• Niechęć, ciało i architektura procesu

    Odwiedzam wiele wystaw, dużo oglądam. To co ludzie robią i na nich potem pokazują, fascynuje mnie. Wolę raczej jakieś performatywne przedsięwzięcia albo interdyscyplinarne działania twórcze niż powiedzmy ładny obraz ładnej pani, pejzażu czy też abstrakcję. Od jakiegoś czasu, kiedy obserwuję te różne akty twórcze – nie wystarczy mi sama rejestracja faktu, że coś widzę i ewentualnie coś w związku z tym obiektem czuję lub coś myślę. Ciekawi mnie za to zawsze to:

    jak do tego doszło, że ten obiekt znalazł się w tym miejscu, kto podjął decyzję, że on tam się znajdzie, jakie to były trajektorie decyzji, jakie inklinacje?
    jak powstał pomysł na ten obiekt?
    czy sam akt tworzenia czyni jego efekt widzialnym z deafoultu?
    i wreszcie:

    jak taki obiekt powstaje? jak to jest zrobione?

    ogólnie ujmując – ciekawi mnie backstage, to co niewidoczne, a bez czego niczego byśmy nie zobaczyli.

    W przypadku obiektów malarskich czy fotograficznych z grubsza wiadomo, jak to się rozgrywa. Kojarzy się narzędzia, techniczny wymiar aktu powstawiania dajmy na to obrazu. Często jeszcze takie artystyczne działania się romantyzuje. Widzi się natchnionego artystę, który maluje, fotografuje ucałowany w czoło przez muzę. Wiadomo też, że jest to raczej intymny akt, którego twórca z nikim nie dzieli, akt osobny.

    Ale jest cały szereg innych działań zasadzających się nie tylko na malarskich, rzeźbiarskich technikach, działań opartych na instalacjach implikujących zachowania powiedzmy bardziej przyziemne jak logistyka, krawiectwo, stolarka, ślusarstwo, mechanika itp. I taki właśnie krąg tematyczny ciekawi mnie najbardziej. Moment, kiedy sobie to uświadomiłam pamiętam bardzo dobrze. Miał miejsce parę miesięcy temu w Polinie na wystawie Od kuchni. Żydowska kultura kulinarna, kiedy brałam udział w oprowadzaniu Anny Królikiewicz pokazującej nam swoje instalacje towarzyszące tej wystawie. Obiekt zatytułowany Diaspora prócz hipnotyzującego działania na zmysły poprzez powolny ruch przesypywania zgromadzonych w wysokim przezroczystym naczyniu ziaren soczewicy, grochu, orzechów, zaciekawił mnie samą swoją historią montażu i powstania. Anna Królikiewicz nie szczędziła szczegółów opisu jak do tego doszło, że to się kręci, mieli, przesypuje. I kiedy to mówiła, jeszcze bardziej nie mogłam przestać na to patrzeć. To samo było z kolejnym obiektem Memories identyfikowanym ze stołem i nałożonymi na niego. Zgromadzone ułożone ciasno obrusy miały fizyczną moc kondensowania myśli i zmysłów. Historie opowiedziane o ich gromadzeniu, układaniu – również.

    Lubię też facebookowe posty Iwony Demko  w których często artystka dzieli się informacjami jak przewozi elementy instalacji swoich rzeźb, z jakimi zmaga się problemami logistycznymi, z czym mierzy przy montażu, przechowywaniu obiektów po wystawach itd. Taki codzienny wymiar sztuki wczoraj czy jutro podziwianej w eleganckich salach a poza nimi… właśnie, co się dzieje zanim trafią do sal i co się dzieje, kiedy z sal się je usuwa robiąc miejsce kolejnym. Gdzie znajdują swoje miejsce, nabywców, admiratorów?

    Może komuś taka wiedza wydawać się zbędna. Dla mnie jednak architektura procesu pozostaje kluczowa dla zrozumienia i domknięcia myśli w pewną złożoną całość. Niestety w większości przypadków nie mamy dostępu do tej wiedzy. Dlatego, kiedy okazało się, że Agata Zbylut poprosiła mnie o pomoc w realizacji jej najnowszych projektów na wystawę w galerii Bacalarte  i Warsaw Gallery Weekend poczułam, że wreszcie nadszedł ten moment, kiedy architektką procesu mogę być trochę i ja, albo przyjrzeć się temu z bardzo bliska, że bliżej już się nie da.

    Na początku jednak myśl ta wprawiła mnie w konfuzję. Pomysł Agaty zasadzał się bowiem na zrobieniu odlewów z piersi, a właściwie z sutków, które potem miały zostać przytwierdzone do instalacji na wzór stuły, jaka jest elementem stroju katolickich księży. Do odlewów miało posłużyć ciało moje i Agaty, a raczej TE jego fragmenty. Nie zwykłam za bardzo interesować się swoim ciałem na tyle, żeby odlewać je w jakiejś masie w charakterze obiektu, właściwie sama myśl o tym wydała mi się mało komfortowa. Zdecydowałam się jednak na ten udział, bo raz że zapewniał mi bliski udział w procesie, co już wspomniałam, a dwa – pozwalał skonfrontować się z niechęcią, jaką odczuwam do tych części ciała. Z tym, że nawet słowo „sutek” wydaje mi się „niewłaściwe”. Nie lubię tego słowa i nawet wiem dlaczego. Nie identyfikuję się ze swoimi piersiami, bo właściwie mi przeszkadzają, spowalniają ruch, sprawiają, że ubranie gorzej leży. Przez kulturę są obłożone całą masą nadinterpretacji o charakterze seksualnym, są obłożone wstydem i anatemą. Męskie sutki nie, żeńskie tak. Pikanterii, że powiem przewrotnie, dodaje sprawie to, że uważam je za brzydkie.Kształt, detale, kolory ludzkich sutków mają w sobie coś odrażającego, podobnie wagina, chociaż nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć dlaczego. Być może wpływ na takie postrzeganie u mnie tych kluczowych jak by nie było dla przetrwania gatunku części ma właśnie dysonans, jaki w postrzeganiu ich wytworzyła kultura i system: z jednej strony obiekty pożądania, z drugiej – wstydu. Uważam, że to jest wysoce destrukcyjne. Żadna z części ciała mężczyzn nie ma takiej złej prasy jak żeńskie pierwszorzędne cechy płciowe i piersi. Penis to dumny obiekt dominacji i sprawczości, męska klatka piersiowa, tors to symbol opoki, pewności, granitu, niezłomności. U kobiet – piersi – to przedmiot do prowokowania i wabienia, do podtrzymania przy życiu ludzkiego dziecka, symbol atrakcyjności, płodności, wagina to tajemnicza otchłań zagrażająca mężczyznom, nieco nieodganiana, ale dobre naczynie do wypełniania męską narracją. I mnie się to wszystko nie podoba, to jak całe wieki to się opowiada, jak się nawiguje narracją. Ludzkie czy zwierzęce ciało jest doskonałe samo ze swojej natury. Nie ma w nim niczego zbędnego, brzydkiego, złego, niefunkcjonalnego. A mimo to kategoryzuje się jego części. Chętnie przykładowo publicznie rozprawia się o chorobach serca, bo serce kojarzy się ładnie, ale już o problemach jelita grubego nie, bo to przecież gówno. I tak samo jest z sutkami kobiet. Wydają się brzydkie.

    Tymczasem jest moment, kiedy spotykamy się z Agatą pierwszy raz i mamy zrobić prototyp tych sutków, odlewy. Nakładanie sobie wzajemnie mikstur, preparowanych metodą prób i błędów, cementowych, silikonowych na początku było nieco ambarasujące. Trzeba było dodać sobie animuszu wspomagając się winem. Ale kolejne razy przeszły w pewien mały rodzaj rutyny i spotkanie z przyjaciółką z siedzeniem przy stole bez staników zrodziło taką myśl, dlaczego właściwie nie robimy tego częściej na spotkaniach towarzyskich. Kiedy jest dajmy na to lato, gorąco, plener, często faceci biegają z gołymi torsami, kobiety zawsze siedzą w coś opakowane. Podejrzewam, że takie wyzwolenie ciał, przyzwolenie kulturowe, brak opresji na temat TYCH części ciała przełożyłby się na totalnie wielkie skutki w postaci zmiany podejścia kobiet do ich ciał, eliminacji skrywanej nienawiści do ciał lub ich części. Ale któremu systemowi zależy, aby połowa populacji poczuła się wolna? na pewno nie temu.

    Robienie odlewów było też niepowtarzalną okazją, żeby oswoić nagość. Siedzieć sobie ze swoimi starannie ukrywanymi przed okiem  świata boczkami, fałdkami, cyckami, brzuszkiem i gadać o sprawach zupełnie innych niż jak wygląda ciało – było odczuciem katarktycznym. Marzenie takie, aby ciała przestały być tematami, przyczynami konfuzji, uwag, ocen, emocji. Wyobrażacie to sobie? Ale nie stanie się tak. Ciało to fundamentalny obiekt trzymania kontroli nad ludźmi. Co lepiej trzyma ich za mordę jeśli nie zawstydzanie i określanie kategorii ładności i pożądania przez męskie, dominujące narracje?

    Kolejne etapy tworzenia projektu zakładały powstanie zdjęć, a na nich postaci ludzkiej, obrazu ciała, na które nałożone zostały odlewy sutków w miejscach typu plecy, przedramiona. Agata była sama własną modelką, fotografką, producentką. Któregoś dnia pomagałam wykonać zdjęcia, kiedy Agata stała tyłem. Większość zdjęć, a potem te wybrane na wystawę obmyśliła i stworzyła sama. Ale jedno z nich zrobiłam ja i jestem z tego powodu zadowolona. Mogłam się też sama przekonać, jak trudno jest uchwycić TEN właściwy moment, ustawienie, ujęcie, żeby poczuć, że TO JEST TO. Ogrom tych zdjęć powstał, potem trzeba było je wyselekcjonować, dobrać papier, tonację w druku. Mnie świadomość tego procesu hipnotyzowała, z prostego w sumie powodu. Większość rzeczy jakie się robi w życiu, w codzienności, w pracy to działania, których efekty są efemeryczne. One w jakiś tam zakamuflowany sposób pchają materie do przodu, ale nieczęsto coś z nich wynika, coś co się pamięta. Kubki do kawy stają się brudne, potem znowu czyste, włosy uczesane, potem znowu potargane, maile napisane i zapomniane, wspomnienia z wakacji przepadły w dziurze czasu, ludzie, którzy kiedyś wiedzieli o nas wszystko też przepadli. Ale czasem zdarza się takie właśnie coś, że się coś robi wiedząc, że każde naciśnięcie spustu migawki ma znaczenie, że ruch pędzelkiem z klejem się liczy, że nakładana i zmywana mikstura nie zostanie zapomniana, że kawałek własnej fizyczności zostanie zaklęty w coś, na co będą patrzeć inni i w związku z tym coś odczuwać. Wrzucać ludziom jakieś skrawki własnych pomysłów, o których oni potem myślą we własnych kontekstach, to jest coś co podciągnęłabym pod definicję „szczęścia” gdyby ktoś o nie mnie zapytał i gdyby ono istniało. W każdym razie, tak to sobie wyobrażam.

    ja z Agatą Zbylut na wernisażu wystawy WHIP w galerii Bacalarte

    Bardzo ciekawa jestem, jakie ludzie mają skojarzenia patrząc na zdjęcia nagiej osoby, w tym przypadku Agaty, na których nie widać nagich piersi, pośladków, waginy, widać wszystko to, co kultura uznała za neutralne, dała etykietę „przyzwoite”,ale rozpoznawalność tych kolan, przedramion, pleców została zakłócona przez jakieś obiekty, które okazują się częściami piersi  skrupulatnie wymazywanymi przez social media, przez obyczajowość, mentalność. Jednak umiejscowione nie na froncie na wysokości płuc, z przodu jakoś mniej rażą, jakoś nie pobudzają erotycznie, nie chichocze się na ich widok, nie odwraca wzroku pruderyjnie spuszczając oczy. Dlaczego? Jeśli odpowiedź brzmi, bo taki nadaliśmy sutkom kontekst, to generuje się kolejne zapytanie – czy nie można tego kontekstu zmienić?

    Sutki w futrze z nutrii przytwierdzone do stuły nasuwają zapewne też wiele myśli. Skojarzenie ze zwierzęcością na pewno, może z kapłaństwem? Ideą kapłaństwa, o ile pamiętam, było niesienie oświecenia, dobrej nowiny, ale w rzeczywistości kapłaństwo i kiedyś i teraz niesie głównie segregację, eliminację, potępienie, hipokryzję, żądzę władzy a wszystko pod hasłem „bo tak urządzony jest ten świat”. A może czas na nowe porządki, na to, żeby niewidoczne stało się widoczne, to co zamknięte otwarte?

     

    na backstage z Agatą Zbylut w trakcie prac

    to zdjęcie zrobiłam ja, a na nim Agata Zbylut

    pomysł, kreacja, wykonanie – Agata Zbylut

  • Habitat. Poetyka ciał.

    To  jest taki znany mechanizm, że kiedy o czymś intensywnie się rozmyśla, świat podsuwa te obrazy. Z tysięcy innych, podsuwa pod nos właśnie te. Mam tak ostatnio z ciałem. Mocno absorbuje mnie kilka ważnych wątków odnośnie ciała w kontekście płci biologicznej, kulturowej, w kontekście wyglądu, normatywności, ubioru jako kodu, ocenności, przyporządkowania.

    Habitat. Doris Uhlich – Nowy Teatr

    Niezaplanowanie, rzutem, jak to mówią, na taśmę znalazłam się w piątek w Teatrze Nowym na performansie Ewy Partum Zapach Kobiety a potem wciągnięto mnie na  gościnny spektakl austriackiej artystki Doris Uhlich „Habitat” w ramach Festiwalu Nowa Europa. Inne spojrzenia. To, co zobaczyłam było najsilniejszą konfrontacją tego, co naprawdę siedzi w mojej głowie na temat cielesności, jaka mi się dotąd przydarzyła. W „Habitat” widzimy na scenie kilkanaście osób, kobiety, mężczyźni, w różnym wieku, o bardzo różnych sylwetkach. Wszyscy są nadzy. Pierwszy raz zetknęłam się z taką mocą z emanacją nagości obcych ludzi. Ludzie i ich ciała siedziały, przyjmowały pozycje leżące, klęczące, wibrowały, drżały, biegały, wpadały na siebie, wyglądały jakby chciały dokądś się wyrwać, ale coś niewidzialnego trzymało je w miejscu, pociły się, oddychały, ruszały nogami, rękami, głowami, w ciszy lub w rytm transowowej muzyki techno.

    Doris Uhlich – Habitat

    Te widoki generowały w mojej głowie tysiące myśli. Stałam tam wobec tych ludzi ja ubrana, ale naga. Moje myśli jakie miałam, nie pozostawiły mi złudzeń na własny temat. Moje erudycyjne nadbudowy na temat ciał innych i własnego to jedno. To efekt wielu lektur, rozmów, przemyśleń, obserwacji i spostrzeżeń. To efekt jakichś moich ewolucji w światopoglądzie. A drugie to nawykowe, wyuczone przez lata życia w wychowaniu i systemie myślenie pełne opresywnych ocen, bardzo typowych w stylu „ale ma wielki ten brzuch, ale ma małego penisa, ale wielką mosznę, ale grube uda, ale nieproporcjonalną sylwetkę, ale mały biust, ale duży biust, ale cellulit, ale dużo znamion” i tak dalej. Widok tych ciał w większości budził moją odrazę. Ale z czasem, kiedy przyglądałam się ich palcom, ich kościom, pośladkom, sromom, odbytom, ramionom, nogom, plecom ta odraza kruszała. Ruch ciał tych ludzi nakierowywał uwagę na ich funkcjonowanie, na możliwości jakie daje ciało – zmierzania w prawo lub w lewo, kładzenia się na plecach lub boku, możliwości oddychania, pocenia się, biegnięcia, spoczynku. Po czasie przestały być dla mnie kategorią estetyczną. Zaczęły być dla mnie jedynymi narzędziami, jakie posiadali ci ludzie, aby iść, biec, oddychać, ruszać się, żyć.

    Nie znajduję prawdy w powiedzeniu, że wszystkie kobiety są piękne, czy wszyscy ludzie są piękni. Nawet nie dlatego, że pętają mnie te okowy kulturowych normatywności, bo jak wiemy, jest to bull shit. Po prostu nie jest to dla mnie zagadnienie czy ktoś jest piękny czy nie. a przynajmniej nie chcę, aby było. Każdy jest jaki jest w stanie być i jeśli jego ciało funkcjonuje na jakichś płaszczyznach – to jest wystarczająco odpowiedni. Tak mówi mi moja nadbudowa. Tą myślą zaszczepiam się ostatnio again and again przeciw truciźnie wymogów systemu wtłaczającego nas w jakieś fit i beauty abstrakcje, aby móc zarabiać żerując na naszych lękach o to, czy wyglądamy wystarczająco dobrze, aby ten wygląd legitymizował nasze bycie w świecie.

    Odebrałam spektakl  Doris Uhlich jako moment mojej dużej prywatnej epifanii. Jej performance koncentrują się na weryfikacji standardowej percepcji obrazu ciała, poszukują wspólnotowości tych ciał, dzielą się energią i moje własne ciało i myśli wspaniale z tym rezonowały.

    Adelina Cimochowicz, Alka Nauman – “Za tobą moja zimna ciotko”

    Zaraz drugiego dnia poszłam na spektakl do Komuny Warszawa „Za tobą moja zimna ciotko” przygotowany przez Adelinę Cimochowicz i Alkę Nauman. Temat ciał wciąż był na scenie. Całość performansu skupiała się na identyfikacji z ciałami performerek, które uwięzione były w nylonie jak w symbolu naszej własnej skóry. Punktem odniesienia dla ciał była wielka kurtyna ze starych skrawków materiału, jak wielka granica, mur oddzielający coś co jest na zewnątrz od tego, co jest niby wewnątrz. Za kurtyną działy się SPRAWY: bulgotanie, ciamkanie, całowanie, plucie, prychanie, całe to misterium działania żywych organizmów plus chęć sforsowania tej granicy, ujarzmienia jej, zlikwidowania tak, aby pokazać, że w istocie ta granica nie istnieje. Cali jesteśmy spektaklem bulgotania, trawienia, ciamkania, gazów, przepływów, rodzenia się i umierania tkanek.

    Koncepcja tego przedstawienia zrodziła się z praktyki pary psychoterapeutów zza niegdysiejszej żelaznej kurtyny tj. z Czechosłowacji -małżeństwa Knoblochów. Według nich żyjemy „w paradygmacie fałszywej dychotomii zakładającej istnienie podziału na doświadczenie wewnętrzne i to co inne, na zewnątrz. Wg nich granice naszej skóry nie są granicami naszego ciała.

    Adelina Cimochowicz, Alka Nauman – “Za tobą moja zimna ciotko” Komuna Warszawa

    Wracamy tu do kwestii rozmyślań nad narzucanymi przez system wizjami ludzkiej cielesności, kiedy to system  – religie, rynek, systemy prawne, kulturowe dyktują co jest wstydliwe, co piękne, co obrzydliwe, co wolno a czego nie odnośnie naszej ekspresji. Diagnozy, etykiety, powinności. W to są ubrane nasze skóry, mięśnie, tkanki i kości.

    “Łabędzi śpiew” Todd Stephens, Festiwal Filmów LGBT

    W ten sam weekend przyszedł kolejny obraz będący idealnym podsumowaniem rozmyślań o cielesności. Tym razem mowa o kolejnym wypieranym aspekcie naszych ciał, tym mianowicie, że są one podatne na entropię i mają określony czas funkcjonowania w tej przestrzeni. To jest też kolejny aspekt, który system wypiera z narracji traktując kres ciał, śmierć jako efekt jakichś zaburzeń, które przytrafiają się jakimś innym, nie nam i tym czy temu co jest nam bliskie. I tak oto na otwarciu Festiwalu Filmów LGBT zobaczyłam  „Łabędzi śpiew” Todda Stephensa z Udo Kierem.

    Udo Kier w “Łabędzi śpiew”

    Bohater mieszka w jakimś prowincjonalnym miasteczku w Utah, dokańcza swoją historię w domu opieki paląc po kryjomu niemodne papierosy, gdy ze świata żywych przychodzi propozycja, aby bohater- dawny fancy fryzjer uczesał swoją dawna klientkę do pochówku. bo to zmarła, a miała życzenie, by wyglądać pięknie w trumnie. Bohater ucieka więc z domu opieki, bez pieniędzy próbuje zdobyć środki na realizację życzenia zmarłej, a przy okazji odbywa podróż w przeszłość swojego życia, utraty partnera, majątku, przyjaciół itd. Ani razu nie traci jednak podczas tej wyprawy animuszu. Odzyskuje poczucie swojego bycia tym kim jest, przywdziewa różowy kapelusz ciotki Erny i szuka w tym zapyziałym mieście śladów tego, co minęło żegnając się z tym wszystkim czesząc klientkę na godną queerową ikonę i upijając się na ławce butelką kradzionej whisky. Film pokazuje jak system odziera starych ludzi z ich tożsamości, odbiera im ich ciała i godność, redukuje do roli zidiociałych, infantylnych starych dzieci. To jest moim zdaniem ostatni cios jaki kultura wbija w nasze ludzkie ciała.

    Nie dajmy się temu.

  • Kto tu rządzi

    Jestem fanką Kieślowskiego i naprawdę 13 marca 1996 (jezu, niemal 20 lat minęło…) roku chyba nawet płakałam, kiedy dowiedziałam się z radia, że nie nakręci już po Trzech kolorach trylogii Niebo, Piekło i Czyściec. A naprawdę wierzyłam w to, że w tych obrazach, scenariuszach pokaże „jak żyć” i w ogóle w kierunku zmierzać jakim.

    Tak się nie stało. Nie przeżył wielki reżyser, który pokazał nam, że dźwięki filiżanek w kawiarni dworcowej i wkładanie buta przez bohaterkę może być sensualne i  można dopatrzeć się w tym prawdziwego znamienia życia, a nie że tylko akcja, pościg i szalona intryga.

    Nie dał rady też jego wierny scenarzysta, a szacowny senator – Krzysztof Piesiewicz, który pogubiwszy się z niewiadomych przyczyn, skończył przebrany w sukienkę wciągając kokainę.

    No szkoda, szkoda. Ale przyszli nowi wychowani na Dekalogu i tak oto oglądamy kolejny film Małgorzaty Szumowskiej. Piszą o nim, że jest najdojrzalszy z jej dotychczasowych filmów. Body/Ciało dostał Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie, podobał się obraz, że Kieślowski, ale bez zadęcia, że mądry, że głęboki, że Gajos, że nie tylko porusza, ale też bawi! ( a Kieślowski np. był śmiertelnie serio)

    No nie wiem. Lubię wszystkie filmy Szumowskiej. Tak jak Szumowska się nieobciachowo ubiera i żyje, tak samo robi nieobciachowe filmy, mają jej rys, mają to coś. „33 sceny z życia” w sumie poruszyły mną bardzo, kiedy opowiadała o odchodzeniu swoich rodziców. Podobnie „Sponsoring”. Tak jak zgodnie piszą – wszystkie te filmy są w jakiś sposób o ciele. O naszym stosunku do niego.

    W czasach, gdy mierzymy każdy centymetr i gram swoich ciał traktując jak koniec świata to, kiedy   one nam się wymykają – takie tematy jakie ona pokazuje powinny nam być bliskie. Ale niekoniecznie chyba są. Przecież nikt nie lubi pochylać się nad chorowaniem, alkoholizmem, odmiennością, ciałem jako towarem. Lubimy myśleć, że jest siedliskiem naszej duszy i podlega naszej kontroli.

    Tymczasem może się okazać, że ciało swoje, my swoje a duszy wcale nie ma.

    Cóż, w Body/ Ciało Szumowska próbuje nas przekonać, że właśnie ten duch jest. I z tym właśnie mam problem.

    Zawsze uważałam się za osobę bardzo uduchowioną, cokolwiek to znaczy. Dla mnie znaczy to, że uważałam, że posiadam „głębię”. A w tej głębi kryją się tajemnice, które, jak sądziłam, są nie do wykrycia. No niestetyż. Są. Głębia polega na tym, że w sobie mości się schowek przed światem. I w nim się chowa. Duchowość i głębia usprawiedliwiają nasz marazm. Maskują strach przed demaskacją. Są pretekstem wymyślonym przez filozofów, żeby usprawiedliwiać swoją ucieczkę przed światem.

    i tak sobie myślę, że albo moja duchowość zubożała, albo ten film nie trafił do tej części mojej osoby, która odpowiada za jakieś bardziej wyabstrahowane emocje.

    A powinien.

    W końcu jest o odwiecznym dualizmie między tym co nieuchwytne a tym co doczesne, o tym, że na co dzień ani myślimy wczuwać się w to, co oznaczają nasze palce, głowa, nogi czy nos. Co najwyżej nie podobają nam się i są powodem naszej frustracji.

    Na pewno film ładnie pokazuje, jak nie kochamy naszych ciał.

    Nie widzimy tego, że za chwilę zlegną w trumnach podmytych przez uszkodzoną kanalizację miejską. A ktoś nas rozpozna przez buty. Nie przez nasz wyraz twarzy. Bo nie będzie go. Będą buty.

    Film ładnie pokazuje, że nasze ciała mamy w dupie. że ciągle się nad nimi znęcamy. Albo ukrywamy.

    Nie przekonał mnie w filmie za bardzo prokurator wlewający w siebie co dzień pół litra czystej, ani jego córka, która choruje cywilizacyjnie, tj. obrażona na życie rzyga i chudnie.

    Ale już Maja Ostaszewska jako terapeutka urzekła mnie jak zawsze. Cóż, Ostaszewska czy gra Beatkę w serialu TVN czy u Szumowskiej czy u Warlikowskiego jest aktorką totalną i mam nadzieję nigdy nie wystąpi w jakimś Gwiazdy skaczą do wody choćby nie wiem jaka bieda ją przycisnęła.

    Więc Maja gra tu spirytystkę, terapeutkę, nawiązuje kontakt z osobami zmarłymi. Jada obiadek z gotowanej marchewki z wyprostowanymi plecami, trzyma w domu psa wielkości cielęcia i zabawki po zmarłym dziecku. Ubiera się w bezkształtne spódnice, bluzki i ortopedyczne buty. Nosi pryncypialne okularki i straszną fryzurę, która upodabnia ja do sąsiadek z blokowiska mających po 70 lat. Kryje swoje ciało, czego widzowie nie mogą jej wybaczyć i rechoczą w kinie kiedy na nią patrzą jak przemierza ohydne osiedla z wielkiej płyty idąc do domu albo kiedy niezdarnie podryguje w tańcu na terapii.

    Nie mogą jej tego wybaczyć tak samo jak młodej Grycance nie wybaczą pokaźnych cycków wywalonych na instagramie jak trofea nie wiadomo czego. Wyśmiejemy wszystko, co jest za bardzo. Za szare i za mocne, za nie takie.

    Wiadomo na pierwszy rzut oka, kto kocha swoje ciało w nadmiarze, kto udaje a kto nim gardzi, bo ważniejsze sprawy na głowie. Maja w tym filmie ma właśnie, te ważniejsze.

    I te ważniejsze sprawy akurat do mnie nie trafiły. Nie mam wiary w obecność zmarłych, ale nie twierdzę, że nie wierzę. Łaska tej wiary spływa chyba tylko na tych, którzy doznali szczęścia autentycznego kochania kogoś naprawdę.  Może wiara w taką duchowość poza nami zależy od zdolności do kochania takiego poza nami, nie dla czegoś, z jakiegoś powodu, tylko ze względu na całość.

    No to ten fragment czy clou nie dotarły do mnie.

    Zabrakło mi narzędzi.

    Ale ten zrobiony w zaśniedziałej konwencji film, ślicznie malujący brzydotę i ubóstwo naszej codzienności, jej absurd i jej nieuchronność obejrzeć warto.

    Ja się skupić też nie mogłam, bo przeszkodziło mi nomen omen moje ciało, albowiem czułam dyskomfort związany z parciem moczu a nie chciałam wychodzić,  bo widzowie syczeli, kiedy ktoś im przeszkadzał. Takimi prawami rządzi się Kinoteka i nie ma na to rady.. Więc czekałam na koniec. Nie mogłam się skupić i może dlatego duch do mnie nie przyszedł.

    Proste. Wiadomo kto jest zwycięzcą.

  • zjedz kanapkę