Większą część mojego świadomego życia – mogę stwierdzić – spędziłam w uśpieniu. Polegało ono na przekonaniu, że wszystko działa, jak ma działać i kieruje tym jakiś słuszny mechanizm a tylko społeczeństwo bywa niemiłe i ludzie zdarzają się źli. Długo potem, niestety za długo, ale lepiej późno niż wcale, zaczęłam łączyć kropki dzięki wnikliwszej obserwacji zjawisk, opinii, idei i lektur, które dawały mi narzędzia do nazwania rzeczy po imieniu oraz naprowadziły mnie na prostą w gruncie rzeczy konstatację, że wszystko, z czym zmagamy się na poziomie prywatności, własnych tzw. morale wynika z algorytmów narzucanych przez system, a nasza sprawczość wobec niego, sprzeciw chociażby, jest niestety zatrważająco nikła lub wręcz żadna. Wskazuje to na pewien fatalizm, ale de facto jest to po prostu bycie wpisanym w scenariusze, jakie nie my sobie piszemy. Wyjaśnili mi to swego czasu Kacper Pobłocki, David Graeber czy Shoshana Zuboff, że wspomnę tylko ostatnich moich przewodników.
Dlaczego o tym piszę?
Powodu dostarczył mi obejrzany ostatnio film meksykańsko-polskiej produkcji w reżyserii Joaquina del Paso „Słabsze ogniwo”. Gdybym nie posklejała sobie tych wyżej opisanych faktów wcześniej – ten film poraziłby mnie bezwzględnością z jaką unaocznia to, jak bardzo ludzie są niewolnikami systemów. Ale ponieważ już byłam tego świadoma, więc oglądałam ten film z gorzkim poczuciem, że nie ma od tego ucieczki i nigdy nie będzie lepiej. Nie jest to więc, jak można już wyczuć, miły wakacyjny przerywnik głaszczący nasze sterane nerwy. Dlatego zalecałabym obejrzenie filmu ludziom, którzy lubią być świadomi i szukają tego, co dosadnie im to umożliwi.
Historia oparta jest na osobistych doświadczeniach reżysera, który pochodzi z zamożnej rodziny i nauki pobierał w katolickiej szkole. W filmie mamy więc grupę dorastających chłopców z takiej właśnie meksykańskiej katolickiej szkoły, białe dzieci klasy wyższej średniej, które jadą ze swoimi nauczycielami, katechetami na obóz przetrwania poza miasto, na dawne azteckie ziemie. Ich zadaniem jest praca w terenie, podchody w lesie, wspólne ogniska, wydawałoby się, że same przydatne do kształtowania silnych charakterów aktywności. Przydatne oczywiście chłopcom. Tymczasem, jak tylko grupa wysiada z autokaru zarysowują się pierwsze symptomy tego, o co tam tak naprawdę chodzi, że nie o zabawę, wzmocnienie, integrację. Pod tymi hasłami ukrywa się utrwalanie stosunków władzy jednych nad drugimi poprzez manipulację, hipokryzję, intrygi i przemoc. Dzieciom łamane są moralne kręgosłupy metodycznie i precyzyjnie. Dzieci zaś szukają potwierdzenia własnej władzy nad słabszymi od siebie – począwszy od nękanych kolegów, poprzez przyrodę i rdzenną ludność Meksyku traktowaną jako służebną podklasę.
Film o obozie przetrwania dla bogatych chłopców skojarzył mi się z „Władcą much”. Golding napisał tę dystopijną powieść w czasach zimnej wojny, czyli eskalacji nastrojów zagrożenia i lęku. Tam także chłopcy z dobrych domów po katastrofie morskiej, lądując na wyspie, pozostawieni sami organizują się w taki sposób, że odtwarzają znane im hierarchie władzy i stopniowo zatracają ludzkie odruchy.
W filmie ślad nietzscheańskiej Woli Mocy, która nie toleruje słabszych jest też bardzo widoczny. W każdej niemal scenie widać prezentację siły, niewolenia jednostek słabszych przez silniejsze, pokazane są prezentacje władzy, kontroli, podległości. Prezentacje te uosabiają zarówno chłopcy szykanując się nawzajem w swojej grupie, jak i ich nauczyciele i opiekunowie szykanujący uczniów.
Film na pewno zadowoli przeciwników systemu zwłaszcza kościelnego. Pokazuje bowiem tę organizację jako bandę zbrodniczych jednostek, demonicznych i do szpiku zepsutych, gotowych zrobić wszystko, aby utrzymać zarządzone status quo. Reżyser nie bawi się w niuansowanie tych postaci. Każdy charakter jest tu stypizowany i ma czytelnie przypisane zestawy cech tak, aby można je było szybko zidentyfikować. I tak – duchowny – otyły, działacz katolicki – elegancki, przyjaźnie miła aparycja, sweterek Polo Ralph Lauren zarzucony z niedbałą elegancją na plecy, fałszywie życzliwy, wysoki hierarcha kościelny – stetryczały, zasuszony i demoniczny, jeśli symbol dziecięcego dobra to kontuzjowany chłopiec o wyglądzie blond cherubina, jeśli pedofil – to odstręczającym wyglądzie. Mnie osobiście nieco przeszkadzała taka dosłowność, ale na potrzeby pełnej symboliki przypowieści – być może ma to uzasadnienie.
No i jest jeszcze rola Jacka Poniedziałka, który tworzy tam postać rozmodlonego nauczyciela ganiającego w podchody z chłopcami po lesie z okrzykiem „Boże chroń silnych”. Bohater grany prze niego jest wyjątkowo przykładnym narzędziem systemu eliminującego wątpliwości, słabości czy refleksje u swoich podopiecznych. Wg mnie pikanterii tej roli dodaje fakt, że aktor znany jest ze swoich antyklerykalnych poglądów i widać było, że w rolę nowego nauczyciela zastępów współczesnych Ku Klux Klanów wcielił się z oddaniem. Patrząc na jego ciemniejące demonicznie oczy w tym filmie, nie mamy wątpliwości, że mamy do czynienia ze sprytnie zakamuflowanym wcieleniem zła.
Film przed ryzykiem dosłowności w pokazywaniu horroru dominacji jednych nad drugimi uchroniły niedopowiedzenia w kluczowych momentach. Wiele okrucieństw pozostaje tu w domyśle. Aczkolwiek niesprawiedliwość, z jaką traktowana jest rdzenna ludność, protekcjonalność, paternalizm, spychanie ich do roli poddanych, służących, marginalizowanie na ich własnej ziemi – widać w filmie boleśnie mocno. Przyroda dewastowana, grodzona i zaśmiecana przez białych kolonizatorów pozostaje natomiast wyniośle obojętna na te działania. Widać to w nieprzeniknionych oczach królików, świadków w domyśle pedofilskiego działania jednego z nadzorców wobec jednego z chłopców – ucieleśnienia niewinności wzmacnianej metodycznym odurzaniem zresztą. Te króliki przeznaczone zapewne zaraz na pieczeń, to w moim odczuciu karzące duchy natury, tego co niszczone, nie szanowane i deptane, obdzierane ze skóry, podrzędne i poddane. Patrzą w sposób nieodgadniony w tej obojętności na ludzkie zbrodnie, jakby wiedziały, że matka natura przyjdzie po tych, którzy ją zlekceważyli. To ja zobaczyłam w ich oczach. I choć film nie daje nadziei, że zbiegniemy przed systemami, które nas zniewalają, że nie będziemy w stanie wyrzec nawet słowa sprzeciwu, to te oczy królików patrzące zimno w dal dały mi poczucie, że to one są mogą być ponad to wszystko co my tu sobie szykujemy przekonani o własnym sprycie i sprawczości. Dały mi poczucie, że mimo naszego przekonania, że nikt nie widzi, co kombinujemy, to jest to nieprawda, bo przyjdzie nam zapłacić rachunek. Czekam aż zostanie nam wystawiony.
Gwoli podsumowania, prostego stwierdzenia – warto czy nie warto obejrzeć ten film, powiem tylko, że świadomość to trudna do przełknięcia pigułka. Ale ja bym się na waszym miejscu nie wahała zażyć.