• Kanapka ilustracyjna, czyli życie jako komiks

    Nie jestem zapaloną komiksiarą.
    Moje ambicje w tym temacie zakończyły się na przygodach Tytusa, Romka i A’Tomka, w porywach z Kajko i Kokoszem. Ale lubię, kiedy historie opowiedziane są dobrze. I co się okazało ostatnimi czasy? Że można to zrobić za pomocą komiksu. Komiks. Kto czyta komiksy? Jakaś grupka nerdów? albo geeków? a tymczasem to możemy być też my!

    W trendach

    W ogóle modny jest teraz trend retro. Powroty do przeszłości, sprzed wilczego kapitalizmu, który przeżuwa i wypluwa nas tak, że czasy siermiężnego PRL-u wydają nam się atrakcyjne, a nasza pamięć umaja je w szaty nostalgii, sentymentów spod znaku „kiedyś było fajniej, bo pisało się listy ręcznie”. W cenie jest też trend rewizji tej przeszłości, że halo, to, że kiedyś dzieci siedziały na trzepakach a nie w smartfonach czy konsolach do gier, wcale nie znaczy, że było tak super.

    3 ostatnio wydane komiksy, które tu chcę omówić, wpisują się też w inny, silny ostatnio w narracjach nurt life is a permanent struggle. Trend mocno zaznaczony przez sukces 6 tomowego cyklu Karla Ove Knausgarda „Moja walka”, generalnie i z grubsza polega na tym, że jakaś zdolna pisarsko osoba czuje, że nie chce jej się wymyślać historii, bo jej własna, jest na tyle bardziej zajmująca, że nie ma sensu wymyślać bohaterów, protagonistów, antagonistów i budować zwrotów akcji, bo własne życie choć bez strzelanin i pościgów czy magicznych przemian wydaje się nie mniej interesujące.

    po co, po co, po co

    Słowo „wydaje się” jest tu zresztą dość kluczowe.
    Matka bohaterki i autorki jednego z tych komiksów zapytała ją po co ona chce robić komiks o życiu ich rodziny, że kogo to w ogóle obchodzi? Pytanie o sens snucia własnych opowieści przekazywanych dalej ludziom jest fundamentalne.

    Ja to widzę w taki sposób, że wszystkie akcje „zapośredniczenia” (jak określał to Beksiński) swojego życia w książkach, filmach, kanałach social mediowych, jeśli są opowiedziane dobrze – obchodzą. Ludzie, którzy nie umieją wyrażać myśli pisząc, rysując, fotografując, filmując potrzebują odnajdować się we wspólnotowości cudzych losów, potrzebują móc powiedzieć podczas konsumpcji jakiejś twórczości „to o mnie”, „mam podobnie”. Według mnie tego rodzaju reakcja to jeden z fundamentów obcowania ze sztuką, nie jedyny rzecz jasna, ale szalenie istotny. Możliwość utożsamienia się, odnalezienia w cudzym losie, który opowiedziany jest niebanalnie, raczej nie frazą z czytadeł.

    Pierwszy memuar tytułem już stanowi odpowiedni komentarz do trendu retrosentymentów, jaki wymieniłam powyżej

    „Totalnie nie nostalgia”

    Wymyśliła go, napisała Wanda Hagedorn, a narysował Jacek Frąś. Wanda w latach 80 -tych razem z mężem i dziećmi wyemigrowała do Australii (szkoda, że ja nie wpadłam na ten pomysł, ale może dlatego, że nie miałam pojęcia, że takie coś w ogóle można zrobić, bo oglądało się filmy „300 mil do nieba”, w których przekaz był jasny – uciec? tylko na podwoziu tira do Szwecji. Dlatego może nie zapaliłam się do pomysłu), dziś jest tam działaczką feministyczną, walczy o prawa kobiet w przestrzeni publicznej i społecznej, angażuje się w walkę z przemocą wobec kobiet. I siedząc tak sobie  w zasobnym miłym kraiku jako dojrzała kobieta zaczęła snuć swoje wspomnienia, które przybrały formę tego właśnie pokaźnego rozmiarowo komiksu. Rozmiarów nie ma się co obawiać. Czyta się to w jeden wieczór. Historia jest obyczajowa, ale wciąga lepiej niż te o bohaterach w rajstopach w pelerynach.
    Memuar jest o tym, co znaczyło być dziewczynką, córką, wnuczką, uczennicą w głębokim PRL- u (akcja wspomnieniowa zaczyna się w 62 roku, kiedy Wanda ma 11 lat), jak to żyło się tym dziewczynkom, córkom, matkom, babciom w opresyjnym systemie szkolnym, państwowym, rodzinnym – patriarchalnym i klerykalnym – katolickim. Jest cała galaktyka tych nieszczęsnych matek, pań domu uciekających z gromadką dzieci przed zawiedzionymi życiem panami domu, babć broniących ostatnich bastionów swoich potrzeb, zdziwaczałych cioć, obleśnych wujków i obmacujących dzieci księży. Wszystko opowiedziane jest z dosadną, wręcz bolesną szczerością, i pierwsze seksualne doznania z własnymi siostrami, wzbogacanie wiedzy o życiu seksualnym z obleśnym stróżem, cierpienie matki podporządkowanej ojcu i mężowi, nieistotność dzieci jako podmiotów w rodzinie i szkole.

    "Totalnie nie nostalgia"

    “Totalnie nie nostalgia”

    No dużo tego jest. Mnóstwo jest tam niuansów z przeszłości, tropów, które są i mnie bliskie. Poczucie wszechogarniającej niemocy w zderzeniu z systemami i powolne rozumienie, które przychodzi z wiekiem, pojęcie, jak bardzo było się nieistotnym narzędziem, trybem w tych systemach, co kładło się dużym cieniem na własne prywatne życie w dorosłości, jak wiele rzeczy klaruje się naprawdę dość późno w życiu, kiedy już trochę się wie czego się chce a czego nie i trzymanie się tej głupiej wiary, że na nic jeszcze nie jest za późno.
    O tym jest właśnie komiksowy memuar Wandy Hagedorn i Jacka Frąsia, bardzo o mnie.

    „Pan Żarówka” Wojtka Wawszczyka,

    czyli znowu zwykłe życie, ale jak to jest pokazane! Jak to jest narysowane i opowiedziane!

    Wawszczyk też wziął sobie na warsztat swoje życie, ale zrobił to inaczej niż Hagedorn i Frąś. Jego komiks przypomina w ogóle z wyglądu skrzynkę na narzędzia albo Biblię, jest to grube, ciężkie i czarne, całość w środku skomponowana jest arcy precyzyjnie, żadnego zbędnego kadru czy jakiegoś ple ple. Te rysunki są trudne. Trochę śmieszne, trochę brzydkie. Wawszczyk jest reżyserem, animatorem, scenarzystą i rysownikiem, robi wiele animacji, nawet dla Disneya!, do reklam itd. ogólnie mocno zajęty człowiek, prywatnie też zajęty, a szkoda (tzn nie dla niego chyba), tę opowieść rysował 7 lat zanim złożył w całość.
    Swoje życie postanowił w przyoblec w opowieść nieco surrealistyczną, więc obmyślił, że jego alter ego – 6 letni chłopiec na skutek wypadku w hucie, pracy mamy, został żarówką (!), a jego rodzice na skutek wypadków przy pracy lub z przepracowania zmienili się odpowiednio – ojciec w naleśnika, matka złamała się w pół, dosłownie i w przenośni. Brzmi i śmieszno i straszno.

    Za pomocą pewnych surrealistycznych symboli Wawszczyk oddaje inercję i bezwład siermięgi, sino smutnej szarości blokowisk z ostatnich lat dogorywającego komunizmu, bezmiar beznadziei, biedy, bezradności członków tego systemu, w którym zwykli ludzie pracowali sobie, pracowali, uczyli się, uczyli a wszystko to po nic, po to, żeby na koniec miesiąca przed pensją odgrzewać stary chleb na patelni.
    Dzięki zastosowanym zabiegom formalnym udało się Wawszczykowi uniknąć taniego sentymentalizmu, że biedna uciemiężona matka miała na głowie cały dom, męża kalekę, synka jedynaka, po czym sama stała się niepełnosprawna a synek chciał się wyrwać do swojego życia i lokum, co szło mu na początku dość średnio, ale od czego jest determinacja. Świetne, mądre, zabawno straszne obserwacje naszych losów, ludzi urodzonych w latach 70-tych, bezwład rodzin, państwa i wszystkiego oraz obserwacja, jak można było sobie z tym radzić. Mądrości przekazywane nam przez nasze babcie, hipokryzja w szkołach, bezwzględne i obojętne na potrzeby społeczeństwa państwo itd itd. Mega mądre i mocno ujmujące. Wystarczy przywołać taki fragment z tego komiksu, kiedy Żarówka rozmawia z kolegą ze studiów, który dla odmiany jest Wycieraczką.
    kolega:
    Jak myślisz, dlaczego pozwalam innym ludziom się deptać i i wycierać o mnie buty?
    – Dlatego, że to dla nich atrakcyjne!
    – To mnie wyróżnia spośród innych!
    – Nawet jeśli udajesz, nawet jeśli to co robisz jest nieprawdą, to ludzie i tak zapamiętają cię za to co robisz, a nie za to kim jesteś”.

    "Pan Żarówka" - komiks

    “Pan Żarówka” – komiks

    Wawszczyk wkomponował te pozornie banalne stwierdzenia w taki sposób, że każdy kto to czyta odbierze to na swój własny sposób, i możliwości odczytania będzie sporo. Na tym polega moim zdaniem geniusz takich zjawisk narracyjnych.
    No i na koniec komiks 3, też mniej więcej o tym samym, tyle że towar eksportowy z Francji. Już na pierwszy rzut oka widać, że nawet w biedzie dzieje się Frankom o niebo lepiej w systemach niż nam, tu nad Wisłą i nie ukrywam, wzbudza to jakąś moją zawiść  (nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu), ale jest to na tyle dobre i znalazłam w tym sporo punktów stycznych ze sobą, w ogóle z tak zwanym losem pojętym ogólnie i ponadgranicznie, że chcę lekturę tego komiksu przywołać, a tym samym rekomendować.

    „Codzienna walka” Manu Larcenet.

    Autor, bohater to neurotyczny 30 latek, fotograf znużony obowiązkami zawodowymi reportażysty w jakiejś gazecie, stwierdzający, że długoletnie terapie nie leczą go z lęków ani z niczego, więc zrywa się z paska systemu i oddaje swoim myślom i poszukiwaniu straconego czasu. Kto bogatemu zabroni. Bohater co prawda bogaty nie jest, ale Francja to jednak nie Polska, tam się jakoś żyje mimo wszystko.
    Na początku bliska mi była jego neuroza, zatroskanie tym, że świat zmierza ku zagładzie, ogólna nieprzystawalność i to jak mówił poznawszy dziewczynę, że „Moje historie miłosne pokazywały mi, że lubię samotność. Zawsze fascynowała mnie nieobecność. Zaś obecność mnie nuży”. Czy słychać jak stoję wtedy na raz i mówię – to o mnie!?

    Potem losy bohatera i jego powikłane, a jakże stosunki z matką i ojcem, rzucone są na tło przemian społeczno gospodarczych we Francji. Oto upada przemysł, w tym stocznie, z którymi związany był ojciec, upada dotychczasowy porządek i przychodzi nowy, w którym niełatwo się odnaleźć. niepewność, schyłkowość, ogólna bessa, rozliczenia przeszłością, konieczność podejmowania wyzwań na miarę dorosłego człowieka pt. rodzina, dzieci, żona, odpowiedzialność i takie tam. No nie jest łatwo, za to łatwo nam to zrozumieć, to na pewno.
    Rysunki są tu pogodniejsze niż u Wawszczyka, pastelowe, trochę przypominające rysunki dla dzieci, ale że nie są dla ich – widać od razu po pewnego rodzaju brzydocie tych postaci, chyba tylko kot Adolf jest tam narysowany ładnie, ale możliwe, że tylko koty ogólnie są ładne i na pewno ładniejsze od ludzi. Larcenet zresztą też tak uważa, swój człowiek.

    "Codzienna walka" - komiks

    “Codzienna walka” – komiks

    Dlatego też, jeśli ktoś ma w kieszeni nie tak mało zbędnej gotówki, to winien zakupić sobie te 3 pięknie, oryginalnie wydane komiksy i spróbować się przejrzeć w tych lustrach, może znajdzie tam coś o sobie, albo coś dla siebie, niekoniecznie jeśli grubo przekroczył już 40 tkę czy 30-tkę. A dla młodszych dobre są to wskazówki, jak robić dobry kontent o swoim życiu. Chociaż raczej te style są nie do podrobienia.

  • „Jedyna historia”, czyli kanapka zrobiona z miłości

    Jedyna historia

    Książki o miłości. To jest taka kategoria, której nie tykam, bo co można powiedzieć ciekawego o tym ponad to, co napisano, pokazano, opowiedziano a co już czytałam i widziałam. Jakkolwiek zblazowanie to brzmi, to tak właśnie jest. Ale rekomendacja z „Polityki” i pikantna historia wystarczyły, żebym na „Jedyną historię” Juliana Barnesa odżałowała.

    Nie znałam wcześniej Juliana Barnesa, a nagradzany ponoć i ceniony brytyjski pisarz, którego sława jednak jakoś mnie ominęła. Nie wiem, czy organicznie mnie omijają „światowej sławy pisarze”, może z defaultu nie ufam lekturom, które podobają się wszystkim, tym bardziej takim o miłości, bo przecież na tej miłości znają się wszyscy, nie jest to jazz czy historia sztuki, i każdy jakieś tam pojęcie o tym ma. Zna się i wypowie. Toteż ja podeszłam sceptycznie, ale jako urodzoną plotkarę zaintrygował mnie wątek mezaliansu z kategorii wiek opisywanego w tej książce.

    Nietypowa historia miłosna

    Zacznę więc od sensacyjki. Bo nie ukrywajmy, jeszcze dziś związek młodego faceta ze starszą od niego o 30 lat kobietą mógłby być uznawany za nietypowy, niespotykany i sensacyjny, a co dopiero w latach 60 – tych XX wieku, kiedy akcja się dzieje! Jak to możliwe? że romans znudzonego młodzieńca z poznaną w klubie tenisowym stateczną mężatką i matką dwóch starszych od niego córek nie okazał się tylko wakacyjnym romansem?

    No nie okazał się. Ale ciekawsze jest: dlaczego był tą „jedyną historią”, jaką bohater miał do opowiedzenia w życiu, dlaczego przetrwał tylko? aż? 12 lat, dlaczego się skończył, jaka była historia jego upadku?
    Tak, upadek to jest coś działa na mnie kojąco. Sukcesy w dziedzinie miłości sprawiają, że przestaję czuć się bezpiecznie.

    Tworzyć powieści czy filmy o miłości, moim zdaniem, nie jest łatwo. Z prostej przyczyny. Ponieważ miłość jest doświadczeniem każdemu bliskim, łatwo można popaść się w banał, w ckliwość, manieryzm, irytującą egzaltację. O miłości wiadomo już chyba wszystko, ale nadal sposób, w jaki twórca ułoży daną opowieść, może sprawić, że czytelnikowi czy widzowi uda się podsunąć znaną prawdę w nowym świetle, podrzucić jakiś nowy trop w śledztwie pt. dlaczego nie mam szczęścia w miłości, dlaczego mi się nie udaje i czy jestem wobec tego normalny.

    Jak dobrze opowiedzieć jedyną historię

    Julianowi Barnesowi udało się taki sposób znaleźć. Prócz rzadko spotykanej konfiguracji wiekowej partnerów w tej akurat historii, zastosował też inny dobry chwyt, mianowicie nielinearność zdarzeń. Podobnie jak Knausgard odwołał się do niezbadanej istoty naszej pamięci, którą jest zapamiętywanie zdarzeń nie po kolei, ale w taki sposób, który pozwala nam przetrwać. Ten z premedytacją stosowany subiektywizm i niesilenie się na jakieś wiekopomne prawdy sprawia, że opowiedziana historia staje się tyleż wciągająca co przekonująca. Nikt nie wciska nam kitu, że wie, nie wmawia „że tak jest zawsze”, nie tworzy 10 nowych przykazań na bazie własnego przypadku. Wręcz przeciwnie, dostajemy szczerze opowiedziane studium przypadku, wielkiego uczucia, jego wybuchu i jego upadku, bez prób usprawiedliwiania się czy tworzenia irytujących aforyzmów na ten temat mających nas rzekomo uratować przed popełnieniem podobnych zaniechań.

    Narrator przywołuje różne wątki, wskrzesza różne wrażenia z tamtego okresu, idzie śladami zawodnej pamięci i przypomina sobie doskonale np. kształt uszu kochanki, a nie pamięta zupełnie jak wyglądały jej piersi czy nogi, poddaje głębokiej analizie porównanie domu jego rodziców i domu jego ukochanej, a nie dowiadujemy się za wiele o tym, jak to było na początku tej całej zażyłości, nie wiemy tak naprawdę dlaczego, właśnie – dlaczego – się w sobie zakochali. A nie dowiadujemy się tego, bo takiej odpowiedzi po prostu nie ma. Nigdy nie wiadomo, dlaczego człowiek się zakochuje, dlaczego potem kocha. Nigdy. Trochę więcej za to wiadomo, dlaczego mimo ognistego startu i szczerego mocnego zaangażowania jakieś historie się nie udają, dlaczego nie dochodzi w nich do happy endu.

    Narrator mocno kluczy w tym szperaniu w swojej pamięci, zmienia perspektywy narracyjne, raz opowiada we własnym imieniu, a raz mówi o sobie w drugiej osobie, czyli per „ty”. Taki zabieg jest moim zdaniem dość intrygujący, pozwala spojrzeć na samego siebie jak na inną osobę, stanąć z boku i spojrzeć na siebie, swoje działania i myśli z innego kąta.

    Czas na aforyzmy

    Czasem jednak narrator zdobywa się na aforystykę i zakłada w powieści tezę o tej jednej historii właśnie. Jeśli się nad tym zastanowić, to chociaż lubimy sobie wyobrażać, że przed nami jest bezkres czasu, zdarzeń i bezmiar ludzi, to obawiam się, że ten autor może mieć tu rację. Teza ta brzmi tak:

    „Większość z nas ma do opowiedzenia tylko jedną historię. Nie chcę przez to powiedzieć, że w życiu przydarza nam się tylko jedna rzecz: jest niezliczenie wiele wydarzeń, które obracamy w niezliczenie wiele historii. ale tylko jedna się liczy, tylko jedną warto opowiadać (…)
    Pierwsza miłość układa życie na zawsze: tyle odkryłem przez lata. Może nie mieć większego znaczenia niż kolejne, ale jej istnienie zawsze będzie na życie wpływać. Może służyć za model albo za kontrprzykład. Może przyćmiewać kolejne miłości; z drugiej strony może czynić je łatwiejszymi, lepszymi. Choć czasem pierwsza miłość wypala serce i jakiś przyszły poszukiwacz znajdzie tylko tkankę bliznowatą”.

    Sama myślałam o tym niezliczoną ilość razy, bo przecież niczego innego nie lubimy analizować tak, jak własnych sercowych przygód, na końcu których nigdy nie dokopywaliśmy się żadnych skarbów. Bo jak to jest? Jaki jest algorytm? jakimi regułami rządzą się powtarzane przez nas błędy w relacjach? Barnes oczywiście nie daje na to odpowiedzi, ale rzuca trop i można idąc nim, wysnuć swoją własną historię i odpowiedzieć sobie na niezliczoną ilośc razy zadawane pytanie – dlaczego?

    Dlaczego mi się nie udało?

    Jedyna historia Barnesa też ma taką samą dynamikę jak wszystkie historie miłosne bez happy endu. Zauroczenie, fascynacja, wszystko staje się możliwe, pokonujemy wszystkie bariery, a kiedy już zostają one pokonane pojawiają się te o istnieniu których nie miało się na wcześniejszych etapach zielonego pojęcia.

    Jest to tak zwany „bagaż”, a potem to, że współpartner nie umie pomóc kochanej osobie w jego noszeniu. Nie dlatego, że nie chce, tylko długo nie ma świadomości jego istnienia, a potem nie ma narzędzi do tego, aby ten bagaż zdetonować i się go pozbyć.

    Oczywiście nie przedstawię jaki bagaż miała 48 letnia bohaterka tej historii Susan, wystarczy przywołać taki fragment, żeby wiedzieć o co chodzi i móc też swobodnie odnieść to do swoich własnych historii:

    „Nie zdawałem sobie sprawy, że nosi w sobie panikę. Jak mogłem się domyślić? Myślałem, że tylko ja ją w sobie noszę. Teraz, dość późno, zdaję sobie sprawę, że wszyscy ją w sobie nosimy. (…) ta panika jest w nas wszystkich, nawet najbardziej zrównoważonych i racjonalnych. Niech tylko zaistnieją odpowiednie okoliczności, a z pewnością się objawi. I będziesz zdany na własną łaskę. Ta panika jednych doprowadza do Boga, innych do rozpaczy, jedni zwracają się ku działaności charytatywnej, inni sięgają po alkohol, jedni popadają w stan emocjonalnej nieświadomości, inni żyją dalej, żywiąc nadzieję, że już nigdy nie przydarzy im się nic poważnego.”

    To, jak ludzie chcą kochać, jest zawsze poruszające, to, jak bardzo jest im trudno to robić, porusza jeszcze bardziej, a opowiedzenie tego w dobry sposób – to jedyne pokrzepienie.

  • Jazz przy kanapkach i wódce, czyli rzecz o Komedzie

    Magdalena Grzebałkowska napisała książkę „Komeda. Osobiste życie jazzu”, a ja, kiedy poprawiłam już wszystkie stoliki obok, krzesła, ułożyłam książki, napisałam 5 postów na Facebooku, 2 razy poszłam się uczesać i milion razy poprawiałam się na krześle, musiałam zadać sobie zasadnicze pytanie:

    po co to czytać?

    Bez jazzu można miło sobie żyć, bez świadomości, kim był Krzysztof Komeda także.
    Jednak ja uważam, że wymyślone historie są nudne i że życie pisze lepsze telenowele, dramaty sensacyjne, opery mydlane, romanse a nawet horrory. Świadomość, jak przebiegały cudze losy jest dla mnie pretekstem do popadania w głęboką zadumę nad własnym żyćkiem, a ja bardzo lubię sobie dumać. Czytając reportaż Grzebałkowskiej – wierzcie mi, jest o czym.

    Ale najpierw zacznę od jazzu.

    Z jazzem mam pewien kłopot, ponieważ nigdy nie był to mój ulubiony gatunek muzyczny, mówiąc tak oględnie. Jazz Jamborae i koncerty Pendereckiego to był zawsze dla mnie podobny rodzaj odklejenia od rzeczywistości, rytmy wprawiające moją wątłą przecież psychikę w stan totalnej dezintegracji. Zawsze myślałam słuchając jazzu, że przy tym akompaniamencie mogłabym komuś lub sobie zrobić jakąś krzywdę. Na nielicznych koncertach jazzowych, na jakich byłam w młodości, instruowano mnie, kiedy mam klaskać, bo nie wiedziałam, że nie ma tam czegoś takiego jak „utwór”, piosenka, tylko takie różne interwały, improwizacje i trzeba wyczuć i wtedy nagradzać brawami jakiś popis. No ok.

    A Komeda.

    Komeda kojarzył mi się akurat romantycznie. Ze złotymi czasami polskiego filmu, szkoła polska, Wajda, te sprawy. I oczywiście Polański, jeszcze w Polsce kręcący etiudę studencką „Dwaj ludzie z szafą”, potem film „Nóż w wodzie”. Wiedziałam, że Komeda tworzył muzykę do tych filmów, także do jednego z moich ulubionych – „Niewinnych czarodziejów” A. Wajdy, w którym to filmie zresztą Komeda wystąpił, jako on.

    Kadr z filmu “Niewinni czarodzieje” fot. za wyborcza.pl

    Te czasy bardzo działały mi na wyobraźnię. W Warszawie jeszcze ruiny, wszędzie bieda i socjalistyczny zamordyzm, a tu już jakieś skutery, lambretty, jakieś filmy, właśnie jazz, dobre buty Tyrmanda, okulary w rogowych oprawach i marzenia, że a może by tak sobie po tej wojnie fajnie pożyć. Dalszych jego losów już nie kojarzyłam, prócz tego, że wyjechał do Los Angeles, gdzie ściągnął go Polański, że zaczął robić karierę zawrotnym tempie po  sukcesie soundtracku do „Dziecka Rosemary” i że to pasmo nagle się przerwało, ale sądziłam, że miało to związek z tym, jak zginał inny kolega Polańskiego – Wojtek Frykowski i jego żona Sharon. Ale okazało, że przedwczesna śmierć (Komeda, kiedy zmarł mial 38 lat) spotkała go w inny, choć nie mniej absurdalny i dziwny sposób.

    Komeda był dla mnie „jednym z nich”, człowiekiem, który miał talent i któremu się powiodło, kimś trochę tajemniczym, mniej krzykliwym niż Polański, ale stale gdzieś tam w tle tamtych czasów obecny, był jednym z synonimów jakiejś artystycznej bezkompromisowości, aspiracji, wolności w ponownie zniewolonym po wojnie kraju, z którego się wymykał, wymykał aż wymknął na dobre.
    Tu na jednym z nielicznych, pięknych zdjęć, jakie mu zrobiono, autorstwa znanego fotografa tamtych lat Wojciecha Plewińskiego

    Krzysztof Komeda z żoną Zofią

    Krzysztof Komeda z żoną Zofią

    Samej jego muzyki nie słuchałam często, głównie przy okazji oglądania wyżej wspomnianych filmów. Przez to, że bywał twórcą muzyki filmowej, jego jazz był w moim doczuciu łatwiej przyswajalny niż taki klasyczny.

    Sięgnęłam po jego muzykę bez filmów jakieś 4 lata temu, kiedy przyszło mi do głowy, że mam dość spotifajowej papki podsyłanej mi co tydzień w ramach spersonalizowanej listy, special for me. Te melodyjki kojarzące mi się dziś z czymś fajnym, a za miesiąc z czymś już kompletnie niefajnym, strasznie mnie drażniły, zupełnie, jakbym zamykała się w gettcie swoich emocji, których chciałam się pozbyć, i nie czuć, i nie myśleć nic. Do tego potrzebowałam nie – melodii i wtedy wpadło mi do głowy – a może Komeda! I to było to.

    Zatem, kiedy szuka się wytchnienia od byle czego, potrzebuje się przystanku i popatrzenia w nic, to ta muzyka dobrze potowarzyszy, nie zdezintegruje, a za to sprawi, że wszystkie myśli powrócą na właściwe miejsca.

    I teraz książka.

    Grzebałkowska, jak wiadomo, napisała jakiś czas temu reportażowy hit o Beksińskich. Mroczna rzecz o mrocznych ludziach, porządny dokument życia dwóch nietuzinkowych ludzi i trzeciej osoby –  żony jednego, matki drugiego. Podziwiałam ją, że z takiego oceanu dokumentów potrafiła tak usystematyzować całość, że czytało się to longiem jak sensacje Stiga Larssona. Jak dla mnie – literackie szczyty, tak pisać o kimś bez popadania w ckliwości, sentymenty i ozdobniki.  Trudna sprawa. A udało się.

    W pracy nad Komedą było inaczej, bo materiału było, jak mówiła w wywiadach, malutko, mało zachowanych dokumentów, listów czy wspomnień, 3 lata pracy, zbierania, porządkowania, ciężka tyrka, aż do tego stopnia, że z obrzydzeniem myślała o zasiadaniu do pisania.
    A jednak udało jej się przywrócić tę postać. Ożywić Krzysztofa Trzcińskiego, który potem przybrał sobie pseudonim, pod którym go rozpoznajemy.
    Docierając do dokumentów tamtej epoki, nakreśliła też obraz całego polskiego środowiska jazzowego, ale też przy okazji przywołała to, o czym powoli juz się zapomina, coś z kategorii „jak to kiedyś było” i że było mocno średnio. Czy dziś ktoś pamięta tamto zniewolenie, siedzenie za żelazną kurtyną i absurdalną ilośc wysiłków, aby gdzieś wyjechać? Czy ktoś pamięta, że nie było niczego, to tym bardziej np. profesjonalnego saksofonu czy klarnetu? Czy ktoś pamięta, że stroje sceniczne szyło się z zasłon albo czasy, kiedy przyjezdnego człowieka o ciemnym kolorze skóry ludzie na ulicy dotykali, aby sprawdzić, czy ten kolor się nie zmyje? No właśnie. My Polacy – biedacy, a w tym wszystkim garstka wolnych duchów.

    Przytaczając dokumenty, listy, wypowiedzi ludzi Grzebałkowska kreśli portret Komedy, ale też klimat tamtych dni. Moim zdaniem to dość niesamowite umieć zrobić z listów i suchych archiwaliów literaturę przez duże L, podsunąć czytelnikowi te dokumenty i wywołać w nim jakiś rodzaj poruszenia. Autorka tak to układa, tak segreguje i przywołuje, że całość układa się w specyficzną narrację, bez nieznośniej egzaltacji i oceniania postępowania bohaterów.

    Jeden z krytyków w recenzji tej książki napisał, że to fascynująca lektura, ale Grzebałkowska balansuje na granicy komunikatywności posługując się głównie listami i dokumentacją jako główną formą narracji. Zgadzam się z tą opinią. Mogła łatwo przekroczyć tę granicę i wpaść w wątek samego cytowania i pozwolić zgubić czytelnikowi więź z głównym bohaterem. Tak jednak się nie stało. Komedy nie traci się z oczu ani przez chwilę. Kiedy zdaje się, że coś za dużo bolączkach polskiego jazzu, pojawia się smaczek o tym, jak Komeda pracował, co o jego kontrowersyjnej żonie sądzili jego znajomi itp.

    Moim zdaniem trudno jest pisać o jakimś człowieku bez stronniczości. Zawsze mamy jakąś opinię o kimś i stosunek do niego. Ale Grzebałkowska ani razu w całej książce nie pokazuje, co ona na to wszystko, za to tak kieruje narracją, że czytelnik nie będąc bombardowanym cudzą opinią, czuje się mocniej dowartościowany i na koniec szczęśliwy, że przekonał się o czymś na temat postaci sam, że nikt mu tego nie narzucił.

    No wiecie o co chodzi.

    Grzebałkowska stosuje fajne patenty na bezstronność. Np. kiedy przywołuje jakąś opinię o postaci czy jej działaniach, komentuje:  ”tak zapamięta to Zofia”. Proste a jakie skuteczne! Dzięki temu wiemy, że ktoś ma jakieś tam zdanie o czymś, ale jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że żadna z opinii nie jest wiążąca. Widzimy kilka opinii, czytamy je, a na koniec sami konstruujemy własną. Mocno ożywcza sprawa.

    A kontrowersji tam przecież bez liku!

    A to Polański i jego kariera, a to kariera lekarska Komedy i jego działaność jazzowa, a to powszechnie nielubiana żona Komedy – Zofia, a to dziwna śmierć bohatera i udział w tym Hłaski, a to jego wyjazd do Ameryki, a to jego romanse, jego praca, jego wszystko.

    Na koniec, kiedy opisywane są perypetie Zofii związane z transportem Komedy będącym w ciężkim stanie, robi mi się jakoś tak niesamowicie wręcz przykro, że tak to wszystko wyglądało, że działo się tyle dobrego, fala wznosząca była tak spektakularna a tu za chwilę to przestało być. Po prostu. I ja nie umiem obok czegoś takiego, tak opowiedzianego, przejść obojętnie.

    Odpowiedź na pytanie, co mi dał ten Komeda, ta książka prócz tego, że wzięłam udział w fajnej akcji na instagramie #zrobsobiekomede i zebrałam pod zdjęciem dużo lajków nie sprowadza się tylko do świadomości, że można być wysoko i z tej wysokości nagle spaść, albo, że nic nie trwa wiecznie, że każda radość choćby z biegania po plaży i umykanie falom się skończy.

    Komeda. Zdjęcie z książki M. Grzebałkowskiej

    Komeda. Zdjęcie z książki M. Grzebałkowskiej

    Dla mnie istotne, prócz podziwu dla pracy Magdaleny Grzebałkowskiej, i zazdrości dla jej konsekwencji i pracowitości, jest także przyjemność przypominania sobie, powracania do fascynacji, generowania w sobie nowych.

    Myślę, że o to z grubsza chyba chodzi w czytaniu, co nie?

  • „Inni ludzie” – kanapka tożsamości

    Minęło ledwie kilka dni od ukazania się na rynku kolejnej powieści Doroty Masłowskiej „Inni ludzie” a już chyba we wszystkich periodykach papierowych, internetowych ukazały się grube recenzje i mięsiste wywiady z autorką. Tyle tego jest, tak z wielkim rozmachem promocja, że mam wrażenie, iż pisząc o tej książce mogę już mówić tylko cytatami. Wszystko już o tym powiedziano i napisano a i sama Masłowska nie stroniła od objaśniania, o co jej chodziło, gdyby przypadkiem ktoś nie wiedział, albo kręcił nosem, że brzydko się wyraża czy używa słów wulgarnych.

    Ale załóżmy, że część ludzi nie czyta Wyborczej, Zwierciadła, dwutygodnika.com, Wysokich Obcasów, Krytyki Politycznej itd. i nie ma pojęcia o co w ogóle chodzi, nie ma pojęcia, że jest w Polsce festiwal Apostrof promujący czytelnictwo, w ramach którego Masłowska udzieliła się  na żywo w wywiadzie z Jackiem Dehnelem, w którym to opowiedziała jak jej szła robota. W każdym razie przyjmijmy, że są tacy, co tego nie widzieli, nie słyszeli, nie czytali, ale coś tam wiedzą, że jest Masłowska, która pisze dziwnym językiem.

    Język Kamila

    No więc jest. I ja nie dziwię się, że zrobiła czy robi w sumie karierę, przynajmniej tu w Polsce. Jestem jej przewielką fanką, tak można rzec, bo jest jedyną autorką, której mam autograf! A to coś znaczy. Więc admiruję ją od 16 lat, od kiedy ukazała się „Wojna polsko – ruska”. Owszem, już wtedy wokół jej niespełna 18 letniej osoby zrobił się szum i ja wiedziałam, że nie bez przyczyny, bo sprawa była kalibru dużego. Otóż nikt przed nią, i jak dotąd nikt potem w taki sposób nie używał języka. Nie sprowadził na literackie salony języka ulicy, bloków, Kamilów i Sebów i Andżelik i nie zrobił z tego języka Literatury. To wielka sztuka wypieczona na niewiarygodnym słuchu językowym pisarki, no i, rzecz jasna, wrodzonym talencie do pisania i czynienia z mowy potocznej literackiego tworzywa.

    Gadam o tym tyle, bo „Inni ludzie” to jedna z jej najlepszych książek i cały myk zasadza się w niej właśnie na języku, nie na fabule, nie na postaciach, nie na zwrotach akcji, nie na happy endzie lub jego braku, dzianie się wynika tylko i wyłącznie z tego, jak powołani do życia bohaterowie mówią. Ich język, którym komunikują się ze światem, z ludźmi i z sobą ich stwarza, stwarza sytuacje i ustanawia ich byt.

    „Inni ludzie” to niedużych rozmiarów książeczka, ma grube kartki, ilustracje  zdjęciowe adekwatne do przedstawionych sytuacji np. brudna skarpeta, wyżuta guma, ślina, plamy wina, śmieci z kieszeni, zużyty kondom zawięty w papier toaletowy. Książka jest w zasadzie poematem, i to 13 zgłoskowcem, pod koniec czytania samemu deklamuje się w języku hip hopu. Są charakterystyczne dla Masłowskiej inwersje, w surowej wersji przetransponowane z naszych biur, podwórek, sklepów, biesiad i urodzin teksty w stylu
    „ dezodorant młodszej siostry, po brutalnym śledztwie odkrył,
    że se w nim chodziła palić fajki na balkonie, serio? sory,
    na papciu wbił do pokoju, cały kubek jej na biurko wypierdolił,
    ta od skurwli go wyzywa, bo jej zeszyt zalał, może – bywa;
    matka z wersalki coś tam męczy, nieszczęśliwa, że się znowu obudziła żywa.”

    i tym podobne.

    Dźganie w bok

    Kinga Dunin w swojej recenzji napisała, że książka ta jest, owszem, błyskotliwa, ale nie sprawia, że coś boli, coś drażni, czy dźga w bok, nie ma w niej kolca ani haczyka. Nie podzielam tej opinii.

    Po lekturze byłam ze dwa dni przygnębiona, z objawami stanów depresyjnych, a jeśli nie, to na pewno znalazłam się w stanie ogólnej melancholii i zadumy nad tym, że Masłowska w tym hip hopowym poemacie o Kamilu z blokowiska w dziurawych butach, Iwonie z Wilanowa ze zdradzającym ją mężem w nowym Volvo, Anecie, która  była tylko ładna i nie chciała stać na sklepie w Rossmanie, tylko coś w życiu osiągnąć, Sandrze, która bratu podkradała kurtkę i robiła prezentacje na zadanie – zobaczyłam całą życiową nędzę, wcale nie tylko ich, onych, innych, tych – “to nie ja”, ale też swoją.

    Mój kolega (pozdro Misiek!) napisał mi na mesengerze, że jego ta książka powaliła, bo „Co rusz to siebie w tym widzisz, jak się ośmieszasz, stosując liczne wybiegi, żeby być poważną i ważną osobą”. I to jest właśnie dlatego takie dojmująco smutne, bo poprzez tych bohaterów i to, w jaki sposób oni językowo organizują sobie siebie i swoje życie widać skrajną nędzę zachowań nas wszystkich.

    “Jakie jest twoje reko?”

    Napisanie, że książka jest mroczna i smutna, a ten miejscami niby zabawny język ulicy jeszcze bardziej uświadamia, że lubimy mówić „se” i ogólnie pleść farmazony o kaszy jaglanej, to raczej słaba rekomendacja.

    Pod promocjami książki czy recenzjami na Facebooku czyta się wiele reakcji na to zagadnienie. Są to reakcje nierzadko nieprzychylne i odwołujące się do naszego ogólnonarodowego poczucia smaku, który wg komentujących winniśmy pielęgnować. Bo czyż nie mamy pięknej historii? – piszą użytkownicy social mediów, – czy to trzeba taki język wulgaryzmów pełen promować? wymowę niepoprawną? czy nie może być ładnie, wesoło, krzepiąco? I po to tak ciągle na tę Polskę utyskiwać, przecież tak źle nie mamy, ale oczywiście te rozkapryszone pańcie z Mokotowa, Żoliborza wolą szukać dziury w całym zamiast zabrać się do szukania jasnych stron życia w społeczeństwie. A w dodatku ta historia w „Innych ludziach” nijak się nie kończy, nie podaje żadnego konkretu, wskazówki, jak żyć ani recepty na to, jak postąpić w 5 krokach i uniknąć dajmy na to zdrady, frustracji lub też bezrobocia.

    My czy oni, oni, czyli my

    No ale niestety. Masłowska na swój jedyny i niepodrabialny sposób mówi nam sporo niemiłych rzeczy o nas, którymi rzekomo są ci inni. Pisarka uważa, że lata wolności przyniosły nam pozorny dobrobyt, ale duchową nędzę. W tych warszawskich fasadach na osiedlach wilanowów, mokotowów marin itp. spełniają się najgorsze koszmary wyssanych z energii pułkowników korporacji i ich żon, które pompowały sobie biusty zupełnie bez sensu, żeby potem wikłać się w szybkie numerki z nieumiejącymi pisać nie na telefonie asystentami hydraulików Kamilami. I nawet wcale nie chodzi o to, że ktoś może nie być Iwoną, Anetą czy Kamilem, może być zupełnie kim innym, ale ma zaszyty ten rodzaj frustracji przychodzący z wywindowanych wyobrażeń na temat tego, jak powinno wyglądać jego życie, a jakie w istocie ono jest i że naprawdę prześwieca przez nie tysiąc dziur, jak w starych adidasach bezrobotnego dilera Kamila. Wystarczy tylko wziąć ten tekst i przejrzeć się w nim jak w stendhalowskim lustrze na gościńcu i nie będzie to lustro wyszczuplające, a raczej makabryczny gabinet deformujących sylwetki zwierciadeł. I robi się niby śmiesznie, ale z tyłu głowy przebija się myśl  – kurde, to o mnie. O nas wpisujących się w bezmyślny imperatyw współczesnego marketingu i instagramowej ułudy, nas chcących być wszędzie i zawsze, we wszystkich kabodżach świata, w których udajemy, że jest lepiej niż w domu i przesyłamy pocztówki do internetu, żeby zrobić kontent i zaliczyć punkt na mapie, o nas bezradnych, wpisanych w jakiś los na zawsze bez możliwości spełnienia kłamliwego kołczingowego postulatu, że możemy wszystko, o nas, którzy chcieliśmy tak dużo a dostaliśmy pazłotko z gównem w środku albo ewentualnie zupełnie nic. O nas bojących się starości, kilogramów i tłuszczu z masła, o czym tak wyraziście opowiada (nomen omen!) Masłowska:

    „… ona już teraz chętnie go odstawi
    DO OBOZU dla brzydkich, do obozu dla niemłodych,
    do obozu dla uchodźców ze świata urody,
    do obozu dla niechudych, dla ohydnych, dla tyjących,
    dla łysiejących, z nieprostymi zębami. Do obozu
    o zaostrzonym rygorze,
    dla niebiegających rano i niepływających wieczorem,
    do obozu koncentracyjnego dla jedzących gluten,
    gdzie w lochu będzie zdychał, przywalony swoim brzuchem.”

    Dlatego ten tytuł jest przewrotny, dlatego całość nie pozwala nam mościć się w grajdołkach samozadowolenia, jakośtobędzizmu i że oj tam oj tam. Książka rekwiruje nam parawany i wykopuje z grajdołków jako takiego mniemania o sobie, zabiera ułudę, że jesteśmy „dobzi”, przypomina wszystkie mentalne grzeszki, przewiny, drobne i te grubsze i boleśnie obnaża.

    Dlatego nie jest to książka dla wszystkich, raczej na pewno dla tych, którzy mogą się wylegitymować jako taką odwagą czy choćby śladową skłonnością do autorefleksji lub posiadaniem minimalnego dystansu do siebie. Bo jeśli nie, to szkoda zachodu. Lepiej poczytać kryminał i cieszyć się, że to nie my jesteśmy ofiarą. Ale czy aby na pewno?

     

    ten tekst dedykuję Michałowi (sorry, ale RODO nie pozwala mi użyć nazwiska, ale on wie 😉 )

  • Varga, kanapka z Sonnenbergu, czyli pochwała snucia

    Varga i jego snuj

    Bardzo lubię Krzysztofa Vargę.
    Za to, że fascynuje się Knausgardem tak jak ja i o każdym tomie jego walki pisze sążniste eseje w Wyborczej i za to, że w każdej swojej powieści powołuje do życia typ bohatera, który jest mi bardzo bliski. Nie jest to na ogół bohater, który skrzętnie działa i dokonuje wyborów popychających akcję wartko do przodu. Są to zawsze bohaterowie snujący się na obrzeżach życiowych mainstreamów.

    Tak było w „Trocinach”, w których bohater był zapadniętym w sobie przeciętniakiem wspominającym dzieciństwo na działkach, z rosołem w niedziele, z pretensjonalną żoną i niesatysfakcjonującą pracą, tak było w „Masakrze” z podstarzałym muzykiem rockowym, którego sława przebrzmiała i jego dotychczasowe życie zbudowane na dawnych pieniądzach i dawnej sławie osuwa się powoli i rozpada, tak jest i w powieści „Sonnenberg”.

    Znowu mam do czynienia z bohaterem, z którym mocno się utożsamiam, a nierzadko mam wrażenie, że Varga przejrzał moje własne myśli i lęki, czego oczywiście nie zrobił, bo się nie znamy przecież, ale jest dobrym pisarzem i przedstawiając los wyimaginowanego bohatera potrafi sprawić, że czytelnik może się z losami fikcyjnej postaci utożsamić.

    Tym razem główną postacią jest Andras, pracownik naukowy, badający literaturę austriacką z XIX wieku. Czy to przypadek, że lubuje się i wielbi tych, nad którymi i moich zachwytów nie ma końca? Admiruje przecież Roberta Musila, Hermana Brocha i Josepha Rotha. Ceni sobie elegancję depresyjność tej prozy. Andras prócz tego, że prowadzi badania nad literaturą, której dziś nikt nie czyta i wykłada – ma ambicje być pisarzem i napisać powieść. Tworzy w komputerze foldery z riserczem, snuje plany podboju węgierskiego rynku wydawniczego, ale nie posiada ani jednej napisanej strony. Główne jego zajęcie to bezproduktywne rozmyślanie o napisaniu powieści, o byciu latarnikiem w Portugalii, artystą w wiosce rybackiej we Francji, promowym na Cisie itp. Nie lubi, kiedy o powieść pytają go koledzy, nie lubi, kiedy impas twórczy wypomina mu jego wyrafinowana kochanka, ogólnie nie lubi, kiedy musi konfrontować się z prawdą o własnej niemocy i braku pomysłu na przyszłość oraz chęci do działań. Jest to bohater, który bardzo dba, żeby w jego nic się nie działo, bohater – snuj.

    Dlatego poszukiwacze przygód i kryminalnych zagadek, i w ogóle jakichkolwiek zagadek, zwrotów akcji, dreszczyku emocji – nie znajdą w powieści „Sonneberg” niczego ciekawego dla siebie.

    Ponieważ w życiu bohatera nic się nie dzieje a książka liczy prawie 500 stron, nie będzie wypełniona przygodami, będzie wypełniona za to snuciem bardzo wielu zdawałoby się bezproduktywnych dywagacji. W powieści Vargi nie ma akcji jako takiej. Bohater nie działa. Jak wspomniałam – głównie się snuje.

    Chadza do pracy, ale nie jest to core jego życia, ma kochankę, która z kolei ma męża, mają długoletnią relację realizowaną w ukryciu, Agnes jest piękną, stateczną mieszczanką o zdecydowanych poglądach, która urozmaica sobie życie małżonki korporacyjnego męża stosunkami z niedoszłym pisarzem marudą. Kiedy Andrasa nie wzywa go kochanka, kontempluje życie w odziedziczonym po babci zacnym mieszkaniu w zacnej dzielnicy, bo tylko dzięki niespodziewanemu spadkowi na takie mieszkanie go stać, przeżywa tam sobie wieczorne lęki egzystencjalne nad kolejnymi butelkami rieslinga, albo przesiaduje w piwiarniach z kolegami walcząc heroicznie z przeszłością nad kolejnymi szklankami szprycera. W piwiarni Trombitas nieodmiennie popada w ciężką melancholię i starzeje się gwałtownie trafiając w międzyczasie na drugą kochankę, która jednak szybko go porzuciła wyczuwając, że dojmująca inercja i życiowy bezwład Andrasa nie stanowią na dłuższą metę wystarczającej pobudki do seksualnych ekscesów.

    Jak zrobić, żeby nic nie zrobić, czyli dygresje

    Książki tej nie wypełniają więc działania, nie ma zwrotów akcji, za to każda najmniejsza czynność bohatera to pretekst do dygresji i dywagacji. Imponującą wykonał Varga robotę szykując się do tego dywagowania. Poznajemy w dygresjach historię Węgier, i współczesną i tę bardzo dawną, imponująca jest ta wiedza, na pewno dla takich fanów wiedzy bezużytecznej jak ja. Kiedy nie ma mowy o polityce czy historii, jest dużo wspomnień o pierwszych pornosach na VHS-ach, węgierskich gwiazdach porno, o dzieciństwie bohatera porzuconego we wczesnych latach przez ojca nie wiadomo z jakiego powodu, mamy dużo socjalistycznego lifestajla z tamtych lat, proustowskie powroty do krainy dzieciństwa pachnącego skajem siedzeń autobusów i dymem papierosów babci. Bohater lubi snuć się bez celu po mieście i wspominać wydarzenia, zapachy, wrażenia związane z ulicą, którą właśnie mija czy skwerem, na którym przysiaduje. Jest dużo o węgierskim jedzeniu, dużo nawet o perfumach, widać, że Varga dokładnie zbadał najnowsze hity w Douglasie i zna się na tym, co odróżnia zapach Toma Forda Black Orchid od White Patchouli..

    Jedzenie, trunki, zapachy, erudycyjne pasaże o historii, wszystko to składa się na treść życia tego niepozornego, niewysokiego, przeciętnego bohatera bez żadnych właściwości.

    Ten typ, jak wspomniałam, jest mi bardzo bliski. W mojej głowie też są książkowe plany, z roku na rok bardziej niespełnione, coroczne telefony koleżanki pytającej kiedy wydawniczy hit, snujstwo i zapadanie w melancholię nad karafkami wina „domowego” w knajpach, skazane na fiasko poczucie, że wiosna cokolwiek świeżego wniesie w moje życie i antycypacje schyłku lata, który napawa mnie taką samą rozpaczą jak i tego bohatera. Ale jest też jakiś rodzaj mglistej radości, że nie tylko ja tak mam, że jest nas może nie legion, ale na pewno silna grupa snujów, którzy nie lubią za bardzo pracować ciężko, ale dywagować – owszem bardzo. Na tematy, które w żaden sposób nie uczynią życia lepszym. ani tym bardziej rozsądnie praktycznym.

    Ale prócz bohatera, z którym się utożsamiam, duże znaczenie ma dla mnie to, że powieść osadzona jest w Budapeszcie.

    Budapeszt jako bohater nr 2 a nawet 1

    Kiedyś myślałam, że ludzie na wyrost chwalą to miasto, że o rany, wielkie rzeczy, jakiś Budapeszt. Co może być fajniejszego niż chociażby wielki Wiedeń czy Paryż. Co tam Węgry. Ale któregoś razu wybrałam się tam i faktycznie. Wszystkie zachwyty nad miastem są uzasadnione. Budapeszt jest miastem, które zdaje się być bez końca. Tak jak w Warszawie wiemy, że z Mokotowa przejdziemy z placu Unii Lubelskiej do placu Zbawiciela, na którym są wszyscy, do placu Konstytucji i zaraz będzie Pałac Kultury, gdzieś tam hen Żoliborz i to by było na tyle, tak w Budapeszcie skwerom, urokliwym ulicom, dzielnicom, pięknej secesji, monumentalnym kamienicom nie ma po prostu końca.

    Powieść Vargi jest epickim przewodnikiem po mieście, można tam sobie pojechać i zwiedzać z książką te opisywane dzielnie i ulice. Opisy te przywołały moje osobiste wspomnienia z tego miejsca, z hotelu Nemzeti, wzgórza Gellerta i tak dalej. Był to czas, kiedy każdy gest, każda myśl, każda rzecz, każdy widok był jednym wielkiem odczuciem szczęścia, jakie przydarza się może ze dwa razy w życiu, nie więcej. Nie z powodu, że nie umiemy jako ludzie być szczęśliwi, tylko dlatego, że tak po prostu jest. Że przyrodzone są nam bardziej tęsknoty, wspomnienia i melancholie niż poczucie, że wszystko jest absolutnie na swoim miejscu. Tak wtedy w tym Budapeszcie czułam. Będąc jednocześnie zdziwioną, jak ogromne jest to miasto i jak porażająco monumentalne i piękne. Varga z kartograficzną drobiazgowością prowadzi czytelnika po ulicach, każe mu się w mieście zanurzać i uczy za nim tęsknić.

    Najlepiej wrażenia z bycia w Budapeszcie opisują słowa bohatera : „cmentarz Farkasreti, przez jakiś czas będący dla mnie krainą baśniową, stał się nagle polem mej przegranej bitwy ze światem”. Dlaczego cmentarz akurat? Tego można się dowiedzieć czytając powieść, bo nie zrobię spoilera. Ale chodzi na pewno o coś w rodzaju szczęścia i miejsca w tym mieście, które ze stratą tegoż rzadkiego poczucia się kojarzy.

    Potem na nostalgię naprowadzają słowa narratora „Sonnenberg stawał się obietnicą czegoś na kształt powolnego odchodzenia, z którym człowiek się godzi, a nawet czerpie z niego dziwną satysfakcję”.
    Varga napisał to o mnie. Budapeszt jest dla mnie tym samym. Nie wiem czy już umiem czerpać satysfakcję  z odchodzenia różnych rzeczy w życiu, ale na pewno Budapeszt jest dla mnie ikoną i symbolem czegoś co odeszło, ale też przewrotnie braku rozpaczy, że to się stało.
    Nie wiem czy jest to z mojej strony nawoływanie do odwiedzin i zwiedzania Budapesztu, pewnie każdy ma swój Budapeszt albo będzie go miał. Na pewno ta powieść to jakiś rodzaj przywrócenia należytej uwagi tak zwanemu „traceniu czasu”. W czasach, kiedy wszystko musi być po coś, musi być obliczone, upchnięte w exel i w prognozy – mamy do czynienia z bohaterem, którego jego racjonalna kochanka określa jako nieudacznika i niezgułę nie umiejącego podejmować ani działań ani decyzji nakręcających bieg jego życia. Ta powieść to swojego rodzaju protest przeciwko dyktatowi bycia „po coś”, przynajmniej ja tak to widzę.

    W powieści pada takie retoryczne pytanie. Kochanka bohatera Agnes twierdzi, że turystyka, zwiedzanie to strata czasu, na co reakcja bohatera jest taka: „A na co warto trwonić życie? – zapytałem z pewną urazą, ponieważ jestem mistrzem trwonienia czasu”.

    Ostatecznie powieść nie ma pesymistycznego wydźwięku, że wszystko jest bezsensowną  cykliczną stratą i zostaje tylko to snucie. Paradoksalnie właśnie sensy są, tylko poukrywane. Bohater też dogrzebuje się w końcu do nich. Nastają okoliczności, które go ku temu popychają, po prostu za bardzo nie ma już wyjścia, jak tylko usiąść i zacząć robić to, o czym do tej pory tylko dywagował.

    Dlatego snujmy się, dywagujmy, jedźmy do Budapesztu, chciejmy coś zrobić a potem to zróbmy i nie bójmy się tracić czasu, bo może to jest najlepsze doświadczenie jakie może nam się przytrafić.

  • Od zahukania do wolności, czyli Knausgård po raz 6

    Książki to dzisiaj trudny temat. W większości nikogo prócz garstki freaków, hipsterów i domorosłych egzystencjalistów – dziwaków nie obchodzą. A jeśli nie są rozrywką, poradnikiem „sekretem, jak żyć”, kryminałem „pani zabiła pana, okoliczności były nieodgadnione”, to tym bardziej nie obchodzą. Czytanie nie daje żadnych wymiernych korzyści, nie mnoży majątku, nie sprzyja przedsiębiorczości, nie jest fitnesem, jest czynnością luksusową, na których stać ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na fanaberie i wymysły oderwane od „prawdziwego” życia. Jest to w gruncie rzeczy czynność dość bezużyteczna i niekonieczna. Ale są czasem ludzie, którzy piszą, żeby nie zwariować i ludzie, którzy czytają z tego samego powodu.

    Od zahukania do wolności

    Napisanie czegoś, przeczytanie czegoś, choć nie byle czego, może sprawić, że zyskuje się jakiś rodzaj wolności w wymiarze emocjonalnym, egzystencjalnym i fizycznym. Taki conect odnotowałam między mną a Karlem Ove Knausgårdem To, co napisał on, mogłabym napisać ja, ale napisał to on, a ja przeczytałam, i jest to jakby różnica w wymiarach naszych wolności. Jego wolność po ukończeniu 6 tomów „Mojej walki” stała się namacalna, fizyczna, moja realizuje się wciąż w wymiarze duchowym, niemniej istnieje. I właśnie po to ja czytam książki, i też piszę, żeby chociaż musnąć pojęcie tego, co oddala mnie od zupełnego zatracenia się w zidioceniu i pustce.

    W tej chwili upijam łyk białego wina, do którego wrzuciłam truskawkę, chociaż nie wiem po co, a pod oknem piszczą dzieci, które piszczą jeszcze bardziej nie wiadomo po co. Strasznie mnie to denerwuje, ale mogę o tym napisać i jakoś mi z tym lepiej. A potem ktoś to przeczyta i pomyśli, że on też tak ma, że robi coś nie wiadomo po co i irytują go piszczące dzieci. I właśnie o ten rodzaj relacji między mną a tym pisarzem mi chodzi. Mniej więcej.

    Lubię wielu pisarzy. No dobra, niewielu. Ale lubię jakichś.
    Np. Lucię Berlin, bo jak nikt inny moim zdaniem potrafiła z codziennostek życiowych zrobić opowiadanie, czyli literaturę. Dzięki niej człowiek się budził i myślał, że napisze opowiadanie o chodzeniu do pracy, ale tego nie zrobił, zrobiła to ona. Chociaż tyle, żeby wiedzieć, że zwykłe życie naprawdę może być literackim tworzywem.

    Albo Masłowską. Nieważna fabuła i wymysły, kto komu powiedział a potem odrzekł, za to język, w używaniu którego ona nie ma sobie równych. Nikt tak jak ona nie umie pokazać, jak ogromny to jest materiał i narzędzie do stwarzania gorzko sardonicznej wizji świata, bo inaczej niż gorzko przecież się nie da. Ale też zrobić to jak ona, nie potrafi nikt.

    Czy David Foster Wallace, którego erudycyjny sarkazm w opowiadaniach o tzw. życiu każe mi stawiać mu kapliczki i uprawiać modły do kogoś, kto w taki sposób potrafi pokazać realia, że spadają buty i przychodzi świadomość, że nam nigdy się takie coś po prostu nie uda.

    I teraz Knausgård

    Napisał swój 6 tomowy cykl „Moja walka”, żeby nie zwariować, a ja go przeczytałam i nie, nie chodzi o to, że „zmieniło się moje życie”, bo nadal zamulam w podobnym tonie, jak parę lat temu, kiedy ukazał się w Polsce 1 tom. Ale śmiało mogę stwierdzić, że ja sama, dzięki lekturze, zapisowi jego życia, nie tylko nie zwariowałam. Ten cykl skrystalizował moje wieloletnie upodobania, zwerbalizował niechęć do tzw. fabuł, objawił mi, co ja bym sama chciała napisać, ale pewnie tego nie zrobię, uzmysłowił, że tego typu faktyczna, realistyczna, niemal big brotherowa literatura to jedyne wygodne dla mnie schronienie przed ogłupieniem.

    Sam autor pod koniec 6 tomu objaśnia dlaczego zaczął pisać „Moją walkę”:

    „Prawdą było, że siadając do pisania tej powieści, nie miałem nic do stracenia. Dlatego ją napisałem. Byłem nie tylko tak sfrustrowany, jak można być, kiedy ma się małe dzieci, mnóstwo obowiązków i musi się rezygnować z siebie, byłem po prostu nieszczęśliwy jak nigdy przedtem, i byłem zupełnie sam. Uważałem, że wiodę okropne życie, tak je postrzegałem, miałem okropne życie, a brakowało mi sił i kręgosłupa, by je porzucić i zacząć od nowa. (…) Nie byłem w stanie stawić czoła tym ogromnym wyrzutom, jakie by na mnie spadły.(…) Ale właśnie z tej przyczyny podjąłem decyzję napisania powieści, w której kompletnie na nic nie będę się oglądał i w której nazwę rzeczy po imieniu, opowiem dokładnie jak to wygląda. Dopiero, kiedy tekst był gotowy do wydania, dotarło do mnie, co zrobiłem.”

    Ktoś może stwierdzić, że facet użala się nad sobą, bo w końcu mnóstwo ludzi ma dzieci, żony, życie ich zawodzi, nie tak miało być, jest ciężko itd., a jednak nie popada w skrajną frustrację z tego powodu, bo uznaje, że takie jest życie i koniec. Dodatkowo zasobny narzekający Norweg w Szwecji, to już w ogóle podejrzane i w dupie mu się poprzewracało. Ale tak naprawdę ja uważam, że każdy z nas, ale to absolutnie każdy z nas, ma czasem dość swojego życia i absolutnie mało kto z nas jest w stanie się do tego przyznać. Ze wstydu, że ktoś uzna go za użalającego się nad sobą przegrywa. Robi więc dobrą minę do złej gry i brnie aż do końca w przeświadczeniu, że istota wszystkiego polega na akceptacji takich stanów. Mógłby w sumie napisać książkę, ale umówmy się. Nie napisze.

    I to miał być taki wstępik o tym, że jest to ważna w moim życiu książka, a nie wiem, czy nie najważniejsza, ale jak zwykle – coś poszło nie tak, bo wyszło za długo.

    Co daje pójście na front?

    Żeby to jakoś składnie wyszło, to przypomnę, że tych 6 tomów Knausgård pisał przez 3 lata, wyszło mu ponad 4000 stron rozległego mierzenia się ze swoimi lękami, traumami, małościami, wielkościami, porażkami i krótkimi chwilami uniesień. Każdy tom, chociaż nie ma w nich linearnej narracji czasowej, traktuje jednak o jakimś innym etapie życia pisarza, dzieciństwa, etapie pierwszych sukcesów pisarskich, pierwszej pracy w charakterze nauczyciela, studiów  w Bergen, związku z Lindą, ojcostwie, ale osią wszystkich jest ojciec pisarza, jego mroczność, brutalność, nieprzeniknioność, przemoc psychiczna i fizyczna, jaką stosował wobec synów, jego odejście, alkoholizm i zapicie się na śmierć. 6 tom natomiast – jeden z najlepszych w cyklu moim zdaniem, jest spajającym komentarzem do całości, opowieścią o istocie literatury, o jej zbawczej, ale też niszczącej mocy oraz ostatecznym wybijaniu się na wolność poprzez tę drogę, której drobiazgowy opis w „Mojej walce” Knausgård zawarł.

    Istotności tego cyklu dla mnie nie jestem w stanie przecenić.

    Powiedzieć sobie w trakcie lektury całego cyklu magiczne „to o mnie!”, to mało. Powodów dla których życie norweskiego pisarza w Szwecji czy Norwegii może zdawać się nam bliskie jest kilka. Dla mnie był ich ogrom.

    Facet ma w sumie tyle lat co ja, jego życie jest umiejscowione w sytym, zamożnym, mało ludnym kraju, którym nie targały komunizmy, strajki, deficyty i rewolucje, jednak, kiedy pisze o swoich emocjach z czasów szkoły, studiów, związkowych afer czuję te emocje doskonale.

    O czym konkretnie pisze w 6 tomie i jakich dokonuje podsumowań?

    Zaczyna się w momencie, kiedy pisarz ma 40 lat i gotowe do wydanie są pierwsze dwa tomy powieści. Szczegółowo zdaje relacje z tego, jak przebiegał proces wydawniczy, swoje zmagania ze spotkaniami autorskimi, wywiadami, ale nade wszystko relacjonuje reakcje swoich bliskich na to dzieło, chęć wniesienia pozwu do sądu o zniesławienie przez wuja, czyli brata ojca pisarza, depresję żony po lekturze pierwszych tomów, swoje lęki związane z tymi reakcjami i jednocześnie głębokie przekonanie, że chce tę książkę wydać, choćby nie wiadomo co miało nastać.

    Czego dowiemy się z ponad 1000 stron ostatniego tomu?

    • o powodach napisania powieści o prawdziwych wydarzeniach i ludziach, używając ich prawdziwych nazwisk
    • o tym, co można zyskać przekraczając granice wyznaczone przez to, co społeczne, opisując to, czego opisania nikt sobie nie życzy, czyli to, co powinno zostać ukryte i w tajemnicy
    • jakie są koszty przyznania się do wstydu z powodu np. alkoholizmu ojca, bycia ofiarą przemocy domowej, czy też do swoich własnych małości, nienawiści i niechęci do ludzi, z którą nie powinniśmy się ujawniać
    • jaka jest funkcja literatury, czy zadaniem jej jest „upiększanie” rzeczywistości, aby niosła nam ukojenie, czy też pokazywanie jak się sprawy faktycznie mają?
    • czy istnieje „faktyczne dzianie” się? jaka jest funkcja pamięci? czy istnieje jedna prawda i jedna pamięć o danym zdarzeniu i czy mamy prawo do własnej pamięci?
    • czy pisarz rzeczywiście wszystko pamiętał „jak było” czy też wiele drobiazgów, faktów sobie dopowiadał i czy to dyskwalifikuje takie pisanie czy też wręcz przeciwnie – czyni je literaturą?
    • gdzie leży granica między rzeczywistością a zmyśleniem?
    • czy można oswoić i ujarzmić wstyd poprzez opisanie go, czy też przeciwnie – można ściągnąć na siebie jeszcze więcej problemów niż się miało?

    Nie wiem, czy odpowiedzi na te pytania są dla każdego istotne. Dla mnie są. Dlatego ten cykl to moja prywatna czytelnicza rewolucja i objawienie.

    Knausgård zapewnia atrakcje

    Myślę też, że o atrakcyjności całości stanowi to, że Knausgård nie bał się przyznawać do odczuć, do których mężczyźni na ogół niechętnie się przyznają. Np. do tego, że uważał się za kogoś nudnego, zwyczajnego, wręcz na granicy zahukania, że ta zwyczajność nigdy nie pozwoli mu na to, by stać się pisarzem, że zawsze wpadał w panikę, kiedy inni się na niego złościli, że nie umiał, nie chciał wczuć się w ciężką depresję swojej żony, za to utyskiwał, że nigdy nie sprzątała w domu za to on owszem itd.
    Nie znam w sumie facetów, którzy powiedzieliby, że „Moja walka” im się podobała, każdy z moich zmaskulinizowanych rozmówców kończył lekturę gdzieś na 2 tomie stwierdzając lekceważąco, że ma lepsze rzeczy do roboty niż czytanie drobiazgowych opisów sikania czy wiązania butów oraz, że Knausgård jest irytujący, bo się nad sobą wiecznie użala i że to jest żałosne. No tak, żałosne, takie przecież niemęskie, chłopaki nie płaczą i tak dalej – a nie jęczą, że mają dzieci i jakieś tam obowiązki.

    Kobiety za to przeważnie darzą go uwielbieniem. Dlaczego? Wydaje mi się, że pomijając wszystkie walory literackie cyklu można zaryzykować stwierdzenie, że mężczyzna szczery wobec samego siebie – to rarytas. Taki mający odwagę przyznać się do tego, czego się wstydzi, czego boi, do tego, że miewa niskie pobudki i słabe odczucia to gatunek skutecznie trzebiony przez kulturę. Kiedy ja sama przywołuję w myślach figurę mężczyzny  – myślę: „niepołączony z własnymi emocjami”. Kobiety, co by o nich nie powiedzieć, jakoś usilniej jednak o taki konekt walczą w swoim życiu, chcą rozumieć, chcą wiedzieć dlaczego coś im w życiu nie działa, faceci przeważnie uważają, że wszystko jest super a reszta to fanaberie. I nagle zjawia się Knausgård i opowiada to wszystko, wywleka z piwnic pamięci i świadomości te wszystkie rzeczy, które każdy, nawet i kobiety, w ogóle ludzie, wmiatają głęboko pod dywan tworząc sobie i na zewnątrz jakieś bańki, ułudy, że mają spoko życie właśnie, super rodziny, super singielstwa, super życiowe miejscówki.

    Knausgård tak nie chciał, nie wytrzymał kotłowaniny tych rozpaczy i napisał 6 tomów o tym, jak walczył, dzień w dzień, miesiąc w miesiąc za pomocą takich samych narzędzi jakie mamy my.

    Drugą kwestią, która czyni ten cykl wyjątkowym jest właśnie ta codzienność. Knausgård drobiazgowo opisuje zwyczajne czynności np. parzenia herbaty, sprzątania, wiązania butów, wspomina kolory sznurówek butów jego dzieci, układ palców na butelce od piwa pitego na balkonie, kolejność sprzątania, robienie zakupów, gotowanie obiadów. To wszystko w połączeniu z całym spektrum emocji, jakie tym czynnościom towarzyszą stają się literacką kreacją, światem przedstawionym, który jest atrakcyjniejszy bardziej niż wymyślna i pełna zwrotów akcji wydumana fabuła. My też co dzień wykonujemy tysiące nudnych, automatycznych, nudnych czynności, kroimy warzywa, myjemy zęby, przymierzamy ubrania, zmieniamy dzieciom pieluchy, ogarniamy bałagany, chodzimy do pracy i słuchamy co ludzie mówią i nagle dzięki „Mojej walce” dowiadujemy się, że życie jest literaturą. Że składa się ono w przeważającej części z nudnych czynności, bo na tym to po prostu polega, ale to nie znaczy, że usmażenie kotleta nie może być literackie. Jednak nie należy się za bardzo podniecać, bo ostatecznie nie każde pamiętnikarskie wspominki czy kronikarskie blogaski, w których autorki wypisują szczegółowo co robiły w ciągu dnia to będzie literatura. Literaturę z tego zrobił Knausgård  dając czytelnikom jakiś rodzaj nadziei, że te wszystkie nudne, powtarzalne czynności życiowe mają sens tak samo, jak krótkotrwałe przebłyski naszych życiowych uniesień.

    Imię i liczba, czyli niekoniecznie

    Pisząc o 6 tomie niestety nie sposób nie wspomnieć aż o 400 stronicowej jej części „Imię i liczba”. Przeczytawszy rozmaite interpretacje lektur np. wierszy Paula Celana, powieści Flauberta, Kafki czy Zweiga, tę część poświęconą w dużej mierze Hitlerowi i jego Mein Kampf, można sobie z powodzeniem darować. Rozumiem chęć wytłumaczenia się z tego, że swojej powieści nadał ten kontrowersyjny w gruncie rzeczy tytuł. Tylko te intelektualne pasaże mające uczłowieczyć Adolfa Hitlera wydają mi się kompletnie zbędne a nawet wręcz irytujące. Inna jest perspektywa widzenia wojny, zła, nazizmu, tego tej totalnej klęski dawnego świata z perspektywy członka społeczeństwa, z którym wojna obeszła się stosunkowo łagodnie. Miałam taki okres w życiu, w okolicy liceum, kiedy postaci dyktatorów odpowiedzialnych za miliony ofiar i zmiany porządków w naszym obszarze geograficznym szalenie mnie interesowały, a co za tym idzie też szukałam odpowiedzi na pytanie, jak się rodzi zło, skąd wziął się Hitler czy Stalin, i podejmowałam bezowocne próby zrozumienia tego. Jednak dziś tego rodzaju poszukiwania odpowiedzi o źródła zła wydają mi się pięknoduchowym klepaniem kotka za pomocą młotka, są zwyczajnie zbyteczne. Ładnie podsumował  to Krzysztof Varga w swojej recenzji w Gazecie Wyborczej pisząc: „ten imponujący tekst jest raczej buksującą w błocie piękną limuzyną, a nie przełomowym tekstem Hannah Arendt czy Susan Sontag. (…) Knausgård chciałaby być pryncypialny, ale jest radykalnie relatywistyczny, jednocześnie pragnąłby, aby jego esej stanął obok tekstów typu „under malum” Arendt, Sontag, Levinasa. Ale mimo erudycji, mimo imponującej liczby lektur, jakie przywołuje, mimo wielopiętrowych konstrukcji intelektualnych wszystko tonie w relatywizmie, ponieważ nie ma tam ani grama własnego doświadczenia z jakąkolwiek formą opresji, chyba że za taką uznamy przesadną szwedzką poprawność.” Ostatecznie Varga i inni recenzenci uznali, że nie warto było rozbijać powieści esejem o tak wątpliwym przekazie.

    Dobra wiadomość jest taka, że można go pominąć po prostu, albo potraktować pobieżnie bez szkody dla odbioru całości. Ja jeszcze tak sobie myślę, że Knausgård uczłowieczał zło mając gdzieś z tyłu głowy chęć wyjaśnienia, dlaczego jego ojciec mający wszelkie zalety jako człowiek i obywatel okazał się być złym ojcem, złym mężem i który okazał się też złym człowiekiem dla samego siebie. Szuka usilnie przyczyn takich zachowań i chce to zrozumieć, tylko nadal nie rozumiem konieczności przywoływania do tego Adolfa Hitlera. Wydaje mi się to podejrzanym emocjonalnie pasażem.

    Gratulacja – to naprawdę koniec

    Podsumowując – czuję po końcu 6 tomowej lektury taki rodzaj smutku, jak w czasach kiedy byłam dzieckiem, kończyły się wakacje, a ja musiałam wracać do domu. Niby nic takiego się nie działo, nieodwracalne procesy kończenia się wszystkiego, niemniej nie zmienia to faktu odczucia pewnego rodzaju osierocenia czy osamotnienia, że teraz oto zostaję ja sam na sam ze swoimi wyzwaniami, lękami i wstydem, które muszę oswajać po swojemu, już mi Knausgård w tym nie pomoże, już nie oprę się na protezie z cudzego kawałka życia, cudzych myśli i cudzego talentu. Muszę mierzyć się ze swoimi.

  • Pośmiertna kanapka Lucii Berlin

    „Instrukcja dla pań sprzątających” Lucii Berlin to zbiór pośmiertnie wydanych opowiadań amerykańskiej autorki robiących w świecie ludzi zdolnych skupić się na dwóch akapitach bez robienia sobie przerw na robienie herbaty i scrolowania feedów swoich sociali oszałamiającą karierę. Tytuł jest chwytliwy i osoba autorki nie byle jaka. Lubi się też kariery pośmiertne. Bo zmarła w 2004 roku Lucia Berlin wielkiej sławy pisarskiej za życia nie zaznała, z różnych przyczyn, za to teraz mamy renesans jej twórczości. No i osoby. Moim zdaniem totalnie słuszny.

    Ale ten, kto przyjmie, że parę opowiadanek łyknie bez problemu – potknie się na tej prozie. Na początku trudno jest przywyknąć. W tym świecie zamieszkuje wielu bohaterów, jest dużo imion, zdarzeń, czasoprzestrzeni poupychanych na dwóch, trzech stronach. Czytelnikowi zdeprawowanemu przez świat treści w pigułce postów na Facebooku trudno dociec, kto pyta, kto odpowiada, kto jest narratorem. Ale kiedy pokona się pierwszy odruch zniechęcenia podobny do tego, jaki miało się na matmie, gdy próbowano zachwycić nas równaniami z dwiema niewiadomymi, okazuje się, że jesteśmy jednak genialni – wchodzimy na level zrozumienia. I nagle dzieje się tak jak z muzyką streamowaną w telefonie słuchaną na słuchawkach – czujemy się nagle jak w jakimś teledysku. Nasze życie robi się słowami piosenki i rzewną lub skoczną melodią. Tak samo jest z tymi opowiadaniami. Berlin wciąga nas w swoje światy, a nam wydaje się, że nasze życie też jest opowiadaniem. Nagle każde zdarzenie, ruch, gest, słowo czy banalny gołąb na latarni stają się literaturą. Tyle że my nie będziemy umieli zrobić z własnego życia opowiadania. Ja wiem, że wielu ludziom tak się wydaje, że umieją i chętnie dzielą się spostrzeżeniami, że właśnie zjedli, a wczoraj wyszli i było wesoło, ale niestety, powiem serio teraz. To naprawdę nie wyjdzie. Nawet pośmiertnie.

    Ogólnie nudzą mnie już zmyślone historie w książkach. Nie wiem, dlaczego. Po prostu wymysły i fikcja przestały mnie interesować. Berlin nie nudzi, pisze o sobie, chociaż robi w to nieoczywisty i wyszukany sposób. I w tym momencie nie można nie zadać sobie pytania, czy biografia autora ma znaczenie dla odbioru jego dzieła. Całe wieki temu pisałam z tego pracę magisterską nie rozumiejąc połowy z dzieł z teorii literatury, na jakich się opierałam, ale przeczucie mnie nie myliło! Bo życie autora ma wpływ na to, jak odbiera się jego twórczość. Przynajmniej do pewnego stopnia ma. Można te opowiadania czytać nie znając ani jednego faktu z życia Berlin, na pewno, ale można znać i móc zrozumieć pewne zjawiska tam przywołane szybciej i mocniej. Takie jest moje zdanie.

    Lucia (czytaj: Lu – sia) Berlin miała życie, którym mogłaby obdzielić kilka osób.

    Lucia Berlin fot. za wyborcza.pl

    Były tam i bogactwo i bieda, i szczęście na słonecznych farmach Teksasu czy w loftach Nowego Jorku, i upokorzenie, i rodzinna przemoc, i choroby stygmatyzujące dzieciństwo i młodość, alkoholizm, z którym pisarka zmagała się całe lata, trzy małżeństwa, czworo dzieci, papieros przypalany przez księcia Aly Khana kochanka Rity Hayworth. Były chwile wzlotów i udanego rodzinnego pożycia, ale zawsze zakłócane albo przez chorobę alkoholową albo przez narkomanię partnera. Po rozstaniu z jazzmanem Buddym Berlinem Lucia nie wyszła już za mąż i zajęła się nauczaniem i pisaniem. Na Uniwersytecie w Kolorado w obrzydliwie zamożnym i cukierkowym miejscu, gdzie każdy się uśmiechał i miał labradora, szczęśliwie i z sukcesami uczyła studentów pisania, podupadając jednocześnie na zdrowiu.

    Ale siła jej opowiadań bierze się nie z egzotycznych wydarzeń, wartko postępujących zmian jej losu, popadania w życiu w skrajności, ale z umiejętności obserwowania zjawisk pozornie nieistotnych. Berlin umiała ponoć godzinami wpatrywać się w okno i esecjonalizować wszystko cokolwiek za nim zobaczyła.

    Kanwą każdego jej opowiadania jest to, co zaobserwowała i przeżyła sama, ale w każdym z nich narratorka ma inne imię, jakieś zdarzenia są dopowiedziane do tych, jakie wydarzyły się naprawdę. Niechronologicznie opowiadania te kręcą się wokół miejsc, w których żyła i wydarzeń, jakie były jej udziałem, a więc:

    • pobyty w Chile i Meksyku
    • katolickie szkoły
    • ona jako uczennica
    • ona jako nauczycielka
    • ona jako alkoholiczka
    • ona jako matka 2 potem 4 dzieci
    • ona jako partnerka, rozwódka, kobieta porzucana i porzucająca
    • ona jako wnuczka dziadka alkoholika i demonicznego sławnego dentysty
    • ona jako pomoc biurowa, pomoc biurowa
    • ona jako osoba poszukująca swojego miejsca w świecie
    • ona jako pomiatana i wyszydzana nastolatka
    • ona jako zdeprawowana panna z bogatej rodziny wśród chilijskich slumsów
    • ona jako córka nienawidząca matki, która z kolei nienawidziła swojego ojca

    Za każdym razem była obserwatorką wszystkich i wszystkiego. Swoim studentom, adeptom literatury zawsze zaś radziła : „Pisz to, co widzisz, nie to co chcesz zobaczyć. Patrz, naprawdę patrz”.

    Sama napisała tylko 77 opowiadań. Zapewne tę formę wymusił niejako tryb życia jaki prowadziła, brak czasu i zmaganie się z alkoholizmem. Ale robiła to, bo jak twierdziła „Mój pierwszy mąż mnie porzucił, tęskniłam za domem, rodzice się mnie wyrzekli, bo tak młodo wyszłam za mąż i się rozwiodłam. Pisałam, żeby wrócić do domu. Pisanie to było miejsce, w którym czułam się bezpiecznie. Pisałam, by naprawić rzeczywistość.” Uważała, że pisarze są ludźmi potrzebującymi afirmacji swojego życia, a pisanie to dostrzeganie piękna w zdarzeniach negatywnych, pisanie według niej nadawało zdarzeniom odpowiedni sens. Siłą tych opowiadań jest właśnie to: złe wydarzenia, zabite psy, przedwcześnie zmarłe dzieci, opuszczenie, samotność, niezrozumienie pokazane w taki sposób, jakby czytało się o słonecznym magicznym ogrodzie, w którym roi się od ładnych kwiatków i sennych pszczół.

    Jak ona to robiła – nie wiem. Czy człowiek rodzi się z takim podejściem, czy to „czas nas uczy pogody” – też nie wiem. Jak oswoić własne życie pisząc o nim – też chyba nie wiem. A Berlin pisała te skrawki i oswoiła, zarówno swoje własne jak i tych, którzy czytają. Którzy dzięki tej prozie na bank wpadną na to, że nic nie jest bez znaczenia, nic nie jest po prostu złe czy dobre, że po prostu jest. I to w tym wszystkim jest najfajniejsze, mimo że nie każdy będzie umiał o tym napisać tak jak ona, albo w ogóle nie będzie umiał. Co wcale nie oznacza, że należy się zniechęcać.

  • Związki w czasach tindera, czyli redefinicja

    Tinder i czego tak właściwie szukamy?

    Nie chciałam dziś iść do kina na rosyjski film „Niemiłość”, którego diagnozą jest współczesna niezdolność do okazywania, posiadania emocji i uczuć. Mam i tak za wysoki poziom scynicznienia w tym temacie, więc nie chcę sobie dokładać przykładów, że miłość to dziś towar nawet nie tyle deficytowy, co po prostu na wspólne życie nierzadko niewystarczający. Klikałam więc bezmyślnie po Netflixie, który jak należało się spodziewać, na wszystko przygotował nam odpowiedź. (Tak to jest już przedsionek dystopii z Black Mirror). Wygrzebałam niepozorny film, nie miałam go nawet w moim newsletterze!, o błahym tytule „Nowość”.

    Jest to dość skromny materiał, nie zawiera fajerwerków, ani głębokich analiz społecznych. Skupia się na parze głównych bohaterów żyjących gdzieś tam sobie w Stanach, ale anturage nie ma tu większego znaczenia, wedle nowej myśli, że biali ludzie z klas średnich mogą w sumie żyć wszędzie, jeśli zechcą. Wchodzimy za to w emocje pary młodych, ładnych ludzi. Nie bez znaczenia, przynajmniej dla mnie, jest fakt, że młodego mężczyznę gra Nicholas Hoult, kultowy Tony Stonem ze „Skins” i nieporadny nastolatek z „Był sobie chłopiec”.

    Patrzcie. (nie, nie kochałam się w nim, jestem już za stara)

    Był sobie chłopiec – fot. za Kulisy kultury

    Skins – fot. za fanpop.com

    Tak więc on przystojny, wysoki, ma niebieskie oczy, ona młoda, apetyczna, bursztynowe oczy i zdrowe, długie włosy traktowane w sposób nonszalancki. Ogólnie swoje idealne ciała traktują jak coś co jest oczywiste i coś co jest narzędziem odczuwania miliona rozkoszy, przyjemności i przyjmowania ekscytujących bodźców bez końca płynących ze świata. Kamera fokusuje się głównie na ich twarzach, na wyrazie ich oczu, na grymasach, innymi słowy chodzi tu o skupienie się na tym, co mogą ci ludzie odczuwać względem siebie nawzajem i względem siebie samych.

    Film niespodziewanie podrzuca jakąś odpowiedź na pytanie, jak na nowo, w czasach tindera, aplikacji randkowych zdefiniować miłość. Jak ją w ogóle zidentyfikować, kiedy wszystko dzieje się szybko, łatwo i kiedy internet podrzuca nam szybko odpowiedź na jakiś zawód w relacji z innym człowiekiem, czyli innego człowieka, który też prawdopodobnie nie będzie odpowiedzią na nasze oczekiwania i potrzeby.

    Bohaterowie Martin i Gabi spotykają się umawiając się przez aplikację na niezobowiązujący seks, akurat bowiem tego wieczora nie udały im się inne umówione seksy. Okazuje się jednak, że powstał zalążek przyszłego uczucia, czyli zaciekawienie. Rozmawiali ze sobą i byli sobą wzajemnie zainteresowani. Na takich spotkaniach, każdy kto zaliczył kilka takich mityngów, wie, że to prawdziwy rarytas. Seks okazał się taki, jakiego oczekiwali oboje, dlatego jak przystało na te czasy – szybko zdecydowali się zamieszkać razem i wylogować z aplikacji randkowych z entuzjastycznym okrzykiem – Jebać bycie singlem.

    Potem dopiero zaczęły mnożyć się w nich pytania.

    Czym może być ta miłość dziś

    Pytani na przykład przez znajomych, czy kochasz ją/jego odpowiadali „myślę, że tak”, ale nie nie wiedzieli, czy miłość to:

    • wstęp do merkantylnych transakcji?
    • czy to, co fałszywie wbił nam do głowy romantyzm, że miłość to bycie dwiema połówkami tego samego i przy okazji lekarstwo na samotność?
    • czy to wieczny stan uniesienia, pragnienia dwojga idealnych, pozbawionych wad ludzi w jakimś idyllicznym raju?

    Z pewnością młodzi, piękni, bez trosk finansowych ludzie ci przywykli do tego, że odczuwanie ekscytacji i przyjemności to warunek sine qua non, aby uznali swoje życie za udane. W związku z tym wykluczały się obowiązki typu rodzina i dzieci, nie bardzo też przygodne seksy w klubie czy z ludźmi z tindera. To może by tak coś pośredniego. Razem, ale bez zamykania się na innych, wspólnie, ale bez odcinania się od ekscytujących bodźców płynących do atrakcyjnych ludzi z zewnątrz.

    Spróbowali więc czegoś, co jest największym wyzwaniem współczesnego życia emocjonalnego, tj. mariażu pomiędzy poczuciem przynależności i poczuciem swobody, oparciem, stabilnością, ale i wolnością i autonomią.

    Kochać i być wolnym – czy to się uda w ogóle?

    Cóż się okazało?
    To, że w głębi ducha, niezależnie od wieku, w jakim jesteśmy i sposobów w jakich poznajemy innych, jesteśmy ludźmi, którzy najwyżej cenią sobie wyłączność.

    Jeśli przytrafi się problem, chcemy, by był on rozwiązywany wspólnie z bliską osobą, tak szybko, czule i z oddaniem jak w czasach, kiedy byliśmy niczego nieświadomymi oseskami i dostawaliśmy od matek wszystko, czego nam było trzeba. Takich samych relacji, jak pierwotnych relacji z matkami, oczekujemy potem od partnerów. Oddania. Żeby jak źle, to był i wsparł tu i teraz, nie rano i nie później. Natychmiast i bezwarunkowo.

    W jakiś wywiadzie w ostatnim „Przekroju” filozof Alain de Botton słusznie zauważa, że miłość to nie jest naturalny stan, tylko ogromny wysiłek po prostu. To nie jest galop na jednorożcu na drugą stronę tęczy, tylko wybór implikujący ciężką robotę nad sobą, nad układem, o którym się myśli, że it must be the love.

    Ci bohaterowie zdobyli się na wykrzesanie jakichś zwiastunów dojrzałości z siebie. Przyznali decydując się na wybór siebie, że są nieidealni, że bali się zawsze przyznać do tego, że zawiodą, nie spełnią oczekiwań i że te właśnie lęki killują większość, nawet dobrze rokujących emocjonalnych układów.

    Najczęściej górę bierze zniechęcenie i rozczarowanie tym, że układ okazał się mniej dopasowany do naszych potrzeb i wyobrażeń niż na początku się zdawało. Tak było w przypadku pary pokazanej w głośnym i skandalizującym filmie Gaspara Noe „LOVE”. Co wskazuje na to, że same chęci, wielka namiętność, magia, piękne ciała, duże członki, jędrne cycki, dobra wola, naprawdę mogą okazać się niewystarczające.

    Ale jak film „Nowość” pokazuje, czasami ktoś tam zdobywa się na odwagę wzięcia na klatę znużenia, irytacji, zawodu i rozczarowań i tym poświadczyć istnienie jakiegoś uczucia do drugiej osoby. Przynajmniej w fazie deklaracji. I jeśli przyjąć skandynawski model myślenia o związkach, że nigdy nie ma się nikogo na zawsze, a ludzie towarzyszą nam na poszczególnych etapach naszego życia, ale na danym etapie na wyłączność, to okazuje się, że nawet tinder tego nie jest w stanie zepsuć.

  • Pomaluj czoło na biało, czyli kanapka z Polski

    Biorę do ręki starannie wydaną przez wydawnictwo Wolno książkę (trochę wygląda jak modlitewnik)- wiązankę pieśni patriotycznych Marcina Świetlickiego pt. „Polska” i myślę sobie, ale po co to komu, pisać o Polsce, czy to jest interesujące? Czy ja myślę coś „o Polsce”? Przecież głównym nurtem moich zainteresowań pozostaje wykorzystanie buraka w diecie Dąbrowskiej, więc nagle o Polsce?

    Zawsze byłam bezideowcem. Wydaje mi się, że bycie zwolennikiem jakiejś big idea niewoli człowieka, czyni go zamkniętym i nieznośnym. W socjalistycznej szkole wychowawczyni wpisywała mi opinię na świadectwie – „osoba aspołeczna”, bo nie chciałam brać udziału w akademiach, chodzić na czyny społeczne, nie dlatego, że walczyłam w podstawówce z reżimem, tylko angażowanie się wydawało mi się podejrzane i trochę bez sensu. Kiedy byłam dzieckiem rzeczywistość po prostu była, nie miała barw politycznych dla mnie i nie zastanawiałam się, czy mogłaby być inna. Pamiętam tylko z tych czasów, że bardzo chciałam polecieć samolotem i koniecznie do Ameryki, bo lubiłam Bonanzę i westerny, no i cieszyłam się, że jestem Polką a nie Niemką, bo Niemcy przegrali wojnę. Tę radość zmąciły mi łzy zazdrości wobec Niemiec Zachodnich, które po wojnie miały jakby lepiej, ale ta świadomość przyszła dużo później. Tak czy siak, jedyny powód do dumy – na skutek własnych historycznych badań nad zjawiskiem „sprawiedliwości” powojennego porządku oraz porządku w ogóle – stracił rację bytu i pozostałam już osobą obojętną. No i nadal aspołeczną.

    Nie ruszyły mnie ani czasy rewolucji Solidarności ani transformacja, która się ziściła. W stanie wojennym bowiem byłam w stanie cieszyć się z dłuższych ferii zimowych, a w czasach czerwcowych wyborów bardziej byłam zajęta myślą, czy moja miłość już tam gdzieś chadza po korytarzach moich uczelni. Zauważyłam może małą różnicę, bo można było kupować niemieckie czekolady czy snikersy w jakichś drobnych geszeftach co bardziej przedsiębiorczych rodaków. Bo status studenta akurat zaczął się pogarszać i po ’89 właściwie wszystko w tym systemie zmieniło się na gorsze.
    Zaliczyłam jeszcze ostatnie podrygi Pomarańczowej Alternatywy, młodzieńcze „walki” z komuną, obrazoburcze murale z Jaruzelskim na ścianach mojego akademika i to by było na tyle Polski w moim życiu.

    Były też oczywiście piosenki. O Polsce.

    Tilt i ich rzewne nadzieje, że „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”. Te nadzieje oczywiście umarły razem z ostatnimi oazami buntu na jarocińskich festiwalach. Dziś mam kredyt w frankach, pracę w korporacji i jestem zakładnikiem systemu, który miał być „przepiękny”, lecz tak się nie stało.

    Polska to był też Obywatel GC, Grzegorz Ciechowski artysta uważam wszechczasów, który przekonywał:

    Te brudne dworce
    Gdzie spotykam ją
    Te tłumy, które cicho klną
    Ten pijak, który mruczy coś przez sen
    Że PÓKI MY ŻYJEMY ona żyje też.
    Nie pytaj mnie
    Co widzę w niej
    Nie pytaj mnie, dlaczego ciągle chcę
    Zasypiać w niej i budzić się.”

    Docierała do mnie taka ładna metafora, ale ten rodzaj podejścia był mi obcy, bo gdybym miała więcej odwagi osobistej, wiedzy, przezorności to bym stąd raczej uciekła. Może już nie tak jak bracia Zielińscy pod tirem w „300 mil do nieba”, ale na legalu. Ale nie odważyłam się, spóźniłam, mój tir odjechał i teraz jestem tu. Myślę słowami Kultu „mieszkam w Polsce,  mieszkam tu, tu, tu” i w związku z tym cudów oczekiwać nie należy, a co najwyżej rozczarowań i absurdów.

    Wrodzony sceptycyzm uniemożliwił mi wczuwanie się w każdy spór polityczny, ideowy na przestrzeni tych prawie 30 lat, odkąd mamy „wolność”. Celowo nie czytam, nie śledzę debat, polemik, artykułów i programów. Wychodzę z złożenia, że polityka to nieistotna fasada. Państwo ma za zadanie sprawić, że wszystko w nim funkcjonuje sprawnie, a każdy obywatel czuje się w nim bezpiecznie niezależnie od tego, czy na czele rządu stoi partia konserwatywna i prawicowa czy liberalna. Ale okazało się, że nie mogę dłużej żyć z tak postępującą naiwnością, więc wykupiłam subskrypcje Wyborczej i Polityki śledzę doniesienia i wnikam. Zaczyna do mnie docierać, że jednak coś jest nie tak, że po 30 latach jest tu coraz głupiej i coraz brzydziej i coraz groźniej. Czuję się tu istotna, tylko kiedy nie zawracam państwu głowy chorobami, starością i bezrobociem, ale kiedy będę musiała zawrócić głowę chorobami, starością i emeryturą to żarty się skończą.

    Więc sięgam po tę wiązankę  pieśni patriotycznych i czytam, co Świetlicki ma Polsce do wygarnięcia. Otóż w tych swoich, jak pisze „fochach co do Ojczyzny” do wygarnięcia ma sporo, nie podoba mu się w zasadzie nic i najbardziej cieszy się z intymnych, prywatnych momentów, do których „Polska nie ma jeszcze dostępu”. Jeszcze. Tak że próżno tu szukać pociechy jak u Sienkiewicza i nastawienia pozytywnego, czy jak pokochać Polskę w 5 krokach.
    Najbardziej wymowny wydaje mi się wiersz „Strefa kibica”:

    Najpierw pomaluj czoło na biało.
    Resztę czerwienią pokryj i nie pomyl się.
    Szczęśliwy jest Prezydent szczęśliwego Kraju.
    To nie Polska.

    To Polsat.

    Tak właśnie to wygląda. To jest ten level parcia i estetyki, ten model zachowań. Choćbyśmy nie wiem jak się starali będziemy strefą kibica, galą biesiadną. Pośpiewamy sobie przyśpiewki za stołem, zapomnimy o tym co złe i komu wiatr w oczy.

    Te wszystkie fochy, utyskiwania, pretensje zilustrowała wycinankami, kolażami Alicja Biała, ze względu na którą zresztą kupiłam tę książkę. Bo wcale nie chciałam myśleć w niedzielne popołudnie o Polsce, ale wyszło jak wyszło.

    A więc Alicja.
    Wpadłam na nią z półtora roku temu na instagramie.
    Dziewczyna z Poznania, ma dopiero 24 lata, hojnie obdarzona przez geny jak i Dział Dystrybucji Talentów. Nie jest typową, przeciętną Polką, z jakichś powodów jest wybrańcem losu. Dużo podróżuje po świecie, studiuje w Londynie na Royal College of Art i dużo pracuje w różnych miejscach, w Meksyku, Kalifornii, Portugalii, Niemczech, Turcji, rysuje, maluje, robi grafiki i spektakularne murale. Jak na tak młody wiek – dorobek dość imponujący. Niewiarygodnie zdolna, pracowita, zgrabna, świetnie ubrana, a do tego wykazuje dość rzadką u młodych ludzi postawę zaangażowania w sprawy Polski. Bardzo się tym przejmuje, komentuje. Może z dalekiej perspektywy życie tutaj widać ostrzej? A może taką ma wrażliwość? A może obie te sprawy działają? Tak czy owak diagnoza Polski 24 – letniej osoby wydała mi się najtrafniejsza, jaką ostatnio słyszałam. W Gazecie Wyborczej pytana o to, co jej prace mówią o współczesnej Polsce odpowiada:
    Że Polska jest pocięta i poklejona byle jak, na kacu, na kolanie, chaotycznie. I nie wiadomo, jakim cudem jeszcze się trzyma”.
    Podzielam jej entuzjazm w tej kwestii. Kolaże Alicji zamieszczone w tomie wierszy Świetlickiego oddają właśnie to myślenie.

    Jakiś recenzent, krytyk literacki napisał, że jej wycinanki z tomu „Polska” nie są odkrywcze i że łatwo odkodować przekaz, który niosą. Być może. Ale przypuszczam, że jest on łatwy do odkodowania dla ludzi takich jak krytyk, ja i jeszcze dla garstki ludzi, którzy czytają coś więcej niż newsfeed na swoim Facebooku i mesydże od znajomych. Sądzę, że większość Polaków żyje w takiej rzeczywistości, jaką Biała pokazuje na kolażach, to jest właśnie rzeczywistość polsatowa i nie widzą w tym nic dziwacznego.

    Polska Alicja Biała

    “Polska” kolaż Alicja Biała

    "Polska" kolaż Alicja Biała

    “Polska” kolaż Alicja Biała

    Pisałam o tym w tekstach o architekturze nadmorskich kurortów, architekturze Warszawy i widzę rzeczywistość tak jak ona, widzę, że jest uwłaczająco wręcz brzydko u nas dookoła. Mija 30 lat od końca komunizmu i już wiemy, że lepiej nie będzie, że chłopsko – zagrodowa, meblościankowa mentalność nie pozwolą nam żyć ani ładnie ani rozsądnie. Zjadają nas różowe fasady, kiczowate zameczki, blichtr lwów przed zajazdem „Zbyszko”. Jest swojsko, jest polsko i naprawdę większość z nas, abonentów Polsatu nie widzi w tym nic ani brzydkiego ani złego.

    Dlatego cieszę się, że widzi to osoba, która ma 24 lata i w sumie mogłaby rysować kwiatki i sytuacyjne komentarze do swojej dziewczyńskiej rzeczywistości na śmieszno – straszno, robić sobie selfie w knajpie ze znajomymi i hyggować na instagramie z kubkiem kakao na ładnie tuszowanym kacu. A ona – owszem – i pije, i selfie z kibla zrobi, co ja chętnie oglądam wiedząc, że ona widzi jeszcze coś więcej i schodzi głębiej. Mnie wzrusza taki rodzaj zaangażowania. To mi daje, nie tyle nadzieję, ile rodzaj poczucia, że może jeszcze nie wszystko stracone, że przysłowiowy duch w narodzie gdzieś tam jeszcze na obrzeżach Polsatu się pałęta, że jakieś elity umysłu się tworzą.
    Ja co prawda przypuszczam, że Alicja do kraju nigdy nie wróci, co najwyżej na święta do mamy z wizytą krótką, że zamieszka w fancy kraju, w fancy domu i będzie robić wystawy w eleganckim towarzystwie, których krajowe absurdy nie dotyczą aż tak bardzo albo wcale. Ale może właśnie nie? Może coś z takiego nurtu będzie wynikać? Jakiś inny rodzaj świadomości niż Disco Polo pod Gwiazdami? Może jest dużo podobnych osób jak ona, które nie biorą udziału w przebieraniu się, udawaniu, reklamowaniu coca coli, tylko które coś widzą, coś wiedzą, coś robią i przez to milimetr po milimetrze coś zmienia się na plus?

    To jest pytanie retoryczne, bo ja tego nie wiem.
    Póki co Świetlicki i Biała mówią jak jest.
    Że nie za fajnie.

  • Czy serial to sztuka czy rozrywka dla mas, czyli kanapki na premierze 2 sezonu „Watahy”

    Na premierze 2 sezonu serialu „Wataha” w Teatrze Polskim kanapki były naprawdę dobre. A serial chwalono. Chętnie oglądany, recenzje dobre, apetyty na drugą serie duże. Więc uroczyście zasiadłam i przez cały pierwszy odcinek chciałam znaleźć odpowiedź na pytanie, czy to był serial „dobry”? Jaki jest zły? Czy jest „dobry” wtedy, kiedy podoba się większości czy mniejszości? Jakie zastosować kryteria. I w takiej atmosferze przebiegł odcinek 1 i dopiero 2 przyniósł kilka odpowiedzi na te drastyczne pytania.

    Bo widzicie.

    Konsumpcja seriali rośnie, wzrasta wręcz lawinowo odkąd pojawiły się serwisy streamujące w internecie własne produkcje. Serial przestał być utożsamiany z poślednim wobec filmu pełnometrażowego gatunkiem. Traktowanie oglądania telewizyjnych serii jako obciachu lub zajęcia dla znudzonych własnym życiem starzejących się pańć odeszło do lamusa.

    Dziś serial to nie śmierć Hanki Mostowiak na skutek zderzenia z tekturowymi pudłami w „M jak miłość”. Dziś Małgorzata Kożuchowska nie musi się wstydzić gry w serialach, bo te powstają coraz lepsze, chociaż fakt, że niekoniecznie jeszcze w Polsce. Lecz zakusy na stworzenie znaczących produkcji rosną także u nas.
    Weźmy Agnieszkę Holland.
    No jest duma, że wyreżyserowała kilka odcinków kultowego „House of Cards, serialu, który jako pierwszy został zrobiony tylko z myślą o odbiorcach w internecie. HOC zmienił znacząco podejście do konsumpcji seriali, wyrobił przekonanie, że nie trzeba mieć telewizora i kablówki, żeby je oglądać, a wystarczy szybkie łącze i laptop. Więc Holland – nasz człowiek przy narodzinach legendy. To, że Holland wyreżyseruje pierwszą polską produkcję Netflixa to też medialne wydarzenie. Jest ekscytacja. My, o nas, w produkcji giganta! Hurra! Nasze serialowe serca biją coraz żwawiej. Czekamy.

    HBO. Zacna stacja telewizyjna, rekin, który nie bał się atakować widzów serialami niosącymi kaganki feministycznej oświaty jak „Seks w wielkim mieście” dawno temu i „Girls” teraz. I nadal okupuje tron sławy dzięki nomen omen „Grze o tron”. W polskie HBO sprawy zainwestowało więc wcześniej: 3 lata temu w I sezon „Watahy”, potem w „Pakt” – o dziennikarzach tropiących korupcję na różnych szczeblach władzy. A teraz, już za chwilę, już dziś powrót „Watahy”, sezon II. Jest więc znowu po polsku, a córka Holland – Kasia Adamik w tym pomogła, bo mogła.

    Co znaczy, kiedy ktoś mówi – obejrzyj, to „dobry serial”?

    Co to znaczy dobry? Jak opędzić się od patowego relatywizmu sprowadzającego wszystko do stwierdzenie, że nie ładne to, co ładne, ale co się komu podoba. Uczy się nas, że o gustach nie wypada dyskutować, nie wypada ich negować, bo jak ustalić, że czyjś jest lepszy a czyjś gorszy? To są emocjonalne sprawy, nie ma pola do dyskusji.
    To co robić?
    Czy dobry serial to taki, który ma dużą widownię, bo większość ma rację?
    Dobry serial to taki, który schlebia powszechnym gustom?
    Dobry to taki, który jest czytelny dla przeciętnego widza?
    Dobry to dający rozrywkę, odrywający od rzeczywistości czy skłaniający raczej do myślenia nad nią?

    Jako nałogowy konsument współczesnych produkcji serialowych podnoszę rękę do góry daję znak – ja wiem! ja powiem!
    To zgłaszam się do odpowiedzi i mówię.

    Według mnie, żeby serial był „dobry” powinien spełniać pewne wymogi:

    • musi to być produkcja oryginalna, zawierać jakieś nieograne wątki, pokazywać świat, w którym przeciętny widz rzadko bywa. Nie powinny to być wnętrza fancy mieszkań w Warszawie urządzone meblami z Ikei. Środowisko musi być albo totalnie inne od przeciętnego miejskiego, albo… zupełnie takie samo, tylko pokazujące je nam z zupełnie innej strony, na nowo.
    • tu płynnie przechodzę do zasady drugiej, czyli że dobry serial musi być oryginalnie, inaczej niż zazwyczaj opowiedziany. Mogą to być wtrętki jak w „House of Cards”, kiedy Frank Underwood odwraca się do widza i poufnie zdradza mu swoje myśli, których nie słyszą jego ekranowi partnerzy. Mogą to być przeintelektualizowane słowotoki „Dziewczyn” w stylu strumienia świadomości wypowiadanego na ulicy, mogą to być pozornie oderwane, oniryczne obrazy jak w „Twin Peaks”, które złożą się w taką całość, która nagle zyska nowy sens, którego nikt nie zakładał nawet w najdzikszych snach. Może to być mroczna aura i aktorski autyzm jak w „The Killing”. Może to być nielinearna narracja prowadzona bez zachowania następstwa czasowego w pokazywaniu zdarzeń, pełna timingowej ekwilibrystki. Może być technika różnych punktów widzenia jak w „The Affair”. Może to być szkatułkowy styl opowiadania o bohaterach jak w „Wielkich kłamstewkach”.
    • wszystko musi być pokazane TAK, żeby niezależnie od miejsca i czasu akcji, czy w Białym Domu, czy w domku na kurzej łapce, w kosmosie, czy teraz, żeby widz oglądając to mógł sobie powiedzieć – TO O MNIE.
    • wszystko w serialu musi pozwolić widzowi spojrzeć na pewne oczywiste, znane, codzienne, topowe sprawy jak miłość, samotność, rodzina, relacje z ludźmi, śmierć, sukcesy, porażki – w sposób, w jaki do tej pory tego nie widział; widz musi uzyskać mentalny efekt „wow”.

    Czy „Wataha” to serial „dobry”

    Skoro nakręcono 2 sezon to na pewno jest to serial oglądany. Jeśli jest oglądany to oznacza, że podoba się dużej liczbie osób. Jeśli się podoba i ogląda to znaczy, że się sprzedaje. Ale czy w związku tym jest dobry?

    Pierwsze kryterium „dobrego serialu” „Wataha” na pewno spełnia. Nie dzieje się w sztampowych okolicznościach jakie znamy z TVN-owskich i Polsatowskich produkcji. Historię osadzono w mitycznych Bieszczadach, do których wszyscy chcą uciekać, ale tego nie robią, w środowisku pograniczników.

    Mało raczej wiemy o pracy w takim zawodzie. Wiemy na pewno, że ci ludzie nie biorą wynagrodzenia za generowanie 500 maili o niczym dziennie, nie podpisują się „best regards”, nie kombinują bulletów na slajdach i nie piszą raportów, żeby było ładnie od 9 do 17. Może dobrze zajrzeć w surowe i niezbyt przyjazne otoczenie ludzi, których zadaniem jest dopilnowanie, żeby przez granicę nie przedostał się ktoś nielegalnie, w kontenerze np.,żeby zacząć lepsze życie. Łatwo nie jest, więc popatrzeć jest ciekawie. Bieszczady ładne, mienią się kolorami października widzianymi z drona. Chociaż akcja dzieje się niemiłą zimą, widzowi przypomina się dość natarczywie, że okolica jednak ładna i ma epicki rozmach. Jej ładność przeciwstawia się brzydocie i złu czającymi się przy ziemi.

    Bohaterowie. 

    Czy można się z nimi utożsamić? Z ich losami, decyzjami, charakterami? Postarano się, aby działania postaci były dla widza klarowne, to ułatwia dotarcie do nich i zrozumienie. To są bohaterowie jednoznacznie dobrzy, którym zdarza się postąpić źle. Brzmi znajomo, prawda?:) Przecież to o nas!

    Weźmy takiego Wiktora Rebrowa. Główny bohater, pogranicznik, w tym sezonie poszukiwany i ścigany za niepopełnioną zbrodnię. Zaszywa się w bieszczadzkich ostępach i kombinuje, jak wyjść z opresji. Nie mamy żadnych wątpliwości, że jest to człowiek dobry i ma rację. To na pewno dobrze dla tych, którzy nie tracą czasu na wątpliwości podczas oglądania.

    Do tego to nazwisko. Dlaczego główny bohater nie może nazywać się Jan Kowalski, tylko nazwisko musi już sugerować widzowi, że postać będzie wyjątkowa? Czy były oficer SB grany przez Lindę w „Psach”, gdyby nazywał się Tadeusz Nowak byłby mniej ciekawy niż kiedy nosił nazwisko Franz Maurer? I tu podobnie. Nazwisko podrzuca nam jednak na stół oczywistość – uwaga, to człowiek wyjątkowy, on będzie nazywał się Rebrow, tak trochę wschodnio, bo dzieje się na wschodniej granicy.

    Weźmy główną bohaterkę – prokurator Dobosz. Nazwisko tak, pospolite, ale dziarskie. Działamy, jak pani zagra. Postać pani prokurator jest nakreślona jak kalka postaci nadinspektor policji Stelli Gibson granej przez Gillian Anderson prowadzącej śledztwo w sprawie psychopatycznego seryjnego zabójcy w serialu „The Fall”. Jest tak samo stosunkowo młoda, atrakcyjna, nienagannie ubrana, trochę mroczna, skrywająca tajemnicę, lubiąca działać w pojedynkę, zdecydowana, konkretna i w czasie wystąpień publicznych szykuje sobie białą bluzkę. Nie mamy więc wątpliwości, że mimo skaz jest osobą czystą moralnie. Biały – to w końcu kolor niewinności. Ona ma ręce czysta jak ta bluzka kochany widzu!

    Może takie są figury postaci w tego typu gatunkach. Może prokurator w trampkach i z nadwagą przenosi punkt ciężkości akcji na inne tematy. Nie wiem. Ale wydaje mi się, że można pozostawić widza z lekkim niedosytem w doinformowaniu na temat tego czy postać jest dobra czy zła i nie zniszczy to produkcji, a wręcz przeciwnie – mogłoby podkręcić zainteresowanie przeciętnego widza, który mógłby chcieć wiedzieć czy babka coś kombinuje czy pozostanie po jasnej stronie.

    Czy powiemy sobie „to mnie”?

    Pokazane w serialu główne postaci są ustawione po stronie dobra, ale zdarzają im się wpadki. Są skazy. Nie wiem, czy ktoś utożsami się zupełnie z postacią graną przez Aleksandrę Popławską czy Leszka Lichotę, ale z pewnością poczuje się mile ukojony tym, że nie jest odosobniony w popełnianiu błędów.

    Do tego corem produkcji jest intryga, zagadka i jej rozwiązanie. Nie było chyba głównym zamysłem twórców, aby tchnąć w bohaterów szekspirowskiego ducha tak, żebyśmy mogli rozpoznać się w ich charakterach. Ci bohaterowie mają działać, a my mamy to śledzić z zapartym tchem, żeby się dowiedzieć „kto zabił”, „kto zawinił” i czy dobro zwycięży.

    Czy inaczej niż dotąd spojrzymy na pewne znajome tematy?

    To akurat może się udać. Mamy tu wątek utrzymujący się na topie – uchodźcy. Myślę, że podjęcie go było cennym posunięciem. Nie chcę spoilerować, wystarczy nadmienić, że serial ukazuje te sytuacje z ludźmi chcącymi przedrzeć się po lepsze życie w taki sposób, że nie będziemy w stanie zakwalifikować tego jednoznacznie na nie albo na tak. Będziemy musieli się zastanawiać. I to przecież chodzi.

    Inni, obcy, przybysze, intruzi – tym wątkiem serial ugrywa dużo z obszaru na TAK.

    Podsumowując

    Każda ocena to też kwestia oczekiwań.

    Produkcje HBO czy Netflixa spotykają się z oczekiwaniami mocno wyśrubowanymi. Jako widzowie wiele się spodziewamy i wiele chcemy. Polskie wątki chcemy w tych gigantach, żeby duma była.

    O „Watasze” mogę powiedzieć, że na początku trudno mi było się odnaleźć w mrocznych  bieszczadzkich plenerach, w tych sytuacjach narysowanych czasem zbyt wyraźną, jak dla mnie, kreską, ale 2 odcinek tak zadzierzga akcję, że koniecznie chce się odpalić odcinek 3, chce się wiedzieć zaraz i teraz dlaczego ten bohater tak działa, co ukrywa? A przecież wydawało się, że jest inny! Taki klasyczny, ale skuteczny chwyt.

    Jak dla mnie, serial jest wystarczająco dobry, żeby chcieć się przekonać, czy Rebrow wyjdzie z tego lasu czy nie.
    Zróbmy to zatem.

    2 sezon startuje w HBO 15 października, w niedzielę.

     

  • zjedz kanapkę