Osobiście nie przepadam za teatrem. Drażnią mnie sceniczne szepty, konwencje i naprawdę niezwykle rzadko zdarza się moim zdaniem w teatrach współczesnych inscenizacja, która tworzy jakąś wartość dodaną do utworu, który jest tej inscenizacji kanwą. Nowe przestrzenie powstałe z kompilacji nieoczywistych dzieł potrafi robić Warlikowski, ale nie będę się o tym rozpisywać, bo moje wielkie uznanie dla jego twórczości jest ogólnie znane, jak histeryczna miłość do kotów.
Mam też sceptyczny stosunek do adaptacji scenicznych powstałych na bazie utworów dla mnie tyleż kultowych, co według mnie nieprzekładalnych na język teatru przez duże T. Nie dlatego oczywiście, że dla mnie są kultowe, ale dlatego, że zawierają takie armaty, haubice, katiusze (rodzaj wyrzutni rakietowych przyp.aut. hehe) ładunków emocji, prawdy o ludzkiej kondycji, że jeśli nie są specjalnie skonstruowane pod teatr, to są po prostu nieprzekładalne ze względów czysto technicznych, ogarnąć się tego zmasowanego ataku geniuszu na scenie po prostu nie da. Dlatego nie poszłam na inscenizację „Mojej walki”, i ponoć słusznie. I nie zamierzałam iść na inscenizację „Innych ludzi” do TR Warszawa, bo poemat Masłowskiej, którą poważam na równi z Warlikowskim i kotami, jest według mnie genialną diagnozą życia w obecnej Polsce, napisaną tak, że każde słowo, które tam pada, znane przecież z naszych własnych codziennych werbalnych aktywności, dźga prosto w mózg uśpiony omamami o tym, że jest super. Tak, że trochę nam się chce śmiać a potem niczym w Rewizorze rozglądamy się na boki i nagle się okazuje, że śmiejemy się z samych siebie, choć wcale byśmy nie chcieli, bo przecież jesteśmy świetni i tacy zaradni i ogólnie w porzo. Ale o tym też pisałam bardzo kwieciście i zażarcie w tekście o “Innych ludziach“, więc nie będę się powtarzać. Na ten wyczekiwany przez publisię spektakl do TR jednak poszłam, ponieważ miła osoba sprawiła mi cudną niespodziankę kupując mnie, osobie znanej z fanowania twórczości Masłowskiej, bilet na prapremierę w pierwszym rzędzie na samym środku. Bardzo się ucieszyłam i rada w tym rzędzie się umościłam. Miłej osobie spektakl się nie spodobał, reszta towarzystwa uczucia miała mieszane i ja tak samo.
Wszystko, jak wiadomo zależy od oczekiwań.
Jak już idę do teatru oczekuję, jak wiadomo, katharsis. Mam ambicje wyjść w coś bogatsza albo na jakimś mocnym speedzie uduchowienia. Jak po „Francuzach”, że wow, kiedy to zwyczajny wątek przemijania wwierca się we mnie tak, że aż mnie to boli, acz nie martwi. Jakoś tak przeczuwałam, że Jarzyna nie zrobi z „Innych ludzi” artystycznego, duchowego, katarktycznego seansu. I co więcej. Nie można się nawet tego czepić, bo w wywiadzie dla Wyborczej sam stwierdził, że przygotowując hip hopowy poemat Masłowskiej na scenę nie mieli sytuacji artystycznych oparów, metafizycznych dotknięć, bo ważniejszy był dla niego „temat samorozpoznania niż kreacja artystyczna”. Nie wyjaśnił niestety co znaczy dla niego to „samorozpoznanie”? Że widz odnajdzie siebie w tych postaciach? To jest w sumie oczywiste, ale aby odnaleźć się w Kamilu i jego prekaryjności i sytuacji przegrywa, Iwonie i jej budzącej litość pretensjonalności damy z Wilanowa, aspiracyjności zaocznych studentek pracujących w Rossmanach, zrzędliwych matek podcinających dzieciom skrzydła – nie trzeba udawać się do teatru, wystarczy ten poemat przeczytać.
Masłowska, jak wiadomo, pisze sztuki sceniczne, ma też świadomość, że inne jej utwory mogą nadawać się na scenę, ale stanowczo podkreśla, też w wywiadzie dla Wyborczej tuż przed premierą „Innych ludzi”, że nie lubi, kiedy reżyserzy próbują jej twórczość udosławniać, nie lubi „kiedy idą w tautologiczną dosłowność”. Powołuje się na dość wyjątkowy przykład inscenizacji „Wojny polsko ruskiej” w Teatrze Słowackiego dokonanej przez Pawła Świątka, kiedy to reżyser poszedł w abstrakcję, postaci uczynił podwykonawcami, a z języka zrobił bohatera głównego. I że choć całość pozbawiona była blokowego anturażu, bohaterowie swojej tożsamości płciowej, to poprzez zastosowany zabieg widz i tak wiedział, o co chodzi. Zadowolona była autorka, że reżyser nie dał się zwieść pozornemu realizmowi języka, a potrafił z niego samego zrobić kreację.
Moim zdaniem takiego zabiegu w przypadku „Innych ludzi” Jarzyna nie dokonał, co więcej, jeszcze bardziej ten poemat udosłownił.
Fabuła „Innych ludzi” jest, jak wiadomo, przerysowana i konwencjonalna. Prawdziwym bohaterem jest, jak zawsze, język odbijający społeczne obsesje, nawyki, naszego polskiego nieco skisłego, zgorzkniałego, obitego narodowymi traumami i społecznymi nierównościami ducha.
Jarzyna poszedł w inscenizacji w kierunku hip hopowego musicalu na bazie poematu Masłowskiej, czegoś co sprawia wrażenie videoklipu wykorzystującego wizualne elementy mediów społecznościowych, gier komputerowych, całej tej internetowej rzeczywistości, jaka rozgrywa się na ekranach naszych smartfonów i imituje tak zwaną „prawdę” o życiu. Zaprzęgnął do tego różne techniczne możliwości począwszy od muzycznej oprawy, w której maczali palce tuzy polskiej sceny hip hopowej jak Wojtek Sokół chociażby, po ustawione na scenie 3 greenboxy przypominające blachę falistą i wertykalne ekrany naszych smartfonów. Tam na tych ekranach rozgrywa się rzeczywistość utworu, życie bohaterów: Kamila z nizin społecznych co chciał nagrać płytę, sfrustrowanej Iwony z klasy średniej, wszystkich pozostałych rozczarowanych swoim życiem ludzi, no i życie miasta Warszawy.
Jarzyna we wspomnianym wywiadzie napomyka też, że odszyfrowywali poemat Masłowskiej kierując się topografią miejsc zdarzeń: Grochów, Wilanów, smutne dzielnice, dzielnice aspirujące do nie wiadomo czego, Warszawa jako miasto korków, narodowych traum i tygiel społecznych i kulturowych zmian. Na greenboxach miasto żyje w rytmie rapu swoim szarym, dziwnym życiem, a bohaterowie wypełniają go próbując jakoś okiełznać, na ogół ze skutkiem ze wskazaniem na słabo. Taki też jest wydźwięk utworu Masłowskiej, że nie za dobrze jest, życie w Polsce to siny styczeń. Spektakl w formie wertykalnych obrazków przypominających stories na Instagramie przekaz daje ten sam.
Zatem pytanie – po co? I Czy warto?
Moim zdaniem cały wysiłek realizacyjny tego spektaklu jest dość efektowny. Lekko się to trawi, czasem nawet rechocze zanim przypomni się case Rewizora, nóżka skacze w rytm hip hopu, podczas niektórych sytuacyjek domowych czy monologów bohaterów z tyłu głowy się tłucze znamienne „to kurwa o mnie”. Ale. Cała ta efektowna inscenizacja nie wiem czy się „Innym ludziom” przysłużyła. Była jednak zbyt dosłowna i przez to mało odkrywcza. Widz dostał dynamiczny pokaz brawurowych niekiedy kreacji (matka Kamila Maria Maj chociażby, czy naturszczyk Janek Zmit jako Kamil), ale czy wyszedł na nowo jakoś natchniony przekazem? Nie sądzę. Jeśli czytał „Innych ludzi” to wszystko to już wiedział. Może tak być, że utwory Masłowskiej wystarczy tylko słuchać i tworzyć sobie w głowie własne przestrzenie, jakie ich język nam podsuwa i jakie stwarza. No, słuchać albo czytać.
Dlatego też podsumowując – „Inni ludzie” w TR Warszawa – ani chała ani arcydzieło, dzieło na scenie szanowanego teatru, do którego nie powstało kongenialne inne dzieło, powstał videoklip na Yotube’a, przedstawienie skrojone na potrzeby konsumentów influencerskich aktywności, ale raczej nie dla wymagających od teatru duchowych uniesień przedstawicieli ubożejącej klasy średniej mających na to czas w piątek wieczorem, a czasem nawet w czwartek.