Co ma wspólnego sztuka zaangażowana z taśmami z castoramy?
Jak dzieją się rzeczy
Zaryzykuję takie uogólnienie, że większość z nas przyzwyczajona jest do tego, że to co nas otacza po prostu jest, ma być, że rzeczy są. Rzadko zdobywamy się na wysiłek myślenia o tym, jak się dzieją.
Nie zaprząta nas to, jak powstał długopis, koszula, którą nosimy, telefon, w którym grzebiemy, kartka, po której bazgrzemy, film, który oglądamy, książka, którą czytamy, wystawa, którą oglądamy. Konsumujemy rzeczy w ilości dużo i w szybko, wszystko odbywa się na zasadzie who’s next. Chwila otrzeźwienia przychodzi dopiero wtedy, kiedy sami wpadniemy na jakiś pomysł, chcemy zrealizować jakąś naszą ideę i okazuje się, że owszem – realizacja pomysłu jakoś się udała, ale gorzej już z tym, jak powiedzieć to światu. Pewnie dlatego tyle wierszy, nowel zalega w szufladach, obrazów po kątach, zdjęć na dyskach. Idei i dzieł, których nigdy nikt nie zobaczy. Każdy może być artystą, ale już nie każdy artysta może być producentem wdrażającym swoje myśli w przestrzeń społeczną.
Tu zresztą pojawia się kolejny wątek, jak tworząc dzieła nie konstruować jednocześnie podziału na świat artysty i publiczność, jak zrobić, żeby dzieło zaistniało w świadomości ludzi niezwiązanych ze sztuką, ludzi, którzy nigdy w życiu nie odwiedzili żadnej galerii sztuki, jak przedrzeć się do nich, somatycznie ich zaangażować w nasze dzieło i jak odmuzealnić sztukę jako taką. Interesuje mnie kwestia estetyki relacyjnej między dziełem a odbiorcą z ulicy i jak zrobić, żeby móc działać na żywej miejskiej tkance z ludźmi nie mającymi ze sztuką nic wspólnego.
I cóż. okazuje się to niezwykle trudnym działaniem, aktem, przy którym sam akt tworzenia pracy nad konceptem to najfajniejsza cześć roboty absorbująca w sposób raczej pozytywny.
Do myślenia o tym skłoniła mnie lektura procesu powstawania Palmy na rondzie de Gaulle’a, czyli projektu „Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich” Joanny Rajkowskiej oraz moc kwiecistych opowieści stawiania wystawy zdjęć z projektu ZWYKLI? mojej przyjaciółki Moniki Szałek. Te dwa akty zbiegły się u mnie w czasie i skłoniły mnie do myślenia o tych zjawiskach w inny sposób niż miałam w zwyczaju o nich myśleć, czyli tak jak wspomniałam na początku, że po prostu są, widzę je a potem odchodzę i zajmuje mnie już zupełnie co innego. Nagle olśniło mnie, że sam proces zapośredniczania swojej sztuki w sferę publiczną to już nie kwestia samego talentu czy geniuszu artystycznego, tylko ciężka producencka, koncepcyjna harówka. I tylko dla ludzi o stalowych nerwach i niezłomnych charakterze z mocnymi cechami bezwzględnego korporacyjnego managera.
“Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich” – Joanna Rajkowska
Tymczasem jest rok 2001. Joanna Rajkowska – jedna z najważniejszych artystek ostatnich dwóch dekad chce postawić w centrum miasta w alejach Jerozolimskich palmę. Dla upamiętnienia, że w XVIII w. była tam Mała Jerozolima, a potem jej nie było, bo miejsce uznano za prestiżowe i Żydów stamtąd przepędzono. Miasto nie godzi się na tę lokalizację ani na szpaler palm, godzi się na jedną na rodzie de Gaulle’a. Palma miała działać jak film, miała tworzyć iluzję i komentarz do żydowskiej przeszłości niektórych dzielnic miasta. Rajkowska chciała w ten sposób rewitalizować stosunki społeczne i wzbudzić jakiś rodzaj refleksji artystycznej. Ale ten zamiar poprzedziły:
– miesiące budowania tekturowych makiet palmy
- tygodnie na zezwolenia postawienia instalacji
- przekonywanie sceptycznie nastawionych urzędników
- szukanie firm produkujących sztuczne palmy, kto zrobi pień a kto liście
- logistyka przewozu gotowej palmy do Polski
- problemy finansowe, groźba bankructwa i wizja konieczności rozbiórki palmy
- bezskuteczne wypracowywanie zasad współpracy z miastem
Kiedy prace postawienia tej niezwykłej instalacji były prawie na finiszu, cóż się okazało? Że kiedy wydaje się, że wszystko jest załatwione i ogarnięte i wystarczy tylko wkręcić ostatnią śrubkę – potykamy się o coś, co postrzegamy jako głupstwa i nie przychodzi nam do głowy, że mogą one zaszkodzić realizacji projektu. W tym przypadku były to… brzydkie betonowe donice kwietniki na rondzie, których miasto zakazało demontować.
Ostatecznie jednak po mnóstwie wzlotów, upadków i perypetii palma w Warszawie, którą zna chyba każdy, stoi i mierzy się z bogactwem kontekstów i narracji totalnie odmiennych od tych, jakie były założeniem artystki. Ale jest i wciąż produkuje wizje w tych, którzy na nią patrzą.
wystawa Moniki Szałek – ZWYKLI?
26 sierpnia 2020 na parterze Galerii Mokotów w Warszawie Monika Szałek – fotografka, portrecistka gwiazd instaluje wystawę 61 zdjęć swojego autorstwa z projektu ZWYKLI? Zanim dojdzie do finału tej akcji – zresztą obecnej w tej przestrzeni tylko do 13 września, więc zanim dojdzie do finału nastąpi szereg zdarzeń składających się na niełatwy proces wprowadzania idei, wykonanego projektu do świadomości publicznej.
Sam pomysł polegał na tym, że ruchliwa i żwawa Monika dusząc się w toksycznej atmosferze lockdownu, uwrażliwiona na dramatyczne doniesienia o pracy polskich służb medycznych w warunkach walki z nieznanym zagrożeniem w postaci koronowirusa, wymyśliła, że zamiast klaskać lekarzom na balkonie o 17 – zrobi im portrety. Zdobyła na to zgodę dzięki swoim kontaktom i wpuszczono ją do warszawskiego szpitala na Wołoskiej, który wtedy pełnił funkcję szpitala zakaźnego dla chorych z koronowirusem, a kilka dni potem do szpitala im Kopernika w Łodzi. W dość skrajnych, nietypowych dla standardowych sesji fotograficznych, bez ekipy, makijażystów, z partnerem w charakterze oświetleniowca i pomocnika wykonała kilkaset portretów ludzi ze służb medycznych pokazując ich jako ludzi uśmiechniętych, ładnych, dając im fokus na nich, zwracając uwagę, że w tym całym szaleństwie są prawdziwi ludzie, którzy sprawdzają się w pomocy w zwalczaniu tego NIEWIADOMEGO, tego, czego się boimy. Dała tym działaniom twarze. Akcja się skończyła i twarze siedziały na dyskach jej komputerów, pojawiały się w internecie, na kanałach social mediowych, ale nikt nie mógł się z nimi skonfrontować fizycznie. Pomoc w wystawieniu prac i kuratorowanie oferowało …centrum handlowe, konkretnie wspomniana Galeria Mokotów. Wielu ludzi zadaje pytanie, dlaczego centrum handlowe, świątynia komercji i bezrefleksyjnej konsumpcji. No więc właśnie dlatego. Jak mówi sama Monika (wiem, bo ją pytałam) wystawa jest sztuką zaangażowaną, przez pryzmat tych zdjęć chciała pokazać jakiś problem społeczny i dać możliwość pochylenia się nad nim, zastanowienia. Gdyby zamknęła go w wyabstrahowanym, sterylnym środowisku galerii sztuki – niewiele osób miałoby szansę to zobaczyć, bo galerię odwiedza ściśle określona grupa a centra handlowe niemal każdy.
Kiedy pojawiła się zgoda na wystawę zaczął się morderczy wyścig z czasem, ponieważ termin był niebawem a produkcja takiego wydarzenia do najprostszych nie należy. W krótkim czasie 3 tygodni, aby doprowadzić do pokazania 61 portretów pracowników opieki medycznej Centralnego Szpitala Klinicznego MSWiA w Warszawie należało:
• zrobić selekcję, wybrać 61 portretów spośród kilku tysięcy
• przygotować formaty pod druk
• umówić drukarnię i zamówić odpowiedni pod tego typu instalację szlachetny papieroraz płytki pcv
• zastosować w koncepcji wyboru wymogi kuratora co do logotypówi prezentacji prac (warto zaznaczyć, że prezentując wystawę w miejscu luksusowym, musi ona posiadać wysoką jakość)itp
• obmyślić i wypożyczyć stelaże, na których mają zawisnąć portrety (Monika chciała umieścić je w przestrzeni, żeby twarze bohaterów przenikały się wzajemnie a jednocześnie dawały szansę przenikania się z przestrzenią galerii i ludzi w niej przebywających)
• wykombinować to tak, aby obrazki z tych stelaży nie pospadały biorąc pod uwagę, że przestrzeń w galerii podlega pracy powietrza, przeciągów, ciągłego i nieprzewidywalnego ruchu.
I cóż się okazało? Że sprawa mogła upaść, nie ujrzeć dziennego światła przez jeden drobny szczegół, na który w ferworze istotniejszych zdawałoby się problemów instalacyjnych nikt nie zwrócił uwagi, a mianowicie o…taśmę obustronną do mocowania obrazów na stelażach. Było ich 3, ale wykorzystane zostały 2 akurat nie te, które były przeznaczone do tego typu materiału w warunkach mniej sprzyjających, że tak powiem, klimatycznie. W efekcie obrazy w nocy pospadały i na szybko trzeba było szukać sposobu na odpowiednie umocowanie ich tak, aby rano po otwarciu galerii nie było śladu po działaniach ekipy, a wystawa mogła wystartować zgodnie z planem.
Tak oto projekt mógł upaść z powodu betonowych donic czy taśmy z castoramy, z powodów, których nikt nie brał pod uwagę jako wiążące dla sprawy czy poważne.
Jaki jest morał z tych historii.
Na pewno taki, że zapośredniczanie swoich idei w przestrzeń może wyzwolić w twórcach siły i zdolności, o jakie nigdy wcześniej by się nie podejrzewali, że ten cały proces twórczy to jest może 10% przyjemnego szału (nomen omen) twórczego, a reszta to ciężka i nieprzewidywalna w skutkach harówka i walka z materią. Wszystko po to, żebyśmy my obserwatorzy mogli gdzieś na chwilę przystanąć i na to spojrzeć. Pomyśleć o czymś innym niż doraźność, móc dokonać transferu stereotypowego myślenia na meta – myślenie o rzeczach w innych sposób niż zwykliśmy myśleć.
Uważam, że sztuki w jakiejkolwiek postaci, a szczególnie zaangażowanej, trzeba trzymać się kurczowo. Same koty nie wystarczą, aby przetrwać w mało przyjaznym i mało przewidywalnym świecie.