Kiedy czytałam „Anomalię” Herve Le Telliera, czułam ekscytację niczym mieszczanin z molierowskiej komedii, który jarał się, że mówi prozą. Od dawna bowiem prozy właśnie nie czytam. Same reportaże, publicystyki. Odnajdywanie się w gąszczu fikcyjnych imion i fikcyjnych spraw mega mnie nuży, a nawet irytuje. Nie są w stanie mnie obejść poruszane w tych powieściach tematy. Serio – podziwiam czytelników zdolnych przejść jakąkolwiek powieść Johnatana Franzena albo Elizabeth Strout, pełnych ludzi i ich działań, które tak meandrują i tak nie wciągają, że aż nawet przykrawo mi się robi z tego powodu, no bo może to ja czegoś nie rozumiem?
W każdym razie. Przeczytałam „Anomalię” szybko, bez znużenia i bez ciar żenady. Musiałam oczywiście przebrnąć przez te powieściowe ozdobniki w stylu „myśli kłębiły się w jego głowie”, ale może to też kwestia tłumaczenia, a Le Tellier pisze zupełnie inaczej.
Powieść zaczyna się jak dobra obyczajówka. Poznajemy kilka postaci, różne środowiska, różne kraje, różny wiek, zajęcia, zawody. Są tam 62 letni architekt mający romans z młodszą o 30 lat montażystką filmową, która go rzuca, amerykański żołnierz z rodziną, niespełniony pisarz francuski, czarnoskóra ambitna prawniczka, pilot samolotu, nigeryjski gwiazdor raper, zabójca likwidujący ludzi na zlecenia za pieniądze. Wszyscy oni sobie żyją w swoich światach. Opowiadania o nich są zwięzłe z bardzo trafnymi obyczajowymi obserwacjami. Bez zawiłości, ale te uwagi o ich życiu są błyskotliwe i celne. Wielu z nas się z nimi utożsami.
taka dygresja – akurat czytałam o losie jednego z bohaterów i bohaterki, kiedy miałam symultanicznie rozmowę w realu z przyjaciółką i była ona dokładnie 1:1 na temat omawiany w tym fragmencie. Czy to są przypadki? Zresztą jak się potem okazuje, cała powieść to jest rzecz o nieroztrzygalnej kwestii – co rządzi naszym życiem? Program? Los? Fatum? Koincydencja? Symulacja? Faktycznie własne wybory? Jest właśnie o tym o byciu pionkami na planszach zawiłych matematycznych konstelacji odnoszących się do tzw żyć.
Nomen omen powieść przypomina matematyczną układankę. Tych ludzi różnych ze Stanów i z Francji łączy jedna rzecz – wszyscy lecieli tym samym rejsem na pokładzie samolotu AirLines z Paryża do Nowego Jorku w czerwcu 2021. Zaczyna się od przedstawienia bohaterów w działaniach. Potem następuje kulminacja – turbulencje, w jakie wpada samolot zmuszają do awaryjnego lądowania i po wybuchu, jak u Hitchcocka zaczyna się dopiero trzęsienie.
Korci mnie strasznie, żeby to opisać, ale nie będę zdradzać, żeby nie psuć zabawy tym, którzy nie czytali.
Kiedy wyczytałam w jakiejś recenzji przelotnie, że to powieść warstwowa, szkatułkowa, bałam się, że się w tym zagmatwam, że nic nie zrozumiem z plątaniny losów, ale muszę przyznać, że nic takiego nie nastąpiło. Le Tellier – który zresztą jest lingwistą i matematykiem, rozgrywa fabułę z chirurgiczną wręcz precyzją. Od razu zapamiętałam kto jest kim i jakie tam występują zależności między bohaterami. A serio – niełatwo mnie tak zahaczyć, bo szybko się nudzę, jak wspomniałam na wstępie.
Ta powieść to nie tylko ciekawa intryga i społeczno obyczajowe trafne obserwacje. To jest coś na kształt prozatorskiego traktatu filozoficznego o kondycji człowieka we współczesnym świecie. Jest też o spotkaniu z samym sobą. Serio. Wyobrażaliście sobie kiedyś jak by to było spotkać samego siebie? Bo ja nie. A nagle zaczęłam i nie wiedziałam w sumie czy byłoby to miłe spotkanie:) Czy ja bym siebie nie drażniła. Jest bardzo prawdopodobne, że tak. Jest to bardzo oczyszczające ćwiczenie. Nie obligatoryjne, ale samo przyszło do mnie podczas lektury.
W trakcie czytania przypomniało mi się, apropos dziwnych lotów, wydarzenie, z roku 2014, kiedy rozpisywano się o zniknięciu samolotu malezyjskich linii lotniczych lecącego z Kuala Lumpur do Pekinu. Samolot z ponad 200 ludźmi na pokładzie w okolicy morza Północno-chińskiego zniknął z radarów. Potem był jeszcze 7 godzin w powietrzu aż w końcu runął do Oceanu Indyjskiego. Prawdopodobnie, bo nie odnaleziono ani czarnych skrzynek, ani części wraku ani zwłok ofiar. Mniej więcej po latach udało się zidentyfikować 4 osoby po czym okazało się, że są to fikcyjne nazwiska na fikcyjne paszporty. I nadal nic nie wiadomo. Nie interesuję się za bardzo katastrofami, ale pamiętam, że to info zrobiło na mnie wrażenie i podczas lektury „Anomalii” sobie o tym przypomniałam. W każdym razie – coś jest na rzeczy.I nie chodzi tu o teorie spiskowe, tylko taką świadomość, że you never know.
Tak że nie zdradzając fabuły – serdecznie do tej lektury zachęcam, aby zrobić sobie ćwiczenie wglądu:)