Świeżo wydana książka „Teatr – rodzina patologiczna” dziennikarki i teatrolożki Igi Dzieciuchowicz wywołała we mnie fale różnorakich myśli, wspomnień, obserwacji, wniosków i pytań, na które chyba nie ma odpowiedzi, niestety. Innymi słowy – potrząsnęła mną. Nie dlatego, że nie wiedziałam o tych wydarzeniach, o których napisała. O wielu z nich pisano w prasie, nie tylko branżowej, były publikacje na Facebooku. Niemniej te wszystkie historie złożone w jedno, no rozwalają mózg, wczepiają się w emocje, nawet jeśli z teatrem ma się związek typu „sporadyczny widz”.
Zanim przejdę do skategoryzowania swoich rozmyślań w związku z tym reportażem to nadmienię, że autorkę jakiś czas temu miałam okazję poznać osobiście. Już wtedy mówiła, że robi ten materiał. Pamiętam, że kiedy na nią spojrzałam, to pomyślałam, że nie będzie jej łatwo ten temat realizować. Dlaczego?
A no dlatego, że Iga Dzieciuchowicz może być zaprzeczeniem powiedzenia, że „ładnym w życiu łatwiej”. Raczej nie wtedy, kiedy ładna, młoda kobieta zadaje niewygodne pytania, szuka prawdy, drąży, nie odpuszcza. Od kobiet system oczekuje, że będą zadbane i pretty, ale wdrukowuje w umysły też proste skojarzenia, że jak ładna to niegroźna, nieszkodliwa, chcąca się przypodobać. A tu zonk. Temat wagi ciężkiej. I wchodzi ona – cała na czarno, piękna dziewczyna i pyta, pyta i pyta.
Nie wiem czy naprawdę było jej ciężko zbierać materiały, wypowiedzi i czy faktycznie wygląd przeszkadzał. Nie rozmawiałyśmy już potem. Ale kiedy zobaczyłam, że książka w końcu się ukazała – ucieszyłam się, natychmiast kupiłam i przeczytałam w 3 dni.
Formalnie jest to typ reportażu, jaki bardzo cenię. Autorka stawia na planie pierwszym swoje bohaterki i bohaterów. Jej osoba ujawnia się tylko jako koordynatorka i organizatorka spotkań, maili, smsów. Relacjonuje, porządkuje, nie uwodzi czytelnika swoimi przemyśleniami, ocenami. To, jak działa wystarcza za wszystko, to co przedstawia w książce jest obrazem sytuacji, jaki kwalifikować sobie może sam odbiorca.
Bardzo serdecznie Idze gratuluję tej publikacji i szczerze podziwiam jej pracę i zaparcie, aby doprowadzić to do końca. Zmiany w sposobach, metodach pracy z ludźmi czy to w świecie artystycznym czy innym- zdaje się już się dzieją, gdzieś już zaczął się ten proces, niemniej ta publikacja ma silny potencjał emancypacyjny. Dla mnie miała taki, że w kwestii tematu przemocy stanęłam też w prawdzie sama ze sobą, ale do tego jeszcze dojdziemy.
O czym to jest
Podam w skrócie dla tych, którzy nie mają pojęcia, co to za publikacja. Mamy zatem tu rozliczenie z przemocowymi metodami nauki i pracy w polskich szkołach teatralnych i teatrach. Autorka pogrupowała wydarzenia dzieląc je na wypowiedzi aktorów wspominających okrucieństwo i przemoc w szkołach, fuksówki przypominające wojskowe fale, następnie przeszła przez fenomeny guru typu Grotowski, Lupa czy Kantor, zjawiska dyktatorskie jak dyrektorowanie np w Gardzienicach, Bagateli, czy Waginecie Strzępki, przyjrzała się też jak wygląda materialna rzeczywistość wielu z tych, którym kiedyś się wmawiało, że są elitą tego kraju i rządzą duszami:)
Obraz, jaki z tych opowieści się wyłania, jest wstrząsający. Na zasadzie – niby człowiek wiedział, a jednak nie wiedział. To co działo się w teatrze Bagatela czy w Gardzienicach wydało mi się jakąś aberracją, a jednak miało miejsce naprawdę i było tak szokujące, że w pierwszym odruchu ciężko się to przyswaja, że ludzie są zdolni do takich zachowań w „imię sztuki”.
Iga bardzo rzetelnie zestawiała wypowiedzi ludzi pokrzywdzonych przez te systemy i guru, reżyserów czy dyrektorów z wypowiedziami czasem samych zainteresowanych czy ludzi, którzy mieli inną optykę. Nie mamy tu do czynienia z prezentacją jednego stanowiska. Są odczucia ludzi, zdarzenia, w jakich brali udział i to jak to interpretowali i odbierali, a zaraz pojawia się ktoś, kto widział to nieco inaczej. Ale mając w głowie złożone te wydarzenia nie jesteśmy w stanie uciec od przekonania, że no wspierające, liczące się z ludźmi akcje to nie były na pewno. Ktoś przetrwał, ktoś się załamał, ktoś się wybił, ktoś miał złamane życie – bilans nie jest taki oczywisty, pozostaje pytanie – dlaczego, aby osiągnąć jakiś spektakularny wynik w pracy, sukces musi odbywać się kosztem łamania kogoś, upadlania, intryg, przekroczeń i przemocy właśnie?
i tu dochodzimy do opisu moich bardziej osobistych przemyśleń związanych z tą książką.
Ja i teatr
Z teatrem mam pewne doświadczenia, przeżycia, aczkolwiek teatr jako forma sztuki nie był dla mnie wiodącym upodobaniem. Z liceum pamiętam, że dostać się do szkoły aktorskiej to był szczyt osiągnieć, dwóm moim kolegom to się udało. Pamiętam szkolne wycieczki do topowych teatrów w kraju i że te spektakle mnie nudziły. Nie chwytał mnie teatralny styl ze sceny i zaśniedziałe zapaszki garderób. Nie trafiłam wtedy na Lupę, więc żyłam w przekonaniu, że wystawia się Wyspiańskiego „po bożemu” i to wystarczy. Pewien powiew nowości miał miejsce zawsze na przedstawieniach dyplomowych szkół teatralnych i chyba do dziś ten moment to duże wydarzenie. Jestem z wykształcenia filololożką i filmoznawczynią, ale teatr nie jest mi formalnie obcy. Niemniej prawdziwe objawienie przeżyłam kilka lat po studiach, w Warszawie na pierwszym spektaklu Warlikowskiego na jakim byłam – „Anioły w Ameryce”.
przechodzimy do rozdziału Ja i Nowy Teatr
wtedy jeszcze Warlikowski działał w TR z Jarzyną, ale już szukał większych sal do realizacji swoich projektów. Te Anioły miały miejsce w auli chyba SGH przy Polach Mokotowskich. Wtedy zostałam totalną fan bazą tego, co robił Warlikowski. To było coś, to było nowe. Dla mnie. Brak podziału na widownię i tradycyjną scenę, multimedia no i tematy. Ze spektaklu na spektakl było coraz większe wow. Już w budynku teatru przy Madalinskiego „Francuzi” – to faktycznie było jak misterium. Połączenie muzyki, mediów, ruchu, dialogów, tekstów, gry aktorów – to było kongenialne. To było zwieńczenie. Potem te motywy się powtarzały, i scenograficzne i tematyczne, a więc: Shoah, płynność płci, starzenie się, odchodzenie, śmierć. No ok, kolejne spektakle wciąż trzymały „to coś”, że wychodziło się po 4 godzinach z poczuciem, że oglądało się coś niezwykłego. I potem to się skończyło. Poczułam to na ostatnim spektaklu Warlikowskiego „Elisabeth Costello”. Przede wszystkim nie lubię prozy Coetzego na bazie której utkany jest spektakl. Jest wg mnie przemądrzała i zimna. Reżyser włożył jednak słowa narracji męskiego autora w usta Elisabeth Costello – utytułowanej pisarki. To było pierwsze wydarzenie w reżyserii Warlikowskiego, z którego wyszłam. Nie mogłam zdzierżyć tych insta mądrości podawanych w entourage filozoficznych zagadek podawanych ex cathedra w sposób dosłowny. Wywracałam oczami i potwornie się nudziłam i czułam irytację. Czułam, jakby coś się skończyło. Ta formuła wg mnie się wypaliła. Ten teatr guru, te same osoby, te same gesty, te same tematy. Wszyscy zachwyceni, ja nie.
Piszę recenzje teatralne
Miałam jakiś czas temu taki focus na pisanie. Wydawało mi się, że można tym wiele zdziałać, przekazać, wypowiedzieć. Nie udało mi się jednak wpiąć w system widzialności w tej kwestii. Pisanie nie jest też jakąś dochodową działką w obszarze kultury, więc odpuściłam. Ale na drodze stanął mi przypadek.
Spotkanie z śp Pawłem Soszyńskim redaktorem działu Teatr w dwutygodniku. Spotkałam go na rezydencji artystycznej jednego artysty, którą dzielił z moją przyjaciółką Agatą Zbylut. I dyskutowaliśmy sobie z Soszyńskim o teatrze, ja wtedy biłam się z nim w dyskusji na temat „wielkości” teatru Warlikowskiego. Paweł nie podzielał tego entuzjazmu, ale zainteresowany powiedział mi, żebym poszła na jeden wskazany przez tego spektakl i napisała recenzję, jeśli będzie dobra to opublikuje w dwutygodniku. Pamiętam, że był to Teatr Poliż, spektakl o Świrszczyńskiej w Powszechnym, przed pół spektaklu była czarna scena i jakieś odgłosy i byłam w panice, co ja kurde z tego napiszę:) ale potem potoczyło się już inaczej na scenie, tekst napisałam, Paweł zaaprobował i tak przez rok pisałam recenzje teatralne aż do jego przedwczesnej śmierci. W zleceniach Paweł nie unikał czołowych scen, ale wysyłał mnie na przedstawienia, na które sama pewnie bym nie wpadła np sceny Teatru 21 i wielu innych przedstawień, które szalenie mnie otworzyły i jako widza i jako osobę. Miałam bowiem zadanie zbadać temat. a żeby to zrobić musiałam się otworzyć. i tak też się stało. Paweł polecał mi wydarzenia często spoza mainstreamu, gdzie widać było efekty pracy kolektywnej, nie zarządzanej z pozycji wszechwiedzącego reżysera czy guru. Dziś ta świadomość pozwala mi wierzyć, że można robić sztukę z poszanowaniem ludzi biorących w tym udział.
O przemocy ogólnie
książkę Igi przeskanowałam też przez pryzmat własnego życia i doświadczeń w kwestii przemocy. Dotarło mnie, że kurczę, całe w sumie życie to jest jakieś doświadczenie tej przemocowości. Choć nie stosowano na mnie przemocy fizycznej czy nie molestowano seksualnie, to ta przemoc jest tak powszechna, że nawet się jej nie zauważa, traktuje jako normę.
Zaczyna się oczywiście w rodzinach. które są wg mnie matrycą wszelkiej przemocowości przełożonej potem w dorosłych życiach dzieci. To bierze się z tego, że powojenne pokolenie moich rodziców, ich rodzice – ludzie wojny, wcześniej biedy, całej tej polskiej folwarczności to społeczeństwa, dla których dzieci nie były jakimś special projektem. Ot, człowiek rodził się, dorastał, coś tam się żenił, wchodził za mąż, miał dzieci i te dzieci gdzieś tam się pałętały. Ich zadaniem, jeśli już nie były gnane do roboty, bo nie mieszkały już na wsiach, było nie przeszkadzać. Ja tak właśnie się czułam, niewidoczna. Do tego przemoc słowna w formie jakichś żartów, które dziś uchodzą za objaw jakichś zaburzeń psychicznych chyba. Żaden rodzic nie zwracałby się dziś do swojego dziecka tak opresyjnie, oceniająco, krzywdząco, nachalnie, jak nasi rodzice do nas dzieci z mojego pokolenia. Potem przemoc owa szkoła, schemat domowy w instytucji kształtującej małego człowieka, potem związki takich osób jak ja, naznaczone lękiem, złością, podatnością na manipulacje. To nie mogło się udać, i ta stała opresja ocenności, sztafeta niesie się dalej.
I tu się zatrzymałam. Pomyślałam sobie skąd się to wszystko bierze i jak ja w tym funkcjonuję, widzę siebie jako osobę wrażliwą, płaczę nas skoszonym trawnikiem a pewnie gdzieś są ludzie przeze mnie obrażeni, zranieni, którzy widzą mnie jako osobę dość potworną a nie wrażliwą. I to myślę jest problem wielu ludzi, którzy doznali jakichś krzywd, niedogodności, widzą siebie jako miłych, wrażliwych a ciężko im dostrzec jak depczą mniej lub bardziej świadomie krzywdzą innych.
Pomyślałam o tym i zaraz doszłam w czytaniu do momentu, gdzie taki rachunek sumienia robi aktor Jacek Poniedziałek – oskarżany przez jego z kolegów o przemoc podczas pracy. Jacka też poznałam dawno temu i nigdy bym nie powiedziała, że miewa czy miewał takie zachowania. Jednak tak się działo i Jacek chyba jako jeden z nielicznych skonfrontował się z tym i mam nadzieję dziś pracuje i żyje w innych wymiarach niż te przemocowe.
Przeraziło mnie to, jak wszechogarniające jest to zjawisko. Mimo zmian w podejściu do metod nauczania czy pracy, dążenia do zarządzania kolektywnego. nieopartego na jednym autorytecie – przemoc występuje stale jako chyba coś ludziom naturalnego. Dzieje się w relacjach prywatnych i zawodowych. Są to sumy takich drobnych upokorzeń jakich doświadczamy lub sami je wytwarzamy, np milczenie – tzw ghosting, nie odpowiadanie na wiadomości, maile, zapytania. Albo fochy. Załóżmy, że ktoś „wyżej” od nas, czy ktoś od kogo coś zależy miał zły dzień albo coś tam i karze nas humorami, a my nie wiemy jak reagować, albo presja
– czy to nie jest powszechne?
Myślę sobie, czy jako ludzie naprawdę jesteśmy zaprogramowani na nieustające sukcesy, wyniki, olśnienia? Co by było, gdyby cele były inne?
Ale to się nie wydarzy. Ostatecznie coś trzeba będzie sprzedawać, czymś oszałamiać, żeby zarabiać i trzymać się na powierzchni. i dopóki takie cele będą społecznie pożądane i czytane w kategorii sukcesu – przemoc będzie istnieć zawsze.
Ale idea odchodzenia od zarządzania dyktatorskiego wydaje mi się możliwa i atrakcyjna. Zwracanie uwagi na to, że inna osoba obok nas też ma emocje i coś czuje w związku z tym może by się tak z tym liczyć – to wydaje mi się rabialne.
Co do samego teatru. Wolę spektakle, w których nie mam poczucia, że aktor przyszedł do pracy, wolę czuć jego emocje a praca na emocjach – no nie jest sprawą łatwą. Ale bardzo wierzę w to, że nie nie będzie on musiał osobiście cierpieć, aby coś ciekawego mi przekazać ze sceny. Wierzę, że można zrobić wyniki i arcydzieła bez presji i chorego nacisku z pozycji „rób jak ci każę, bo wiem lepiej”.
Ale nie wiem
Może jakaś naiwna jestem.