Opowiadań Kristen Roupenian „Kociarz” nie uważam za dobre, ale przeczytałam je (prawie w całości, bo niektórych nie dałam rady) z dwóch powodów. Pierwszy to oczywiście tytuł, na słowo „kot” mam odruch psa (sic!) Pawłowa, ślinię się i z defaultu mniemam, że to będzie mieć tylko dobre konotacje. A drugi to z ciekawości podyktowanej snobizmem. Otóż jedno z opowiadań, to tytułowe, w 2017 roku opublikował New York Times i było ona najchętniej czytanym opowiadaniem ostatnich czasów. Tak więc młoda autorka, można rzec, robi literacką karierę, o jakiej wielu twórców, z pewnością lepszych od niej, może sobie pomarzyć, więc ciekawiło mnie po prostu, jakie to opowiadanie musi być, żeby chciał je wydrukować New York Times, jakie są teraz wyznaczniki tzw. „dobrej” literatury.
Otóż jeśli NYT wyznacza trendy w literaturze, to nie są to moim zdaniem trendy wskazujące, że w tej dziedzinie idzie ku dobremu. Ten trend wskazuje, że należy zmierzać ku taniemu efekciarstwu i ku pretensjonalności. Zresztą wystarczy zobaczyć, co się najlepiej klika na instagramie, żeby wiedzieć, o co chodzi. To, co w prosty sposób efektowne i ma skłonność do bycia czymś większym niż jest (pretensjonalność), klika się, czyta się, a więc sprzedaje.
Na pierwszy ogień idzie więc ten tytuł – efektowny, hasztag kot ma z pewnością miliony wyświetleń w każdym języku, kojarzy się miło i może będzie o kotach. Otóż autorka wykazała się przewrotnością i kotach nie ma nic, prócz tego, że bohater opowiadania zmyślał, że je ma, bo najwidoczniej uznał, że to posiadanie kotów czyni go w oczach potencjalnej partnerki bardziej hot.
Potem dla uzyskania efektu bierze się na warsztat nośne tematy, czyli: relacje między facetami i laskami, opowiadanie o związkach z różnych punktów widzenia, seks – przeważnie rachityczny, jeśli wziąć za benchmark pornosy z pornhuba, podlany sosem nierealnych oczekiwań i zakłamań, no i do tego dochodzi jeszcze przemoc, fantazjowanie o tym, że się ją w zwykłe relacje z partnerem wdraża, żeby dodać tej zupie pikanterii.
Jeśli chodzi o formę trzeba sięgnąć po styl przypowieści, symbolizm, klimat noir, jakieś twin peaksowe akcje i dla wytchnienia po stylówkę z high school, chociaż opowiadanie w tym właśnie stylu najbardziej mnie umęczyło.
I tak oto dostajemy produkt, kilka opowiadań o tym, że ludziom trudno się porozumieć. Tak to prawda, trudno. Że ludzie mają na swój własny temat – a tym bardziej na temat innych – błędne mniemania, co bywa przyczyną pogłębiania się tychże nieporozumień. To też prawda. Że jesteśmy ofiarami popkulturowych kalek w oczekiwaniu tego, jaki partner powinien być i przede wszystkim, że stale czegoś oczekujemy i stale czegoś nam brak w związkach. Tak, to też prawda.
Zatem skoro są same prawdy, powinno mi się to podobać i powinnam czuć się mocno ubogacona, ale jednak nie jestem. Dlaczego?
Dlatego, że te opowiadania są jak ten opisany w nich seks. Zbudowane na kalkach, pełne obietnic, ale na końcu rozczarowujące. Autorka stara się jak może, żeby wznieść się na jakiś literacki schodek. Jak wspomniałam wyżej – eksperymentuje z formą, języka używa bardzo prostego, żadnych pasaży, zdań złożonych i niedomówień, wszystko prosto, jak w elementarzu, żeby spotęgować nastrój grozy, że pod tą przykrywką prostych czynności i zdarzeń czai się zło, jak lynchowski Bob z Twin Peaks. Ale nie udaje się ten z założenia niegłupi eksperyment. Coś tam w tej prozie rozłazi się w szwach. Brakuje tego czegoś, iskry zwanej talentem, która jest w stanie tak wniknąć we frazy, że czytelnik ma wrażenie, że to co wie już skąd inąd o miłości, ludziach, świecie, odkrywa niejako od nowa i doznaje iluminacji.
Dla porównania – tak miałam z opowiadaniami Lucii Berlin, o czym doniosłam zresztą tutaj skwapliwie. Zapomniana amerykańska pisarka z przebogatym życiorysem pisała w sumie o swoim życiu w różnych ujęciach, w krótkich formach opowiadań w taki sposób, że kolokwialnie to ujmę – kapcie spadają, a nie kolokwialnie powiem, że przedstawione tam losy bohaterek, bohaterów działały mi na mózg tak, że widziałam swoje własne życie jak ciąg jakiejś narracji i idąc rano do metra slyszałam głos z offu zapowiadający moje myśli i przewidujący zdarzenia lub objaśniający przeszłość. Czułam się po lekturze Berlin jak w przysłowiowym teledysku, tylko zamiast muzyki miałam w głowie słowa i to, że jakiś twórca zapośredniczył takie coś w mojej głowie to jest właśnie geniusz. Zresztą jak czytam Bukowskiego, mam podobnie. Chcę być tak chropawa i mająca w dupie wszystko jak jego narrator i myślę jego słowami, a potem to mija, bo niestety moje słowa nie sięgają tak wysoko jak ich i to wszystko potem we mnie cichnie, ale nigdy nie znika.
Tu pamięć o szkolnych perypetiach dorastającego Teda, kapryśnej księżniczki, co żadnego pana nie chciała tylko swój wymysł, pary, którą kręciło się znęcanie się nad kolegą, laski, która lubiła gryźć i znalazło to uzasadnienie społeczne – pewnie minie szybko. Ale to tytułowe opowiadanie „Kociarz” w sumie nie jest najgorsze i do kolumny dla początkujących literatek w jakimś niszowym zinie mogłoby wpaść.
Rzecz jest o zjawisku znanym dziś chyba wszystkim, czyli o tym, jak na bazie wirtualnych wymian słownych tworzymy sobie bazę wyobrażeń o danej osobie, kreujemy całą masę interpretacji odzywek, zdań, reakcji, które w większości nie mają nic wspólnego z tym, co odczuwa ta druga osoba, czyli o tym, jak tworzymy relacyjne bańki iluzji i strzelamy ciągle na oślep, nigdy nie trafiamy do celu prawdziwych intencji drugiej osoby i nawet naszych własnych pragnień.
Tu 20 letnia studentka smsuje z zapoznanym w kinowym barku gościem lat 34, nieco otyłym i nie za ciekawym, ale dość dowcipna wymiana smsów z jego strony każe lasce uważać, że skoro te smsy pisze nawet spoko, to on jest godny pożądania, cool guy. Jej zainteresowanie oczywiście rośnie proporcjonalnie do tego, jak bardzo on jest zdawkowy lub opieszały w odpisywaniu. Kiedy robi się odwrotnie i on staje się aktywniejszy, jej zainteresowanie gwałtownie spada. Kto nie zna tej amplitudy niech pierwszy rzuci kamieniem. Kiedy w końcu dochodzi do spotkania, ona stwierdza szybko, że gość jest w sztuce całowania, mówiąc oględnie, mało biegły, ale zamiast opracować szybki plan odwrotu, brnie dalej aż do finalnego seksu, rzecz jasna totalnie nieudanego i żałosnego.
W tym opowiadanku skumulowało się moim zdaniem wiele bolączek naszych internetowych czasów, iluzoryczność relacji, nadinterpretacje, kalki zachowań, ciągłe roztrząsanie czyja wina i w czym, rozpaczliwa chęć bycia górą w relacji, tj. nie być złapanym na tym, że się chce bardziej, bo chcieć bardziej to być przegranym, niemożność wywikłania się z układów, które nas nie satysfakcjonują, wieczne przepychanki i gry pozorów i w efekcie – totalny impas w budowaniu relacji opartych na wyobrażeniach i interpretacjach i filtrach, nie na czymś co można posądzić o jakikolwiek procent szczerości czy otwartości. Dobrym, acz niewyszukanym podsumowaniem użalanka nad relacjami międzyludzkimi ery social mediów niech będzie ten cytat:
„Co jakiś czas ogarniał ją melancholijny, marzycielski nastrój, jakby tęsknota. Tęskniła z Robertem, nie tym rzeczywistym, lecz za człowiekiem, którego sobie wyobraziła na podstawie tych wszystkich smsów podczas ferii.”.
No to jedyne co mi pozostaje życzyć nam na koniec to – nie wyobrażajmy sobie, działajmy. I piszmy lepsze opowiadania o swoich żyćkach.
Amen