Wyobrażaliście sobie kiedyś taką sytuację, że idziecie sobie bez celu gdzieś, po prostu przed siebie, i tak sobie idziecie, idziecie dla samej drogi, dla samego poznania, w jakiś bezkres?
Otóż będzie tu działać tylko czysta imaginacja. Wędrówka bowiem tylko „przed siebie”, choć wydaje się to banalne, jest praktycznie nieosiągalna, zarówno w miastach, jak i poza siedliskami ludzi. Jest nieosiągalna nigdzie. Kiedy znajdziecie się w Warszawie przykładowo na północnym Ursynowie albo na alei Wilanowskiej i będziecie zmierzać z niej w stronę Wołoskiej – być może doznacie pewnego zdziwienia, chociaż może nie będziecie za bardzo wiedzieli skąd ono się bierze. A źródło takiego zdziwienia jest stąd, że idzie się przez te osiedla swobodnie. Nie ma ogrodzeń, grodzeń, barier. Każde nowe osiedle postawione po 2000 roku zawiera już zasieki, szlabany i płoty. I tak jest właściwie wszędzie. Jak pisze Ewa Pluta w reportażu wędrownym „Rubieże”: „codzienne granice są tak wtopione w krajobraz, że niewidzialne. Czasem ich obecność sygnalizują tablice „teren prywatny”, „uwaga zły pies”.
Iść przed siebie jest dziś niezwykle trudno.
Przekonałam się o tym też drastycznie próbując zrealizować ten brawurowy plan w naturze, konkretnie w lasach Wilgi pod Warszawą. Miałam mapę google, ale nigdzie nie mogłam trafić i ciągle na tym stosunkowo niewielkim obszarze leśnym błądziłam. Powodem były pogrodzone tereny prywatne. Nie dało się zatem przejść wg wyznaczonych dróg, bo stały na nich płoty. Cały las jest nimi tam usiany – płotami i zasiekami. Współczuję leśnej zwierzynie, jeśli jakakolwiek się tam ostała.
Temat granic jest obecnie nośny, niestety i palący. Po latach karmienia się złudzeniami o znoszeniu granic choćby w Europie, przecinania wstęg na granicach strefy Schengen obecnie wracamy do umacniania granic. Fizycznie i mentalnie. Wszędzie.
Reportaż Ewy Pluty „Rubież” świetniewpisuje się w te narracje. Objaśnia, przybliża zjawisko granicy, które większość z nas postrzega jako pewną abstrakcję. Dziennikarka powzięła zamiar przejścia pieszo wschodniej granicy Polski z północy na południe, od Sejn po Ustrzyki, przez Podlasie. W świetnie napisanych, bardzo sensualnych felietonach opisała, co widziała, z kim się spotkała po drodze, z kim rozmawiała, co czuła i umieszcza te historie w szerszym kontekście obecnej i historycznej sytuacji. Pluta pisze, że wędrówka ta była bardzo trudna, wyczerpująca fizycznie, a do tego zawsze natrafiała na jakiś mur, zasiek. Wykazała, że granica, jako praktyka kontroli istnieje praktycznie wszędzie. Ważne w tej książce jest też to, że Pluta spersonifikowała wschodnią granicę, stała się ona cielesna, dzięki jej opisom i przywołaniem sensu archiwalnych raportów granicznych sporządzanych przez WOP-istów w 1946 roku. Ilość niesprawiedliwości, absurdów jaka działa się po wytyczeniu nowych granic na wschodzie tuż po II wojnie naprawdę powala i przygnębia. Rysowane ochoczo proste linie na mapach przez rządzących decydentów z Moskwy nie brały pod uwagę dzielenia wiosek, miasteczek, rozdzielania rodzin, społeczności. W mgnieniu oka jedna część rodziny stawała się radziecka czy białoruska, a inna część polska, stodoła ruska, a dom polski. Mnóstwo tam przykładów nieliczenia się z tkanką ludzką. Mnóstwo przykładów totalnej wzgardy również dla tkanki przyrodniczej. Dewastacja unikatowej Puszczy Białowieskiej, lasów Bieszczad dla budowy szerokich pasów granicznych, tysiące powalonego starodrzewu, uniemożliwianie zwierzętom swobodnego życia na terenach leśnych. Jest tych historii mnóstwo. Czyta się to z przykrością. Pluta pyta retorycznie – skoro zwalcza się zwierzęta i rośliny, może należałoby zwalczać też ludzi? Ale prawda jest taka, że mnóstwo z nas to tylko kropki na mapach wytyczanych przez systemy, na które wpływ mamy zerowy i to jest kolejna przykra wiadomość. Brak poczucia istotności i sprawstwa, moment, kiedy jedynym wyjściem jest ucieczka.
Następnie przychodzą nowe czasy, lex Szyszko i kolejna wycinka unikalnych lasów, następnie pandemia a potem to – granica hańby na Podlasiu.
W tekście zamieszczonym w „Polityce” pt. „Ziemia obrzydzona” Marcin Kołodziejczyk pisze o losie ziem przygranicznych w chwili obecnej. Konkluzja jego reportażu jest taka, że tych ziem nie wykończyła pandemia a zona, niesławny mur Kaczyńskiego, który nota bene można łatwo sforsować np podkopem oraz uczynienie na z obszaru Podlasie strefy wojny.
Kiedyś tereny te były określane Polską B. Niedoinwestowane, biedne, bez mocnego rolnictwa, bez przemysłu, stanęły na nogi dzięki turystyce. Kto kojarzy Tatarską Jurtę choćby z Kruszynian, ten wie i wie też, że tego typu pensjonaty, regionalne restauracje nie mają żadnych szans na przetrwanie, mieszczą się strefie wojennej i nikogo nie interesuje los tych, którzy zainwestowali wszystko w te biznesy i mają zerowe szanse w tych warunkach na przeżycie. Okolica więc wyludni się znowu. Po lasach ukrywają się uchodźcy oznaczeni jako gorsi i nieproszeni, ponoszą śmierć z wyziębienia w lasach po obu stronach granicy. Sielskie, w miarę nieskażone Podlasie stało się pasem hańby polskiego urzędowania i kolejnej krótkowzroczności decydentów. Znowu nikogo nie obchodzi co się na terenach przygranicznych z ludźmi dzieje.
Wycinka, zona, inwigilacja obywateli, walka z uchodźcami, budowa muru nie spełniającego swojej roli, tysiące leżących pokotem wielkich drzew – to mamy teraz na rubieży. I wracające poczucie klęski, niesprawiedliwości, zagrożenia.
Powstanie granic badali w „Narodzinach wszystkiego” Wengrow i Graeber. Badacze twierdzą, że pojęcie granic nie było znane społeczeństwom zbieracko łowieckim”. Ewa Pluta też odnosi się do tego faktu w swoim reportażu pisząc, że przestrzeń była zajmowana przez pradawnych ludzi tylko według aktualnych potrzeb, celem było tymczasowe zawłaszczenie ziemi a nie wieczyste jej posiadanie. Pobłocki zaś w „Kapitalizmie” wykazuje też obszernie jak koniec swobodnego przepływu ludzi, utrata prawa do swobodnego przemieszczania się, grodzenia przyczyniły się do wyodrębnienia granic państw narodowościowych i systemu opartego na wyzysku co silniejszych zawłaszczaczy ziem wobec tych, którzy o zawłaszczanie terytoriów się nie pokusili. Granica symbol państwowości i tożsamości to źródło głównie nieszczęść i kiedy człowiek sobie to uświadomi, to zaczyna się robić nieswojo. Uderza poczucie bezradności wobec tego zjawiska.
Oglądając ostatnio dokument o Merkel szczególnie zwróciłam uwagę na materiały o burzeniu muru berlińskiego. W 89 nie czułam wagi tego wydarzenia, nie rozumiałam go aż tak bardzo. Jednak przecięcie tkanki miasta, narodu na pół to radykalna, namacalna tragedia, połamane losy ludzi, krain, miasta. Widząc materiały z upadku muru trochę zaszkliły mi się oczy, jakby tamta nadzieja w tym momencie odeszła.
Czy na zawsze? Czy jesteśmy już skazani na potykanie o zamordowane drzewa, cudze zasieki, kolczaste druty i absurdalne mury w a konsekwencji na obronę ich nie w swoim imieniu? Tu posłużę się cytatem z samej Merkel, która zapytana w którymś z wywiadów, czy za 5 lat stanie się niewygodna dla Helmuta Kohla odpowiedziała: „Nie możemy tego wykluczyć, ale nie możemy tego przewidzieć”, tym samym parafrazując całą istotę naszego losu.
zdjęcie główne – Wojciech Olkuśnik/EAST NEWS żródło – “Polityka”