Dzisiaj taki nietypowy tekst, bo o mnie, a tyczy konkretnie lęku. Problematyka bardziej jednak demokratyczna niż recenzja aktu twórczego, który może być dostępny nielicznym. A tu zaryzykuję stwierdzenie, że chyba nie ma ludzi, którzy niczego się nie obawiają, nie boją, choć z pewnością gradacja lękowości jest bardzo różna. Temat ten postanowiłam opisać w związku z jednym wydarzeniem, a mianowicie moją wizytą w ośrodku wczasowym Świt w Wildze, w lasach pod Warszawą. Wybrałam się tam na poszukiwanie straconego czasu i na duchologiczne eksploracje śladem czaru dawnego PRL, którym za dzieciaka się gardziło, a teraz klimacik ten zajmuje poczesne miejsce w segmencie Nostalgia. Nie jest istotne, czy było wtedy fajnie, raczej niefajnie, bo mnie się kiedyś chyba nic nie podobało, ale mniejsza z tym. Wróciłam na teren dawnego ośrodka, w którym bywałam na wczasach mając kilka lat i wdychałam zapachy dawnych czasów robiąc zdjęcia w kultowej stołówce ośrodka przy Borowików 8.Pozostała ona w niezmienionym stanie od 40 bodajże lat.
Dlaczego piszę o tym przy okazji lęku?
Ponieważ niespodziewanie okazało się, że po tym, jak personel opuścił ośrodek w okolicy 15:00, zostałam na jego terenie całkiem sama. Nie zjawił się tam nikt przez te 4 noce, które tam spędziłam i tu zaczyna się właśnie ta historia, którą chcę się podzielić.
Każdy, komu o tym wspominam, o tych 4 nocach w środku lasu wyłącznie we własnym towarzystwie, zdumiewa się i na ogół twierdzi, że nie dałaby/nie dałby rady rady tak samopas, że porobiłby/-aby kilka zdjęć, wsiadła/-ł w samochód i zawrócił/-a do domu. Albo przynajmniej byłaby/byłby uzbrojony w gaz pieprzowy.
Nie wiem czy ja bym się zatrzymała tam w takich okolicznościach, gdybym o tym wiedziała. Byłam przekonana, że będą ludzie, albo że zaraz ktoś dojedzie. Pani z recepcji zapewniała, że tak ma się stać. Nie dotarł nikt ,a ja, siłą inercji, zostałam na miejscu zagłuszając ciszę nocy głosem telewizora i kanału TVP Kultura, na którym leciały stare komedie Fredry w Teatrze Telewizji.
Kłamałabym, gdybym twierdziła, że nie odczuwałam żadnego lęku, ale ze względu na to, co nieoczekiwanie przyniosły mi okoliczności, postanowiłam przyjrzeć się moim emocjom i myślom. Może taka okazja do konfrontacji nigdy się nie powtórzy?
W tym momencie rozmaitym przekołczowanym ludziom przyjdzie na myśl światła rada wszystkich liberalnych kołczingowców, że hello, wszystko kochana/-y masz w głowie! Ogarnij to! Pozbądź się toksyn myślowych, lęku, bo se tylko go stwarzasz a on wcale nie istnieje!
Postanowiłam skonfrontować się z tym hasłem osobiście. Według mnie prawdą jest, że wiele naszych działań i myśli bywa kwestią decyzji. Jeśli zdecyduję, że jakiś wyjazd będzie udręką i nudą to prawdopodobnie mało co mnie przekona, że jest inaczej. Jeśli zdecyduję, że nastawiam się na case – będzie co będzie i decyduję w trakcie o emocjach, to prawdopodobnie tak się stanie i to pozostawia szerszy zakres możliwości doznawania tych emocji. Jeśli nastawię, że będzie ekstra – niestety istnieje niebezpieczeństwo, że wysoko wywindowane oczekiwania mogą przynieść odwrotny skutek. Zatem jest trochę prawdy w tym, że wiele jest w naszych głowach, wiele zależy od tzw nastawienia, ale jednak nie wszystko.
Siedząc w tym domku w środku lasu i słysząc albo telewizor albo nic, myślałam o tym, co jest w mojej głowie. Obserwowałam uważnie każdą myśl i rozkładałam ją na czynniki pierwsze. Myślałam oczywiście o tym, że ktoś może tu być i chcieć mi zrobić jakąś krzywdę, bo tak. Bardzo, ale to bardzo, starałam się, żeby ta myśl nie rozgościła się w mojej głowie, żeby nie rozpełzła mi się po zwojach i nie przełożyła na reakcje w ciele. Racjonalizowałam ten lęk myśląc, że ale kto tu mógłby przyjść? kto mógłby chcieć okraść jakąś babę, która jeździ starym nissanem, po co komuś jakieś morderstwa w tym lesie, na dobrą sprawę pewnie nikt nie śledzi mieszkańców ośrodka, a poza tym wszędzie, na co drugim niemal drzewie, był monitoring. Dziś trudno tak naprawdę przemykać przez życie niezauważalnym. Zdobyłam się na wysiłek odtrącając te myśli, oglądając Fredrę i w końcu zasypiając, ale z radością niekłamaną witałam nadejście dnia. Każda kolejna noc nie była ani lepsza ani gorsza. Podjęłam decyzję, że ta totalna samotność będzie wartością dodaną do tego wyjazdu i odliczałam czas aż wszyscy pracownicy polezą sobie do domów i wszystko będzie należało tylko do mnie. Będę robić, co zechcę, siedzieć gdzie zechcę i nikt nie będzie zawracał mi głowy swoimi myślami, swoją obecnością. Było to wspaniałe uczucie.
Nie jest tak, że zdarzyło mi się to pierwszy raz. Często podróżuję po Polsce sama i zdarza mi się trafiać na Mazurach czy nad morzem, zawsze poza sezonem, na pusty las i mnie w środku, opustoszałe jeziora albo wytrzebione z drzew polany, tereny totalnie puste. Ten lęk w takich sytuacjach opanowałam już jakiś czas temu, ale nie zdarzyło mi się obcować z tą samotnością aż przez 4 noce.
Jednak ważne jest, że ten trening odbywał się już wcześniej, a dodatkową istotną sprawą pozostaje to, że ja uwielbiam być sama i mam tak od dziecka. To był i jest dla mnie zawsze największy stan szczęścia. Więc to pomogło mi kiedy byłam sama w ośrodku Świt.
Ale też prawda jest taka, że ktoś inny mógłby z takiej próby wdrożenia nośnego optymistycznego nakazu – że wszystko masz w głowie i decydujesz – wyjść pokonany. System oczywiście wbija ludzi z takich powodów w poczucie winy, że są lamusami, przegrywami i leniami, którym nie chce się podejmować czelendży. Jednak oczywiste jest przecież, że w tych głowach każdy ma inne repozytorium doświadczeń, inny sposób absorbowania zdarzeń zaistniałych i wymyślonych, inne rodzaje reagowania i kumulowania emocji. To jest wg mnie skrajnie szkodliwe wymagać od ludzi, że każdy reagował podobnie na jakąś sytuację trudną. Niby oczywiste, ale kiedy zerkniemy na jakikolwiek nasz pogląd wyrażony choćby ostatnio w jakiejkolwiek rozmowie, okazuje się, że rzadko dajemy innym prawo do tego, żeby mniemali o czymś inaczej niż my.
Hasło „wszystko jest w twojej głowie” to paradoksalnie jedno haseł, które wyrządziły mnóstwo spustoszeń w relacjach międzyludzkich. Wbiły ludzi w poczucie winy, że są niewystarczający, zrobiło z innych opresyjnych rozmówców oczekujących od innych działań, jakie im wydają się słuszne etc.
Wracając do tematu lęku. Ja siebie uważam np. za osobę lękową.
Miałam lękową matkę, która bała się sama przechodzić przez ulicę i obiecałam sobie, że nigdy taka nie będę, co oczywiście udało mi się mocno średnio. W procesie upływu lat, socjalizacji, doświadczeń udało mi się pokonać różne lęki, ale wrzucone na matrycę wzorce zachowań nie dają się wymazać gumką myszką, stanowią punkt odniesienia już na zawsze. Mając ten właśnie wzorzec w swojej głowie nigdy nie byłam człowiekiem tzw przygód, nie szukam wyzwań i czelendży, nie fascynuje mnie rywalizacja i ze wszystkiego co kręciło i kręci mnie najbardziej to jest święty spokój. Na pewno ma to podłoże lękowe w jakimś stopniu, ale pogodziłam się z tym i mi to nie przeszkadza. Jako człowiek lękowy kocham rytuały, swoje zwyczaje, bo dają mi oczywiście złudzenie poczucia bezpieczeństwa. Jak byłam dzieckiem jadłam latami tylko chleb z powidłami i frytki. Do dziś mam takie kulinarne fiksacje i mnóstwo dziwnych fobii.
Nie lubię zmian, nie lubię się przemieszczać, wszystko to potem akceptuję, ale nie wywołuję tych zdarzeń jakoś namiętnie. Pierwszy raz samodzielnie jechałam pociągiem mając 19 lat na praktyki robotnicze do Jarocina i miałam dwie przesiadki. Pamiętam, że wszystko, dosłownie wszystko i każdy wydawało mi się zagrożeniem. Okazało się, że dotarłam bez problemu, nic się nie zdarzyło i potem wielokrotnie miałam okazję przekonać się, że to co mnie stresowało, napędzało strach typu: medyczne atrakcje jakieś, zepsuty samochód w polu, trudne konfrontacje z ludźmi, nagła zmiana sytuacji życiowej – było do przeżycia, kiedy już w tym byłam. Z prostego powodu. Kiedy ma się zabieg, psuje się coś nagle, coś idzie nie pomyśli, ktoś jest niemiły – to przecież nie podejmuje się wtedy decyzji, że się z tego powodu umrze. Żyje się dalej. Wychodzi się nawet silniejszym i tu każdy kołcz mówi – a nie mówiłem. Z tym, że wiemy, że też nie każdy tak ma i są ludzie, którzy obumierają w środku bo muszą odezwać się do obcego. Ja mam szczęście – nie lubię, ale mogę to zrobić.
Oswajanie lęku to proces, który nigdy się nie kończy. Świat, media, informacje bardzo nam w tym pomagają, abyśmy stale się bali, stale utrzymywali się z stanie poczucia zagrożenia. Taką masą łatwiej jest manipulować, łatwiej wmówić, że jak zrobią coś tam ,to będzie lepiej, a wcale tak przecież nie jest. Kiedy sobie przypomnimy ostatnie info, jakie przeczytaliśmy w internecie, obejrzeliśmy w tv to jest wojna, znęcanie się nad zwierzętami, ludźmi, to są ludzie, którzy mają więcej a my mniej, to są problemy ekonomiczne, zagrożenia klimatyczne, absurdy rządzących, próby niewolenia ludzi, dyskryminacja i tak bez końca. Rzadko do tego przebija się coś dobrego. Dobro słabo się klika, chyba że jest to Paulina Młynarska i jej dobro, które opowiada apropos swoich przygarniętych kotów i psów, a i tak ludzie zarzucają jej, że jest niemiła albo mówi dziecinnym językiem o kocie a nie powinna. Lubimy do każdego dobra włożyć łyżkę dziegciu i nawet przestaliśmy się zastanawiać skąd nam się to bierze. Boimy się zostać sami w środku lasu nocą, bo co by było, gdybyśmy usłyszeli swoje własne myśli.
Czy to właśnie nie ich boimy się najbardziej?