• „Magiczna rana” Masłowskiej – „przełom” czy koniec?

    Jak we wszystkim, tak i w ocenie ostatniej publikacji Doroty Masłowskiej – jest jak w znanym porzekadle „jeden rabin powie tak, drugi rabin powie nie” i teraz jakie jest wyjście?

    Zacznę jednak od prezentacji podstawowej, czyli O CZYM TO JEST?
Tym razem nie trzynastozgłoskowiec, nie opera, nie dramat na scenę, nie zbiór felietonów z Dwutygodnika czy Zwierciadła – teraz są opowiadania.
Wszystkie postaci, bohaterów tych historii: bankowca, fit laskę, samotną matkę z synem z niepełnosprawnością, zawiedzioną żonę, aspirującą prekaryjną pisarkę i innych łączy jedno – nic im się nie udaje.
    Zaskoczenie, co nie?:)

    Nie wychodzi im nic, czyli ani dzieci, ani relacje, ani seks, ani kariera. To tak w skrócie. A dlaczego?
    No bo siedzieli tylko i czekali, fantazjowali, aż „coś się zmieni”, wszyscy czekali aż „znowu zacznie im iść jako tako życiowa karta. Ten dzień nigdy nie nadchodził, a suma osobistych marazmów ciągle rosła” ( cyt. str. 21) Bohaterowie ci nie wzięli „losu w swoje ręce” jak patrząca na nich narratorka, nie zmierzyli, że tak powiem, empirycznie limitu nieba jak w piosence. Przegrywa i ofiary systemu oraz bajek Disneya. W oparach smrodu otoczenia i półksiężyców cudzych obciętych paznokci usiłują tylko coś tam żyć, albo symulować życie, coś tam nieudolnie się cieszyć, byle czym.

    Czytanie tych opowiadań przypomina leczenie kanałowe u dentysty. Jednak w tym przypadku nie następuje akcja typu plomba na martwym zębie, takim zębie bez życia, ale nadal użytecznym. Tu zostajemy z niczym, w beznadziei nabierając przekonania, że to co przeczytaliśmy, prócz tego, że zdegustowało – nic nie wnosi.
    Nie chodzi oczywiście o to, żeby unikać tematu „znowu w życiu nam nie wyszło”, tego, jak życie w zasadzie bywa rozczarowujące a wielu ludzi pozostaje na zawsze w jakiejś dziwnej strefie ułudy. Tak jest, tak bywa, niemiło i niefajnie, biednie, ale niesamowicie ciężko zmagać się z literacką materią czując, że narratorka nie lubi swoich bohaterów, co więcej – pastwi się nad nimi. Wszyscy są dla niej brzydcy i głupi. Parę przykładów:
„Mężczyźni, których spotkała, byli nieciekawi, ograniczeni, nieeleganccy, nieufni i nie mieli własnych mieszkań” (cyt. str. 58 )
„Moi rodzice starzy, biedni, grubi i głupi” (cyt. str. 57)
Waginy też nie oszczędziła hehe „ Dość ambitnie wygoliła interes, tak, że wyglądał jak zmoknięta psina, nad którą poprzedni właściciele się znęcali”
i tak bez końca.

    Według mnie Masłowska zjada własny ogon. Z obserwatorki, wyczulonej językowo diagnostki postransfromacyjnego społeczeństwa i jego wypieczonych na kruchym cieście z lidla marzeń – stała się ich zdegustowaną sędziną, która pyta „jak oni mogą tego nie widzieć, że są tak głupi, naiwni i brzydcy”?

    Jeszcze, kiedy ukazali się „Inni ludzie” szłam za wskazówkami autorki i bawiły mnie aspiracje Anety z Rossmana, które kończyły się na kiepskim seksie z nieudacznym raperem Kamilem w jej wynajętym pokoju na Młocinach. Pikanterii dodaje tu fakt, że pisałam entuzjastyczne recenzje i ochoczo spoglądałam z góry na te wszystkie osoby inne ode mnie. z difoltu oczywiście – brzydkie i głupie.
Minął czas, rozejrzawszy się uważniej wokół siebie, zajrzawszy też uczciwej w samą siebie, przeczytawszy szereg formujących lektur skonstatowałam, że to nie jest dobry patent na odnalezienie sensu w czymkolwiek.

    Dorota Masłowska najwyraźniej na to nie wpadła nadal. Z beki z innych ukuła swój brand.
    Zastanawiałam się, dlaczego nie śmieszą mnie już torty z gazetek ze stacji benzynowych, Kamile z Ursynowa i Anety z Rossmana czy bogate sfrustrowane mieszkanki Wilanowa. Zauważyłam w tym rozpaczliwą formę eksapizmu przed własnym wstydem – nie bójmy się tego słowa – klasowym. Kiedy przestało mnie to uwierać, przestały mnie śmieszyć złudzenia różnych ludzi. Dorotę nadal to bawi. Jak depresja, z której zrobiła LOL kontent na koszulki z Medicine.

    Mateusz Górniak – młody twórca pokolenia Zet napisał, że książka Masłowskiej jest klasistowska. Z czym pozwoliła sobie się nie zgodzić recenzentka Wyborczej Izabella Adamczewska, która „tak nie sądzi”, uważa bowiem, że „Magiczna rana” to „przełom”, że „huragan już przeszedł i nad plażą wychodzi słońce” , że te postaci „atrapy” narratorka, „brzuchomówczyni” „komicznie” porusza. Że to zlepek „Białego lotosu i „Stranger Things” z Fabijańskim w roli głównej.
Wzruszały mnie zresztą gorliwe zabiegi recenzentów liberalnych pism typu Wyborcza, żeby coś tam miło napisać, że fajnie kochani, jest nadzieja a pisarka u szczytu swoich możliwości.

    A ja – jej fanboyka od 2000 roku, totalna fanka, notująca jej frazy w zeszyciku, składająca rączki z podziwu mówię, że jest u ich schyłku.
    Tu nic zaskakującego, formującego się już nie wydarzy.

  • zjedz kanapkę