim przemyśleniom związanym z osobistą przygodą i myślę, że werbalizuje lęki właściwie – zaryzykuję stwierdzenie – wszystkich nas. Chodzi tu o to, że wszystko jest dobrze póki jest dobrze, a potem to różnie może się zdarzyć. Więc co, kiedy passa się urywa? Kiedy się ciężko zachoruje, straci pracę albo możliwość jej wykonywania, kiedy zostanie się samemu?

    No właśnie.

    Człowiek versus system

    Loach zrobił film nie o egzystencjalnej, ale o społecznej samotności, która jest tak samo dotkliwa jak ta organiczna. Pokazał bezradność jednostki wobec bezdusznego systemu, pokazał, że ten system każdego jednego ma w sumie w dupie i traktuje jak potencjalnego naciągacza i darmozjada.

    Nie jestem znawcą systemów socjalnych funkcjonujących w Wielkiej Brytanii, ba, wstyd się przyznać, nie wiem nawet jak do końca funkcjonuje to w Polsce, ale boję się chyba zgłębiać. Udaję, że zawsze będę mieć wszystkie zęby. W każdym razie podejrzewam, że u nas system zasiłków dla tych, którzy nie mogą pracować, samotnie chowają dzieci, chorują itp jest żaden. Natomiast w Anglii jest taki, że przeforsować jego procedury graniczy z cudem. Nie wiem, może zbudowali taki system ochrony przed naciągaczami, którzy emigrowali na potęgę na Wyspy w poszukiwaniu lepszego życia i zrobił się tam taki tygiel, że sami tego już nie ogarniają? W każdym razie film pokazuje, że dziurawość i absurdalność tego systemu jest porażająca.

    Facebook versus Dickens

    Oglądając ten film było mi trochę wstyd, że jestem taka naiwna, bo nie wiedziałam, że i w Wielkiej Brytanii i na pewno u nas funkcjonują ludzie, którzy mimo lat pracy, czy chęci do pracy nie mają co włożyć do garnka, głodują czy łatają dzieciom buty na zszywki albo ocieplają mieszkania folią bąbelkową podczas gdy ja lajkuję na facebooku posty o okropnym Mandej i że muszę tramwajem pojechać do pracy a przecież deszcz pada i czuję się w związku z tym dość pokrzywdzona.

    To myślenie jest jednak jakby głupie i straszy naiwnością, do której musiałam się na tym filmie przyznać sama przed sobą.

    Film „Ja, Daniel Blake” nie jest tylko o tym, że w krajach cywilizowanych wciąż rządzi duch Charlesa Dickensa i jego czasów, kiedy się głodowało w rynsztokach, zarabiało prostytuując się w karczmie i kleiło buty na ślinę.

    Jest też o tym, że jesteśmy jednostkami mocno społecznymi i to nas ratuje, to bardzo nam robi dobrze, choć nie chroni do końca przed nieuchronnym – daje czasem powody, do bycia uśmiechniętym.

    Daniel Blake i relacje

    Relacja Daniela z młodą matką z dwójką dzieci bez środków do życia, to jak sobie wzajemnie pomagają i jak ich to cieszy – to najlepszy przykład tego, że ludzie jednak mają znaczenie, a wsparcie może czasem przyjść z najmniej spodziewanej strony.  Daje to jakieś poczucie, że wszystko nie jest tak do końca stracone. Pozwala nie zatracić się w totalnej beznadziei i braku wiary w cokolwiek.

    Tak się zastanawiam, czy naprawdę jedynymi przyjaznymi do życia miejscami jest zimna Skandynawia? Czy tylko tam, nie mając wyjścia wobec tego, że wiecznie zimno i pada deszcz, to ludzie stworzyli sobie bezpieczny sposób na przetrwanie w społeczeństwie?

    A co z nami, co z całą resztą, którzy nie mają szans zaistnieć w Danii, Szwecji czy Norwegii jako zacni poborcy zasiłków na dzieci, koty i zwolnienia na katar?

    Nie wiem tego.

    i’m sorry, but must see

    Ale wiem, że ten film trzeba zobaczyć, żeby się trochę pośmiać, trochę pomyśleć i oczyścić. Za pomocą skromnego, prostego, bezpretensjonalnego obrazu, który mówi prawie wszystko, a wcale przy tym nie krzyczy i dydaktycznie nie smrodzi, można wyjść poza swoją strefę komfortu dość bezboleśnie. Okup w postaci poruszenia to czysty zysk.

  • Kanapka z szarańczą, czyli jak się poddać pladze

    Ostatnio gadałyśmy z Gosią na mesengerze i nagle miałyśmy wnioski.

    O zjawiskach społecznych. Serio.

    Że Internet, społecznościówki dają morze możliwości poznawczych i oceany złudzeń. Co do wszystkiego.Choćby do tego, że tyle możemy się dowiedzieć i taki kontakt mamy z ludźmi wieloma. Ba, że nawet więzi mamy z nimi.

    Co dzień, oprócz doniesień, co powiedział kot, jaka ustawa została wprowadzona w nocy dowiadujemy się też, na czym w kinie był znajomy widziany raz w życiu albo dokąd pojechał inny znajomy i dlaczego „czuje się gotowy do działania”, jaki outfit of the day ma szafiarka, w jaki super projekt zaangażowany jest ktoś, ile kilometrów przebiegła X, a ile śniegu w górach ma Y, na jaką dietę przeszła Z i jak bardzo fit jest jest ktoś.

    I mniej więcej w tym momencie dopada nas ona.

    Plaga.

    Chociaż właściwsza byłaby liczba mnoga, ale zaraz do tego dojdę.

    Plaga porównywania się do innych.

    Jest to w sumie zjawisko zadziwiające, bo wszystkie te informacje ani nas zbawiają ani pogrążają, a jednak jest coś, co każe reakcję na te informacje nazwać plagą. Gdzieś tam w głowie pełznie wyrzut,  że hmm a dlaczego ja nie pojechałam, nie przebiegłam, nie ugotowałam kapusty z kapusty, nie zestawiłam cekinów z obuwiem sportowym?

    I tak oto znienacka zaatakowani przez własną podświadomość czytamy, oglądamy te wszystkie doniesienia z kraju i ze świata i czujemy się nagle kimś nic nie wartym w powyciąganym dresie leżącym na kanapie z kotem. Nie chciało nam się  zapisać na crossfit, wyjść na wyprzedaże, zrozumieć zakupionej niedawno książki.

    Przychodzi ciemność i zło.

    Jesteśmy nieudani.

    Nie mamy siły ani motywacji, inni mają lepiej i mają fajne życie. Nasze jest nudne i niewystarczająco super.

    Na tym poczuciu można zresztą zrobić całkiem spoko karierę.

    Tak właśnie w wyciągniętym dresie siedząc i się martwiąc, że nie jest tak fajna jak inni  wypłynęła Małgorzata Halber i jej glutowaty Bohater z sentencjami jakie nam brzęczą w uszach od chwili, kiedy tylko zwleczemy się z łóżka. Co zresztą bardzo mnie cieszy. To jest nadzieja – na niefajności też da się zarobić.

    bohater

    fot. z fan page Bohater

    Internety pełne są memów, humoru rysunkowego, prac mniej lub bardziej zdolnych czy kreatywnych ludzi, którzy zarabiają właśnie na tym, że to wieczne dorównywanie do jakiegoś społecznie lansowanego wzorca to dokładnie tak – prawdziwa plaga, więc trzeba jej zadać jakiś kłam, oswoić, znokautować.

    Dlatego są Bardzo Brzydkie Rysunki – strona studentki z Krakowa, której permanentnie nie chce się uczyć i nie tylko

    rysunki

    fot. fan page Bardzo Brzydkie Rysunki

    jest życie na kreskę – profil dwójki rysowniczek z trzema kotami i dwoma psami

    zycie

    fot. fan page zycie-na-kreske

    jest wielce popularny profil  Trochę nie mam życia a trochę je przegrywam, który trafia w samo serce

    troche

    fot. screen fan page Trochę nie mam życia, a trochę je przegrywam

    No fajnie jest. Wszyscy przygnębieni myślą, że inni są lepsi, zdolniejsi, pracowitsi, fajniejsi, ale nie dają się pogrążyć, walczą.

    Co nie zmienia faktu, że na koniec dnia większość i tak ma nieogolone nogi, bo jest zima i siedzi pod kocem zamiast wyjść na wernisaż i napisać z tego reportaż roku. I tonie w poczuciu winy i gorszości.

    Plaga nadmiaru

    To może wydać się zrazu dziwne, bo jak to, przeważnie przecież czuje się jakiś brak. Zawsze narzeka się na brak: kasy, czasu, fajnych facetów. I te trzy fundamenty wystarczą, żeby pogrążać się w poczuciu wiecznego niedostatku.

    Tymczasem ja uważam, że gubi nie brak czasu, pieniędzy czy ogarniętych kumatych facetów, tylko nadmiar jest tym, co przywodzi do rychłego zatracenia.

    Uważam, że wszystkiego jest za dużo. Za dużo jest informacji zewsząd do przetworzenia, za dużo rzeczy, które nas otaczają, za dużo panów na Tinderze, za dużo blogów, za dużo zdań, za dużo teorii samowykluczających się, za dużo uczuleń, za dużo diet, za dużo bodźców, za dużo pytań, za dużo możliwości, za dużo rozmyślań. A to wszystko dlatego, że właśnie – mamy za dużo czasu.

    To jego nadmiar powoduje, że stać nas na luksus pogrążania się w rozmyślaniu o niczym.  Jestem osobą, która w tym jest stachanowcem, wyrabiam 350 % normy żyjąc w swojej głowie i stosując myślenie nie jako środek, ale stawiając je jako cel. To przywodzi mnie tam, gdzie jestem, czyli donikąd. Rozmyślania te nie pchają mnie na przód w niczym, bo są na tematy, które w niczym pójść do przodu nie mogą. Zapisuję kolejne tomy moleskinów i czy trafię na wpis z 2009, 2011 czy sprzed miesiąca, to jest on o tym samym. Więc to akurat wiem najlepiej.

    Nadmiar wyboru kogokolwiek czy czegokolwiek też daje złudzenie, że jest super, bo nie ma nic fajniejszego niż wybór i nic gorszego jak ograniczone pole działania w tej kwestii. Tymczasem nadmiar w wyborze skutkuje tylko mylnym przekonaniem, że wszystko co chcielibyśmy mieć jest w zasięgu naszej ręki, a to przecież tak strasznie nieprawda.

    Tęsknotą za brakiem jako antidotum na obezwładniający nas nadmiar tłumaczę sobie popularność tematów, motywów kulturowych z czasów siermięgi PRL-u. Nagle fajny jest trzepak i podwórko nie tablet i ajfon, fajne są 2 programy w telewizji, w których zdarzyła się Kobra i Pegaz, a nie 500 kanałów, na których z trudem wypatrywać czegokolwiek z sensem, jeden model rodziny, nie jakieś związki partnerskie, patchworkowe, bo przynajmniej było wiadomo kto co ma robić, że dziewuchy do garów i dzieciom ucierać smarki a panowie do fabryk i na piwo, a nie tak jak dzisiaj, że nic tylko ten relatywizm moralny. Meblościanki na wysoki połysk, taborety w kuchni, czerwona zastawa z plastiku i szklanki duralex, to mieli wszyscy i nikt się nie sadził na posiadanie jakiegoś dizajnu w domu.

    Nadmiar rodzi frustrację, nie wiem, czy nie większą niż brak. Bo poczucia braku na ogół się nie czuje nie wiedząc co jeszcze może być ponad to, co się ma. A jeśli na codzień doświadcza się nakazu posiadania wszystkiego co da się wybić na outdor, reklamę gdziekolwiek, to się cierpi, że w lutym nie jest się na Wyspach Zielonego Przylądka, ma się kota zamiast psa, renaulta zamiast citroena, faceta 36 letniego zamiast 26 letniego, telefon iphone 5 s zamiast 6 s plus i tak można by mnożyć te cierpienia dzisiejszych czasów ludzi z mordorów miast większej i średniejszej wielkości.

    Żeby nie zwariować od nadmiaru można robić sobie detoxy na prywatne potrzeby, np. dzień bez Facebooka, albo dzień bez wina, albo dzień bez telefonu, dzień bez samochodu, dzień bez dzieci, dzień bez samego siebie. I może jakoś się uda.

    Plaga multiscreeningu.

    Jest teraz taki trend w oglądaniu, popularyzowany przez reklamy serwisów oferujących filmy na żądanie, telewizji internetowych, że można sobie siedzieć w domu i nie walczyć z domownikami o pilota, to znaczy pani może sobie oglądać Klan w telewizorze, partner może oglądać na tablecie meczyk, a dzieciak w telefonie bajkę (chociaż nie do końca to jest bezpieczne, jak akurat kochanek napisze wiadomość a ty zapomniałaś wyłączyć w telefonie powiadomienia??). Wszyscy siedzą w jednym pomieszczeniu, każdy ma swoją kość, nikt sobie dupy nie zawraca, panuje ogólne szczęście i pokój.

    Fajnie jest tak w jednym czasie robić trzy różne rzeczy.

    Dotyczy to również jednej osoby, nie muszą trzy w tym brać udziału, aby trend zaistniał.

    Słyszę nie raz takie opowiadania, że wiesz, jak jest sobota i akurat nigdzie nie idę i zostaję w domu, to nie umiem inaczej jak tylko gotować kaszę na poniedziałek, przy okazji zmywać podłogę i jednocześnie konwersować ze znajomą przez telefon zastanawiając się przy okazji, jakie spotkania mam jutro, rozumiesz? Bo szkoda jest czasu, że tak sobie siedzę proszę ciebie i nie wykonuję planu maksimum. Dziś to życie pędzi, wymaga i trzeba mieścić się ze wszystkim w kwadransie.

    Dobrze więc jest mieć np. dwie prace, dwóch partnerów, dwoje dzieci, dwoje zwierząt, a czasami nawet można to potroić, chodzić na trzy rodzaje zajęć sportowych, po jodze basen, po basenie crossfit, a po tym wszystkim kurs gotowania, następnie kurs origami połączony ze scenopisarstwem. Wtedy życie będzie i modne i z sensem a nie jakieś nie wiadomo co.

    Dlatego jak siedzę z książką na kanapie to płakać mi się chce, tak bardzo tonę w oceanie bezproduktywnej  jednoczynności, że z obawy przed wyrzuceniem na margines społeczny przestałam kupować książki.

  • Jesteś stary, wykluczony i inny, a jak nie, to będziesz

    Kiedyś, dawno temu bardzo, kiedy moją ulubioną lekturą były stare roczniki pisma „Mówią wieki”, wydawało mi się, że życie samo się „układa”, a pewne rzeczy w nim po prostu dzieją się, bo „tak już jest”, „tak musi być”.

    Oczywiste jak słońce było dla mnie to, że są rodzice, rodzice mają dzieci, rodzice chodzą do pracy, dzieci do szkoły, potem te dzieci gdzieś wyjeżdżają, uczą się, pracują, gdzieś mieszkają, zakładają swoje rodziny, mają dzieci, potem one są rodzicami, wychodzą do pracy, wracają z pracy, gotują, sprzątają, chowają dzieci a potem… nie wiem co. W każdym razie tak żyją, bo „takie jest życie”.

    Byłam bardzo dumna, że „takość” mojego życia jest tak dokładnie pod linijkę, z podkreślonymi tematami, przepisana na czysto.

    Wszystko szło po kolei, według planu, szkoły, praca, śluby, rodziny, dziecko, pies, dom, nic za wcześnie, nic za późno. Było zadowolenie, że tak po prostu się to układa, ale z tyłu głowy pytanie – „i to wszystko”?

    Znam taką osobę, a przykładów znalazłoby się kilka, która ma męża i trójkę z nim dzieci. Oczywiście, że snuć wnioski o jej samopoczuciu na podstawie tego, co pokazuje na portalach społczecznościowych, jest ryzykowne i trochę naiwne, ale ona opowiada o swoim byciu matką z taką pasją, z jaką ja się jeszcze dotąd nie zetknęłam. Wiem tylko, że jak mi zdarza wyjechać i zatęsknić za kotami, – to oglądam sobie ich zdjęcia w telefonie,  ona na wyjeździe bez dzieci ogląda ich wszystkie zdjęcia i tęskni, za nimi, za byciem matką. Więc na swoim i kotów przykładzie wiem, że może mówić prawdę ta kobieta.

    W każdym razie podziwiam szczerze takie oddanie idei macierzyństwa, tak wielkie zaangażowanie w coś, co dla wielu ludzi jest nudną rutyną, obowiązkiem itd.

    To szczęście odnaleźć się akurat w takiej roli, jakiej spodziewa się po nas społeczność, bliscy, wszyscy.

    Ale jest naprawdę spore grono ludzi, którzy takiego szczęścia nie mają.

    Jesteśmy bezpieczni, kiedy spełniamy punkt po punkcie to, czego od nas się oczekuje w domu, w szkole, wśród bliskich, wśród obcych, ale mamy totalnie przesrane, kiedy nie chcemy już tego robić, kiedy stwierdzimy, że nie nadajemy się do pełnienia przyjętych ról i kiedy jedyne co nam przychodzi do głowy to kwestia „ja w tym to nie jestem ja”, tak żyć się nie da, coś trzeba zrobić, ale w sumie co.

    Wtedy życie przestaje być zeszytem na czysto, staje się brudnopisem. Wszystko się dzieje, ale nie ma czasu na kaligrafię.

    Co ma swoje dobre strony, ale ma przeważnie złe.

    I tu, po przydługim wstępie, dochodzę do głównego tematu, tj. filmów, które obejrzałam ostatnio.

    Nie wiem, czy wy też powinniście.

    Bo z takimi rzeczami jest jak z jakąś obsesją, jaką w danym momencie posiadamy. Np. jak się człowiek boi,że jest w ciąży, nagle widzi na ulicy same ciężarne babki, filmy o ciąży itp.

    Więc te tematy akurat nie muszą być waszymi, ale Agnieszka Holland rekomendując swój film, który obejrzałam wczoraj (po raz trzeci w życiu zresztą) „Kobieta samotna”, powiedziała, że może nie wszystkich z was dotyczy wykluczenie i bieda, ale wydaje jej się, że tym filmem trafiła do jakiejś prawdy o człowieku.

    I ten sposób można podejść zatem do kwestii, jakimi są:

    Niedojrzałość, Wykluczenie i Inność.

    To są te czynniki właśnie, które nie pozwalają za bardzo na to, aby „plan” się wypełnił. Są kleksami na jednowymiarowym, harmonijnym i czystym obrazie życia z bilboardu reklamującego nowy kompleks mieszkaniowy dajmy na to o nazwie apartamenty Solar albo Leśna Kraina.

    NIEDOJRZAŁOŚĆ

    Otóż okazuje się, że określenie „niedojrzały” nie przysługuje tylko piotrusiom panom czy 20 paro letniemu pokoleniu tzw. gniazdowników, którzy wolą mieszkać z mamami niż iść wreszcie na swoje.

    Ten epitet świetnie też pasowałby np. do pańć, które mają ok 60 lat, ale wolą nosić legginsy w panterkę, mocno się malować i bawić w klubach podrywając młodszych mężczyzn niż być żonami, matkami i babciami.

    Pasowałby, gdyby w sumie nie był nacechowany negatywnie. A tu chodzi moim zdaniem nie o tę ujemną kwalifikację stylu bycia takiej osoby, tylko o stwierdzenie, że żyje ona w sposób nie przystający do społecznych wyobrażeń o roli kobiety po 60-tce.

    O tym jest film „Party Girl”, który można teraz zobaczyć na ekranach kin, ale tych, do których przychodzi po 3 osoby na seans.

    party

    Główna bohaterka Ążęlik, gra tu samą siebie, czyli babkę lat 60 ileś, która jest hostessą w klubach nocnych od lat. Za szampana obściskuje się za kotarą z panami, jest wyfiokowana, wymalowana, kuriozalna trochę (oceniam jednak…) w tych panterkach, milionach pierścieni i bransoletek. Egzystuje w małym pokoju na zapleczu, w którym mieści się tylko łóżko i kilka tandetnych kiczowatych bibelotów w stylu aniołek. Sumiennie wykonuje swoją pracę ćmy barowej, ale niestety za ćmienie społeczeństwo nie nagradza emeryturą. Tak, że z czasem nachodzi ją refleksja, że w sumie przeżyła życie, klientów coraz mniej a ona nie ma nic.

    Tzn. ma, czworo dzieci!

    Najbardziej kocha najstarszego syna, bo radzi sobie w Paryżu i jest przystojny a ona ma słabość do młodych i przystojnych, z dystansem odnosi się do przeciętnej córki, która akurat wpisała się w wymogi i ma męża oraz dzieci, do syna, bo jest brzydki i jest tylko stróżem, zaś najmłodszą córkę oddała do rodziny zastępczej, bo nie miała pomysłu co z nią zrobić kompletnie.

    Więc jak nagle jej stały klient, górnik na emeryturze oświadcza jej się twierdząc, że ją kocha, zaczyna brać pod uwagę opcję „może się ustatkuję”, bo jakoś żyć dalej trzeba.

    Zamienia więc panterkę na miękkie różowe dresy i zamiata podłogi w domu narzeczonego, ale…

    Jak odpowiada Detektyw z serialu „True Detective” (znowu cytat, o żesz) zapytany, czy wierzy w miłość : „Nie ma miłości. Przynajmniej takiej, w jaką nawykliśmy wierzyć. Jest tylko rzeczywistość”.

    A ta rzeczywistość zmiata wyobrażenie Ążelik o innym, bardziej społecznym życiu.

    Są w tym filmie takie 3 momenty, które są historią powtarzalną w życiorysach wszystkich ludzi takich trochę z dupy, nieprzystosowanych, czy – jak kto woli – niedojrzałych.

    1 moment

    Kiedy do domu narzeczonego przychodzą z wizytą wnuki Ążelik. Bawią się skacząc po dużym łożu pana domu i Ążelik, nie chcą zejść, śmieją się, dokazują, nie słuchają upomnień, a ona tak oto zwraca się do ich matki, a swojej córki:” TWOJE dzieci skaczą po MOIM łóżku”.

    Tak, jest niby rodzina, ale jest twoje i moje, twój dom jest ładniejszy, twoje dzieci są nieposłuszne itd.

    2 moment

    Bohaterka dzieli się z najstarszym synem refleksją, że nie bardzo widzi jej się ten ślub, bo nie kocha tego pana, a miłość powinna polegać na tym, że nie chce się wyjść całe dnie z ramion ukochanego. Syn ją wyśmiewa, że ma mrzonki o miłości jak 14 latka i potem w rozmowie z resztą rodzeństwa chce, aby wszyscy nakłonili matkę do tego ślubu, bo „co my z nią potem zrobimy, będziemy mieli ją na głowie”.

    Cóż, płaci się za to wszystko co się zrobiło i czego nie. Ążelik też płaci cenę za to, że nie chciało jej się matkować – dzieci nie chcą jej w swoim życiu.

    3 moment

    Facet chce się żenić, mówi, że kocha. Zapytany przez bohaterkę, jak to kocha, skoro jej nie zna, nic nie odpowiada, bo przecież wiadomo „to się zdarza”, kochanie, nie ma dyskusji, a potem jakoś to będzie. A jest jak zawsze.

    Czyli pani idzie na rodzinny piknik z dziećmi, wnukami, narzeczonym. Wieczorem wszyscy rozchodzą się do domów, ona zaś nie chce, chce pić piwo i się bawić w klubie. Idzie, nie wraca na noc, bawi się, spotyka ją niemiły incydent z młodszym facetem, który brutalnie uświadamia jej, że to ona powinna już płacić za ich zainteresowanie nią. A kiedy wraca, narzeczony tak oto przypieczętowuje swoje uczucie;” Co ty wyrabiasz?! Płaciłem na pikniku za ciebie i twoją rodzinę a ty mi tu robisz co chcesz”.

    Nie potrzeba tu komentarza wydaje mi się, prócz tego, że Detektyw miał rację. że miłości nie ma, są za to transakcje wymienne, czyli rzeczywistość. Co ty mnie, ja tobie, co ja tobie, ty mnie. Inaczej się nie bawimy.

    Nie chcesz się wymieniać według uznanych społecznych zasad? Radź se sama.

    WYKLUCZENIE

    Nie wiem za bardzo do końca jak to jest. Czy to jest tak, że ktoś po prostu rodzi się już gotowym liderem grupy albo bohaterem albo charyzmatykiem. Nie mam pojęcia, jak to działa, ale śmiem przypuszczać, że jeśli nie każdy, to niejeden z nas doznał w życiu uczucia wykluczenia.

    Kiedy czuł, że bardzo chce gdzieś przynależeć, ale go tam nie chcą. W dzieciństwie np. w szkole, na podwórku, na studiach, w jakichś grupach rówieśniczych.

    Myślę, że to uczucie, kiedy chce się gdzieś przynależeć, być w czymś a ludzie traktują nas z góry albo się odwracają lub co gorsza – kpią, jest nieobce większości z nas.

    Miałam ciarki na plecach oglądając niepozorny film dokumentalny na HBO pt. „Zjazd absolwentów”. Zrobiła go Szwedka Anna Odell.

    zjazd

    Za pomocą bardzo prostych środków osiągnęła to, że dało się odczuć grozę, wspomnień z odrzucenia. Puste, zimne szkolne korytarze czy dawni szkolni koledzy patrzący na tym zjeździe na bohaterkę zimno i obojętnie.

    Dlaczego?

    Nie była gruba, garbata czy paskudna ani też za głupia czy za mądra. Po prostu, była trochę inna, nadwrażliwa i za bardzo chciała wiedzieć, czemu jej nie lubią i życzą jej śmierci, ot tak sobie. Za to spotkało ją wykluczenie. Za chcenie za bardzo i za bezczelność bycia „inną”, choć nikt nie potrafił zdefiniować na czym ta inność mogła polegać.

    Czy myśmy nigdy nie dali innym poczuć, że mogą czuć się lepsi od nas, ale w sumie kompletnie nie wiadomo dlaczego? Taki fakap zdarzył się chyba każdemu z nas.

    Tytułowa „Kobieta samotna”  Agnieszki Holland też chce przynależeć do grupy, która za swoje starania dostaje zapłatę. Czyli np. spełnia się taka jej fanaberia, że skoro pracuje uczciwie, to ma gdzie mieszkać z synem, może pozwolić sobie na kupno samochodu czy telewizora.

    kobieta

    Jednak ponieważ wyniosła z domu posag w postaci bycia zawsze poniżaną, zatem nie jest w stanie do tej grupy, która „ma” – się wcisnąć.

    „Bo za mną nikt nie stoi”, jak powiada w filmie.

    Mylnie niestety zakładają z jej partnerem kaleką granym brawurowo (nie przychodzi mi na myśl inne słowo) przez Bogusława Lindę – że z racji tego, iż są ludźmi takimi jak wszyscy, to im się „należy”. To auto, mieszkanie czy samochód.

    Otóż okazuje się, że nie. Nie należy się. Niektórym czasem coś się przytrafia, innym  – nigdy i tak też bywa. Ale poczucie życia w gettcie jest chyba też dość powszechne, niezależnie od bycia kobietą samotną czy jakąkolwiek inną osobą.

    Getta naszych ograniczeń i nietrafień na szóstkę.

    INNI

    Na taki serial ostatnio wpadłam. Amerykański „Transparent”.

    transparent

    Jak to serial amerykański jest podlany sosem błyskotliwego słowotoku bohaterów o niczym. takim allenowskim pieprzeniem o dupie maryni, jakby ci bohaterowie chcieli ukryć to, że w gruncie rzeczy nie mają nic do powiedzenia, albo boją się mówić.

    Bardziej boją chyba niż nie mają.

    Bohaterem jest profesor uniwersytetu w Los Angeles, nauki polityczne, zacny ojciec trójki dzieci, mąż i członek żydowskiej społeczności, który całe życie żyje w ukryciu zmagając się z tym, że spełnia rolę, która nie jest jego.

    Bo on chce być facetem w przebraniu kobiety, żyć i zachowywać się jak kobieta, a tymczasem musi żyć jak ktoś inny.

    Odważa się powiedzieć o tym rodzinie już po rozwodzie, kiedy dzieci są już dorosłe i mają podobne problemy z utożsamieniem się z rolami, jakie im narzucono. Starsza córka nie chce być matką i żoną, woli żyć z kobietą, syn chce się zakochać i mieć dzieci, ale mu nie wychodzi. najmłodsza córka ma tyle opcji do wyboru, że sama nie wie, kim chce być i w rzeczywistości nie wiadomo kim jest. Może być wszystkim i każdym, jest w zasadzie nikim dookreślonym, nieciekawą plamą z zadatkami na coś.

    Główny bohater dzielnie przechadza się w sukienkach i maluje paznokcie, dzieci są lekko zszokowane, ale bardziej zajęte swoimi problemami a ogólnie bije z tego serialu wielki smutek. Że staramy się, chcemy, a nic kompletnie nie idzie tak, jak chcemy, nic nie jest takie, jak zakładaliśmy, żadna rola przypisana nie przynosi szczęścia, a poszukiwanie samego siebie nie przynosi ukojenia.

    Tak więc i podstarzała party girl, czy samotna kobieta, czy odrzucona Anna albo Amerykanie mający problemy z tożsamością płciową i społeczną, to jest i tak coś, co zmierza tylko w jednym kierunku – donikąd.

    I to jest dla mnie jedyny optymistyczny wydźwięk, że pod tym względem – wszyscy jesteśmy równi. Ani niedojrzali, ani inni, ani wykluczeni. dla wszystkich bowiem skończy się tak samo.

  • zjedz kanapkę