• Niecodzienność „(Nie)dziennika” Jacka Poniedziałka

    Naczelną zasadą chyba każdego krytycznego tekstu, recenzji jest przedstawienie potencjalnemu odbiorcy dzieła, co dany wytwór ludzkiej myśli, działań reprezentuje i co może ewentualnie wnieść w jego życie, jak może go – że tak powiem – ubogacić.

    W przypadku „(Nie)dziennika” Jacka Poniedziałka mam trochę utrudnione zadanie z jednego co najmniej powodu. Podniesiony bowiem w tym dzienniku temat detabuizacji  wstydu jest mi szczególnie bliski. Wychodzę z założenia, że gdyby kultura zdjęła odium wstydu, jakim obarcza wiele sfer ludzkich aktywności, żyłoby nam się chyba łatwiej i nie kisilibyśmy swoich potencjałów na rzecz walki z tym wszechogarniającym wstydem. Jest to dla mnie dość mocny problem, stąd moje zdanie odnośnie tego, co Jacek napisał, może być, a raczej na pewno będzie, zabarwione swego rodzaju stronniczością wynikającą z tych zakresów moich zainteresowań, o jakich wspomniałam wyżej.

    Jacek Poniedziałek – artysta, aktor nie-prowincjonalny, członek eksluzywnej ekipy  Nowego Teatru  w Warszawie, tłumacz – stanowi zresztą dość wyjątkowe zjawisko jeśli chodzi o temat wstydu, albowiem w jego przypadku to odczucie stało się silnym asumptem do szybkiej ewakuacji z zawstydzającego świata dzieciństwa i dorastania, a potem do eksploatacji swoich wcześnie przyuważonych talentów i wykorzystania ich jako przepustki do świata zupełnie innego.

    Niemniej z biegiem czasu okazało się, że demon wstydu składa swoje larwy na Jackowej osi czasu i nagle okazuje się, że życie nadal jest trochę robaczywe, z czym, zarówno w realnym życiu jak i w omawianym tu „(Nie)dzienniku”, aktor postanowił się zmierzyć. Jacek zaś jak to Jacek, znany z bycia pyskatym i bezkompromisowym w głoszeniu poglądów często tyleż słusznych co niepopularnych na swojej wojnie ze wstydem jeńców nie bierze. Nie oszczędza w swoim dzienniku niczego i nikogo, przede wszystkim siebie nie.

    Jego „(Nie)dziennik” mieści się w nurcie literatury konfesyjnej, do której zaliczam chociażby „Moją walkę” Knausgarda czy „O tym się nie mówi” Emilie Pine, z tym, że opowieść Jacka nie rozlewa się na tysiące stron wspomnień bliższych i dalszych. Jego narracja jest silnie skondensowanym ciosem między oczy. Myli się ten, kto przypuszcza, że lektura ta zaspokoi jego plotkarskie zakusy na temat tzw. środowiska. Nawet jeśli Jacek obnaża sposób funkcjonowania tego świata, to nie w kontekście tanich sensacji czy plotek. Opowieść o różnego rodzaju wstydach jest tu przypisana pod konkretne wydarzenia i postaci, ale jednocześnie sposób przedstawienia zdarzeń i myśli uniwersalizuje moim zdaniem to jednostkowe przeżycie.

    Tak na marginesie przyznam, że kiedy na instagramie Jacka zobaczyłam jakiś czas temu zajawki, że coś pisze, że pisze książkę, miałam nastawienie sceptyczne i myśl – „o, kolejny” plus wymowne wywracanie oczami. Oczywiście ten sceptycym to mój problem. Magda (Trus- Urbańska) – jak mówiła, że napisze książkę, też w to nie wierzyłam. Eribon w „Powrocie do Reims” też opowiadał o tym, że wątpił, iż może napisać książkę inną niż naukową. Wydawało mu się, że utwory takie do czytania piszą ludzie z pewnego rozdania kulturowego, rozdania, które jego ominęło. To poczucie braku posiadania kulturowego backgroundu jest we mnie tak silne, że powątpiewam we własną sprawczość w tej materii, jak i w sprawczość innych. Na szczęcie moje lęki nie są lękami innych i zarówno Magda, jak i Jacek te książki napisali.

    Nie wiem, czy Jacek zdecydowałby się napisać „(Nie)dziennik” tak sam z siebie. Trzeba by go zapytać. Warto nadmienić myślę, że bezpośrednim zawezwaniem do pisania był pewien eksperyment teatralny zalecony przez reżysera Krzysztofa Garbaczewskiego, mający posłużyć do zbudowania nowojorskiego spektaklu o spotkaniu Ginsberga i Białoszewskiego w 1968. Grupa aktorów dostała, jak to Jacek pisze, bazę linków, książek, filmów oraz zachętę do wszczęcia własnych działań pisarskich w formie dzienników. No ale niezależnie od zarzewia – Jacek mógł tematu nie pociągnąć. Jednak zrobił to i tak oto ukazał się „(Nie)dziennik”.

    Nie jest łatwo spiąć 50 parę lat wszystkich demonstracji wstydów jedną klamrą. Toteż, aby to rezonowało Jacek zastosował nielinearny sposób narracji. Sceny z dzieciństwa, młodości naznaczone jakimś rysem przełomowości przeplatane są opisami działań na planie meksykańskiego filmu, opisami seksualnych zdobyczy, kulturowych inspiracji (np. nie słyszałam o eksperymentalnym reżyserze Jonasie Mekasie, który rejestrację codzienności wynosił do rangi sztuki), poszukiwań i krakowskiej terapii grupowej dla osób uzależnionych. Jacek odnajduje się tam jako mało anonimowy alkoholik i narkoman.

    Nie raz natykam się na opinie wśród ludzi, że wstydliwe przeżycia chowa się w szafie, że swoje brudy pierze się w swoich ścianach albo na terapiach, że nie naraża się szwank dobrego (?) imienia żyjących lub nie rodziców, rodzeństwa, bliskich, znajomych, a szczerość to próba szukania taniej sensacji i rozgłosu czymiś kosztem. Co innego beletryzacja swoich doświadczeń. Ale dziennik? Co to to nie. Kultura hipokryzji, mówienia co wypada a co nie, przemilczanie tego, co niewygodne, metkowanie tego, co uznaje się za wstydliwe – to typowe kulturowe narzędzia opresji, które mają za zadanie trzymanie kontroli nad społecznym dyskursem tyczącym tak istotnych spraw jak jak: seksualność, przemoc, dojrzewanie, nieheteronormatywność, doświadczenie biedy, dziedzictwo ról społecznych, nienormatywność uczuć do rodziców, depresja, uzależnienia, rozpacz, autodestrukcja. To wszystko kultura hipokryzji wkłada do worka nazwanego jak tytuł przywołanej już powieści „O tym się nie mówi”.

    A Jacek właśnie mówi, pięknie wyłamuje się z tego trendu, raczy czytelnika nie tylko zdarzeniami ze swojego dość barwnego życia, ale przede wszystkim konsekwentnie przełamuje tabu wstydu i lęku.

    Tak się składa, że Jacek jest artystą, którego bardzo cenię od lat. Zetknięcie z nim, teatrem jaki współtworzy z Krzysztofem Warlikowskim – zrobiło mnie w dużej mierze jako konsumenta, odbiorcę kulturowych przekazów. To przez nich byle sceniczny szept mnie nie zadowoli, to przez nich spodziewam się od sztuki pierdolnięć i silnych wyładowań bazujących zarówno na moich intelektualnych jak i emocjonalnych zaczynach.

    Kiedy czytałam „(Nie)dziennik” słyszałam Poniedziałkowy głos, charakterystyczny, modulowany, kojąco-niepokojący i silnie narratywny (nie wiem czy jest takie słowo) głos biegłego opowiadacza rozkładającego akcenty tak, że jego historie mogą być interesujące dla każdego. Ta historia zresztą nie może być nieciekawa skoro stawia sobie fundamentalne pytanie charakterystyczne dla ludzi „w pewnym wieku”. Brzmi ono mniej więcej „czy to już wszystko?”, „a więc to tyle? i to już koniec?” Jacek pisze: „Dręczą mnie natrętne myśli, że życie przepływa między palcami, że niczego nie przeżywam, bo karmię się iluzją teatru czy filmu”. I w tym momencie w książce następuje swoista litania nieoczywistych tęsknot, retrospekcji i nostalgii, tak jakby 6 tomów „Mojej walki” zamknąć na 2 stronach. Proustowskie skojarzenia zapachów, smaków, powidoków, flashbacków z dzieciństwa, skomplikowane stosunki z matką, bratem alkoholikiem, bezimienne groby rodzinne i pytania – w jakim miejscu jest się teraz, jakie będzie to „dalej”, świadomość dochodzenia do pewnych kresów, robienie rozliczeń… to wszystko robi piorunujące wrażenie i silnie porusza.

    W tym wszystkim zaś ktoś mógłby zapytać – a co mnie to wszystko obchodzi? Kim jest Jacek Poniedziałek, aby ciekawiły mnie jego problemy?

    Otóż to jest dobre clou na podsumowanie. Wartość „(Nie)dziennika” polega moim zdaniem na tym, że jest on bardzo sprawnie napisaną opowieścią o jednostkowym losie, ale jednocześnie też historią lęku, pychy, próżności, wstydu, przemijania, kompulsywności, wzniosłości, upodlenia i wielu innych znaczników, które uwierają nie tylko Jacka Poniedziałka, ale w jakimś stopniu wielu z nas, tyle że nie każdy nie tylko nie potrafi o tym pisać, ale nawet przyznawać się do nich przed samym sobą.

  • Rok pozornego niedziania się, czyli o „Pustostanach” Doroty Kotas

    Znany jest chyba każdemu taki mechanizm, że kiedy jesteśmy zafiksowani na jakimś temacie, to wszędzie wokół widzimy tylko ten wątek. Przykładowo, kiedy się myśli, że się jest w ciąży, to wszędzie widzi się ciężarne kobiety:) Ja mam tak ze zjawiskiem wyautowywania się ze świata, coś jak Anna Maria Jopek, która nawoływała w piosence, żeby świat się zatrzymał, bo ona wysiada. Też nie to, że wokół siebie widzę to autowanie się ludzi ze świata, nawet bym rzekła – wręcz przeciwnie, widzę głównie w swoim otoczeniu ludzi przekonanych, że odniosą w życiu zajebiste sukcesy piekąc chleby, zaliczając 150 lekcji jogi i aspirując do karier w start upach. Ale w głowie utrzymuje mi się od jakiegoś już czasu myśl, że najbardziej bym chciała sprzątać alpakom stajnie, w po robocie leżeć na przyzbie z kotem, który przynosi mi myszki w poczęstunku, a wieczorami zaś pisać powieści, o które rodzina poda mnie do sądu udowadniając, że „to nie tak było”. I ta drzemiąca we mnie myśl ściąga do mnie twórczość i aktywność na różnych placementach w tym właśnie klimacie.

    gdzie pracujesz?

    Zatem zanim przejdę do omówienia głównego tematu, jakim jest debiutancka książka Doroty Kotas „Pustostany”, to jeszcze wspomnę o tym, jak jestem świadkiem przetaczającej się obecnie w pewnych lewicujących kręgach dyskusji na temat tzw. prestiżowych prac. Jak wiadomo zjawisko prekaryjności umościło się na naszym rynku pracy umów śmieciowych i staży za grosz na dobre, zatem naturalną konsekwencją tegoż jest weryfikowanie przez pewne środowiska, zwłaszcza ludzi młodszych, wykształconych sensowności pojęcia „prestiżowa praca”. Znalazłam na instagramie zresztą wielogłos mówiący o tym, że żyjemy w „paskudnym kulcie pracy”, pracy, którą można się chwalić, pracy wartej założenia osobnego konta na instagramie, jakby praca definiowała to, kim jesteśmy. Ja pamiętam, że definiowała, w wielu kręgach zapewne definiuje nadal, ale okazuje się, że to zjawisko pogoni za prestiżem w kontekście wykonywanej pracy mocno koroduje. Zapewne, praca traktowana jest coraz częściej jako coś dzięki czemu można przeżyć, ale nie jako jakieś corowe zjawisko w życiu nadające mu sens.

    Takie podejście do pracy właśnie ma i autorka i bohaterka powieści „Pustostany”.

    chwilówki

    W wywiadzie dla WO autorka powiedziała, że ma poczucie chwilowości wszystkiego, w związku z tym nie będzie raczej miała stałej pracy, kredytu ani własnego mieszkania i także tego nie pragnie. Jej celem są prace na przeżycie, które nie zabierają za dużo cennego czasu ani nie absorbują za dużo myślenia, które to myślenie można spożytkować na coś ciekawszego. Dlatego też zajmowała się układaniem kwiatów na rabatach, rozdawaniem ulotek w centrach handlowych, gotowaniem na weselach, sprzedawaniem w kiosku Ruchu, sklejaniem kartonowych pudełek itp. Tego rodzaju podejście jest implikacją zarówno buntu przeciw wszechobecnej presji osiągnięć i wymagań społecznych, jak również świadomości, że „świat pęka, powstaje coraz więcej szczelin, przez które wylewa się niedopasowanie i niemożność spełnienia zbiorowych marzeń o sukcesie w życiu”.

    rok relaksu

    Książka Doroty Kotas, młodej osoby rocznik 94, wpisuje się w mój ulubiony tryb narracyjny pielęgnowany, a jakże, przez inne młode kobiety, których twórcze przejawy niezgody na rzeczywistość czytałam wcześniej. Mam tu na myśli powieść Patrycji Pustkowiak z 2014 roku „Nocne zwierzęta” i Otessy Mosghfabet z roku ubiegłego Rok relaksu i odpoczynku”. Każda z bohaterek przywołanych powieści była w nieco innej sytuacji statusowej, że tak to określę, bo Tamara z „Nocnych zwierząt” to młoda alkoholiczka, ćpunka wystrzeliwująca się poza orbitę mainstreamu chodząc od klubu do klubu, zaliczając przygodny seks w ilości dużo i oddając się transowym majakom w zaciszu swojego zdewastowanego mieszkania, a bohaterka „Roku relaksu” to młoda, piękna, bogata i uzdolniona zdawałoby się beneficjentka systemu, która jednak czując się w nim nieadekawtnie postanawia przespać rok 2000, bo to jedyne na co ma ochotę w nachalnym świecie promującym sukces jako jedyny warunek ludzkiej istotności. Ale wszystkie 3 bohaterki prócz młodego wieku łączy ten sam rodzaj niezgody na to co je otacza i w czym żyją. Jedna więc pije, druga chce to przespać a trzecia  – bohaterka „Pustostanów” marzy, że „kiedy dorośnie zamieszka w wannie i będzie zajmować się wyłącznie uzupełnianiem jej ciepłą wodą”.Ja przyznam, że i dla mnie taka wizja jest mocno kusząca.

    Bohaterka „Pustostanów” mieszka w wynajętym mieszkaniu na Grochowie, w sąsiedztwie wielu pustych mieszkań opuszczonych przez ich zmarłych mieszkańców. Ubiera się w ubrania znalezione w piwnicy, zjada resztki jakie znajduje w tym mieszkaniu, w rzadkich chwilach potrzeby wyjścia na zewnątrz idzie na bazar plac Szembeka i obserwuje tamtejsze życie. Ogólnie wychodzi z założenia, że „życie nie jest złe, kiedy się je ogranicza, kiedy się z nim nie przesadza”, co tak pięknie przeczy neoliberalnym zawołaniom, aby chcieć i mieć więcej i więcej. To ona właśnie postanawia żyć nie mając nic prócz czegoś niezbędnego, aby przeżyć.Ogranicza myślenie, hibernuje się w tym grochowskim mieszkaniu i postanawia „nie kontynuować ryzykownego transferu emocji.” Dobrowolne wychodzenie z domu wydaje jej się perwersyjne. 

    książka, w której nic się nie dzieje

    Prócz chęci życia w wannie z ciepłą wodą czuję jeszcze jedną nić porozumienia z bohaterką, mianowicie chciała ona napisać książkę, która o niczym by nie opowiadała. To też swego rodzaju perwersja przecież. Pamiętam jak na kursie pisania prowadzący śmiał się z moich pisarskich prób i rubasznie nawoływał „ale kurwa, niech ten twój bohater chociaż za tramwajem pobiegnie”, uważał bowiem, że powieść bez bohatera, antagonisty, protagonisty, zawiązania akcji i jej rozwoju – to perwersyjna nuda dla nielicznych hipsterów. Ale czułam, że gość może nie mieć racji. Zapewne Dorota Kotas należy do grupy osób myślącej podobnie zważywszy na to jak określa swoją domniemaną książkę bohaterka Pustostanów. Otóż według niej przepisem na bestseller jest książka bez fabuły, taka do której dzieci przygotowywałaby w szkole plan zdarzeń o następującej treści: nic się nie dzieje, nadal nic się nie dzieje, dalej nic, a ludzie nie musieliby pamiętać, co się wydarzyło na poprzedniej stronie, bo nic nie zdarzyło się na żadnej. Slogan reklamowy brzmiałby tak: „Hej słyszeliście o książce, której nie napisałam? Nic się w niej nie dzieje.”

    Ostatecznie książka powstała. Autorka mówi, że napisała ją zamiast pracy magisterskiej z socjologii na UW, bo kolejny tytuł mgr jest nikomu niepotrzebny a książka przynajmniej zostanie, będzie namacalnym dowodem chęci pozostawienia czegoś po sobie, choćby zapisanego domu na warszawskiej Pradze. I w gruncie rzeczy faktycznie – niewiele się w niej dzieje, a jednocześnie dzieje się wszystko – życie, śmierć, przetrwanie, chęć i niechęć do życia, obserwacje społeczne, nawijane na wrzeciono czasu własne myśli, które bywają lepsze niż niejedna akcja.

    Nieco konfesji, nieco psychodelii, nieco reportażowych zajawek i mamy taki „Rok relaksu i odpoczynku” w wersji polskiej, warszawskiej, a konkretnie grochowskiej.

    Nie jest to na pewno książka dla każdego, nie jest dla koneserów netfliksowych zwrotów akcji, inżynieryjnie spreparowanych intryg i piętrzących się dialogów w stylu – „odpowiedziała mu z niechęcią”. Jest dla tych, którzy wiedzą, że najlepsze akcje dzieją w głowie a niedzianie się jest tylko pozorne, ponieważ w schronach i pustostanach naszych emocjonalnych eskapizmów dzieje się wszystko.

  • zjedz kanapkę