• “Bezmatek” i córkowanie – zapis Miry Marcinów

    Relacje rodzinne to temat eksplorowany dość często, ale dość rzadko dobrze, to jest w sposób, jaki może poruszyć każdego, kto danej konkretnej historii nie przeżył. Za to każdy posiada rodziców i każdy doznaje w związku z tym poczucia pewnej pustki: albo z konieczności rozstania się ze źródłem emocji albo dlatego, że rodzice tych zapotrzebowań emocjonalnych wypełnić nie umieli lub robili to skrajnie nieudolnie. Tak czy owak – zawsze jest to temat z założenia epicki. Napisać o tym w sposób, że osobista historia staje się ikoniczna czy staje się punktem odniesienia dla osobistych historii czytelników – jest niezwykle trudno. Tak uważam.

    komu udało się o relacjach rodzinnych napisać z sensem?

    Udało się to Knausgardowi, który oślepiająco szczerze i z detalami  w 6 tomach opowiedział historię życiowych zmagań naznaczonych trudnymi  relacjami z przemocowym, paranoicznym ojcem. Udało się to Emilie Pine, która w „ O tym się nie mówi” wywlekła na światło dzienne własne historie, o których właśnie się milczy. O alkoholizmie ojca, gwałcie, trudach dojrzewania. Jej opowiadanie zaczyna się podobnie jak u Knausgarda, od grzebania w ekskrementach ojca, nieuchwytnego, destrukcyjnego ojca, którego nieporadność w pewnym okresie życia na swoje plecy wzięła odrzucana i lekceważona córka. To grzebanie się w rodzicielskim gównie ma swoją symbolikę. Jakby dzieci nigdy nie miały być od tej spuścizny wolne, nigdy w sensie dosłownym i przenośnym. Ale i Kanusgard i Pine pokazują, jak się z tego wygrzebywali, jak proces sprzątania przebiegał i w wymiarze fizycznym i duchowym, jak z odrzuconych dzieci stali się dorosłymi na chwiejnych nogach, żeby z czasem umacniać się na nich coraz bardziej poprzez rozumienie swoich historii, a także poprzez ich opisanie.

    Opisanie swojej historii rodzinnej to ogromny przywilej i dar pozwalający na jakiś rodzaj symbolicznego wyzwolenia z poczucia żalu i pretensji do rodziców i całego świata, że nie tak miało być.

    Podobny udany projekt rozliczenia się z emocjami tym razem do matki, zrealizowała tym razem pisarka, akademiczka – Mira Marcinów, z tym że “Bezmatek” to jej debiut prozatorski.

    taka lajfstylowa dygresja

    Nie wpadłabym na tę książkę, gdyby nie spotkanie z gatunku przypadkowych nie – przypadkowych. Mira zasiliła grupę jednego party złożoną z samych ciekawych kobiet, artystek i działaczek i opowiadając sobie, o tym czym się zajmujemy, wyszło na jaw, że  wydała książkę. Tu taka dygresja, ale lubię to mówić. Dla mnie ludzie twórczy, mający za sobą stworzenie czegoś, co nie jest mailem, napisanie książki na przykład, są w moim prywatnym odczuciu typami heroicznymi. To nie jest proste usiąść i napisać coś, co wejdzie w świat i na zawsze zostanie znakiem do wielokrotnego odczytania na różne sposoby. Tym bardziej nie jest proste pisać o relacjach rodzinnych. Trzeba się przyznawać wtedy przed samym sobą do zdarzeń, emocji, które w trakcie życia wypieramy, żeby nie zwariować, żeby utrzymać nos na powierzchni nie myślimy o tym co nam się przytrafiało jako dzieciom. Mira w wywiadzie dla dwutygodnika mówiła, że te słowa same ją niosły, że zawsze coś zapisywała “na boku” niejako na marginesie codzienności. Zapewne, tak było, niemniej dla mnie ten akt twórczy jest znaczący.

    czym jest Bezmatek

    Mira napisała książkę o matce, ale tytuł nosi „Bezmatek”, bezmatek to w terminologii pszczelarzy jest ul pozbawiony pszczoły matki. I w rzeczy samej jest to rzecz o matce, która była, ale której już nie ma. Rzecz o silnej emocjonalnej więzi matki i córki, o skomplikowanych relacjach matki ze światem zewnętrznym i mikro – ciepłym, ale też nierzadko zdestabilizowanym światem domu matki i córki, jaki ta pierwsza stworzyła.

    Mira nie poszła w drobiazgowy styl Knausgarda, który potrzebował tysięcy stron, aby oddać klimat swoich odczuć z okresu dzieciństwa czy młodości, ale także żongluje zaskakującymi szczegółami, jakie pamięta z dzieciństwa, szczegółami układającymi się jak rytm prostej piosenki Majki Jeżowskiej dla dzieci budując z nich mięsisty i soczysty obraz życia ze swoją matką. Narracja przybiera formę krótkich jak błysk flesza opowiadań, jak szybko nadany telegram lub sms, jak mikro powieść o mega ładunku emocjonalnym. Mira przywołuje wszystkie rekwizyty dzieciństwa z lat 90 tych, piosenki z TV, czasopisma, style życia, nie ubarwia tego, konkretnie i wprost pisze o biedzie, niepokoju, jaki zawsze towarzyszył dziecięcej narratorce, lęku o matkę. Jest to przykład relacji totalnej, silnej i uzależniającej, nawet czasami wręcz erotycznej. Klasyczny podziw dorastającej córki, która nie jest tak zjawiskowo piękna jak matka, dojrzewanie w atmosferze niepewności, co się dziś wydarzy, a jednocześnie podziwu i przewielkiej miłości. 

    córczyzm

    Czytałam te celujące w serce frazy z zazdrością. Mnie kobiecość mojej matki szalenie drażniła, narratorkę emanacja kobiecości jej matki pociągała. Ja brzydziłam się patrząc jak matka się maluje i pluje do kasetki z tuszem do rzęs, narratorka godzinami podziwiała matki kunszt w upiększaniu się i notowała w głowie jej rady z tym związane. Zazdrościłam jej tego powiązania, a potem nie mogłam się nadziwić, że taka więź może być tak wszechpotężna, że kiedy matka odeszła – córka narratorka musiała skupić cała energię na uporaniu się z potężną dziurą egzystencjalną, jaką matka po sobie zostawiła. Niewyobrażalny seans przywiązania, powiazań i różnorakich emocji, prowadzących wręcz do szaleństwa, którego odczucie podbijają coraz krótsze frazy pod koniec książki, jak urywany oddech, niemożność złapania tchu, chociaż od śmierci matki minęło 2 czy 3 lata.

    czy jesteśmy samotnymi wyspami jak Ibiza?

    Mnie nauczono, że relacja z innym człowiekiem jest płytka. Bo każdy jest jak Ibiza, samotna wyspa. Pamiętacie  jak w filmie “Był sobie chłopiec”  mówił to Hugh Grant. Mylił się, jak się okazało. I dobrze, aby każdy kto myśli, że jest samotną wyspą miał okazję przekonać się, że tak nie jest, że musi wystąpić jakiś rodzaj silnego powiązania z inną istotą, takiego powiązania aż do szaleństwa. A może nie musi – nie wiem. Ale móc tego doznać jest chyba jakimś rodzajem spełnienia, choć niełatwego. 

    W jednym ze swoich telegramów narratorka mówi tak:

    „Jedno piękne wspomnienie z dzieciństwa i jesteś zbawiony. Jeśli to prawda, moja matka mnie ocaliła”.

    A co z tymi, którzy takich nie mają? Czy giną? Czy doczekają się głosów innych prawd? Ja wiem, to czeka chyba na mój głos 🙂

    Podsumowując. Szalenie (sic!) sprawnie napisane studium relacji córki z matką, obrazowe, brawurowe, lapidarne i celne. Poprzez całe to imaginarium lat 90 tych wywołujące w każdym szereg jego własnych wspomnień, jego własnych proustowskich magdalenek, piosenek, które nas robiły, sloganów, które wdrukowywaly w nas wzorce zachowań, ikonicznych postaw matek, słabości, które bywały siłą, sił, które bywały słabością. Świetna to moim zdaniem książka. Zazdroszczę tematu i jego realizacji.

  • Zarządzanie emocjami, czyli dyplomowa “Mewa” w Teatrze Studyjnym

    Spektakl dyplomowy studentów Wydziału Aktorskiego Szkoły Filmowej w Łodzi, rocznik 1997.

    Po niemalże 30 latach jestem ponownie w łódzkim Teatrze Studyjnym, żeby obejrzeć dyplom tych, co za chwilę będą kończyć tę szkołę i którzy będą chcieli zarządzać naszymi emocjami ze scen czy z planów filmowych, czego zresztą im serdecznie życzę.
    Jestem o 30 lat starsza niż wtedy, gdy na takie wydarzenie poszłam pierwszy raz, a dreszczyk emocji zupełnie ten sam, ciekawość i pytanie, czy im się uda, czy nie są żenująco do bani.
    Nie byli.

    To są takie moje prywatne momenty epifanii, że jeszcze nie wszystko w tych czasach zeszło na psy, że bywa i może być pięknie, niegłupio, inspirująco, że coś jeszcze się dzieje, komuś się chce i ktoś jeszcze potrafi.

    Tym razem za grupę pięknych, młodych ludzi wziął się reżyser Grzegorz Wiśniewski i wrzucił ich w narrację jednego z najlepszych scenarzystów wszech czasów – Antona Czechowa, ale w dramat jeden z brutalniejszych w dorobku pisarza a mianowicie w „Mewę”.

    Czas najwyższy na wtręty.

    Czechow to ważna figura w moim świadomym życiu. Czytany i za młodu i teraz. Wracam do niego, kiedy czuję, że współczesna rozedrgana, fragmentaryczna i niechlujna narracja robi mi z mózgu kisiel. Jego złożone, spokojne i lapidarne zdania porządkują mi myśli, znowu wszystko idzie jeden za drugim. Jego obserwacje świata każą przestać mi myśleć, że zło przynależy tylko do czasu teraźniejszego. Bo otóż zawsze było i tak samo upostaciowione. Lubimy myśleć, że nasze historie są wyjątkowe, podczas gdy niekoniecznie. Cały arsenał przeżyć, reakcji i emocji wciąż pozostaje bez zmian, a Czechow jak mało kto potrafił je nam skatalogować i uświadomić.

    Zatem już na starcie plus – wybór kanwy.

    Druga rzecz do przebrnięcia – moje obawy, że będzie nużąco, bo w teatrze często dopada mnie myśl, dociera do mnie świadomość, że aktorzy to po prostu ludzie chodzący do pracy. Takie poczucie nie opuszczało mnie podczas paru moich prób oswojenia teatru komercyjnego. Doceniam wychodzenie do ludzi z prostymi sztukami i prostymi przekazami, ale nie umiem identyfikować się z czymkolwiek, jeśli widzę, że całość jest zbudowana pod odegranie, a następnie szybkie wyjście i pójście na piwo. Drażnią mnie wtedy teatralne szepty i teatralne, wystudiowane pełne emfazy gesty na scenie. Ale dość rzadko spektakle bywają przeżyciem katarktycznym, w którym aktorów widzi się jako figury swojego losu, swoich emocji i przeżyć. Aby tak się stało, musi w jednym czasie i przestrzeni zgrać się kilka rzeczy, musi być misterium środków, które ewokują w widzu chowane głęboko emocje, które wywlekają na światło nasze własne małości czy porażki.

    Sposoby przenoszenia widza  w ten wymiar są różne.

    Według mnie najbardziej nośne są: przenikanie się przestrzeni czasowych i scenograficznych, mocna, osadzająca, acz oszczędna, symbolika, zredukowana do minimum scenografia jako swoisty cudzysłów do szybkiej  identyfikacji i fokus na postaci, które mają mocno rezonować nasze własne emocje w sposób przerysowany, ale nie karykaturalny, a w efekcie śmieszny, ma to wleźć między nasze oczy i dosięgać den naszych emocjonalnych szaf.

    To wszystko znalazłam w spektaklu, jaki zgotował na dyplom Wiśniewski.

    Widać było w ciągu 3 godzin konkretną robotę nad każdym elementem – ruchem aktorów w przestrzeni, jej aranżacji i współgrania ze światłem. Nie było żadnej przypadkowości, dziur czy fastrygi. Całość składała się w dobrze naoliwiony mechanizm, w którym ludzkie tryby zmagały się ze swoim przeznaczeniem chcąc go na wszelkie sposoby przechytrzyć.

    W minimalistycznej przestrzeni kilku rekwizytów obserwowaliśmy niby świat rosyjskiej prowincji, na którą zjechało się artystyczne towarzystwo, ale równie dobrze mogliśmy w tym ujrzeć swój współczesny plan gry i prywatnych dramatów. Zasługa w tym młodych aktorów, którzy własne, świeże  doświadczenia potrafili  przerobić na uniwersalne i bliskie każdemu obrazy samotności, niespełnienia, wyobcowania i goryczy.

    kto tu rządzi

    To co mnie podobało się osobiście bardzo to fakt, że światem tym rządziły kobiety. Każda uwikłana w osobisty dramat niespełnień, ale precyzją własnych pragnień i wyostrzoną świadomością możliwości i ograniczeń spychająca na margines postaci męskie, które stanowiły tu tło dla emocjonalności kobiet. Wyrazista mocna postać Niny młodej, urokliwej prowincjuszki marzącej o karierze w wielkim świecie (świetna Justyna Litwic), gwiazdorska Arkadina, w którą wciela się Marta Stalmierska, moim zdaniem niekiedy z przebłyskami zadatków na gwiazdę – jak jej bohaterka, rozczarowana życiem na prowincji Masza (Klaudia Janas) uwikłana w trudne układy z rodzicami, chcąca zostać muzą artysty, a nie skazaną na nudne życie żoną biednego prowincjonalnego nauczyciela i w końcu matka Maszy (Karolina Kostoń) czująca, że życie umyka jej zastraszająco szybko, więc chwytająca się namiastek odczucia, że żyje.

    Wokół nich mężczyźni – zakompleksieni, nieusatysfkacjonowani, albo gnuśniejący jak doktor Dorn ( Daniel Stanko) albo walczący o uwagę i splendor w sposób naiwny i histeryczny jak syn artystki Arkadiny – Konstanty (Jakub Sierenberg)

    Nina (Justyna Litwic), Dorn (Daniel Stanko)

    Arkadina (Marta Stalmierska) i Masza (Klaudia Janas)

    Clou wszystkich układów między bohaterami było jedno – każdy kochał kogoś, kto akurat kochał kogo innego. Nikomu nic w tej miłosnej ruletce się nie zgadzało, co przynieść mogło tylko dramat niespełnienia potęgujący odczucie egzystencjalnej samotności nawet wśród ludzi.

    Chociaż dramat Czechowa wiele mówi też o kondycji artystów pielęgnujących swoje ego w blichtrze, doznających dyskomfortu ciągłego imperatywu bycia on top (tu pisarz Trigorin – Michał Darewski), ale w tym spektaklu akcent jest przesunięty moim zdaniem mocno na odbiór samej kondycji ludzkiej jako predestynowanej do samotnego zmagania się z tym, co nas rozczarowuje.

    czy jest nadzieja?

    Ja sama bardzo odczułam te dramaty, niemniej dotarło do mnie osobiste wrażenie, że jestem niejako odcięta od emocji generujących to uniwersalne poczucie zagubienia dotyczące kochania innych ludzi i bycia w tym jedynie rozczarowanym. I dla mnie osobiście to było główne spostrzeżenie, że nie czuję tego co te postaci, że zbudowałam w sobie rodzaj pogodzenia się z tym, że ludzie mówią jedno, robią drugie i tak jak ja zmieniam zdanie, tak samo zmieniać mogą je inni, a ci których pragniemy wcale nie muszą pragnąć nas. To jest już dla mnie oczywiste. Ale z wielu powodów dla mnóstwa ludzi te mechanizmy nadal pozostają w sferze niezgody na ten stan rzeczy i wiecznej walki i doznanie spełnienia za pośrednictwem innego człowieka. Czy to w ogóle jest możliwe? Według mnie Czechow nie miał co do tego złudzeń.

    Podsumowując: gorzki dramat Czechowa wybrzmiał na tej studyjnej scenie mocno i prawdziwie. Byłam urzeczona współczesną aranżacją tych ludzkich dramatów oplecioną songami Iggy Popa czy Bjork czy Amy Winehouse i tym jak młode aktorki wykonywały te utwory. Byłam pod wrażeniem formy, w jaką wszyscy ubrali ten spektakl, jak się starali i jak dużo mieli do opowiedzenia swoją grą. Wzruszyło mnie to.

    Pomyślałam sobie, że nie wszystko jeszcze stracone. 

    Może.

  • Sztuka zaangażowana a taśmy z Castoramy

    Co ma wspólnego sztuka zaangażowana z taśmami z castoramy?

    Jak dzieją się rzeczy

    Zaryzykuję takie uogólnienie, że większość z nas przyzwyczajona jest do tego, że to co nas otacza po prostu jest, ma być, że rzeczy są. Rzadko zdobywamy się na wysiłek myślenia o tym, jak się dzieją.

    Nie zaprząta nas to, jak powstał długopis, koszula, którą nosimy, telefon, w którym grzebiemy, kartka, po której bazgrzemy, film, który oglądamy, książka, którą czytamy, wystawa, którą oglądamy. Konsumujemy rzeczy w ilości dużo i w szybko, wszystko odbywa się na zasadzie who’s next. Chwila otrzeźwienia przychodzi dopiero wtedy, kiedy sami wpadniemy na jakiś pomysł, chcemy zrealizować jakąś naszą ideę i okazuje się, że owszem – realizacja pomysłu jakoś się udała, ale gorzej już z tym, jak powiedzieć to światu. Pewnie dlatego tyle wierszy, nowel zalega w szufladach, obrazów po kątach, zdjęć na dyskach. Idei i dzieł, których nigdy nikt nie zobaczy. Każdy może być artystą, ale już nie każdy artysta może być producentem wdrażającym swoje myśli w przestrzeń społeczną.

    Tu zresztą pojawia się kolejny wątek, jak tworząc dzieła nie konstruować jednocześnie podziału na świat artysty i publiczność, jak zrobić, żeby dzieło zaistniało w świadomości ludzi niezwiązanych ze sztuką, ludzi, którzy nigdy w życiu nie odwiedzili żadnej galerii sztuki, jak przedrzeć się do nich, somatycznie ich zaangażować w nasze dzieło i jak odmuzealnić sztukę jako taką. Interesuje mnie kwestia estetyki relacyjnej między dziełem a odbiorcą z ulicy i jak zrobić, żeby móc działać na żywej miejskiej tkance z ludźmi nie mającymi ze sztuką nic wspólnego.

    I cóż. okazuje się to niezwykle trudnym działaniem, aktem, przy którym sam akt tworzenia pracy nad konceptem to najfajniejsza cześć roboty absorbująca w sposób raczej pozytywny.

    Do myślenia o tym skłoniła mnie lektura procesu powstawania Palmy na rondzie de Gaulle’a, czyli projektu „Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich” Joanny Rajkowskiej oraz moc kwiecistych opowieści stawiania wystawy zdjęć z projektu ZWYKLI? mojej przyjaciółki Moniki Szałek. Te dwa akty zbiegły się u mnie w czasie i skłoniły mnie do myślenia o tych zjawiskach w inny sposób niż miałam w zwyczaju o nich myśleć, czyli tak jak wspomniałam na początku, że po prostu są, widzę je a potem odchodzę i zajmuje mnie już zupełnie co innego. Nagle olśniło mnie, że sam proces zapośredniczania swojej sztuki w sferę publiczną to już nie kwestia samego talentu czy geniuszu artystycznego, tylko ciężka producencka, koncepcyjna harówka. I tylko dla ludzi o stalowych nerwach i niezłomnych charakterze z mocnymi cechami bezwzględnego korporacyjnego managera.

    “Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich” – Joanna Rajkowska

    Tymczasem jest rok 2001. Joanna Rajkowska – jedna z najważniejszych artystek ostatnich dwóch dekad chce postawić w centrum miasta w alejach Jerozolimskich palmę. Dla upamiętnienia, że w XVIII w. była tam Mała Jerozolima, a potem jej nie było, bo miejsce uznano za prestiżowe i Żydów stamtąd przepędzono. Miasto nie godzi się na tę lokalizację ani na szpaler palm, godzi się na jedną na rodzie de Gaulle’a. Palma miała działać jak film, miała tworzyć iluzję i komentarz do żydowskiej przeszłości niektórych dzielnic miasta. Rajkowska chciała w ten sposób rewitalizować stosunki społeczne i wzbudzić jakiś rodzaj refleksji artystycznej. Ale ten zamiar poprzedziły:
    – miesiące budowania tekturowych makiet palmy

    • tygodnie na zezwolenia postawienia instalacji
    • przekonywanie sceptycznie nastawionych urzędników
    • szukanie firm produkujących sztuczne palmy, kto zrobi pień a kto liście
    • logistyka przewozu gotowej palmy do Polski
    • problemy finansowe, groźba bankructwa i wizja konieczności rozbiórki palmy
    • bezskuteczne wypracowywanie zasad współpracy z miastem

    Kiedy prace postawienia tej niezwykłej instalacji były prawie na finiszu, cóż się okazało? Że kiedy wydaje się, że wszystko jest załatwione i ogarnięte i wystarczy tylko wkręcić ostatnią śrubkę – potykamy się o coś, co postrzegamy jako głupstwa i nie przychodzi nam do głowy, że mogą one zaszkodzić realizacji projektu. W tym przypadku były to… brzydkie betonowe donice kwietniki na rondzie, których miasto zakazało demontować.

    Palma – Joanna Rajkowska fot. moja/analog

    Ostatecznie jednak po mnóstwie wzlotów, upadków i perypetii palma w Warszawie, którą zna chyba każdy, stoi i mierzy się z bogactwem kontekstów i narracji totalnie odmiennych od tych, jakie były założeniem artystki. Ale jest i wciąż produkuje wizje w tych, którzy na nią patrzą.

    wystawa Moniki Szałek – ZWYKLI?

    26 sierpnia 2020 na parterze Galerii Mokotów w Warszawie Monika Szałek – fotografka, portrecistka gwiazd instaluje wystawę 61 zdjęć swojego autorstwa z projektu ZWYKLI? Zanim dojdzie do finału tej akcji – zresztą obecnej w tej przestrzeni tylko do 13 września, więc zanim dojdzie do finału nastąpi szereg zdarzeń składających się na niełatwy proces wprowadzania idei, wykonanego projektu do świadomości publicznej.

    Sam pomysł polegał na tym, że ruchliwa i żwawa Monika dusząc się w toksycznej atmosferze lockdownu, uwrażliwiona na dramatyczne doniesienia o pracy polskich służb medycznych w warunkach walki z nieznanym zagrożeniem w postaci koronowirusa, wymyśliła, że zamiast klaskać lekarzom na balkonie o 17 – zrobi im portrety. Zdobyła na to zgodę dzięki swoim kontaktom i wpuszczono ją do warszawskiego szpitala na Wołoskiej, który wtedy pełnił funkcję szpitala zakaźnego dla chorych z koronowirusem, a kilka dni potem do szpitala im Kopernika w Łodzi. W dość skrajnych, nietypowych dla standardowych sesji fotograficznych, bez ekipy, makijażystów, z partnerem w charakterze oświetleniowca i pomocnika wykonała kilkaset portretów ludzi ze służb medycznych pokazując ich jako ludzi uśmiechniętych, ładnych, dając im fokus na nich, zwracając uwagę, że w tym całym szaleństwie są prawdziwi ludzie, którzy sprawdzają się w pomocy w zwalczaniu tego NIEWIADOMEGO, tego, czego się boimy. Dała tym działaniom twarze. Akcja się skończyła i twarze siedziały na dyskach jej komputerów, pojawiały się w internecie, na kanałach social mediowych, ale nikt nie mógł się z nimi skonfrontować fizycznie. Pomoc w wystawieniu prac i kuratorowanie oferowało …centrum handlowe, konkretnie wspomniana Galeria Mokotów. Wielu ludzi zadaje pytanie, dlaczego centrum handlowe, świątynia komercji i bezrefleksyjnej konsumpcji. No więc właśnie dlatego. Jak mówi sama Monika (wiem, bo ją pytałam) wystawa jest sztuką zaangażowaną, przez pryzmat tych zdjęć chciała pokazać jakiś problem społeczny i dać możliwość pochylenia się nad nim, zastanowienia. Gdyby zamknęła go w wyabstrahowanym, sterylnym środowisku galerii sztuki – niewiele osób miałoby szansę to zobaczyć, bo  galerię odwiedza ściśle określona grupa a centra handlowe niemal każdy.

    Kiedy pojawiła się zgoda na wystawę zaczął się morderczy wyścig z czasem, ponieważ termin był niebawem a produkcja takiego wydarzenia do najprostszych nie należy. W krótkim czasie 3 tygodni, aby doprowadzić do pokazania 61 portretów pracowników opieki medycznej Centralnego Szpitala Klinicznego MSWiA w Warszawie należało:

    • zrobić selekcję, wybrać 61 portretów spośród kilku tysięcy
    • przygotować formaty pod druk
    • umówić drukarnię i zamówić odpowiedni pod tego typu instalację szlachetny papieroraz płytki pcv
    • zastosować w koncepcji wyboru wymogi kuratora co do logotypówi prezentacji prac (warto zaznaczyć, że prezentując wystawę w miejscu luksusowym, musi ona posiadać wysoką jakość)itp
    • obmyślić i wypożyczyć stelaże, na których mają zawisnąć portrety (Monika chciała umieścić je w przestrzeni, żeby twarze bohaterów przenikały się wzajemnie a jednocześnie dawały szansę przenikania się z przestrzenią galerii i ludzi w niej przebywających)
    • wykombinować to tak, aby obrazki z tych stelaży nie pospadały biorąc pod uwagę, że przestrzeń w galerii podlega pracy powietrza, przeciągów, ciągłego i nieprzewidywalnego ruchu.

     I cóż się okazało? Że sprawa mogła upaść, nie ujrzeć dziennego światła przez jeden drobny szczegół, na który w ferworze istotniejszych zdawałoby się problemów instalacyjnych nikt nie zwrócił uwagi, a mianowicie o…taśmę obustronną do mocowania obrazów na stelażach. Było ich 3, ale wykorzystane zostały 2 akurat nie te, które były przeznaczone do tego typu materiału w warunkach mniej sprzyjających, że tak powiem, klimatycznie. W efekcie obrazy w nocy pospadały i na szybko trzeba było szukać sposobu na odpowiednie umocowanie ich tak, aby rano po otwarciu galerii nie było śladu po działaniach ekipy, a wystawa mogła wystartować zgodnie z planem.

    Tak oto projekt mógł upaść z powodu betonowych donic czy taśmy z castoramy, z powodów, których nikt nie brał pod uwagę jako wiążące dla sprawy czy poważne.

    Monika Szałek i Łukasz Majewski doglądają szczegółów wystawy ZWYKLI? fot. moja/digital

    Monika Szałek i Łukasz Majewski doglądają szczegółów wystawy ZWYKLI? fot. moja/digital

    Jaki jest morał z tych historii. 

    Na pewno taki, że zapośredniczanie swoich idei w przestrzeń może wyzwolić w twórcach siły i zdolności, o jakie nigdy wcześniej by się nie podejrzewali, że ten cały proces twórczy to jest może 10% przyjemnego szału (nomen omen) twórczego, a reszta to ciężka i nieprzewidywalna w skutkach harówka i walka z materią. Wszystko po to, żebyśmy my obserwatorzy mogli gdzieś na chwilę przystanąć i na to spojrzeć. Pomyśleć o czymś innym niż doraźność, móc dokonać transferu stereotypowego myślenia na meta – myślenie o rzeczach w innych sposób niż zwykliśmy myśleć.

    Uważam, że sztuki w jakiejkolwiek postaci, a szczególnie zaangażowanej, trzeba trzymać się kurczowo. Same koty nie wystarczą, aby przetrwać w mało przyjaznym i mało przewidywalnym świecie.

  • zjedz kanapkę